niedziela, 9 lutego 2014

Wiosna w środku zimy

W ubiegłym tygodniu przeczytałam ze średnim zainteresowaniem jakiś artykuł w Wysokich Obcasach o nudzie. No bo nudny był. Nigdy w życiu się nie nudziłam, przeciwnie: zawsze miałam jakimś cudem trzy razy więcej do zrobienia niż moi rówieśnicy albo współpracownicy. Jak już skończyło mi się to, co miałam do zrobienia, znajdowałam sobie sama jakieś zajęcie.
W tym tygodniu dotarło do mnie, że to był artykuł o nudzie pojmowanej jako rytuna. Wszystko przewidywalne, powtarzalne wszystko to samo. I to się chyba tyczy mojego życia zawodowego. Dostaję przewidywalne tematy, te same, co w ubiegłym roku - a co można wymyślić bardziej oryginalnego w temacie wody? Chyba tylko pisząc o niej w kontekście Soczi. Jak zaproponowałam wywiad z niepokornym grafikiem i designerem, wszyscy to wyśmiali, no bo to przecież nie branża. Nawet słabo broniło się to, że chłopak bardzo skutecznie na branżę pluje i wali w nią, czym popadnie - zresztą, bardzo słusznie i celnie. Co ludzi moze obchodzić kolejna wypowiedź prezesa o niczym? Każdy przecież mówi to samo. A czemu nie zadać mu pytania o życie? Przecież chyba jakieś refleksje oprócz tych dotyczących interpretacji tabelek w Excelu ma? NIe obronił się mój idealizm, nie mówiąc o ciekawości człowieka.

W jednym z zaległych numerów również WO znalazłam artykuł mojej koleżanki ze studiów. Bardzo ją lubiłam, bo to była niegłupia dziewczyna, walcząca feministka, chociaż jak człowiek na nią patrzył, to ani nie mógł jej posądzić o stanie przy garach, ani o palenie staników. Taki człowiek bez właściwości, choć miała przyjemny uśmiech i buźkę sympatycznego gryzonia, co da sobie wejść na głowę i zaaplikować jakiś lek do testów. Aż tu widzę jej artykuł w WO. Poprawny, poprawnie skonstruowały, z logicznym układem rozkwitania. Ładny kościółek z Gocławia, tylko Boga w nim nie ma. Wbrew pozorom nie piszę tego z zazdrości. W pierwszym odruchu ucieszyło mnie to, że zobaczyłam tam jej nazwisko. W końcu to ktoś z mojego rocznika, kto napisał artykuł o dziewczynie samotnie przemierzającej świat na motocyklu. Temat dobry jak każdy inny. Ale zabolało mnie to, że ja nie mam tyle odwagi, żeby jakiś swój tekst zanieść na Czerską. Tak bardzo zostało we mnie to, co powiedział o mnie Boguś: "nie masz nazwiska, a zarząd chce w gazecie nazwisko. Nawet dobre te twoje recenzje, czyta się to, wiesz, o czym piszesz, ale nie masz nazwiska. No sorry". Taki mamy klimat.
Od tamtej pory straciłam parę zupełnie. A wraz z parą - wiarę w sens i przydatność tego, co na co dzień robię. Przytłacza mnie dodatkowo chamstwo kolegi z biurka obok, który już w ogóle przestał pracować, bo i po co. Przychodzi do pracy na dwie godziny, objawia się o 15, o siedemnastej już się żegna. A ja zostaję z tym, czego on nie zrobił, z tym co ja mam do zrobienia i tym, co jeszcze w międzyczasie na mnie spada. Niesprawiedliwe to. I zupełnie zawodowo wypalające. Nie wiem, co bedzie dalej, bo mam jeszcze momenty, w których zapalam się do czegoś nowego, "widzę" tekst, a potem przegrywam na kolegium z hasłem "branża", a ja z moim humanistycznym "misja prasy" brzmię tak samo żałośnie jak "Bóg, Honor i Ojczyzna". Albo przegrywam z bólem, tak jak od czwartku. Nic mi się nie chcę i w niczym sensu nie widzę. Jak mam pójść na spotkanie, gibiąc się jak kaczka, tylko dlatego, że chwilowo zrobiłam przerwę w basenie, bo NFZ nie chce już dłużej finansować mojej rehabilitacji?

