czwartek, 29 września 2016

Tata - lampa, Mama - zasłona



Coraz bardziej podobają mi się warsztaty na Żoliborzu i coraz chętniej na nie jeżdżę. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy na półmetku, muszę się spieszyć z tą radością. Już wiem, że terapia grupowa ma swoje plusy olbrzymie, o których mówił Marcin. Ale ja jednak wolę sama. Choć od czasu do czasu doświadczenie wspólnoty i tego, że wszyscy jedziemy na tym samym wózki, jest szalenie potrzebne. Spuszcza powietrze. Ściąga na ziemię. Daje ego w pysk.

Ciało, sny, symptomy. Taki był poprzedni temat. Znów Ta, Która mnie Wkurza, dała popis. Tłumaczę to sobie, że jej wewnętrzne dziecko domaga się uwagi, a przecież, na szczęście w sumie, nie każdego z nas świat obdarzył IQ Einsteina. Zagadał do mnie na przerwie jeden z prowadzących, bo zaciekawił się tym, że w ciągu tygodnia wciągnęłam wszystkie opublikowane w Polsce prace Mindella. Co ja poradzę - taki typ. Prowadzący powiedział, że jeśli coś mnie zainteresuje, to on chętnie dostarczy, podpowie, a i mnie wysłucha. Zastrzygłam uszami. Kto wie? Może panowie by na mnie poeksperymentowali?

A potem praca w parach. Grupa przetrzebiona, bo okazało się, że warsztaty psychologiczne to nie szybka okazja do znalezienia męża, ani sympatyczne pizdu-gwizdu przy kawce, tylko grzebanie w bebechach i dotykanie bólu. Pierwsze ćwiczenie z Kasią chorującą od 20 lat. Ma dwoje dzieci, jest nauczycielką w przedszkolu, ma w oczach dobro, ciepło i słucha tak, że aż mi spust żołądka wsysa, bo taka jestem tego bycia słuchaną głodna.
- Co niedyspozycja wprowadza do twojego życia? - pyta mnie Kasia, czytając pytanie z kartki.
A ja na to, że mnie spowalnia. Każe stawiać sobie bardziej realne cele. Kiedy mnie boli, zwalniam do dwójki. Uważniej obserwuję. nie ma we mnie miejsca na metafizykę, bo ta przegrywa z krawężnikiem i schodami w tramwaju. Odcinam się od rozwrzeszczanych piarówek, wyciszam telefon. Czytam Haupta i dużo Szymborskiej, bo ból się ich boi.
- Czy jest coś, czego nie kontrolujesz w tej przypadłości?
No tak, wielu rzeczy nie kontroluję. Na przykład trzeciej warstwy. Nie złapałam zależności. To znaczy złapałam, ale jeszcze nie wiem, co na to poradzić. Wiem, kiedy ból się aktywuje. Ale nie wiem, jak sprawić, żeby aktywator dochodził do głosu.
- Jak by wyglądał świat, gdyby wszyscy mieli taką przypadłość jak ty?
Oj, beznadziejnie. Po pierwsze: wówczas nie byłoby to chorobą, tylko normą. W związku z tym nikt by nic z tym nie robił. Albo odwrotnie: bardzo szybciutko znalazłby się lek na to schorzenie - tylko po to, żeby można było zachorować natychmiast na coś innego. Ale wtedy nie byłabym tym, kim jestem. Jak w wierszu Szymborskiej. Poza tym - jak ja wtedy musiałabym się napracować nad tym, żeby być oryginalną. Chyba bym sobie ucięła rękę, bo z IQ nie nadążę - zażartowałam.
- Czy w tym problemie jest coś podobnego do ludzi, których nie lubisz? Postaci z filmu albo literatury? Doświadczeń z twoich snów?
Oj, mnóstwo. Ale ja w literaturze szukam raczej rewersu bólu. Daleko szukać nie muszę. Moje doświadczenie jest tak trudne, jak poradzenie sobie z milczeniem mojej Mamy, z furią, kiedy przypaliła dynię i, nie mogąc znaleźć innego winnego, a nie chcąc przyznać się do swojego błędu, postanowiła winą obarczyć mnie. Gdyby była innym konstruktem osobowości, zrobiłabym z tej spalonej dyni teatrzyk. Tu się nie da. Gniew mojej Mamy jest jak morze. Najchętniej by mnie za to rozszarpała. Jakbym była niesforną grzałką w piekarniku, niewłaściwą oliwą z oliwek, cukrem trzcinowym, kiepskiej jakości teflonem na powierzchni blachy.
Mój ból jest taki, jak gniew Mamy - jestem wobec niego bezradna. A ja nienawidzę bezradności. I jest jak popisy Tej, Która mnie Wkurza - tani, głośny, bez polotu, prostacki, słomiany, nieszlachetny. Jest jak kolega z biurka obok - uporczywie durny, przebiegły, wyrachowany i chamski.
Ale jest też mój. Dlatego nie sposób tak po prostu zabić go w sobie - musiałabym przecież zabić kawałek siebie. Trochę siebie musiałabym zabić. A przecież cudem śmierci uniknęłam. Jeśli za życie płacę bólem, to chyba tak musi być. Choroba też nie wybierała. Biedna Eugenia - gdyby wybierała, może by złożyła ministra jakiego takiego albo innego durnia z Wiejskiej. Albo Włodzimierza z Rosji. Może by sobie na nich poużywała trochę lepiej? Może przez moją naturalną skłonność do kompromisu - ma przerąbany żywot?

I ta Kasia tak na mnie patrzy, patrzy, słucha, a ja czuję armageddon. Widzę jej powykręcane chorobą palce. Podziwiam spokój na twarzy, dobro oczu, czujnych, słuchających, jak u Bogny. I wiem, wiem, że za chwilę zapyta:
- Czy ty się czułaś kochana przez mamę?
Mimo że o Mamie mówiłam tylko w mojej głowie.
Na szczęście runda się skończyła, Kasia zdążyła tylko powiedzieć:
- Wiesz, ja mam wrażenie, że ty się pięknie z tą chorobą godzisz i z godnością ją przyjmujesz. Chciałabym tak umieć. I masz w sobie tylko ciepła, każdy coś od ciebie tu dostaje.
No tak, szczególnie Waligórzanka - dostała tak dużo, że na kolejne warsztaty już nie przyszła. Powaliłam ją zdaniem o wybarwianiu klonów.

