poniedziałek, 24 października 2016

O czym nie mówię, kiedy mówię o Bólu

Pieczołowicie przygotowuję się do rozmowy z J. Od kilku dni porządkuję wszystkie zebrane artykuły, informacje, przewalam blog, podsumowuję przemyślenia. Przypominam sobie. Zbieram na kupkę. Formuję w jakiś kształt.
Bo przecież wywiad ma być misyjny. Mam być przedmiotem i narzędziem do komunikowania o tym, że chroniczny ból jest zagadnieniem dużo poważniejszym niż się pozornie wydaje. A dodatkowo w kulturze wypartym, zgnębionym. "Zabij ból" - krzyczą bilboardy Ibuprofenu. Tak, zniszcz, stłamś, zabij, zniwecz, rozbrój, pozbaw władzy nad sobą. Stwórz pozory, że to ty całkowicie kierujesz swoim życiem. Mam również powiedzieć o tym, że w chorobach autoimmunologicznych niezbędna jest nie tylko fachowa i regularna pomoc lekarska, ale nade wszystko takie społeczne ukonstytuowanie przestrzeni, żeby chory mógł w miarę normalnie funkcjonować. Przy czym słowa "Normalnie" nawet WHO nie jest w stanie zdefiniować precyzyjnie. Bo, jak powiedziała Bogna, język jest najmniej efektywnym narzędziem komunikacji, ale powszechnie przyjętym.
Więc mam być przedmiotem, ale też częściowo podmiotem. Mam być milijon - opowiedzieć o Bólu, opowiadając jednocześnie o sytuacji osób niepełnosprawnych i skazanych na chroniczne cierpienie, powolne, przedłużane humanitarnie konanie, wyrok w zawiasach. Nieunikniony. A przy tym zachować podmiotowość, czyli powiedzieć, jak moje życie Ból zmienił, jak ubogacił, poszerzył, sfałdował. I jak pozwolił dojść do wniosku, że Ból nie jest tożsamy z cierpieniem. A nazywanie słabości wcale nie oznacza jej lokalizacji i dotknięcia, tylko przeciwnie: samoosłabianie.

Ale jest też coś, czego powiedzieć nie mogę. Bo to jest właśnie najbardziej moje. Długa lista to będzie. Nie mogę nikogo straszyć. Przecież Ból ludzie znoszą różnie. A przeważnie się go boją.
Nie wolno mi powiedzieć na przykład o tym, o co już przez telefon zapytał mnie J. Do kogo mam pretensje, kiedy mnie boli? Bo kiedy on cierpi i cierpi M., nawzajem zadają sobie ból, przez co go pomniejszają, niwelują. "A ty? Przecież jak ciebie boli wszystko, to na kogo ten ból przerzucasz, Kasiu?" - zapytał czule, tak, że aż coś we mnie zaskowytało i złapałam sie brzegu mojego białego biurka.
Otóż, Drogi, Kochany, Niedosiężny J., nie ma nikogo takiego. To znaczy jest, ale to wytwór mojej wyobraźni. Trochę projekcja mnie samej. Tylko że jeśli Eugenia ode mnie dostanie razy za Ból, natychmiast mi odda. Tak, że popamiętam. Będę się czołgać, jęczeć, skowyczeć, płakać w głos, wołać nieobecnych Rodziców, Babunię, która już nigdy nie zrobi mi drożdżowego ciasta, wołać Krzysia Millera, Prababcię Mariannę, Dziadka Felusia i Wszystkich Świętych.
Albowiem pałując Eugenię, pałuję siebie. Wzmacniam Ból. Powiększam.
A zatem:

należy zgodzić się
pochylić łagodnie głowę
nie załamywać rąk
posługiwać się cierpieniem w miarę łagodnie
jak protezą
bez fałszywego wstydu
ale także bez pychy

nie wywijać kikutem
nad głowami innych
nie stukać białą laską
w okna sytych

pić wyciąg gorzkich ziół
ale nie do dna
zostawić przezornie
parę łyków na przyszłość

Ale nie wtedy jest najtrudniej, kiedy idę do pracy i wykonuję szereg znienawidzonych czynności i obcuję z ludźmi, których od jakiegoś czasu lubić się nie da. Nie wtedy, kiedy moja Mama od ponad miesiąca milczy tylko dlatego, że spaliła jej się w piekarniku dynia - i uznała, że to moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Nie wtedy, kiedy walczą we mnie dwa głosy: "jesteś najgorszą ciocią na świecie, bo nie odwiedzasz Kostka" z drugim: "to nie twoja wina, że jesteś chora, a to, że do Kostka nie idziesz z katarem, to wyraz twojej odpowiedzialności społecznej". Nie wtedy, kiedy pan Janek z dołu mówi: "chłopa by sobie panienka jakiego przygarnęła", a ja myślę o tym, że od trzech tygodni nie mam światła w przedpokoju, bo wypaliła się żarówka, a ja boję się sama rozkręcać kostkę przy lampie w obawie o zwarcie. Ani nie wtedy, kiedy po raz kolejny mam wyrzuty sumienia, że nie spotkałam się z Ulą Księgarką, z Miłoszem, z Toot, nie pojechałam do Afgańskiej Siostry, nie mogę pomóc Łukaszowi; ani wtedy, kiedy zza szyby spoglądają na mnie krwistoczerwone szpilki, których nigdy nie założę. Ani też wtedy, kiedy Iwonka mówi: "musisz z Eugenią coś zrobić, bo ona nie może być przy tobie wiecznie, najlepiej ją zabić". Ani wtedy, kiedy Mama Ala daje mi słoik najlepszych powideł śliwkowych, robionych tylko z myślą o mnie: bez grama cukru, tylko z cynamonem i goździkami, bo dobre na stawy, immunologię i przemianę materii, a ja myślę o tej cholernej spalonej w piekarniku dyni.
Nie, nie wtedy, kiedy po Parku Skaryszewskim chodzę na raty, na przystanki, bo nie mam siły. Nie wtedy, kiedy jakiś chłopak patrzy na mnie w tramwaju, a ja odwracam głowę. I nie wtedy, kiedy zamiast zajmować się książkami, szukam durnych danych o rynku FMCG, znoszę bekanie szefa tuż nad moją głową, a przy tym lewą rękę trzymam na nowym tłumaczeniu Bułhakowa. Nie wtedy, kiedy zabraknie bezglutenowego chleba. Ani nie wtedy, kiedy Ciocia z Ursynowa ma do mnie pretensje, że w Hali Koszyki nie ma warzywniaka z prawdziwego zdarzenia, a Siostra mojej Babci ma wyrzuty, że była wojna i ona sama pochowała oboje Rodziców. I wrzeszczy przy tym: "taaaak, dowiedz się, jaka to rodzina, niewdzięczna, parszywa i dwulicowa", kompletnie nie zastanawiając się nad tym, że mówi też o sobie. I nawet nie wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że cmentarze w Dobrem i Jadowie, gdzie spoczywają moi Pradziadkowie, to miejsce masowego pochówku Żydów, a we mnie wtedy śpiewa jakieś dziecko tęskną, rozdzierającą piosenkę.  

