czwartek, 11 lipca 2019

To widać

Powrót do pracy jest upiorny, jak się spodziewałam.
Nie ma mowy o pracy z domu, chociaż nieustannie walczę. Dzikie zasuwania po mieście napinają mi mięśnie i sprawiają, że głowa spada mi za kierownicą albo zasypiam w autobusie. Na przykład dzisiaj odcięło mi prąd w Śródmieściu, w drodze na Leszno. Ocknęłam się w panice, nie wiedząc, pomiędzy jakimi przystankami jestem. Jezu, Jezu, która kamienica ma takie okno? A, Hoża, już dobrze. Czyli jadę Marszałkowską.
A to wszystko stąd, że naczelstwo życzy sobie mnie widzieć w pracy choć na półtorej godziny, bo czerpie z tego satysfakcję, że zziajana, zmęczona, półprzytomna dopadnę biurka, chociaż robota zrobiona jest, jak powinna być, bo zrobiłam ją z domu. Oni nie rozumieją, co znaczy wychodzić z rzutu. Że to wcale nie takie łatwe, jak by się wydawało. Że to wcale nie jest łatwiejsze niż bycie w szczytowej rzutu fazie. Bo i skąd mają wiedzieć.

Wczoraj dostałam drugą iniekcję z leku biologicznego. Instytut uspokoił mnie, że ten lek wysyca ciało powoli, skutki leczenia widać czasem dopiero po pół roku. A zatem bóle barku, zapalone rozcięgno, sztywność odcinka lędźwiowego jeszcze trochę mi potowarzyszą. Nie będzie pani sama, pani Kasiu. Ból zawsze chętnie się przysiądzie.
Przybyłam na iniekcję o 6.45, a przede mną było już 9 osób. Tak wszyscy są spragnieni ulgi. I ta cisza w poczekalni w ośrodku terapii biologicznej. Przerażająca. Prawdziwe cierpienie przebiega w ciszy. Rozmawiałam z panią Izą, rocznik 57, która ma RZS, zespół Sjogrena, twardzinę i dodatkowo stwierdzili u niej ostatnio łuszczycowe zapalenie stawów. Złapałam się za głowę. Wiem, że choroby reumatoidalne chodzą parami, ale o stadach nie słyszałam. Jest po bodaj szesnastu operacjach. Ma zdeformowane ręce i stopy. Sylwetkę pochyloną. Na skórze opalizują jej blizny po operacjach stawów nadgarstka i kciuka. Po operacji kolana wdało się jej jakieś zakażenie, nie mogła z niego wyjść ponad rok. "Prawie się przekręciłam - zna to pani?". Znam. Tylko społeczeństwu w to trudno uwierzyć, bo pani Iza też ma tę właściwość, że wygląda jak nastolatka, mimo worka z chorobami i bycia jedną wielką blizną. Mojemu kierownictwu też się w głowie nie mieści, że dokucza mi coś więćej niż okresowy PMS. A jednak.

Z Instytutu na sygnale pojechałam do doktor Moniki na Leszno. Przeraziły ją moje wyniki sprzed miesiąca, nie mogła uwierzyć, że można się uczulić na lek biologiczny, postanowiła, że anemię we mnie spałuje na maksa. Ale przygląda się, przygląda i mówi: "ale pani oczy to mi się nie podobają". Myślałam, że chodzi jej o zmęczenie. "Nie, smutne, pani Kasiu. Co jest? Tak boli?"
No i jak ja mam lekarzowi chorób wewnętrznych powiedzieć, że boli mnie dusza najbardziej? Bo jednak wciąż boli. Tylko maskuję to skrzętnie. Opowiedziałam jej, że przybyłam pod koniec maja na Koszykową i przyjęła mnie psychiatryca, która sama kwalifikuje się do leczenia, przepisała lek nieomal sedujący, po czym oznajmiła, że "no to czyli że jednak tak jakby się pani poddała".
Zapytałam o Dulsevię. Że koleżanka z fibromialgią bierze, że to łagodne, że może warto spróbować, ale że mechanizm bólu w fibro inny niż u mnie, że w sumie to sama nie wiem, że nie naciskam, bo nie jestem fanką leków, ale może pani doktor ma jakąś próbę pacjentów, na której obserwowała skuteczność leczenia właśnie tym lekiem i w ogóle co ona na to.
Doktor Monika się podrywa (jakie miała piękne, piękne paznokcie!) i mówi, że ma kolegę, z którym może to skonsultować. No i wybiega. Wraca i mówi, że następnego dnia przyjmie mnie doktor Radek i że on mi na pewno coś dobrego doradzi.