A potem ćwiczenia z wizualizacją. Moje ulubione. Jako że Bogna pokazała mi już wiele i na ustawieniach Hellingera widziałam co nieco, postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i wybrać sobie do pary Pio - umysł ścisły, sceptyka, metafizycznego mugola, który prawie zasnął na fotelu, tak go bolało kolano. Jezu, aż ja to jego kolano czułam, aż mnie zaczęło pulsować. 
No i zaczynamy. Idę na pierwszy ogień. Chcę temu sceptykowi pokazać, że to niełatwe patrzeć Bólowi prosto w twarz, ale, jak dziecko, on potrzebuje, domaga się uwagi.
Wybieram moje "doświadczenie fizyczne". Opowiadam, gdzie ból ma swoje ognisko. Jeden punkt, po prawej stronie lędźwi. Tam bije źródło. Oraz łopatka lewa, promieniuje do barku.
- Kiedy się pojawia? - pyta Pio.
Odpowiadam, że wtedy, kiedy robię coś wbrew sobie - wtedy się nasila. Bo jest ciągle, jakby był z życiem sprzężony. Jakbym w ogóle wbrew wszystkim i sobie żyła.
Dotykam go teraz. Przypominam sobie amplitudę. Kiedy naczelny mówi do mnie jak do zatęchłej szmaty do podłogi. Albo kiedy piszę tekst o segmencie przekąsek, choć umiem rozebrać na czynniki pierwsze rosyjskie arcydzieła filmowe z montażem symultanicznym oraz byłam najlepsza na roku z teorii Ingardena. Albo wtedy, kiedy mam ochotę rzucić o podłogę talerzem, bo mama na moje pytanie: co mogę dla ciebie zrobić? odpowiada: czy ty sobie wyobrażasz, że Babcia znowu nie chce jeść?
- Jak doświadczenie fizyczne wpływa na twoją relację z ludźmi, na pracę, na otoczenie?
Upokarza mnie - odpowiadam. Osłabia. Pochyla mi głowę, każe się wycofywać. Spowalnia, odbiera możliwości. Przydaje strachu, kiedy wyobrażam sobie, że przy Kostku nie będę miała siły się uśmiechać i on się wtedy rozpłacze. Że uaktywnia mojego wewnętrznego krytyka, który mówi głosem tak dobrze mi znanym i frazą od trzydziestu ponad lat powtarzaną, z piekącą kpiną, jadem zielonkawym: "a czemu mnie nie dziwi, że ty nie dajesz rady? Zawsze byłaś wybrakowana. Zawsze znajdowałaś wymówki, żeby czegoś nie zrobić. No i zawsze musiałaś na czwórkę pracować dwa razy tyle, co inne dzieci na szóstkę. Przestań się mazać, bo ja nie takie ofiary ponosiłam, kiedy musiałaś się urodzić. Razem z tobą odeszły moje marzenia, a miałam przed sobą naukową karierę, pozycję, posadę i szacunek. Utonęłam w gnoju."
Pio zaokrąglają się oczy, przestaje je spuszczać. Płynę. Właśnie, że w jego obecności dotknę twarzy Eugenii. Tu i teraz.
- W jaki sposób mogłabys stworzyć doświadczenie symptomu u drugiej osoby? - pyta Pio drżącym głosem.
Odpowiadam, że musiałabym go rozerwać na strzępy. Chwytam szary polarowy koc. Z siłą Pudziana rozciągam go do granic polarowych możliwości po przekątnej. W oczach czuję, że mam ogień i wcale nie mrugam.
- Widzisz? Wyobraź sobie, że za lewą łopatkę i w pasie z jednej strony ktoś cię ciągnie. A w to, dokładnie to miejsce na dole pleców druga osoba wbija ci hak. W skórę. W mięśnie. W mięso. I tym hakiem metalowym za to mięso cię ciągnie. Chcą mnie rozszarpać.
- Poczuj energię twórcy symptomu. Co on mówi?
- Jeden mówi do mnie: chodź do mnie, proszę, zostawię ci miejsce, nie będę z ciebie wydzierał, będę czerpał. Ale w zamian dużo wezmę. Kawałek pamięci, kawałek z tej jasnego płótna, które utkałaś dla mnie i ze mnie. Bo to jasna część mnie. Nie widziałem jej, ty mi ją pokazałaś. Proszę, chodź, cena, którą zapłacisz za swoją przestrzeń jest niewielka - tylko część ciebie. To niedużo. I twój czas. I twoja uwaga. Usprawiedliwię się tobą. Twoimi rękami zadośćuczynię.
Drugi mówi: jesteś moja, moja! Krew z mojej krwi, kość z mojej kości, grzech z mojego grzechu. Jesteś emanacją mnie, moim ucieleśnieniem, jesteś moją ciemną częścią, przyczyną i obrazem mojego niespełnienia. Ukarzę cię za siebie i za ciebie. Będziesz moją kolczastą tarczą i mieczem jednocześnie. Powołałam cię do życia, żeby siebie ukarać. I będę karać ciebie za to, że się grzechu dopuściłam. I że tego grzechu nie zmyłam. Moja porażko, moje przegrane życie. Nie odejdziesz, nie pozwolę, masz patrzeć, jak cierpię. Masz cierpieć razem ze mną. Masz czuć to, co ja. Spojrzenia, pogardę, wstręt, kpinę· I masz się łzami zalać, paść na kolana. Pochyl się, pochyl, żałuj za swoje grzechy. W tym wieku? Takie rzeczy? Panna z dzieckiem? W tym wieku nie boli, nie choruje się. Nie odejdziesz nawet na krok, nie pozwolę ci, hak głębiej wbiję, nie ruszysz się, masz tu trwać, pochyl się tak, jak ja. Masz robić to, co ja.
Pio chyba ma problemy z oddychaniem.
- Co mówi ofiara?
- Cofam się. Nie chcę tu być. To nie jest moje miejsce. Chcę stąd odejść. Nie chcę was. To jest sprawa między wami. To wy macie o tym porozmawiać. Ja jestem odrębna, jestem jasna, nie jestem z waszej strony. Nie walczcie mną, walczcie sobą, nie zasłaniaj się mną, stań naprzeciwko.
- Co było sednem sporu między dwiema stronami? - metalicznie pyta Pio.
- Ten sam kamyk. Tylko że o, widzisz, zasłona, która mnie ciągnie hakiem, która mnie dusi, rozrywa, mota, rzuca cień na ten kamyk. A lampa, ta, która trzyma mnie za bark, za łopatkę ciągnie, oświetla ten kamyk. Ale on jest jeden. Tylko w innym oświetleniu. Żadne z nich nie chce spojrzeć pod innym kątem.
- Wejdź w rolę przeciwników. Co oni czują, patrząc na ciebie?
- Strach. Oni się mnie boją. Ale nie pokazują tego. Jestem silniejsza od nich, tylko na razie boje się to przyznać. Jestem silniejsza, bo powstałam z tego, co w nich najsilniejsze. 
- Jaką ma minę jeden i drugi przeciwnik?
- Lampa jest smutna. Płacze. Zasłona jest wściekła, płonie niemal z wściekłości.
- Ci wrogowie. Ci przeciwnicy... Oni mają jakieś imiona? - pyta Pio zupełnie od siebie.
- Tak. Mama i Tata - odpowiadam w transie, natychmiast, niezwłocznie i czuję, jak hak puszcza, jak plecy mi się prostują, odrętwienie schodzi ze mnie. Słabną mi mięśnie. To był straszny wysiłek. Eugenia w kącie płacze, skulona. Biedna Eugenia. Tak mi przykro, że na Ciebie padło. Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię rozumiem. Chodź, nie przeszkadza mi to, że jesteś taka brzydka. Ja Cię mogę przytulić.

Pio z trudem wstaje z krzesła: ej, nieźle dajesz sobie w palnik. Musisz mieć dobrego dilera na tej Saskiej Kępie.
No, to zobaczymy, gdzie ty się zaopatrujesz - pomyślałam. I zaczęłam przyglądać się jego bólowi. W kształcie piłki zamkniętej w foliowym worku i wciśniętej pod wodę. "Woda napiera, dusi, niszczy. To żywioł, któremu żaden inny nie jest  w stanie podołać. Tłamsi mnie." Pytam, kiedy się aktywuje, kiedy ostatnio się aktywował. Pio najpierw używa określeń medycznych, jak błona maziowa, czy wzrost zapalenia. A później mówi o "zmianie wspólnoty kościelnej", wymuszaniu na nim pozostania, opresyjnej atmosferze podduszania. Podsuwam mu kosz z miękkimi piłkami i ściskam w koszu obie piłki.
- Tak to się dobywa?
- Tak, mocniej jeszcze, jakbyś te piłki chciała zmiażdżyć całe.
A złoty krzyżyk błyska na jego szyi.

Siadamy z powrotem z innymi uczestnikami. Pio, zawsze milczący, tym razem ma wniosek.
- Na początku myślałem, że jak Kasia jest dziennikarką, to ma fantazję i wymyśla jakieś lampy i zasłony.
- Ja w pracy fantazjować nie mogę! - oponuję, ratując resztki i tak zszarganego imienia przedstawicieli zawodu.
Prowadzący ucisza mnie gestem ręki. No wiem, sorry, ale musiałam. To emanacja mojej dziecięcej omnipotencji i potrzeby zbawiania świata jak Bracia Lwie Serce.
- No ale potem była moja kolej. I ja jeszcze bardziej popłynąłem.


Kasia na odchodne powiedziała, kładąc mi rękę na ramieniu:
- Dziękuję ci. Choć mam wrażenie, że dostałam dziś dużo więcej niż dałam.

W ciszy szłam do metra. Dopiero w domu zorientowałam się, że po drodze z Żoliborza mało oddychałam.

P.S. Czwarty telefon do Mamy. Nie odbiera.
Głowa mojej kości udowej lewej odpowiada na to migreną. 

niedziela, 25 września 2016

Zawitaj, Bólu

Witaj Bólu ukochany,
na zbawienie nasze dany.
Witaj małe Dzieciąteczko,
witaj śliczne Paniąteczko.
Witaj Bólu! 