Najtrudniej jest, kiedy słyszę chrzęst moich drzwi odziedziczonych szczęśliwie po poprzednim właścicielu, bo mnie w życiu nie byłoby stać na takie. Ten cyk zamka. Zamknęłam. Odcięłam się. I teraz zaczyna się mordercze tango z podchodami.
Bo dwa tygodnie temu choroba pokazała mi, że

Wszystkie próby oddalenia
tak zwanego kielicha goryczy –
przez refleksję
opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów
głęboki oddech
religię –
zawiodły

Jeśli partia rządząca sobie tego zażyczy, stracę dostęp do leczenia biologicznego. Ból będzie zatem moją codziennością. I owszem, tak, są metody. Oddychanie, przemalowywanie Bólu, rozmowy i tulenie Eugenii. Ale jest też zupełnie przyziemna, fizjologiczna część całego przedstawienia. A przecież mózg nie tylko wysyła cudowne znaki, a organizm nie tylko produkuje cud-związki, które  poprawiają nam humor, wzmacniają serce albo przygotowują do ucieczki. Mózg będzie gotów wytworzyć również substancję, która może pomóc nam się zabić.


Miłość się nie wyczerpuje, ale się męczy. Ci najsilniejsi też się z czasem męczą. Bo to normalne, bo to oczywiste, że organizm, psychika - też się kiedyś zużyją, zatrą, jak silnik; albo zerwą jak łańcuch w rowerze. Tylko że miłość czasem wiąże się z przyjmowaniem. Jakimś tankowaniem pomiędzy stacjami. A ja ciągle muszę szukać w sobie. Na oparach jechać. Na jałowym biegu.

Bo znów przyjdę do pustego domu, gdzie zupełnie niedorzecznie będę czyścić blat kuchenny, choć tego nienawidzę, a to jednak moje ciało tak się broni przed skowytem. Bo znów obsiądą mnie ciemne myśli jak biedronki azjatyckie, zatrzepoczą nade mną skrzydła ciem, runie we mnie wieża z kości słoniowej rzeźbiona w kruchej materii sztuki, tak łatwej do wykpienia, do obalenia, tak śmiesznej wobec agresywności niekoronkowego dziś świata. Niepasującej do gal tuzów marketingu i reklamy, strategicznego, sterylnego świata Excela, wymiany wizytówek i udawanej uprzejmości.
   
Nie dam rady, nie uniosę tego, że mam do Kostka trzy przystanki, ale nie mogę, bo katar, a poza tym: kim ja jestem dla niego?
Nie dam rady, choć tak czekam na szczęśliwe rozwiązanie Ani. I wiem, ze będzie taką Matką, jakiej nie widział świat. Taką ciepłą, mądrą, dobrą, wyrozumiałą, obecną, nie z tego świata, z nieba prosto. I boję się, że mogę tego nie zobaczyć. Z różnych powodów. Ot, chociażby z powodu wprowadzenia wiz. Ewentualnego cofnięcia paszportów, bo po tym, co się w kraju dzieje, spodziewam się już wszystkiego.