Znowu się nad sobą użalam. Niedobrze. Niepodobne to do mnie i Mamie Ewie by się nie podobało. Tacie Arturowi też nie. A moja Siostra? Wstyd tak się rozklejać. Nie piszę do niej, nie zaczepiam, bo powrót pewnie dla niej niełatwy, spraw do załatwienia ma dosyć, tyle czekałam, jeszcze poczekam, najważniejsze, ze w domu to zawsze bezpieczniej.
NIe mogę się doczekać, aż poznam, jakim jest żywiołem. Bo każdy zesłany dla mnie człowiek to jakiś żywioł.
Ewa to w moim życiu Żywioł Rozsądku. Mimo że jest zodiakalnym Bliźniakiem i stać ją na najbardziej zwariowane posunięcia na co dzień (wyłączając to, że lata samolotami, nurkuje na głębokości kilku kilometrów, żegluje najlepiej spośród kobiet w całej Polsce i najlepiej idzie jej prowadzenie interesów), pozostaje ostoją mądrości i wyważenia życiowego bez grożenia paluszkiem. Przy tym ciągle można z nią siedzieć na krawężniku na Krakowskim Przedmieściu i lizać lody z automatu. Oczywiście ja jestem w moim zaplutym grochowsko-bałuckim dresie, a Mama Ewa w najlepszym ubraniu od jakiegoś projektanta, bo kwadrans przed spotkaniem z moją nieuczesaną bytnością zakończyła ciężkie negocjace z trzema prezesami banków i oczywiście położyła tych głąbów na łopatki. Zawsze wszystko potrafi zracjonalizować, ostudzić moje przegrzane emocje i pomaga spojrzeć na świat z perspektywy dotychczas mi nieznanej, bo odciętej od rozedrgania, darcia szat i rzucania się Rejtanem z hasłami rodem ze zgromadzenia konfederacji albo narodowej rewolucji. Gdyby nie Ewa, pewnie nadal wiele decyzji podejmowałabym w życiu tylko i wyłącznie dla idei, z myślą o innych albo tylko dlatego, że sumienie mi tak każe, nie zważając zupełnie na to, że ktoś chce mnie wykorzystać albo gra symfonię na moim idealizmie. Bez Ewy nie byłoby mieszkania, nie byłoby pracy, nie byłoby niczego. Czasem jej słowa są dla mnie nieprzyjemne jak kubeł zimnej wody, ale nic mnie w życiu tak nie stawiało do pionu i tak nie otrzeźwiało, jak stanowcze spojrzenie jej niebieskich oczu i opanowana gestykulacja z kamiennym chrzęstem jej bransoletek. Tak bardzo bym chciała, żeby jej kłopoty się skończyły. Mam już dosyć tego jej udręczenia. Zmienia się jej charakter, zaczęła być bardziej niecierpliwa, ale wiem, że to minie, jak wreszcie da jej spokój ta pariodia człowieka, której jestem winna darcie pasów skóry i mięsni. Jak go rozepnę na stole do tortur, poprzypalam i podzielę na ćwiartki, bedę mogła spokojnie umrzeć. Za Ewę życie bym oddała.

Artur to w moim życiu Żywioł Opowieści. To niespotykany gawędziarz, a przy tym, jak sam mówi, nastawiony do życia rozrywkowo i pokojowo Dlatego nie znosi sieciowych galerii handlowych, tylko wybiera małe sklepiki, bo kocha kontakt z ludźmi i rozmowy bodaj o niczym, byle tylko móc się na ludzi napatrzeć. Ostatnio odkryłam, że imponuje mi nie tylko wiedzą o świecie i swoim antenowym warsztatem, ale nieprawdopodobną wiedzą o motoryzacji. I nie jest z gatunku tych, którzy dyszą nazwę silnika albo ze spazmem orgazmicznym wymieniają serię samochodu. O każdym modelu mówi tak, jakby to były kobiety, ale z takim szacunkiem i podziwem, że w życiu bym nie powiedziała, że samochód można potraktować w kategoriach ludzkich. Każdy model ma u niego odniesienie do osobowości, a nawet jeśli wplata jakieś fakty techniczne albo technologiczne, dodaje tym tylko smaczku i dopełnia obrazu. A ja do niedawna byłam dumna z tego, że wiem, co to klema i jak odpalić padły akumulator od jakiegoś litościwego przechodnia. Nie zapomnę, jak zamilkłam na jakieś osiem minut (co mi się generalnie nie zdarza), kiedy opowiadał o jakimś modelu Alfa Romeo z lat 80. No właśnie: jakimś, bo nawet nie jestem w stanie zapamiętać, jaki to był model. Mówił tylko, że tapicerka w środku była skórzana, w brązie, a lakier był zielony jak nasycona trawa na stoku w Szwajcarii. Przy czym Alfetka miała osobowość Sycylijki-wariatki, która żyła własnym życiem, zarzucała tyłem i jechała tylko wtedy, kiedy ona miała na to ochotę. Była jeszcze wyposażona w jakiś rodzaj silnika, który nawet po jego wyłączeniu, jak to Tata określił, "gadał przez kilka minut i opowiadał, co widział w trasie". Nie zapamiętuję faktów, nie kojarzę, nie jestem w stanie zaszufladkować czegoś, co wykracza poza ramy nomenklatury kulturalnej, a jednak te opowieści zostawiaja we mnie barwną smugę - taką, jaką może zostawiać tylko teatr wyobraźni, do jakiego zawsze zaprasza Artur. Nawet o śniadaniu albo wizycie w restauracji potrafi mówić tak, że "Kukbuk" przy tym wysiada i brzmi jak tandetna książka kucharska dla zakiepśniałych kur domowych. 