Witaj z dawna pożądany,
od Proroków obiecany.
Już się wszystko to spełniło,
co pod tajemnicą było,
wypełniło.

Ach dobroci niesłychana,
ach miłości niewidziana:
cóż ja widzę, o mój Boże,
twardy grób, to Twoje łoże.
Śliczny Bólu! 

My też milczeć nie będziemy,
gdy do szopy Twej przyjdziemy;
wszyscy miło zaśpiewamy,
piękny pokłon Ci oddamy
jako Bogu! 

A jednak. Mimo Infliksimabu, ćwiczeń intensywnych, drakońskiej diety, eliminującej gluten, laktozę, mięso i cukier - oto jesteś, Wszechmogący. Pokonałeś mnie, Jeźdźcze Niebieski. Stratowałeś, Stanąłeś na mnie. Witaj, Bólu Królewski.
Zawitaj, Władco narodzony z sędziowskiej panienki. Gdzie berło? Gdzie Twoje korony, Władco Pojedynczy?

Witaj Bólu, o cześć Ci Królu,  Przyjmij śpiew nasz, modlitwę, 
Wielbienie, Boży Synu.             
Dziś ku Tobie wznosimy ręce swe
Na znak szacunku, miłości,        
wdzięczności, o Alleluja.    

Na nic ćwiczenia intensywne, rozciąganie mięśnia czworobocznego, streczing symetryczny, skłony, pompki, deska, ręce pod głową, ani trening cardio z tutorialem z YouTube. Ach, tu jesteś, siedziałeś sobie pod lewym żebrem siódmym, czekałeś na temperaturę poniżej 10 stopni tak? No trudno, Ból w dom, Bóg w dom. A, że Mama nie odbiera telefonu? To Ci pasuje? No tak, w ciszy z tamtej strony Twój głos bardziej donośny, brzęczący, przeszywający bardziej. A, poduszkę z Lidla z pianką memotermiczną wyśmiałeś? Ojej, tak się starałam, wybierałam z myślą o Tobie i stabilizacji nocnej miednicy. A, że nic nie pomoże? No to trudno, trzeba przyjąć wszystko.
Dziękuję Ci, dziękuję, że wczoraj udało się Twój głos wyciszyć, kiedy Kostek w pustym kościele dzielnie znosił zimno wody i powagę ceremonii chrztu. dziękuję Ci, że po raz pierwszy od miesięcy nie założyłam kolorów kułaczych, tylko jasne, a i jeszcze na butach na wysokich obcasach wytrzymałam długo, bardzo długo. I dziękuję, że mogłam zobaczyć, że rodzina może się kochać i szanować. I podziwiać. I cieszyć, że jest jej więcej.
I nawet dziękuję Ci za to, co krzyczy do mnie podświadomość: "ty bezużyteczna pacynko, kukiełko bez przyszłości i przeznaczenia, ty nawet dzieci nie urodzisz". Dziś przyśniło mi się przed południem mnóstwo dzieci. Do każdego z nich się uśmiechałam, psoty każdego byłam w stanie wytłumaczyć i usprawiedliwić. Próbowałam się im przypochlebić - może wtedy do mnie przyjdą? Obudził mnie przed południem ból lewego boku. Tak, tak, mimo że wstałam przed 6, położyć się musiałam ponownie, przed 11. I wtedy te dzieci, dzieci, pachnące przez sen rumiankiem i żelkami, lizakami pudrowymi i zasypką. Byłam gotowa rozszarpać się na sto części, żeby każde z tych dzieci przytulić, wziąć na ręce i poprosić, żeby coś mi o sobie powiedziało. Nie mogę już nawet słuchać Radia Dzieciom w niedzielę z Kasią Stoparczyk, nie mogę. Te dziecięce głosy, ta spostrzegawczość, odkrywczość, świeżość. To zdziwienie, które najprawdopodobniej nigdy nie będzie mi dane, a na które mogę patrzeć przez głośnik, przez szybę, z drugiego końca stołu.

Nie szczyp, Bólu, proszę.
To będzie trudny i wyczerpujący tydzień.
Mnóstwo do napisania, wiele do przedyskutowania.
Ciągle ktoś mnie będzie używał.
Ciągle ktoś będzie moimi rękami załatwiał swoje sprawy, moimi nogami przedreptywał kilometry, pokonywał odległości, łatwo brał wysokie przeszkody. Ucisz się, Bólu, tyle przed nami jeszcze w tym tygodniu, w tym miesiącu, w tym roku może. Jak już będzie bardzo źle, to pomyśl, jak Kostek łapie mnie za włosy chwytną rączką, jak zaciska piąstkę na kosmyku, jak bacznie przygląda się, co mówię. I jak zachwycił go widok fontanny. A jednak. Bledniesz, kiedy o tym myślę. Masz konkurencję.

Ktoś czyha na Twój tron. 

czwartek, 22 września 2016

I rodzi się człowiek, pisklę i lew

No, no tak, zdecydowanie. I zgadzam się z polemiką Łukasza, powiem więcej: czekałam na nią.
Oczywiście, że każdy ma w sobie jakąś figurę ojca. Ja, choć go na oczy nie widziałam, też. Uplotłam ją, utkałam, z tęsknot, z żalów, z samotności, idealizmu, potrzeby bliskości i wszystkich zaprzeczeń powyższych. Nie widziałam Cię na oczy, a jednak tyle od Ciebie wzięłam, Tatusiu. Nie miałam dowodów na to, że jesteś zły, więc wyobraziłam sobie, że jesteś dobry. Czuły, uważny, choć nieco nieobecny. Moja Mama mówi za czworo, więc Ty milczysz za dwoje. Żeby sobie Ciebie zwizualizować, zszyłam Twój obraz ze skrawków opowieści o Dziadku. Że milczący, że spokojny, że dużo się uśmiechał i najbardziej na świecie lubił ciężką pracę. Ubrałam Cię w szarą marynarkę, dałam do ręki znoszony skórzany neseser, który pachnie tytoniem i rozlanym atramentem. Do ręki dałam oręż w postaci czarno-srebrnego pióra. Przyodziałam w czarny prochowiec. Zawiązałam pod szyją zielony szalik. Nie wiem, czemu zielony. Może dlatego, że zielonego nie lubię. Przecież o coś się z Tobą pokłócić muszę.
Pijasz tylko czarną kawę, paruje nad poranną gazetą. Czytasz te tradycyjne, papierowe. Po drugim śniadaniu palisz papierosa. Masz całą półkę książek, portret Kartezjusza na biurku, a w szufladzie cchroboczą szklane kulki, które potajemnie kolekcjonujesz. I lornetka. Wyciągasz ją popołudniami, żeby podpatrzeć na Kościuszki, co robią ludzie w biurze naprzeciwko. Po drugiej stronie ulicy. Albo śledzisz poczynania tego młodego wilczka, maklera, który tędy przemyka.
Co to znaczy: zabić w sobie figurę ojca? Jak to zrobić? Czy mam się pozbyć tęsknoty za nim? Jak? Skoro ja cała z tęsknoty jestem? Co mam z siebie wyrwać, co wyodrębnić, co zdusić? Czego się wyprzeć? Co sobie odpuścić, co przebaczyć?
Odszedłeś, bo tak wybrałeś. Albo tak Ci kazano, a Ty nie miałeś siły inaczej. Albo odwagi. Zrobiłeś to, do czego byłeś zdolny. Jakoś trudno mi uwierzyć w to, że o mnie nie myślisz.
Nawet jak próbuję wzniecić w sobie gniew, próbuję wrzasnąć: "jak mogłeś mnie zostawić?!", to głos więdnie mi w krtani. Jakbym to nie ja chciała krzyknąć. Tak, jakby ten żal nie należał do mnie.

Nie umiem się również rozwścieczyć na Mamę. Na jej niedorzeczne, infantylne zachowania, foszki, sapania, przewracanie oczami i teatralne przykładanie ręki do piersi. Mam wrażenie, że nie mam przy niej rąk. Wyrastają dopiero, kiedy przybiega Kropka i domaga się suszonego mięsa z kaczki.