A więc: kiedy mówię o Bólu, nie mówię o tym, jak bardzo męczą mnie ludzie. W ogóle. Że szarpie mną, bo mnie do nich ciągnie, ale szarpie mnie też z drugiej strony poczucie, że dobrze, że jestem tu, gdzie jestem. I że obok mnie nie ma nikogo, bo wtedy nikogo w dół nie ciągnę.
I kiedy mówię o Bólu, nie mówię też o rozpaczy. O czarnej dziurze beznadziei, strachu, atawizmów, skulenia w nocy jak małe, zaszczute zwierzątko, które dostało się we wnyki i broczy.
Nie mówię też o tym, że od dwóch tygodni budzę się o 2 w nocy i leżę nieruchomo z otwartymi oczami do 5, nasłuchując pijanych powrotów, domowych awantur albo dojmującej ciszy, w której tłucze się moje zmęczone serce.
Nie mówię też o tym, że mam wrażenie płynięcia w ścianę, jak ten emotikon Messengera, który czołem opiera się o ścianę i wydaje mu się, że płynie. Właśnie. Wydaje mu się.
Kiedy mówię o Bólu, nie mówię też o tym, jak jestem już zmęczona. Wszystkim. Wstawaniem o 4.30. Drżeniem przed wlewem. Zaciskaniem zębów, kiedy w Instytucie niewprawna pielęgniarka albo ta niedospana fastryguje mi żyłę. Pogardą w oczach montera, który tytuł lekarza kupił na Bazarze Różyckiego. Ukrywaniem drżenia rąk, kiedy podpisuję zgodę na wlew. Podziękowaniami. Wszystkim. Po kolei.
Bieganiem, załatwianiem, pilnowaniem dat, pokonywaniem schodów, zacinających się wind, spóźnionych autobusów, przesuniętych przystanków. 
Uśmiechaniem się. Do cholery, z czego ja się cieszę? I dlaczego, do cholery, nie potrafię inaczej?! Udawaniem, że jest dobrze, kiedy dobrze nie jest. Tęsknotą, cholerną tęsknotą: za Mamą, za Babcią, za Ojcem, za Kropką, za Pio, za Toot, za nieruchomym spojrzeniem J., które mi mówi: "widzę cię i widzę, jak jesteśmy podobni - jestem tym tak zdumiony i przerażony, że pozwolisz, że odejdę"; za tym, żeby pobiec, nie myśląc o tym, ile to biodro będzie kosztować; powiedzeniem do kochanego, dobrego Pana Piotra: "a co mnie to, kurwa, obchodzi, że masz głupią żonę?!!!"
Tłumaczeniem się: chcę pracować z domu, bo mnie boli" zamiast powiedzieć: "nie mogę na wasze tępe mordy patrzeć, nie mogę waszego smrodu nieprzetrawionej wódy wąchać, bo mi się rzygać chce na wasz widok".
Udawaniem, że nie denerwuje mnie to, że Krysia umawia się ze mną na spacer, a zabiera Miodka i nie udaje mi się przez trzy godziny dokończyć ani jednego zdania, bo Miodek coś wyżera z Wisły albo wrzeszczy nieposkromienie na wszystko, co się rusza. 

Znoszeniem - wszystkiego, budowaniem odporności - po nic, czekaniem - na Godota, zaspokajaniem głodu - okruszynami wysypanymi niechcąco, nieuważnie, przez przypadek, łykiem - wody, pobieżnie oczyszczonej, wmawianiem sobie, że jednak jestem potrzebna - choć tylko fiskusowi, bo przecież świat sobie beze mnie radził i radzić będzie, rozumieniem wszystkich - skoro nikt sobie nie zadaje trudu, żeby naprawdę mnie zrozumieć, widzeniem wszystkiego tak ostro, wyraźnie, podczas gdy dla większości ludzi jestem jak rozchodząca się przed południem roztoczańska mgła - nieznaczna, niewidoczna. Potrzebna tylko od czasu do czasu. Bo książkę trzeba załatwić, gazetę przynieść, zakupy załatwić, serce złamane na moim obolałym ramieniu wypłakać, usłyszeć: "tak, jesteś super, jesteś śliczna, wyjątkowa", "tak, masz we mnie oparcie, choć sama ledwo stoję i trzymam się wiatru".  

Samą siebie cenzuruję. I mam zamiar ocenzurować. Bo nie można ludziom odbierać nadziei - szczególnie w sytuacji, kiedy dziennikarz rozmawia z dziennikarzem i ktoś im kiedyś nakładł do głowy, że ten zawód to misja. Że życie to misja. Że egzaltacja fałszuje rzeczywistość. I że zawsze trzeba godnie, z podniesioną głową, na wprost, jak człowiek, co idzie i jest wierny.

Gówno prawda.  


środa, 5 października 2016

Wszystko nie tak

Anything that can go wrong will go wrong.
I poszło. Wszystko, co możliwe, poszło dziś źle. Przynajmniej od rana.

Zapłakana, spuchnięta jak panda, obolała jak po pobiciu, na drżących nogach, w strugach lodowatego deszczu dojechałam pandą na zbawienny wlew.

Pierwsza niespodzianka: ośrodek leczenia biologicznego przeniesiony. Drepczę w strugach deszczu. Na domiar złego mam jeszcze tego dnia wizytę kontrolną, co oznacza badania krwi.
Miotam się cztery razy pomiędzy izbą przyjęć a budynkiem przychodni, do której zupełnie bez sensu przeniesiono ośrodek terapii biologicznej. Zupełnie bez sensu.
Co z tego, że lek biologiczny kasuje odporność. Hajda, niech pacjenci kulawi, na wózkach, z powykręcanymi stawami dygają. Podobnie Pani Mirka, która przemoczyła trzy pary butów, kursując wte i we wte ze skierowaniami, zleceniami, wynikami badań. Co chwilę owiewa mnie lodowaty wiatr, parasol nie nadąża. Zimno mi, choć mam na sobie softshell i bluzę na ciężkie mrozy.

Siedzę, czekam 40 minut - izba przyjęć jeszcze zamknięta, pracownicy dopiero się schodzą. Nawet Pani od Serca idzie. Ma nad wargą duże zimno. A na głowie komiczną czapkę w kolorze fuksji, którą nosiły dzieci z mojego rocznika w latach 90. do szkoły. Wszyscy wyglądali w nich jak Smerfy z Czernobyla. 

Pod izbą przyjęć na cały korytarz pielęgniarka, która specjalizuje się w głębokich wkłuciach dożylnych, potrafi lawirować między zrostami i przeprowadzić profesjonalną resuscytację - krzyczy, że została zwolniona. "Na izbie pani powiedzą więcej!"
Załamuję się. Tracę pod nogami grunt. Nie wiem, co będzie.

Na izbie nie chcą mówić więcej. Mówią, że szkoda gadać. Że dyrekcja powiedziała, że ta pielęgniarka jest niepotrzebna. Że nic się nie da zrobić. Krztuszę się ze złości na system. 