W ubiegłym tygodniu wybrałam się do Muzeum Techniki na wystawę własnoręcznie klejonych modeli samolotów. Zaprosił mnie na mią kolega mamy, Miłosz, który od dziecka choruje na nerczycę i cały sztab lekarzy nie wpadł na to, jakim prawem Miłosz jeszcze żyje i właśnie przekroczył pięćdziesiątkę, podczas gdy nie dawali mu szans dożycia dwudziestki, bo ponad połowę dzieciństwa spędził w szpitalu na bolesnych zabiegach i wątpliwym skutecznie leczeniu. Wyraźnie ktoś miał jakiś interes w tym, że go na świecie zostawił.   
Miłosz na dłuższą metę jest męczący. Ale nie dlatego, że za dużo mówi albo jest jakiś towarzysko natarczywy. Kiedy z nim jestem, jestem nieznośna sama dla siebie. Kiedy uświadamiam sobie, ile ten człowiek przecierpiał, ile od życia niesprawiedliwie boksów dostał, a przy tym nie stracił nic z cżłowieczeństwa, które zdrowym i żyjącym dostatnio nawet dla sportu przez myśl nie przemknie, czuję się jak jakiś karakon, który wylazł z dziury w podłodze tylko po to, zeby pomstować na świat, życie i na to, jaki jest bezsens wszystkiego. Czasem dzwonię do niego, pełna pretensji, jaki to świat jest głupi, niesprawiedliwy, beznadziejnie urządzony i żeby mi podał adres tego mądrali menedżera, który tym wszystkim tak koślawo zarządza, to pójdę i mu nawtykam. Miłosz wtedy głosem starszego brata tłumaczy mi wszystko po kolei, jak wołu na granicy, jak świat jest urządzony, jak uszyty i że to, co uważam za podszewkę jest właśnie widoczne na wierzchu. Zawsze przytacza jakąś przypowieść. Coś w rodzaju opowieści uczniów rabinów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Ostatnio uświadomił mi, że na świecie jest nieskończona ilość zła. Ale jest też nieskończona ilość dobra. To od nas samych zależy, czy jesteśmy wyczuleni na odpowiednie proporcje. Kiedy bardzo mnie boli, albo kiedy do szału doprowadza mnie bezsilność wobec ludzkiej podłości i dwulicowości, właśnie o tym myślę. Jak myślałam, że ból po operacji mnie zabije, Miłosz opowiedział mi o lotniku z drugiej wojny światowej. Douglas Bader, angielski as myśliwski, jako młody chłopak podczas popisów podniebnych stracił obie nogi. Na jakiś czas odszedł ze służby, by przed bitwą pod Dunkierką do niej powrócić. Dzięki temu, mimo braku obu nóg, brawurowo i regularnie podczas podniebnych akcji zestrzeliwał największe i najpotężniejsze bombowce i Messerschmity. Najdziwniejsze było chyba to, jak podczas jakiejś akcji w 1941 został pod niebem trafiony, proteza nogi zaklinowała mu się w samolocie, musiał ratować się ucieczką o trafił do obozu dla jeńców. Historia tak powikłana i skomplikowana, że muszę dotrzeć do jakiejś jego biografii. W Polsce chyba żadna niewydana - pewnie ze strachu, bo jak bohater, to musi ginąć za ojczyznę i koniecznie w Polsce, w cieniu krzyża. Do 72 roku życia w zasadzie latał. Nie zabił go ból, nie zabiło go kalectwo. Zmarł na zawał na trzy lata przed moim urodzeniem. Boże, co za beznadziejnie głupia śmierć dla takiego bohatera.
Jak Miłosz mi o nim opowiadał w barze Krokiecik na ulicy Szpitalnej, miałam tradycyjnie otwarte usta. W oczach stanęły mi łzy. Jakim prawem ja się skarżę na biodro, skoro mam dwie nogi? Czy ja zrobiłam coś tak brawurowego dla mojej ojczyzny? Czy uratowałam jakieś życie? Czy byłam kiedykolwiek jeńcem dużo większej siły niż ta, która konstytuuje ból i tak naprawdę w większości jest w mojej głowie? Oto, dlaczego w obecności Miłosza czuję się jak parodia człowieka. 
Ostatnio jak poszłam z nim do Muzeum Techniki, o każdym silniku samolotu, o każdym modelu motocykla, o sposobie poruszania się zeppelinu opowiadał tak, że wokół nas gromadzili się rodzice z dziećmi w przekonaniu, że to przewodnik. Gdybym miała takiego nauczyciela fizyki, jak Miłosz, nie musiałabym w rozpaczy recytować w liceum przy tablicy Norwida. W dziesięciolecie matury dowiedziałam się, na jakich zasadach działa silnik. Oczywiście przez cały czas miałam otwarte usta, za co sama się już nieustannie karcę, ale to po prostu niesamowite przeżycie. Miłosz to Żywioł Historii. Każdą, najmniejszą bitwę, bitewkę, pamięta tak, jakby zdarzyła się wczoraj i sam brał w niej udział. Każdy mechanizm strategii wojennej potrafi przełożyć, wytłumaczyć, objaśnić. Zna się nawet na malowaniu samolotów i to nie tylko modeli. Robi rewelacyjne zdjęcia, ma w sobie tyle wrażliwości, że jak to sobie uświadamiam, mam ochotę się oskalpować. Największy popis erudycji dałam wtedy, kiedy na wystawie zobaczyłam jakiś misternie sklejony model samolotu podpisany ślicznie: "Alouette". W bezmiarze mojego kretynizu zaświergotałam na całe muzeum: "Miłosz, Miłosz, tak się nazywa papier toaletowy marki własnej w sieci Rossmann!" Miłosz z kolei w bezmiarze swojej kultury osobistej nie wyśmiał mnie, tylko zapytał, czy wiem, co znaczy to słowo. Oczywiście, że nie wiedziałam. "To skowronek" - powiedział Miłosz, a ja dopiero przetarłam oczy i zwróciłam uwagę, że ten samolot jest jakiś bardziej filigranowy, lżejszy, mniejszy niż inne bombowce i boeingi ustawione obok. Boże, jaki wstyd. Ale potem widziałam, że go to nawet rozbawiło, tym bardziej, że na każdym możliwym kroku przyznaję się do tego, jak mało wiem. A Miłosz dla równowagi podkreśla, że on o literaturze nie wie tyle, co ja. Tyle że tych dziedzin raczej nie da się porównać.