Wczoraj druga odsłona warsztatów na Żoliborzu. Przy furtce dopadła mnie Waligórzanka. Długo nie czekała: "ej, ty tez się tak źle czujesz? Boże, jak ja nienawidzę wilgoci! normalnie już i cała popuchnięta jestem, już włosy mam nie takie, a najgorzej, że już muszę buty zakryte nosić, no dzisiaj mam jeszcze sandały, ale już te helanko musiałam se założyć, bo normalnie aż ciągnie od nóg."
Weszłyśmy do ośrodka, witają nas obaj prowadzący zajęcia, nieco przerażeni kobiecą obecnością, Flip i Flap. Uśmiecham się, pytam o samopoczucie, Flap mówi, że musi zamknąć okno, bo zimno, Flip przeprasza, że długo domofonu nie dobierał. Wchodzimy do sali, wybieram fotel w jasnobłękitnym kolorze, Waligórzanka depcze mi po piętach w beżowych sandałkach i skarpetach helanko. Kładę na fotelu Tygodnik Powszechny ze Smarzowskim na okładce, znaczę teren. Patrzę przez okno, chmurzy się, będzie deszcz. Przeciągam się, bo przede mną trzy godziny siedzenia. po sali kręci się Flap, wyraźnie chce do mnie zagadać, ale krępuje go obecność Waligórzanki Helanko. Im bardziej próbuję pozostać jeszcze w swoim świecie, tym bardziej zabiega o moją uwagę. Widzę, Flap zmierza ku mnie, dzierży porcelitowy kubek z kawą. zabiega mu drogę Helanko: "Ej, a ty też tak masz, że podczas okresu to cię bardziej boli?"
Flap wycofuje się pospiesznie.
"Tak, oczywiście" - odpowiadam.
"No bo ej ja to już sama nie wiem, co mam robić, no tak mnie rwie, że ja już garściami te leki jem, jak najwięcej, a teraz dostałam takie nowe, że mi od tego włosy na twarzy rosną, widzisz? O, patrz, tutaj to mam więcej nawet. Ale mi się nie chce depilować, no już niech będzie. I no dzisiaj to mam tak, ze kolana, kolana. A kostki mi popuchły, ledwo w ogóle wstałam. A ty jeździsz Polskim Busem? Ja sobie zawsze biorę to miejsce dla niepełnosprawnych, to mam dla siebie trzy siedzenia i tak sobie jadę i każę się jeszcze tam posadzić i żeby mi torbę włożyli do kufra. A jak mam więcej miejsca, to i zjem, i wypiję, tak to ja mogę podróżować."
Przypomniało mi się, jak Polskim Busem, z plecakiem i torbą podróżną oraz parą kul jechałam prosto z redakcji po dyżurze na operację biodra. Dojechałam na Kaliski, Ciocia Asia mnie odebrała. Odwróciła głowę, bo łzy jej w oczach stanęły na mój widok. Taka przekrzywiona byłam, złamana, bolało mnie jak jasna cholera. Ale torbę mam, plecak mam, kule pod pachą, na razie jeszcze je niosę, od pojutrza one poniosą mnie.
- Ja wolę pociąg. Mogę wstać, przejść się, posłuchać ludzi, popatrzeć przez okno - ostatnich słów już nie słyszy, bo opowiada, że nadgarstki też ją bolą.     
Kiedy wzdycham, bo już ten nadmiar relacji bólowej mnie męczy, Waligórzanka mówi: "a ty przypadkiem włosów nie obcięłaś?"
Zamurowało mnie. Zauważyła! Jako pierwsza tego dnia - a któż inny miał zauważyć, jeśli prosto od Ingi pojechałam do domu, a potem na Żoliborz? Zatonęłam w lekturze skryptu o wpływie nieświadomości na symptomy ze strony ciała.

Zaczynamy, przedstawiamy się ponownie. Coraz więcej imion pamiętam. Zaczyna Toczeń, tym razem w biało-czarnej sukience. Też usiadła obok mnie. Mamy powiedzieć o tym, co niezwykłego nas dzisiaj spotkało. Toczeń opowiada, jak zawiózł dzieci do teściów do Kutna i jechał na warsztaty prosto stamtąd, a po warsztatach do Kutna wraca. A ja tę opowieść rozumiem, bo tak jak kiedyś jechanie na pace na Krym było dla mnie oczywistością i codziennością, tak dzisiaj wycieczka do Torunia nieraz jest dla mnie wyprawą stulecia.
Wcześniej o sobie opowiadali Flip i Flap. Flip, że zaczęły go od pisania przy komputerze boleć plecy, więc doszedł do wniosku, że jego ciało chce mu coś powiedzieć. Flap był wyraźnie zmęczony, cały dzień musiał dać mu w kość. A potem moja kolej. Wypalam:
- Mnie codziennie spotyka coś niecodziennego. Cieszy mnie teraz to, że zaczęły się wybarwiac klony (świadomie zapożyczam tę frazę od Mamy Ali), a ja mam szczęście mieszkać na Saskiej Kępie. I widoki każdego dnia wokół mnie inne. Więc cieszę się, że mogę chociaż oczy nakarmić, chociaż chłodu nie lubię, jak większość z nas. Cieszyłam się z poprzednich zajęć, na te też czekałam z radością. niecodziennością było dla mnie to, że Kasia zauważyła, że obcięłam włosy, choć fryzurę zmieniłam nieznacznie. To było bardzo miłe. A, no i mam na imię Kasia.
Sprawdzam w sobie, Pani Bogno. Serce mi nie wali. Nie trzęsą się ręce. Nie dobieram w głowie słów rozpaczliwie. Powiedziałam po prostu.
Uważnie patrzą na mnie wszyscy. Najuważniej Miastenia rodzaju męskiego, siedząca na jedenastą ode mnie, pod ścianą, na krześle. Widziałam podczas poprzednich zajęć, że boli go lewe udo. To znaczy czułam, ze go boli. Na pytanie, z czym kojarzy mu się słowo "zdrowie", odpowiedział: "mięśnie".
Po mnie mówi Waligórzanka:
- No ja to w sumie nie mam zadnych przemyśleń po tamtych warsztatach, no fajnie, że były, że mogłam opowiedziec o mojej chorobie. No i od tamtej pory mój tatuaż lepiej wygląda. No i też, że jak wilgoć, to ja już teraz ledwo, no boli mnie jak nie wiem, tyle leków już wzięłam, że przestałam liczyć. Jestem uzależniona od pięciu. Jeden odstawiłam, ale chyba jednak do niego wrócę. A teraz to bym chciała na basen, ale jak to ludzie będą na mnie patrzeć, jak ja mam port do leku tak na wierzchu. A to jest dla mnie katastrofa, bo ja jednak mam potrzebę bluzki z dekoldem (sic!). A, no i ty, Kasia, to jakaś dziwna jesteś z tymi kolorami. Jakieś drzewa widzisz, jakieś coś. Ja tam tak nie mam. Ja tylko patrzę, czy deszcz jest, bo to znaczy, że mam leki naszykować. W sensie więcej wziąść. A nie jakieś tam liście.
Sprawdzam w sobie, Pani Bogno. Nie patrzę na nikogo. Sprawdzam, czy w środku coś mi zafalowało chociaż. nie, nic. I wie Pani, co widzę? Te liście klonu wielobarwne, spokojne, wysokie, dostojne, na widok których uśmiecham się, chociaż boli. I wie Pani co? Nie patrzę na nikogo, ale sie uśmiecham. Uwaga Waligórzanki o dziwności to tylko opinia.    
I każdy coś mówi: że przeziębiony, że zimno, że ciuchy trzeba zmienić, leki nie działają. Tak bym chciała się dowiedzieć, co dzisiaj czytali, co ich rozbawiło, czy hodują koty i czy dojeżdżają autobusem, czy tramwajem.
Spóźniona o 40 minut wchodzi Ta, Która Mnie Wkurza. Ma bardzo łądnie skrojoną letnią sukienkę, o ładnym wzorze, beżowej w fuksjowo-brązową kratkę, do której założyła kryjące rajstopy w paskudnym kolorze szaroburym i brązowe botki. Ponieważ jest 8 stopni na zewnątrz, okutała się pomarańczowym szalem z niebieskimi wzorami, pod spód założyła jeszcze czarny sweter, zupełnie niszcząc wrażenie, które pierwotnie robiła sukienka. Trochę mi jej żal. Rozumiem, że chciała wyglądać ładnie. Też tak mam czasem. Ale coraz częsciej mam to w nosie.

Dowiadujemy sie dużo o Mindellu, a do mnie dokapuje, że Bogna Wszechmogąca właśnie przy pomocy jego metody ze mną pracuje. To znaczy między innymi przy pomocy tej metody, bo używa jeszcze miliarda innych, o których nie wiem. I to jest dobre, że nie wiem. Oczywiście, jak dojechałam do domu, zamówiłam wszystkie dostępne na polskim rynku ksiązki Mindella, jedną czytałam w nocy. Odpadłam w połowie. Pozwoliłam sobie zasnąć.
Boże, jak to dobrze, że Bognę poznałam, że Ona tak rozumie, że jest taka cierpliwa, że wie tyle o religiach, o Wschodzie, o taoizmie, buddyzmie, propriocepcji, przemianach chemicznych, antygenach, diecie i użyciu mączki kasztanowej. Jezu, jak dobrze, że ja nie muszę, bo Bogna wie, a ja na Nią trafiłam. Ewa ostatnio zapytała mnie tonem account managera: "ok, teraz powiedz mi, jaki jest plan pani Bogny wobec dalszej terapii? Czy wyznaczyła ci jakiś deadline na działania? Czy pracujecie zadaniowo? Czy na przykład wyznaczyła ci już termin, że dajmy na to do marca masz w sobie uporządkować kwestie choroby? A że do maja masz uporać się ze swoją mamą w głowie? No bo wiesz, no, terapeuta musi być uczciwy, tak? ma ci wyznaczyć termin, względem którego pracuje. I ty masz się dostosować, pracować w takim rytmie, tak?"
I co ja robię? Roześmiałam się w głos. To było zanim pojechałam na warsztaty i dowiedziałam się, ze ktos taki jak Mindell istnieje. Zapytałam Ewę: "a do której tabelki w Excelu bardziej ci pasuję, Ewuniu: do tej poziomej, czy pionowej? A może rozłożysz moją psychikę na poszczególne formularze? Bo wiesz, jak co dwa miesiące dostaję z Komitetu Badań Radiowych takie dane. O radia słuchalności. W Excelu. To bardziej bym ci pasowała do pierwszego arkusza z danymi poszczególnych stacji, czy w tabelce o sieciach byś mnie jednak rozmieściła?"
ewunia, swoim sposobem, odpowiedziała: "nie rozumiem". No pewnie, ze nie rozumiesz. Bo zrozumieć nie chcesz. A ja już nie będę się trudzić i tłumaczyć ci tego, ze natura nie czyni skoków. I że proces to nie to samo, co przejście na inne oprogramowanie w firmie. 

Pracujemy w grupach, mamy odpowiadac na pytania, jak się czujemy ze swoim ciałem i w swoich ciałach. Pytań jest dziewięć. Każde pojemne. Na przykład o tym, w jaki sposób próbujemy dyscyplinowac nasze ciała. I jak ciała na to reagują. Albo kiedy czujemy się swobodnie ze swoim ciałem? Natychmiast wpisuję odpowiedź: "sama w domu". Dosiadam się do trzech innych dziewcząt, w tym Waligórzanki. Znów opowiada o basenie, o tym, ze ją boli, że ona już tego znieść nie może, że nikt jej nie rozumie, że dekoldy i tatuaże. Mówi kolejna dziewczyna, ma gęste kręcone, czarne włosy poprzetykane srebrnymi nitkami. Mówi o tym, że dzięki chorobie zaczęła ćwiczyć i wreszcie schudła - to takiego etapu, który wreszcie pozwala jej byc zadowoloną ze swojego ciała. Opowiadamy o tym, jak radzimy sobie w autobusach i tramwajach. mówię, że był czas, że przygotowywałam cały scenariusz wyjścia i z perspektywy czasu wydaje mi się to zabawne. To całe planowanie autobusowe. Śmiejemy się, oswajamy chorobę. Dziewczyna w środku mówi, że umówiła się na randkę, a tego dnia miała potwornie spuchnięte dłonie. umalowała z trudem paznokcie, na czerwono, żeby machac nimi nieustannie przed oczami chłopaka. Po randce nie wytrzymała i napisała do niego sms: "czy widziałeś, zebym miała spuchnięte dłonie". Odpisał, w bezmiarze szczerości: "nie, widziałem głównie twoje cycki xD".
Śmiejemy się jeszcze głośniej, przypominam sobie, że dekolt mogę nosić do pępka, bo i tak nie mam biustu. Nie przeszkadza mi to, tylko czasem krawcowa musi dopasowywać sukienki. Kostek za to jest moją klatką piersiową zainteresownany, mimo że tu akurat jadłodajnia nieczynna.
Rozmawiamy długo, dochodza do mnie strzępy innych rozmów: "a ty też tak masz...?", "co ci wtedy lekarz mówi?", "nie wypadły ci włosy?", "bałaś się?"
I czuję, że spływa na mnie spokój. Nie jestem sama. Jest wielu takich, jak ja. Zauważam, ze moja mania polegająca na dobieraniu słów z jak największą dokładnością, z pietyzmem wręcz, jest moim piekłem, ale i wybawieniem. Kiedy ja szukam czterdziestu przymiotników, innych dławią frazy: "no nie wiem, jak to określić, to jest takie... dziwne? e... no.. że boli?" A ja w gabinecie u Doktora Michała mówię: w górnej części gluteus maximus powoduje kłująco-piekący ból pulsujący, który nasila się po spoczynku. Sztywnieje mięsień gruszkowy, szczególnie po długim siedzeniu. Obręcz barkowa tkliwa, czuję ucisk w lewej częsci klatki piersiowej przy oddychaniu."
U Bogny mówię, że słyszę w sobie świst, a w głowie widzę obrazy przysypane pyłem, jak po wybuchu bomby. Mówię, że wokół mnie rozpościera się teren bez smaku, o gęstej konsystencji, jak hummus. A kiedy coś próbuję zablokowac, mam wrażenie, że staje obok mnie postać w brązowym habicie, która kładzie rękę na ustach i pochyla głowę. I Bogna wcale nie mówi, że trzeba ze mną na Sobieskiego. Tylko słucha, słyszy, przetwarza, zadaje pytania, na koniec przytula.
siadamy na swoich miejscach i dzielimy się wrażeniami i wnioskami. Na głos. Mówię jako czwarta. Po przedszkolance, która na RZS choruje od 20 lat. I mówi, że lubi swoje ciało, nawet, kiedy utyka. Że choroba nauczyła ją sobie odpuszczać. Że przy dzieciach to trudne, ale dzięki chorobie również jej dzieci uczą się odpowiedzialności.
Wcześniej Toczeń opowiadał o maleńkim dziecku, do którego musi wstawac w nocy, karmić i przytulać. A starsze prowadzać do przedszkola, prać, robić z nim rysunki na plastykę i że choroba czasem jej to utrudnia. Ktoś inny mówi, że porównuje sobie siebie sprzed choroby do siebie teraz i nie czuje żalu, ze tamtej dziewczyny już nie ma.
Nagle słyszę swój głos:
- Jestem wdzięczna mojej chorobie za to, że dzięki niej stałam się bardziej sobą. Przestałam całemu światu udowadniać moją omnipotencję, przestałam sobie wmawiać, że wszystko muszę. Zauważyłam, że moje ciało nie słucha mnie, kiedy ja nie słucham jego. Jesli zlekceważę znaki, które mi daje, kolejne symptomy przyjdą z potrójną siła, która mnie zatrzyma, zahamuje, zrujnuje moje plany. Nauczyłam się planować,mając na uwadze moje możliwości. Jesli nie okażę szacunku mojemu ciału i jego potrzebom, nie będę w stanie wymagać szacunku od mojego otoczenia. Moja choroba jest dla mnie tarczą, bo w skrajnych sytuacjach mogę się za nią schować.
- Ale ta tarcza kaleczy - mówi Flip.
- Dlatego trzeba ją umiejętnie trzymać - odpowiadam niezwłocznie.
zapada cisza. Znów wszyscy na mnie patrzą. Ta, Która Mnie Wkurza zacisnęła pięści. Zmrużyła oczy. Ciekawe, dlaczego. Dziś nie ma Ewy z atramentową energią, ale jej rolę przejęła właścicielka brązowych botków. Oddycham. prostuję się. Jestem pewna, ze to, co powiedziałam, jest zgodne ze mną w środku. patrzę każdemu osobno w oczy. Dziewczyny uśmiechają się, ale bardzo nieznacznie. Nie wytrzymuje Paulina, chora na to samo, co ja:
- A nie masz tak, że cię wkurzają te wszystkie modelki na plakatach, w reklamach? Że one są takie proste, gładkie, idealne, a ty taka krzywa? No nie mówi mi, że w ogóle ignorujesz kulturę?! - oburzyła się Śliczna jak obrazek w białych Conversach.
Uśmiechnęłam się na wspomnienie książki Rusinka w moim plecaku, wywiadu okładkowego ze Smarzowskim i wyciętego z gazety wiersza Irit Amiel w moim kalendarzu. Przypomniało mi się, że zasnęłam po lekturze nowej powieści Liliany, ale dałam jeszcze radę przeczytać dwa rozdziały Haupta. Słuchałam fragmentów "Czarodziejskiej Góry" Mykietyna i jadłam gruszkę w occie. Reklama? Tak, napisałam wczoraj siedemnaście newsów i skomentowałam dwa działania ambientowe. Z tego wszystkiego najwięcej osadu zostawiła we mnie powieść Lil i legato sopranowego śpiewu. Na ścianach mam zdjęcia, które przypominają mi dobre chwile, ale też prace Kuby, tkanego Anioła od Ewy, opbrazek od Mamy Asi, reprodukcję Millaise'a i fotomontaż z aukcji charytatywnej. Zdjęcie Prababci Marianny i mojego Dziadka - w tym objawia się moja kultura wizualna. W taki właśnie sposób ignoruję kulturę mainstreamu.
- A czy zdjęcie modelki na plaży jest ideałem estetycznym, do którego autentycznie wewnętrznie zmierzasz? Jeśli tak, to rzeczywiście musisz być w trudnej sytuacji - miałam powiedziec, ale zawiesiłam się na tej Mykietynowskiej frazie, która we mnie drga od niedzieli. Tak bym chciała tę operę na żywo usłyszeć. Odpowiedziałam jej uśmiechem. Pani Bogno, sprawdzam w sobie. Cisza. Spokój. Kołysanie.

Miastenia płci męskiej z jedenastej patrzy na mnie jeszcze uwazniej. Usmiecham się do niego. Na widok wafelka Prince Polo, którego wyciąga, również się uśmiecham.

Potem są ćwiczenia w skupieniu. badammy kanały przekazu. Nie słysze nic oprócz odgłosów żoliborskiej ulicy. W ogóle w dużej grupie ludzi trudno mi się skupić. Ale widzę fragmentarycznie. Brzegi, kanty papieru, jak stosy akt, z którymi Mama przychodziła do domu. Brzeg kryształowej popielniczki. po jednej i drugiej stronie sali słyszę miarowe tykanie zegarów, które brzmią po jakimś czasie jak bicie serca. Widzę siebie leżącą na leżance na Spartańskiej, gdzie pani kardiolog włączyła na głos bicie mojego serca, a ja się tak wzruszyłam, ze ono takie pracowite. Widzę dwoje ludzi wyciętych z papieru. To do nich należą te miarowo bijące serca, ale stoją do siebie plecami. Czuję ucisk w prawej dolnej części pleców. A potem nad chorym biodrem. Jakby z jednej strony ktoś mnie ciągnął do przodu, a drugi do tyłu. Cztery wielkie łzy wytaczają mi się spod powiek. Stopy mam zimne, nie czuję kontaktu z mienią. Mam wrażenie, że nie mam ramion.
Inne dziewczyny opowiadaja, że widzą rozgwieżdżone niebo, a gwiazdy spadaja prosto na bolące stawy.

Wychodzę z zajęć na deszczowe ulice Żoliborza. Za zimno już na trampki. Jeszcze tydzień temu było na nie za gorąco. Naciągam kaptur, cieszę się, że załozyłam softshell. Schodzę ostrożnie do metra, trampki są śliskie, Eugenia tego nie lubi. W wagonie siadam, otwieram plecak, wyciągam Smarzowskiego. Naprzeciwko mnie siada Miastenia płci męskiej. Chyba za mną biegł, bo sapie. Niesmiało spogląda pytająco na siedzenie obok mnie, czy może się dosiąść. Nie wykonuję żadnego gestu, tylko się uśmiecham, piastując Smarzola. Siada w końcu.
- No i jak ci się podobało?
- podobało - odpowiadam.
- Wierzysz w te wszystkie sny i symptomy?
- Myślę, że one bardziej wierzą we mnie.
Cisza.
- A Ty? Chyba studiujesz na politechnice, dobrze zapamiętałam? Umysł ścisły?
- No, automatykę i robotykę.
- O, rany, to powaznie brzmi. Nie dziwota, że psychologia to dla Ciebie nowość.
- No, wcześniej była telekomunikacja. No ale przyszedłem, bo sobie nie radzę z chorobą.
- Jak widzisz, wielu z nas sobie nie radzi. Brawa dla Ciebie, bo jesteś jedynnym mężczyzną, który się zdecydował na te zajęcia. Dobrze, że dla siebie to zrobiłeś.
- No, fajnie jest posłuchać, że kogoś coś boli, że nie tylko mnie.
Kręci się na miejscu, zadowolony, że go pochwaliłam.
- A, no i jeszcze to est tak, ze chyba teraz mi łatwiej na te zajęcia pójść. No bo znam takie starsze osoby, które skończyły trzydzieści lat, i one już nie chcą na takie zajęcia chodzić.
Policzyłam szybko, że mam 31. Pokiwałam głową.
- A Ty jesteś dziennikarką, tak?
- Tak?
- I co? Piszesz artykuły? Czy jak to się nazywa?
- Tak, piszę. Artykuły też.
- Boli cię teraz?
- Tak.
- Nie wyglądasz. Uśmiechasz się.
- Gdybym się do ciebie nie uśmiechnęła, to byś nie podszedł?
- No nie podszedłbym.
Cisza. Zagaduje raz jeszcze:
- A gdzie wysiadasz?
- Politechnika.
- A, ja Wilanowska. No ale chyba warto jednak przejechać całe miasto na skos, żeby posłuchać, że kogoś coś boli - mówi zupełnie poważnie, a ja wysiadam na Trasę Ł.

Będę to do śmierci powtarzać. Błogosławię Cię, Losie, za Bogny profesjonalizm, opanowanie, spokój. Za to, że trafiłam w Jej dobre ręce, które prowadzą mnie przez meandry procesu. za to, że to właśnie Ona mi towarzyszy. Bez względu na to, kiedy terapia się skończy, zawsze Bogna pozostanie dla mnie Wszechmogącą.

czwartek, 15 września 2016

Jaki jest pani postęp w pracy z chorobą?



Takie pytanie padło w ramach warsztatów, na które się ochoczo zapisałam. Będę przez sześć kolejnych tygodni pędzić na urokliwą żoliborską ulicę Kozietulskiego, w zaciszu której dwóch sympatycznych, emanujących spokojem psychologów przygląda się reakcjom młodych na przewlekłe choroby. Odpowiedź psychiczna. Tak, jakby choroba zadawała pytania.

Przekrój iście Spartański: tocznie, miastenie, fibromialgie, RZSy, postępujące twardziny układowe. Jest nawet moja jednostka chorobowa w osobie ślicznej jak obrazek Pauliny. Zwróciłam uwagę na to, jak kolorystycznie dobrała bluzkę do kwiecistych spodni. Jak to jej ładnie się połączyło: ta oberżyna z łąką. I te włosy kasztanowe, które wysuwały się nad czołem spod spinki. Jak w jakimś filmie. Małe, czujne oczy zaznaczone pewnie ciemną kredką. Jak ja bym chciała być taka ładna. Nie widać po niej choroby. Jull twierdzi, że po mnie też nie, ale nie dałam mu szans przyjrzeć się moim plecom. Widać, Mistrzu. Widać.

Siedziałam pomiędzy Toczniem a Fibromialgią. Toczeń - drobny, filigranowy, niższy ode mnie, wolny od bólu, ale o oczach przerażonych jak mysz laboratoryjna.
Fibromialgia - Waligórzanka. Łyda Kariatydy. Twarz rozlana sterydami. Tematem numer jeden uczyniła dla wszystkich swój tatuaż z dwoma motylami, który nijak nie pasuje do jej zwalistości. A może to emanacja pragnień? Mówiła, że kościół ją wykluczył, że nikt tego nie rozumie. Ale mówiła to z dumą. Z emfazą. Chwaliła się wykluczeniem.
Ja też tak miałam.
Myślałam o tym, jaka byłam i o czym mówiłam dwa lata temu. Byłam chorobą. Nie byłam Kasią, byłam chorobą.
Myślałam o tym, przyglądając się przydługim paznokciom u stóp Waligórzanki. Znam to. Pewnie nie może sobie poradzić sama z ich obcięciem. Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię rozumiem.
Ja też mówiłam tylko o tym, że cudem przeżyłam. Że kuracja to piekło. Że piekło to szpital. Że proces diagnostyczny to kara za grzechy, których nie popełniłam. A strach na widok karty z wynikami badań jest nieprzenikniony jak Szeol.  
Teraz słucham. W zasadzie tylko słucham. Jestem tłem. Ale cudze historie nie osiadają na mnie jak stada żółtych biedronek. Nie jestem już filtrem Brity na ludzkie bóle. Jestem przepuszczalną błoną, która łowi tylko to, co chce.
Dzięki spotkaniom z Bogną zintegrowałam chorobę. Przynajmniej częściowo. 

Mówię: częściowo, bo Iwonka powiedziała mi, że mam Eugenię zabić. A Łukasz powiedział, że mam w sobie zabić figurę Ojca. Jak mam w sobie zabić coś, czego nigdy nie było? Przecież już wiem, jak Eugenię boli moje odtrącenie. tylko, skoro ją wyodrębniłam, jest ciałem z mojego bólu, to jak mam ją od siebie odciąć? Wyrzucić? Albo jak przyjąć do siebie, wciąż oddzielną?
Wciąż jednak pełnego porozumienia z Eugenią nie mam. Wnoszę to po tym, że w dwunastoosobowej grupie zauważyłam jedną panią, która siedziała w fotelu skurczona, z pochyloną głową. Wiało z tamtej strony inną energią, ale część tego przekazu wzięła na siebie Waligórzanka.
A potem zaczęliśmy się przedstawiać. Każdy miał coś o sobie do powiedzenia. Ja powiedziałam: "jestem Kasia, mam ZZSK i uczę się niczego od życia nie oczekiwać". Moja wypowiedź spowodowała drgnięcie u prowadzących. Ciekawe, co pomyśleli.
A potem usłyszałam Ewę. O chrapliwym, metalicznym głosie pełnym skargi i żalu. "Jestem Ewa i zdiagnozowano u mnie czternaście jednostek chorobowych". Wtedy na nią spojrzałam. W gardle poczułam ścisk. Ona tu jest. Siedzi dwa fotele dalej. Patrzy na mnie. Wie, że tu jestem. Już się nie ukryję.

Gdyby Eugenia nadużywała tytoniu i alkoholu, jej profil wyglądałby właśnie tak, jak profil Chrapliwej Ewy. Ostry, ziemisty, okrutny, z wąskimi, zaciśniętymi ustami i oczami w kolorze węgla, ciskającymi na prawo i lewo odłamki gniewu. Biedna Ewa, cała jest ze złości. 
Drugi profil Eugenii odsłania kości, bo gnije. Jedna twarz Eugenii - elegancka i zimna. Druga - w rozkładzie.
Serce mi przyspieszyło. Przypomniałam sobie głos Bogny, który mi podpowiada, co mówić: "proszę, Eugenio, nie podchodź za blisko. Tam, gdzie jesteś, jest dobrze. Proszę, pozostań tam. Jeśli już musisz na mnie patrzeć, patrz. Ale nie podchodź. Mam odwagę spojrzeć Ci w oczy, ale proszę, pozostań tam, gdzie jesteś". Bólu mój, Losie niezawiniony, Historio, która nie wybierałaś.

Mówiłam to w myślach, a wtedy Ewa spojrzała na mnie. Błysnęła w moim kierunku kawałkiem węgla. Położyłam ręce na kolanach. "Nie boję się Ciebie. Jestem silna Twoją siłą. Im trudniejszy przeciwnik, tym większe zwycięstwo. Jeden oddech w zamian za dwie sekundy Twojego spojrzenia. Wytrzymam ten wzrok, bo chcę zostać tutaj."

Chcę żyć.
Chcę się trzymać tego, co oddycha.
Chcę być tam, gdzie Kostek chwyta źdźbła trawy i podnosi do buzi. Gdzie odkrywa, że zgięte kolana mogą prowadzić do wstania. Gdzie nogi potrafi zarzucić sobie nad głowę, a z dużego palca zrobić sobie smoczek. Chcę być tam, gdzie Kostek śmieje się z naszych tańców i śpiewów. Gdzie ręce Agnieszki intuicyjnie wiedzą, czego mu potrzeba. Gdzie Marcin nachyla się nad Kostkiem i nagle przestaje analizować strategicznie stan faktyczny. Sam staje się czystą radością i czystym zdziwieniem.  
Chcę czuć to obezwładniające ciepło, kiedy Kostek się do mnie uśmiecha, chociaż nie wie o tym, że Polityka nie przyjęła mojego tekstu, Szczygieł nie odpowiada i Newsweek milczy.
Chcę być tam, gdzie na rogu Zwycięzców pani Maria sprzedaje ostatnie maliny, a w wazonach zaczepiają przechodniów mieczyki. Chcę być tam, gdzie dziewczyna przed przejściem dla pieszych ściąga buty na wysokich obcasach, żeby zdążyć dobiec na 509 w kierunku Nowodworów. Chcę być tam, gdzie nad rzeką pachną ogniska i młodzi ludzie licytują się, kto szybciej wypije piwo. Chcę być tam, gdzie na paletach przyjeżdża właśnie pierwsza paczka nowej książki Springera, pachnąca odurzająco farbą drukarską. Gdzie piekło małych miasteczek podnosi się do rangi metropolii. Chcę być tutaj, gdzie rano po trawniku skaczą sroki, a pan Janek pyta, kiedy mnie jakiś chłop adoptuje. Tutaj, gdzie latem o 5 rano słońce nakazuje mi wstać, bo inaczej przyrządzi ze mnie duszoną potrawkę mięsną. Chcę być tam, gdzie Natalia śmieje się w głos i trzęsie się na myśl o jajkach po benedyktyńsku. Gdzie Bałtyk zostawia na ustach słoną mgłę. Gdzie gofry za siedem złotych i obleśny deptak. Gdzie pachnie werniksem i terpentyną, a york usiłuje obsikać dzieło sztuki warte dwóch moich mieszkań.
Tutaj, gdzie patos i humor, marchewkowe ciasto od Afgańskiej Siostry, ścisk w tramwaju i pęd do pracy. Gdzie kolejka do mięsnego, wysuszona ściółka i kornik drukarz.    
Chcę być tu, gdzie Kropka szczeka na babie lato, a Mama odkrywa, że w Dino można kupić najlepsze ogórki w mieście. A potem przyrządza z nich koktajl, zalewając je chrzęszczącymi brokułami. Tutaj, gdzie Babcia nie odróżnia pór roku i jest przekonana, że Janusz Lewandowski to jej uczeń z fabryli na ulicy Obrońców Stalingradu. Chcę być tu -na grani światów, na moment przed wpadnięciem do Króliczej Nory, niepewna, czy czas mam i co mnie jeszcze czeka.

Nie wiem jak gdzie,
ale tutaj na Ziemi jest sporo wszystkiego.
Tutaj wytwarza się krzesła i smutki,
nożyczki, skrzypce, czułość, tranzystory,
zapory wodne, żarty, filiżanki.

Może gdzie indziej jest wszystkiego więcej,
tylko z pewnych powodów brak tam malowideł,
kineskopów, pierogów, chusteczek do łez.

Jest tutaj co niemiara miejsc z okolicami.
Niektóre możesz specjalnie polubić,
nazwać je po swojemu
i chronić od złego.
Może gdzie indziej są miejsca podobne,
jednak nikt nie uważa je za piękne.

Może jak nigdzie, albo mało gdzie,
masz tu osobny tułów,
a z nim potrzebne przybory,
żeby do dzieci cudzych dodać własne.
Poza tym ręce, nogi i zdumioną głowę.

Niewiedza tutaj jest zapracowana,
ciągle coś liczy, porównuje, mierzy,
wyciąga z tego wnioski i pierwiastki.

Wiem, wiem, co myślisz.
Nic tutaj trwałego,
bo od zawsze na zawsze we władzy żywiołów.
ale zauważ - żywioły męczą się łatwo
i muszą czasem długo odpoczywać
do następnego razu.

I wiem, co myślisz jeszcze.
Wojny, wojny, wojny.
jednak i między nimi zdarzają się przerwy.
Baczność - ludzie są źli.
Spocznij - ludzie są dobrzy.
Na baczność produkuje się pustkowia.
Na spocznij w pocie czoła buduje się domy
i prędko się w nich mieszka.

Życie na ziemi wypada dość tanio.
Za sny na przykład nie płacisz tu grosza.
Za złudzenia - dopiero kiedy utracone.
Za posiadanie ciała - tylko ciałem.

I jakby tego było jeszcze mało,
kręcisz się bez biletu w karuzeli planet,
a razem z nią, na gapę, w zamieci galaktyk,
przez czasy tak zawrotne,
że nic tutaj na Ziemi nawet drgnąć nie zdąży.

No bo przyjrzyj się dobrze:
stół stoi, gdzie stał,
na stole kartka, tak jak położona,
przez uchylone okno podmuch tylko powietrza,
a w ścianach żadnych przeraźliwych szczelin,
którymi by do nikąd cię wywiało.

Światło-czułość




Dziś na warszawskiej Ochocie pożegnaliśmy tłumnie Krzysia Millera.
A jeszcze w czerwcu palił dwa papierosy naraz i próbował udowodnić, że mostek robiony ze stania może uchronić mnie przed najgorszym zrośnięciem się kręgosłupa.
"Nigdy i nigdzie wojny" - powiedziałeś do mnie po raz ostatni.
Po wiadomości o Twojej śmierci otworzyłam książkę z dedykacją od Ciebie: "Dla Afgańskich Sióstr - autor".

Nie mogłam przez chwilę oddychać, kiedy się dowiedziałam.

Tylko nie Ty. Każdy, tylko nie Ty - z Twoimi dłońmi ciepłymi i dobrymi jak bochny domowego chleba, z Twoim uśmiechem serdecznym, jasnym jak promienie słońc, które rysowałeś w Twoim słynnym równaniu, z Twoją dziecięcą radością na widok każdego innego uśmiechu, z Twoją ufnością w oczach, która nie pasowała do tego świata. Była spoza niego.

Jak to jest, że bez Twojej wrażliwości nie byłoby tych zdjęć. Gdyby nie było tych zdjęć, wciąż byś żył.

Technika mokrego kolodionu pomagała Ci zmory pamięci oswajać. Azotan celulozy, eter, etanol i jodek potasu. Z tej mikstury powstawały dzieła sztuki. Ale można było z niej również wytworzyć broń, która zabija. Na wojnach ożywano jej jako środka opatrunkowego.
Tak jak ręce. Te same dłonie pielęgnują broń. Te same niosą pomoc, przytulają dzieci, podają chusteczkę i pomagają wysiąść z tramwaju.

Potem pomyślałam, że teraz śmierć Cię wyzwoliła. Już Cię nie boli. Już Cię nie męczy. Już nie podążają za Tobą wizje zagłodzonych Murzynków na tekturowym pudle z logiem Unii Europejskiej. Już nikt do Ciebie nie mierzy, nikt Cię nie goni, nic za Tobą nie wybucha. Już nie musisz filtrować przez siebie tego, że człowiek to najgorsze z istniejących zwierząt na ziemi.

Jak Cię pięknie, Krzysiu, żegnali. Ojciec Oszajca, redaktor Kurski, rektor Filmówki. Stałam z tyłu, przy konfesjonale, gotowa choćby i kogoś wyspowiadać, żeby tylko dać ulgę nogom buntującym się przeciwko butom na obcasach po kilku miesiącach wolności w sandałkach. Co to jednak znaczy wobec innego znanego mi bólu. Nie znałam Twojego. Ale kiedy zadałam sobie pytanie, dlaczego odszedłeś, przypomniało mi się, jak bardzo ja swego czasu tego pragnęłam. Niczego tak nie pragnęłam, jak wyzwolenia się od bólu. Nie myślałam o tym, jak to zrobię. Czy to estetyczne, czy to dla kogoś kłopotliwe. Najważniejsza była dla mnie skuteczność. Żeby to się wreszcie skończyło. Jeśli Ci teraz dobrze, to i ja jestem spokojna. Wielką pracę wykonałeś dla nas wszystkich.

Śmieszni jesteśmy z tą naszą ziemską żałobą. Nieociosani jacyś. Jakaś pani obok mnie pociągała nosem, kiedy usłyszała

chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Jakiś pan obok mnie chwalił się tubalnym teatralnym szeptem, że słabo słyszy, a w zasadzie to słyszy tylko to, co chce usłyszeć. W kolejnej odsłonie ławkowych zwierzeń zakomunikował sąsiadowi, że lekarz go uspokoił: głuchota to naturalna bariera ochronna organizmu przez narzekaniem żony. A potem dodał, że może i rektor Filmówki nieprzygotowany, ale żona za to uprasowała mu marynarkę.
Byłam na niego trochę zła. Jak tak można? Ludzie też się oglądali. A potem pomyślałam, że Ciebie by to rozbawiło. Pewnie byś mu zrobił zdjęcie tym głośnym Canonem, niezniszczalnym, z zacinającą się migawką. I stałby się nieśmiertelny, tak jak rzesze Twoich bezimiennych bohaterów. To nieprawda, że im nie pomogłeś. Oszukałeś dla nich śmierć.

Tylko dla siebie tego nie umiałeś. Pamięć nie utrzymuje przy życiu. Tylko spowalnia tracenie, umieranie, brak.

Przed mszą dziennikarze gromadzili się przed malutkim kościółkiem na Włodarzewskiej. Palili wszyscy. Dosłownie wszyscy. Wejście do kościoła wyglądało jak spowite mgłą. Albo jak by ksiądz palił liście. Jesień już. Wieczory zimne. Pewnie na Wiktorskiej fotografowałbyś liście i pajęczyny.

Po mszy wszyscy rzucili się na pamiątkowe kartki z Twoim zdjęciem. Ja też. Jesteś na nim taki zmęczony, smutny, przygnieciony. Pochyliła Cię ludzka podłość.
Już nie boli, Krzysiu.
Wreszcie możesz spać.  

W autobusie kierowca włączył radio. A tam muzyka z filmu "Alicja w Krainie Czarów". Już za Tobą przejścia z króliczą norą. Już wiesz, co jest po drugiej stronie. Urosłeś albo zmalałeś. Już jesteś w innym ogrodzie. Grasz w krykieta z Królową.

Myślałam, że w kościele był ścisk. Za to przed kościołem ustawili się spóźnialscy. Wysypywali się na ulicę. Nie dało się przejść. Wszyscy przyszli dla Ciebie, Krzysiu.

Kiedy schodziłam po schodach, prosto w twarz świecił mi najpełniejszy księżyc, jaki widziałam w życiu. Patrzył mocnym, srebrzystym światłem. Gwiazdy widać, bo wieczór pogodny.

Dziś jest Międzynarodowy Dzień Kropki. Dzień Zamkniętych Wypowiedzeń.

                             Nie mam żalu do wiosny,
                             że znowu nastała.
                             Nie obwiniam jej o to,
                             że spełnia jak co roku
                             swoje obowiązki.

                             Rozumiem, że mój smutek
                             nie wstrzyma zieleni.
                             Źdźbło, jeśli się zawaha,
                             to tylko na wietrze.

                             Nie sprawia mi to bólu,
                             że kępy olch nad wodami
                             znowu mają czym szumieć.

                             Przyjmują do wiadomości,
                             że - tak jakbyś żył jeszcze -
                             brzeg pewnego jeziora
                             pozostał piękny jak był.

                             Nie mam urazy
                             do widoku w widok
                             na olśnioną słońcem zatokę.

                             Na tyle Cię przeżyłam
                             i tylko na tyle,
                             żeby myśleć z daleka.