Przybywam wreszcie z naręczem kartek i skierowań do ośrodka leczenia, który mieści się w przychodni, wśród zainfekowanych pacjentów, pomiędzy nieustannie otwieranymi drzwiami. Teraz lekarz. Oczywiście, a jakże, monter UPC.
Wchodzę. Na szczęście jest rezydentka. Każdy ruch wyciska mi z oczu łzy. Już nie walczę.
Rezydentka przygląda mi się bacznie. Wiadomo - świeża. Jeszcze współczuje. Monter siedzi do mnie bokiem, z daleka. Czuję w sobie złość. Mam nierówny oddech, bo mnie boli. I jestem wściekła, że to znowu on. Jak taki człowiek może wykonywać zawód lekarza, do jasnej cholery?!
- Dlaczego pani płacze?
- Bo mnie boli.
- To można z bólu płakać? To zabawne.

Ach tak? Parodio człowieka. Czyli dzieckiem nigdy nie byłeś. Od razu urodziłeś się z dyplomem lekarza, usiany tą mnogością znamion na twarzy, świadczących o rozsianym wirusie HPV. Gratuluję. I trochę mi cię żal, że nie jest ci dana łaska łez.

- Jak to: boli panią? Aaaaa... no to mamy niespodziankę - zapierdala śpiewnie. To jedyny lek na polskim rynku, który działa na pani schorzenie. Jeśli ten nie działa, to nie ma dla pani ratunku - kończy śpiewnie jak Irena Kwiatkowska u Starszych Panów.

Ty skurwysynu, ty męcie ludzki, ty nietrybie pieprzony i skończony chamie. Czemu nie ma cię na Wiejskiej, tam byłbyś w doborowym towarzystwie!

- Proszę o receptę na dwa opakowania Diclo Duo, Gasec w dawce 20 mg i Mydocalm w dawce 50 mg.
- Diclo-co? - pyta monter.
- Diclo Duo.
- W jakiej dawce?
- Nie wiem, chyba jest jedna.
- Proszę pani, proszę mnie nie pouczać.
- Proszę pana, jestem pacjentką, skąd mam wiedzieć, jakie są dostępne dawki tego leku? Zawsze na hasło Diclo-Duo dostawałam jeden lek. Cztery blistry w opakowaniu po dziesięć tabletek każdy.
- No ale dawka?
Googlam. Jest.
- O, ten. Z wielbłądem na opakowaniu. Tu jest napisane 75 mg.
- A po co pani Mydocalm? Przecież w pani schorzeniu to w ogóle nie ma prawa działać?
- Poprzedni lekarze mi go przepisywali, brałam go na noc, żeby zasnąć i rozluźnić mięśnie.
- W tej chorobie to nic nie działa.
- A Gasec?
- A co to jest? - pyta mnie monter.
- Lek osłonowy.
Sprawdza w aplikacji dla lekarzy.
- No, Gastrocaps. O, dobrze, jest nierefundowany.
Chuju.

Uwalniam się wreszcie od niego, bada mnie pobieżnie. Debil - na izbie przyjęć miałam 37,3. Nie zajrzał mi nawet do gardła.

Wchodzę na badania. Siedzi zwolniona pielęgniarka. Przyucza pozostałe, jak się wkłuwać głęboko dożylnie. Ja pierdolę, czy ja jestem w szpitalu, czy w ochronce dla lemurów?
- Co się stało, czemu pani płacze?
- Bo mnie boli. I jeszcze dowiedziałam się, że pani straciła pracę. Jak tak można? Pielęgniarkę z takim doświadczeniem. Jakby Was było tak dużo.
W pewnym momencie zwolniona pielęgniarka kopie mnie w nogę. Nie wiem, o co jej chodzi. Wkłuwa się ta z przychodni. Mówię jej, gdzie mam zrost. Chociaż sama powinna to wyczuć. Lewa ręka. Wkłuła się. Krew nie leci. Centralnie w zrost. Kręci igłą w żyle. No nie leci. Traktuje moją żyłę jak fastrygowany materiał. Skręcona bólem siedzę na fotelu i znów rozumiem, rozumiem Krzysia Millera.
Poszło. Krew leci gęstą, ciemnoczerwoną strugą. "Na fiolkę z OB nie przyklejamy naklejki" - instruuje Zwolniona Przychodniową. Przychodniowa mokra ze stresu, podobnie jak ja z bólu. Tyle że ja rano użyłam antyperspirantu. No i myłam się o 5.17.
Robi mi się słabo. Jestem na czczo, jest 8.40, ja bez śniadania. Siedzę chwilę. Przychodniowa wyciera mi przedramię z gęstej krwi, nad którą nie zapanowała. Unosząc mocno wenflon, który przecież w żyle. Syczę. Przeprasza mnie. Zwolniona kręci głową.

Wychodzę na korytarz. Patrzę przez okno. Leje niemiłosiernie. Wieje okropnie. Meteorologiczny synonim grypy.
Z gabinetu wychodzi Zwolniona. "No i po co pani im mówi? Przecież one przeciwko mnie nastawione? Po co pani im powiedziała o zwolnieniu, co?" Zamieram. Przecież cały szpital wie i wszyscy są oburzeni. A ja na dodatek stanęłam po jej stronie. No to masz tę swoją pieprzoną lojalność, Kasiu.
Płaczę. Pochylam głowę, co chwilę mija mnie jakiś przemoczony człowiek. Nie, nie będę tego w sobie dusić. Jeśli nie potrafię się zezłościć, to cię chociaż zasmucę. Płacz przechodzi w szloch. No nie, tak nie można. Zaraz tu się ludzie zlecą albo mnie ktoś skarci. Wypłakałam 43 wielkie łzy. Biorę oddech. Dostarczam ciału tlenu. Z miłością. 

Wpycham w siebie kanapkę. I banana. Zgniótł się w plecaku. Popijam czystkiem z termosu. Mam się zgłosić za półtorej godziny. Idę do budynku głównego.

No a skoro już tu jestem, idę do pracowni RTG. Pod koniec sierpnia miałam skierowanie na prześwietlenie szyi. Krzyś tam jest. Nie mam siły się z nim przywitać. Nie mam siły go przytulić. Ramię, którym go zawsze obejmowałam, pulsuje w rytm źle wkłutego wenflonu.
Coraz mi trudniej. Coraz słabiej widzę, bo mam zapuchnięte oczy. Wyciągam skierowanie. Prześwietlenie w listopadzie. Nieźle. Naprawdę mam szczęście. Wizyta kontrolna u Doktora Majkela - 4 stycznia. Monitorująca - 28 grudnia. Cudownie. Naprawdę, dobrze się składa.
Odchodzę od okienka i pochylam się nad teczką z historią choroby. Dziadek przy mnie stanął. Zapachniało drewnem. Widzi mnie, widzi, jak mi trudno. Zaciskam zęby. Zapakuj się i rozpłacz gdzie indziej.
Na skierowanie z godziną i datą spada mi jedna łza. Druga. Trzecia. Już, bo się nie odchylę. Chwytam się oparcia krzesła, żeby móc się o nie oprzeć i wyprostować. Pakuję plecak. Krzywię się, kiedy zarzucam plecak na ramię. Boli. Diclo Duo połknięte o 5 rano nie daje rady.

Jedna z pań za szybą ma oczy jak ta dziewczyna z warsztatów. Widzi mnie. Ma w oczach wielkie współczucie. Czułość. Ratunku! Ma w oczach to, czego tak bardzo pragnę i co mam w odstawce.
- Ja nie mogę patrzeć, jak się pani męczy! Może pani wózek dać? Co się dzieje? Można pani jakoś pomóc?
Mayday. Mayday. Płacze we mnie mała dziewczynka z warkoczykami. Ściska poduszkę tak mocno, aż drętwieją mi palce. Poczekaj, Dziewczynko, nie tutaj. Za drzwiami możesz nawet zacząć krzyczeć.
Próbuję się uśmiechnąć do tej pani, okazać jej wdzięczność, ale na mojej twarzy wykwita tylko coś na kształt grymasu i spod spuchniętych powiek wypływają dwie łzy. Drżą mi usta, ale mówię:
- Taka moja uroda.
Wychodzę, kulejąc. Zamykam za sobą drzwi.  Wchodze w długi korytarz, prowadzący przez cały budynek. Wchodze w tę część, która jest ciemniejsza, obok krioterapii.
Opieram głowę na przedramieniu przy ścianie. Już. Teraz możesz.
Płaczę mocno, głośno i długo. Oddycham, zanoszę się, szlocham. Wyjdź ze mnie. Wyjdź ze mnie, Bólu. Pozwalam Ci odejść. 
Mam mokrą pluszową bluzę. Plecak mokry od deszczu. Parasol też mam mokry.
Stoję przy tej olejnej ścianie sama, boli mnie, boję się. Nie chcę tu być. Ale w domu być nie moge, bo też mnie boli. Gdzie jesteś, Panie Fi, z Pana biblioteką w głowie, naręczem cytatów i ripost błyskotliwych? Przypominam sobie, jak mówi do mnie "panno Kaś". Nie pomaga. Zanoszę się jeszcze bardziej.
Kostek. Szybko. Kostek to jasność, światło, życie i oddech. Brak Bólu. Sięga po różową kaczuszkę. Uśmiecha się na mój widok. Wchłaniam ten obraz wraz z kolejnym oddechem.
Już. Idę dalej. Za cztery kroki dopada mnie znowu. Fala.
"Czy ty cokolwiek jesteś w stanie załatwić sama? Czy ja muszę za ciebie wszystko robić? Mamusi wiecznie przy tobie nie będzie, masz iść do pani wychowawczyni i wyjaśnić tę sytuację."
Mam 31 lat, ale teraz znów osiem. I nie wiem, co zrobić - jak wtedy, kiedy Rafał powiedział w szkole podstawowej o mojej Mamie "szmata", a ja wyjechałam mu w pysk. I wylądowałam u dyrektora. Tłumaczyłam się sama, bo mama odmówiła przyjścia do szkoły. Z Rafałem, wyższym ode mnie o dwie głowy, byli oboje rodzice. Pani dyrektor próbowała na mnie wymusić przeprosiny. Nie dałam się. A Mama nie chciała przyjść. Miałam sprawę "załatwić" sama.
Kap. Kap. Prosto w bluzę. Czuję zapach szkolnej sali. I stołówki. Jarzynki w stołówce. I klusek na parze. Podartej mapy Polski. Eugenia się nią zainteresowała. Mogę iść dalej.

Wracam. Wyniki są. OB 38.
- To u pani normalne? Takie wysokie OB?
"A u pana to normalne, że mózg ma pan wielkości zapałki?" - oczywiście nie zapytałam.
- Proszę sprawdzić w historii choroby.
- Nie mam na to czasu.
Chuj złamany.

Rezydentka patrzy na mnie czujnie. Ma piwne oczy. Uciekam od niej wzrokiem, żeby nie żebrać u niej o litość.

Wreszcie. Wlew. Odsłaniają wenflon. I co? Kroplówka nie leci. No nie leci. Ale jak to tak? no przecież krew leciała. Czemu lek nie leci? - stropiła się Przychodniowa.
Z wyrazem triumfu na twarzy Zwolniona wygłasza mądrości: "mówiłam, żeby w zrost nie".
Helooou, jestem tutaj! To mnie boli, a nie waaas!
- Trzeba kłuć raz jeszcze. Ale ja nie mogę - mówi Zwolniona.
- Zaraz, to pani straciła uprawnienia pielęgniarki? - pytam, bo Przychodniowa znikła jak kamfora.
- No chyba że pani powie lekarzowi, to on może wydać zgodę.
No kuuurwa, Waszczykowskiemu powiem, jeśli jest taka potrzeba, bo jest, psiamać, dziesiąta trzydzieści, a ja wlewu nie dostałam. Jestem tu od 6.30, ludzie!
- Czy mam teraz iść do lekarza?
- No a powie pani, że tamta źle się wkłuła? I że ja lepiej?
Aha. To o to chodzi.
- Powiem, jak było. Że wkłucie jest nieskuteczne, a w prawach pacjenta mam zapis o niewyrażeniu na coś zgody. I mogę nie wyrazić zgody, żeby kolejne wkłucie przeprowadzała tamta pielęgniarka. Mogę również wyrazić chęć, żeby to pani zrobiła.
- A to nie. To już lepiej niech pani nic nie mówi. NIe było tematu, nic.
- Zaraz, chwileczkę, to jak długo mam tu siedzieć? Aż sobie panie ustalą, która umie założyć wenflon?
Objawia się Przychodniowa. Zwolniona dostaje spida. Krząta się, fuka na Przychodniową. Bierze wenflon, wkłuwa mi się w prawą rękę. Gładko. Sprawnie. W trzy sekundy.
- No, już.
Cmoka nade mną. W tym czasie Przychodniowa wyciąga wenflon z ręki lewej. I przeprasza mnie czterysta razy.
- To nie pani wina, że mam zrosty. Wiem, że zrobiła to pani najlepiej, jak umiała i z dobrą wolą. To się zdarza, nic mi nie jest.
Zwolniona wygląda jak czajnik, który ma wybuchnąć.

Znów lecą mi łzy. z ulgi. Jezu, wreszcie. Leć, Infliksimabie, leć. Zabierz Eugenię na piękną wycieczkę. Na Zanzibar. Ten Małgorzaty Szejnert. Zwiedzaj, używaj, jeśli ja nie mogę.
Już dobrze, już siedzisz. Masz ze sobą książkę "Granica bólu" Joachima Bauera. Z interlinią 1,5. Ładnie przetłumaczoną. Z Trójkowym Znakiem Jakości. Już dobrze, udało się. Wybacz sobie te łzy. Niech lecą. Są twoje.
Wchodzi pielęgniarka, którą podejrzewam o bycie przełożoną pozostałych. Pociesza Zwolnioną. "Nie szukaj, nie szukaj nic, tutaj zostaniesz".
Zwolniona odwraca się do mnie:
- Pacjentka się rozpłakała, że trzeba ją było drugi raz kłuć. No że ja musiałam drugi raz, bo tamta nie umiała.
O, nie, tak nie będzie. Reaguję. Trzeba to wyciszać.
- Płaczę ze szczęścia, że wreszcie nie będzie mnie bolało. Bo przez ostatni tydzień pragnęłam tylko śmierci. Dwukrotne wkłucie nie ma tu nic do rzeczy - kończę mocno, żeby przestała nie wciągać w swoje zawodowe gierki.

Zostaję sama ze Zwolnioną. Odwraca się do mnie:
- No i co? Tak mnie pani broni? Jak ja mówię, że płacze pani przez tamtą, to pani mi mówi, że to ze szczęścia, że lek jest? No to co? Po której pani stronie jest?
- Po swojej, proszę pani, po swojej - mówię.
- Lepiej, żeby się pani w ogóle nie odzywała, niech pani siedzi cicho. Nic nikomu nie mówi, ja nie chcę. Ja to przeżywam, to są moje emocje, to jest moja praca, ja nie chcę.
- Sama pani mówiła, że mam powiedzieć lekarzowi, kto się wkłuł i podpisać zgodę na drugie wkłucie. Gdzie ta zgoda?
- Już nic niech pani nie robi!
- No to miała pani prawo się wkłuć, czy nie? - jestem zła. Kurwa, jestem zła, bo jestem pacjentką. Jestem cierpiącym człowiekiem, który wymaga pomocy, a nie pojazdem holującym, adwokatem z urzędu, działającym bez ustalonej strategii.
- Już niech się pani nie odzywa. Ja to przeżywam. To jest moja praca.
Nie, kurwa, ja tego nie przeżywam. Ja to sobie, droga pani, na paznokcie przyjechałam.
Próbuję czytać. Nie daję rady. Podgłosiła Radio Kolor. Ojezu, jaki tam szit puszczają.
Wchodzą co chwilę jacyś pacjenci. Głównie mężczyźni. Ich iniekcje trwają dziesięć sekund. Zwolniona jest dla nich przesadnie miła. Mnie zmierzyła ciśnienie tak, żeby ucisnąć sfastrygowaną świeżo żyłę i ogłosić: "sto. Dużo jak na panią. Może serce nie wytrzymuje."

Zmęczona ciągle otwieranymi drzwiami, płaczem, ryczącym Radiem Kolor (zabierzcie im koncesję!), fochem Zwolnionej, z drżącą przeponą zasypiam. Niewygodnie mi. Boli szyja. Tym razem nie dostałam poduszki. Koc rzuciła w poprzek. Nie mam szans z obiema rękami pokłutymi przykryć się nim wystarczająco. Przygląda mi się, kiedy się z nim mocuję.
- Idę zrobić sobie herbatę - mówi.
Rezygnuję z koca. Zasnę i tak.
Następnym razem biorę swój koc i swoją poduszkę. Oraz tłumiki do uszu. I wypierdalać.

Przebudzam się, kiedy jakiś rap zasuwa z Radia Kolor. Odruchowo sięgam niezgrabnie pokłutą ręką po telefon. Mejl od naczelnego. Do całej redakcji i do wiadomości do produkcji:
""Sadzac po nikczemnosci zawartosci puli redakcyjnej - symbolizujacej niemoc (niewiare, nieumiejetnosc, niechciejstwo) zespolu redakcyjnego <tu nasz tytuł> przypominam duzymi literami: TO JEST NUMER <tytuł> KTORY MUSI BYC WYDRUKOWANY NA CZAS I ROZDANY NA KONFIE . Konfie przy ktorej organizacji ja i T. zdarlismy gardla i tylki zeby ja spiac. Nie wyobrazam sobie zebysmy na krzeslach gosci ktorzy wybulili tysiaka rozlozyc zamiast n-ru MMP kartki z napisem np."Sorry taki mamy klimat"... Cytujac "bawiace sie" w poniedzialek wg. jednego z ministrow Panie: "ŻARTY SIE SKONCZYLY". Zabawa tez. Wnioski - liczac na wasza wrodzona badz nabywalna inteligencje - pozostawiam szanownemu gronu. Z powazaniem/P."

Zachowałam pisownię oryginalną. Faktycznie, w puli z 75 tekstów - dwa moje i jeden Kasi. Oraz wywiad - nie wiadomo, czyj. M ma do napisania 27 tekstów. Mnie zostało zaledwie siedem, ale za to rynkowych analiz.
Nie, nieważne, że puścił na urlop dwoje dziennikarzy, z wtedy ja i M byliśmy dwa tygodnie w plecy, bo sami pracowaliśmy za nieobecnych. Kolega śmierdziel przychodził z konsekwencją żelazną do pracy na czterdzieści minut do dwóch godzin. O tym się nie mówi "niegodziwość". O tym się mówi "życie".
Kręci mi się w głowie, bo zastanawiam się, jakie konsekwencje wobec nas wyciągnie. Zadzwonię potem do M. i upewnię się, że i on jest oburzony. Ale z tego naszego ruchu oburzonych nie wynika nic. Super. Jeszcze to. Mimo ze z pracy nie wychodzimy. jeszcze ktoś nam w twarz napluje. 

Na koniec wlewu Zwolniona jest dla mnie lodowata. Przyspiesza sól fizjologiczną tak, że prawie rozsadza mi żyłę. Już dobrze. Nic nie powiem. Nic nie jest takie, jak się wydaje. Może tylko w mojej głowie jest taką idealną pielęgniarką. Nikt nie może się równać z Panią Małgosią, która odeszła na zasłużoną emeryturę.
Żegnam się z nią, podaję jej rękę. Nie patrzy na mnie, oddaje rybę.

Idę pod gabinet po wypis. I receptę. I L4. Z gabinetu wychodzi rezydentka, kłaniam się jej, ale mnie nie widzi, bo na wąskim korytarzu nie może się obrócić. Z gabinetu wypruwa pani Mirka i mówi: "nie musi pani. Mam tu wszystkie dokumenty. L4 pani wypiszę." Siedzę jeszcze chwilę, zastanawiam się, co zrobić.  Nie no, po co na ten ryj z naroślami mam patrzeć. Idę do Pani Mirki.
Odbieram dokumenty. patrzę na receptę. A tam: Diclac Duo 50 gm.
A nie, jak prosiłam: Diclo Duo 75 mg.
No kurwa.
Prosiłam o dwa leki. Tłumaczyłam, pokazałam zdjęcie z Google'a. Chuj. Źle wypisane.
Idę znów pod gabinet. W międzyczasie weszła dziewczyna z zaawansowanym RZSem. Siedzi długo. Bardzo długo. Słyszę, jak emerytki rozmawiają o bólach kostnych. I przepisach na konfitury ze śliwek. Racja, święta idą. Przypomniało mi si,ę, jak rezydentkę zapytałam w gabinecie: "Lubi pani święta?" "Lubię - odpowiedziała. "Ja w ogóle nie lubię zimy. Kojarzy mi się ze śmiercią" - powiedziałam bezdźwięcznie, zgodnie z prawdą, sucho.

Wreszcie wychodzi RZS. Wchodzę ja. Monter gotowy do wyjścia, z uśmiechem hollywoodzkim na wsiowym pysku.
- Prosiłam pana o receptę na Diclo Duo 75 mg. Pokazałam panu opakowanie. Na recepcie jest Diclac Duo 50 mg. Proszę o wypisanie kolejnej recepty, prawidłowo.
- Widzi pani, sprawa wygląda tak, że będzie z tym problem. Bo pani doktor poszła, a ja nie mam recept.
Rozkłada ręce.
Eugenia rozdziera na piersiach gorset. Orze paznokciami skórę na szyi.
- Słucham? - pytam.
- No widzi pani, nie mam recept.
Opanuj się, nie wolno ci go uderzyć.
Podchodzę bliżej. Staram się nie pamiętać, że to ten sam, który kiedyś mi powiedział: "nie mam czasu na wypisywanie pani leków przeciwbólowych".
Widzę, ze się mnie boi. W oczach muszę mieć nieludzką wściekłość Eugenii. Przyglądam się jego identyfikatorowi. "Starszy asystent". Śmiechu warte.
- Zaraz, jest pan lekarzem?
- NO, jestem.
- I nie ma pan recept? - unoszę do góry brew.
- No nie mam. Może sobie pani rekreacyjnie kiedyś tam podjechać, żeby po receptę przyjechać.
Uśmiecha się tak, że gdyby nie wstrętne uszy z pieprzykami, uśmiech sięgałby wokół głowy.
Ty skurwielu jebany, ty tłuku, ty bezlitosny chamie, prostaku nieskończony, ty szumowino niegodna, szmato, idioto, pośle Kukiz 15.
- Przebrał pan właśnie miarkę. Mój stan zdrowia nie pozwala mi na to, żeby organizować sobie wycieczki rekreacyjne na Mokotów, tylko dlatego, że pan nie wywiązał się ze swoich obowiązków, bo się panu zwyczajnie nie chce. Nie zostawię tak tego.