Czekam na znak jakiś od Siostry i myślę o tym, że powrót dla niej niełatwy. Że w tej bajce tyle rzeczy trzeba będzie załatwić, do tylu sytuacji się dostosować, tyle rzeczy przejrzeć, z tyloma faktami się skonfrontować. No i w sumie w pewnym sensie zaczynać od początku, nowy rozdział.
Za oknem sześć stopni na plusie. Śnieg spływa, po lodzie nie ma śladu i na pewno mi za wiatrem nie jest tęskno. W tym tygodniu pojechałam na Ochotę i spędziłąm niemal godzinę w bibliotece, patrząc zachwycona na książki. Przywizłam do domu Fitzgeralda ukochanego, "Jednoroczną wdowę" trochę zaniedbanego Irvinga i nieco infantylnego już Koonza. Małe szczęścia. Przywiezienie ich na drugą stronę Wisły okupiłam  rwaniem biodra aż do miednicy, ale kto mi zabierze to, że nałykałam się mądrego kurzu i widoku drzemiących światów alternatywnych? A nade wszystko: nikt mi nie zabierze tego, że co chwilę przez okno sięgałam wzrokiem poza Grójecką i rejestrowałam w pamięci popoludniowy widok drzemiącej już wilgotnej Słupeckiej, pełnej miraży i snów o potędze.