Jadę następnego dnia do niego. Po drodze zasypiam w autobusie, bo od dwóch tygodni śpię tak źle, że moja opaska monitorująca jakość snu przestrzega mnie, że długość fazy REM nie może wynosić u normalnego człowieka 48 minut, bo tenże człowiek umrze niebawem.
Czekam pod gabinetem. Przychodzi wysoki pan doktor, obładowany papierami. Zmienia okulary. Przygląda mi się tak czujnie, że aż dostaję gęsiej skórki. I znowu, opowiadam od początku, choć staram się przekazać wersję RAR. Że operacja, że diagnoza w 2014 oficjalna, że utrata wzroku, że rzut, że wstrząs, że Piotr i Paweł, że rehabilitacja, że boli, że nie śpię, że Indonezja, hummus, ojczyzna, bukiet Riolana i zastępy niebieskie. Nie mówię o Eugenii, o Tacie, o Niedźwiedziu - no bo nie ma czasu. Że ogólnie to radzę sobie z chorobą, jest dobrze, naprawdę, chodzę na jogę, wczoraj zrobiłam pozycję półksiężyca, Julia mnie pochwaliła, że mostek ładnie do góry podniosłam, chociaż fizycznych możliwości nie mam, że rozciągnięta jestem ładnie, że siad skrzyżny nawet mi idzie, że naturalnie staram się pobudzać wydzielanie endorfin, bo spacery, bo na loda jadę, śpiewam, czasem mnie najdzie, żeby tańczyć, tylko ten sen taki rwany, smutny i czasem mam wrażenie, że się rozwrzeszczę. Ale że rehabilitacja pomogła, ból nieporównywalnie mniejszy, że cieszy mnie publikacja w "Magazynie Pismo", że nie będę tupać, żeby mi Xanax przepisał, że ogólnie to głupio mi, że tak doktor Monika się mną zajmuje, a może ktoś jego konsultacji potrzebuje bardziej...
- Jak się chciała pani zabić?

Pisk. Znowu słyszę w sobie pisk po bombie. Zaniemówiłam. Oczy robią mi się wielkie i szerokie. Mam otwarte usta. "Czy pani oddycha, pani Kasiu?" Nie, Pani Bogno, nie oddycham. Zatrzymał się we mnie oddech, zatrzymał się przepływ płynu mózgowo-rdzeniowego. Ruszyły obrazy: cisza w pokoju z książkami, przygaszone światło, upadające kule, kolejka na Koszykowej, chrapiące współspaczki w Otwocku, wrzeszczący Niedźwiedź, zjeżdżające łóżko w pokoju wlewów, zakręty na korytarzu Grucy, wyciąganie drenu, czyli najdłuższe cztery sekundy świata, widok metalowego trzpienia wbitego w moją kość, zapach koagulacji, szelest zaszmacia, zapach futerka misia od Ali i Witka, kiedy przyciskam go do siebie mocno, a Niedźwiedź w masce zdejmuje mi szwy. Euforie i depresje. Czarne mitenki. Oblodzone wejście do przychodni na Lesznie. Ma mnie.

- Pięknie pani dyssymuluje. Gdybym nie był już stary i łysy, to bym pani uwierzył. Ma pani ciężką postać depresji. I to widać.

Czuję w środku drżenie, nagle ktoś pozbawił mnie skóry jednym ruchem. On to widzi. Ja pierdolę, to psychiatra.

- No? To jak się pani chciała zabić?
- NIe próbowałam przecież.
- Ale pani to zaplanowała, prawda?
- No tak, to znaczy posprzątałam, naszykowałam akt notarialny...
- Pierwsze słyszę, żeby ktoś się aktem notarialnym zabił.
[oho, może i on się nie uśmiecha, ale ma w sobie potencjał czarnohumorzasty]
- Policzyłam, ile mam w domu leków przeciwbólowych. I wydedukowałam, ze jak połknę cztery garści, to będzie po wszystkim.
- Ale powstrzymało panią - co?
- To, że mam wżyciu szczęście w niespodziewanych momentach, więc pewnie pogorszyłabym mój stan i ocknęła się na SORze, a byłabym wpisana już w kolejkę w Poltransplancie.
- No tak, klasyczne.

Klasyczne? A ja myślałam, ze jestem taka oryginalna - myślę o sobie z gorzką autoironią.

pośród długich mów wodzów
bitew oblężeń zarazy
gęstej sieci intryg
dyplomatycznych zabiegów
epizod ten jest jak szpilka
w lesie
[...]
Tukidydes mówi tylko
że miał siedem okrętów
była zima
i płynął szybko 



Zaczyna się na głos zastanawiać, co mi podać. Kombinuje połączenia leków, mówi, że muszę zacząć spać, bo będzie gorzej. Odpowiadam, że nie mogę przytyć, bo endoproteza. Że może to wcale niekonieczne, że jestem w terapii psychologicznej przecież, że jakoś może się uda tego uniknąć.
Jego dłoń ląduje na mojej. Jest sucha i ciepła. Przez biurko wychyla się do mnie i mówi: "wyjdziemy z tego razem."

Po policzku toczy mi się zawstydzająca łza. Jest lekka, szybka, ale nieznośnie widoczna.
Pracuje drukarka. Wypluwa recepty. Strzelają pieczątki. Radosław Taki-a-taki. Lekarz rodzinny. Psychiatra.

- Włączam Duloxetynę i Prebalgin. Doraźnie Ketrel. Tu ma pani instrukcje brania. I proszę nie czytać ulotek. Jest pani zbyt inteligentna, żeby czytać ulotki. Proszę sobie dać pomóc. A po kuracji może się pani ich na pamięć nauczyć. Teraz nie.
Przyszła pani o chwilę za późno, bo teraz będzie najtrudniej. Wychodzenie z rzutu jest najbardziej dla psychiki niebezpieczne. Widzimy się 6 sierpnia. Jeśli pani nie przyjdzie na wizytę, to panią znajdę.

Jakby ktoś mnie zanurzył w wacie. Idę na autopilocie do rejestracji. Zapisuję się. Staję pod przychodnią na Lesznie. W rogu budynku zaczynam głośno płakać.
Nareszcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz