niedziela, 8 marca 2015

Siódma wiosna w Warszawie


Dożyłam jej. Dożyłam. Udało się. Pamiętam, jak liczyłam, odliczałam co roku. Żeby tylko udało się doliczyć kolejnej wiosny. Pamiętam, jak zaczynała się trzecia i rozmawiałam z Arturem. Śmiał się, że kiedyś trudno mi będzie uwierzyć w to, że człowiek może tyle przeżyć. Już dzisiaj te beztroskie rozmowy z Arturem wydają mi się zamierzchłą przeszłością. Ale teraz mam świadomość, że jeszcze wiele może być przede mną. Mam taki dzień, że nie jestem pewna nawet, czy mnie to cieszy.

Od rana nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Tułałam się pomiędzy "Lawendowym wzgórzem" (o dziwno Daniel Bruhl w swojej roli zdecydowanie mniej mi przeszkadzał niż zazwyczaj) a świątecznym magazynem Wyborczej. Ciągle mi czegoś brakowało. Dopiero później dotarło do mnie, że odsuwam w ten sposób maksymalnie moment wyruszenia na Wawer.
A wcześniej doszłam do uwierającego wniosku, że nie mam do kogo zadzwonić. To znaczy mam, książka telefoniczna w moim telefonie pęka w szwach, ale co przejrzę zawartość, to dojdę do wniosku, że mi nie wypada. Zadzwoniłam do Agi. Nie odebrała. Pomyślałam, że oni też mają prawo do odpoczynku ode mnie. A, i nie każdy wstaje o 5.30, tak jak teraz ja. Złapałam się na wyrzutach sumienia, że znowu do nich wydzwaniam.
Przejrzałam inne kontakty i doszłam do nieco druzgocących wniosków, że nie mam ochoty z nikim z tych ludzi rozmawiać. Mam ochotę z kimś porozmawiać, ale nie mam z kim, mimo że tych telefonów tyle. Żadna z tych osób nie ma mi do powiedzenia nic, czego chciałabym słuchać. Magda doniosła mi o kolejnych crush-testach w warszawskich klubach, Iwona poinformowała, że wyszła z domu, Justyna mówi o pacjentach w przychodni, Asia dyplomatycznie i taktownie milczy.
Coraz bardziej boję się Marcina - sprawdza się wszystko, co mówi. Powiedział mi kiedyś, że będzie mi trudno znaleźć dobrego kompana do rozmów. Wzbraniałam się, mówiłam: ale jak to? Mam swój świat, swoje magazyny świąteczne i swojego Haupta, ale przecież dogaduję się z każdym.  Owszem, ale czym innym jest krótkodystansowe dogadywanie, a czym innym wartościowa rozmowa. Która i mnie coś da. Zaowocuje. A póki co, żeby nie siedzieć Marcinowi i Adze na głowie, raz na dwa tygodnie jadę do Łodzi autostradą i płacę za to, żeby ktoś mnie wysłuchał. Usłyszał. Odpowiedział na tym samym poziomie, na którym spodziewam się odpowiedzi. Sto złotych.
Nie odmawiam pomocy, kiedy ktoś ode mnie czegoś potrzebuje. Ale kiedy ja zwracam się o pomoc, słyszę "ja bym tego nie zniósł, co ty, nie umiem ci pomóc, jesteś twardsza ode mnie. Ale dziękuję, że ty mnie wspierasz. Sorry, ja tak nie potrafię". 

Poczułam się tak, jakby opadły mi ręce. Ręce opadły od wierszy.
W innych górach piję teraz suchą wodę.
Powinno być mi to obojętne. Zawsze było. Ale nie jest.
Spojrzałam za okno. Wiosna oddycha ciepłym powietrzem. Czuć w nim słodycz i wiatr. Dzień dłuższy, noce łaskawsze, dach Pandy już się tak nie szroni. Magnolie za chwilę zakwitną na Niekłańskiej. Słońce rozleje się szeroką smugą na Walecznych. Znowu na ławce w Parku Skaryszewskim trudno będzie o miejsce. Z pąków krzewów spłynie ciężkimi kroplami świeży, słodki sok.

Jean Reno umiera w szpitalu w Aninie. Pierwsze dwie operacje okazały się nieudane. Klamry od bypassów wystają mu przez skórę. Serce jest już częściowo nieczynne, nie ma do czego przyczepić nowych zastawek. Wszystko się w nim zepsuło, a co jeszcze się nie zepsuło, zniszczył papierosami.
Człowiek o obumarłym sercu.
Ma siedmioro dzieci, a odwiedza go salowa, której pomógł napisać pismo procesowe. Najmłodsza córka ma dziewięć lat. Niepokoi się o niego. Nie wiem, czy w historii medycyny był taki przypadek, że w ciągu roku trzykrotnie przerżnięto pacjentowi klatkę piersiową piłą i przeżył.
Denerwuje mnie. Denerwuje mnie jego pewność siebie, bezgraniczne zaufanie do własnego intelektu, którym się chwali na prawo i lewo, charme za złoty pięćdziesiąt, który, jego zdaniem, działa na każdą kobietę i ten bezpodstawny bezkres samouwielbienia. Taka to maska samotnika? Nawalił, ale to mnie prosi o książki do czytania, żeby nie ześwirować w smutnym Aninie, gdzie co chwilę wywożą kogoś w czarnym worku.
Nie mogłam do niego nie pojechać. Coś mnie tam pchało i gnało. I jednocześnie wzbraniałam się przed tym. Czy mój ojciec też jest sam? Może też jest tak ciężko chory na serce jak Jean i ma z kolei wokół siebie tylko książki? Bo żadne z dzieci nie ma dla niego czasu? A jeśli ma, nie ma szans go znaleźć.
Mijał mnie w holu sympatyczny staruszek, wykształciuch widać. Obejrzałam się za nim tak niedwuznacznie, że aż nie wypadało. Czy tak może wyglądać mój ojciec? Czy tak mógłby wyglądać? Dostojnie, elegancko, kpiąc z choroby na każdym kroku? Przekonany o tym, że kardiomiopatia boi się znajomości paragrafów? Miał niebieski sweter i ciemne dresowe spodnie. Na nogach klapki, które zrównują estetycznie wszystkich pacjentów bez względu na wiek i stan rozwoju choroby. Poszedł na spacer, obserwując bacznie czubki drzew. 
Przez chwilę patrzyłam jeszcze za nim i wyobrażałam sobie, że to do niego przyszłam. Że to jego odwiedziłam. Że to na mnie czekał.

Mały Momo z powieści Ajara podkreślił, że to nieskończenie niesprawiedliwe, że  jest się przy życiu tylko dlatego, że się cierpi. Tak bardzo rozumiałam jeszcze miesiąc temu jego słowa.  
Dziwne. Nie ma bólu. I nie ma też ludzi. Jak to boleśnie sprzężone.