Skamląc, podbiegłam do recepcji. Pani Mirka patrzy na mnie przerażona. W obecności czterdziestu pacjentów krzyczę, co się stało, wymieniając nazwisko lekarza. Błagam panią Mirkę, czy mogę iść na oddział do Doktora Majkela po receptę na lek przeciwbólowy. Cała recepcja wstaje. Wszyscy mają w oczach przerażenie. Młoda dziewczyna mówi: niech pani idzie natychmiast. Doktor Michał przyjmuje w gabinecie w poradni.
Błagam o litość jakąś panią czekającą na wizytę, z którą wchodzę po receptę. Doktor Majkel łapie się za głowę na mój widok. Migiem wypisuje receptę. Na lek z wielbłądem. Jestem uratowana. Ściskam mu rękę. Zbladł. Ma szkliste oczy. Opuścił głowę.

Po wyjściu ze szpitala dzwonię po kolei: do Marcina, do Agi, do M., do Kasi, do Łukasza, do Iwony.  
W domu oddycham oparta o futrynę. Nie jestem w stanie dzisiaj jechać na Żoliborz na warsztaty.
Na koniec dzwonię do Olgi do pracy. Proszę, żeby anulowała bilety na pociąg do Sopotu na jutro i do Warszawy na pojutrze.

Morza w tym tygodniu już nie zobaczę.

P.S. Przy biurku Pani Mirku, znalazłam to. Jeszcze się śmieję:




wtorek, 4 października 2016

Nisko, niziutko

Przy samej ziemi, z nosem przy ziarenkach piasku. Tak bardzo Ból pochyla. Ku rzeczywistości.
- Dlaczego bólu dotykasz?
- Bo trzeba go dotykać. Bo bez dotykania będzie jeszcze bardziej dotkliwy i w końcu dotyk wymusi sam. Wierz mi, nie chciałbyś tego.

Poszłam dzisiaj po skończonym dyżurze do sklepu. Nie mam siły jeść, nie mam apetytu, wmuszam w siebie jedzenie, bo wiem, że jeść trzeba. Ale nie mam z tego żadnej przyjemności. A mam wrażenie, że jestem coraz większa.
- To objawy stanu zapalnego - mówi Iwonka i robi mi trakcję biodra w gabinecie na leżance. Jestem wtedy o pięć kilo lżejsza.

Idę pomiędzy półkami, wkładam do koszyka szynkę. Babuni.
Babciu, zawsze mi kanapki do szkoły robiłaś. Krzyżyk na czole przed wyjściem do szkoły. I na język kostkę cukru z kitem pszczelim, żeby mnie od choroby uchronić. I szczypał ten kit w język, do szatni wchodziłam pachnąca tymi pszczołami i spirytusem, z językiem żółtym.
Zbliża się fala. Idę dalej między półki.
Białko. Muszę zjeść przed wlewem białko. Drób może. Jezu, jak to strasznie smakuje. I chleb bezglutenowy. Jak tektura.

Jogurty. Nie mogę, nie wolno mi. Laktoza. Zawracam. Masło. Też nie. Olej kokosowy mam.
Mrożonki. Mnóstwo mrożonek. Czuję, jak ręce tracą ciepło. Warzywa na patelnię. Co z tego, że są świeże. Jak ja je pokroję? Nie mam siły. Ta cukinia. Nie wystoję, nie podniosę noża. Papryka. Nie mogę. Szczypią po niej nadgarstki. Pomidory. Uwielbiam. Ale nie wolno, psiankowate.
Szeleszczą torby, jakiś pan wybiera zupę prezydencką. Towar, wszędzie towar i kody kreskowe. Półki załadowane do granic możliwości sypią na mnie kodami, napisami, opakowań designem, user experience, poprzestawiane zupy. Coraz więcej ich. Ogromnieją.

I nagle czuję się jak mała, przerażona dziewczynka. Odejdź, Bólu, daj mi chociaż dojść do kasy. Daj mi wybrać coś do jedzenia, żebym nie zemdlała, bo nikt mnie nie podniesie.
Nie, tylko nie bark lewy, proszę, puść. Nie tutaj, bo nie będę mogła nikogo przytulić. Proszę, zejdź chociaż niżej, przedramię chociaż ogarnij. Otul. No dobrze, ściśnij. Ale nie tak, nie tak jak teraz.

Boże, niech ktoś tu do mnie podejdzie. Niech mi powie: biedna, biedna Kasia. Płacz, już dobrze, nie powstrzymuj tego. Głośno, tak rozpłacz się, jestem przy tobie.
Zaciskam zęby. Palce wbijam w mroźną szybę lodówki. Tato, jesteś tutaj? Mamo, widzisz to? Zabierzcie mnie stąd, szybko, proszę. Nie, nie zostawiaj mnie, nie odchodź, nie teraz. Nie tu. Nie tu, gdzie zamrożony mintaj i wiśnie na kompot. Jak z kostnicy.

Niech ktoś do mnie podejdzie i położy mi rękę na głowie. Rozglądam się. Nie, nie ma nikogo. Obok krewetki. W maśle z czosnkiem niedźwiedzim. I bataty krojone z marchewką i tymiankiem. Szpinak. A nie, tego nie mogę, kwas. Niedobre na stawy. Tam dalej mleko ze zwiększonym dodatkiem wapnia. Udało się. Nie rozpłakałam się, chociaż oczy mnie pieką. To od wiatru - mogę powiedzieć, kiedy ktoś mnie spotka i rozpozna.

Mleko modyfikowane dla dzieci. Które lubi Kostek? Szybko, Kostek! Przywołaj w myślach Kostka. Teraz. No już! Pamiętasz, jak ci się przyglądał? Złapał cię za ramię. I ugryzł w nos. Pamiętasz ten zapach dziecięcej skóry, tego bezpieczeństwa? Agnieszka robi nam zdjęcie. Trzymaj się tego, trzymaj.
Kłuje mnie lewe kolano. Nie, Kostka zapachu, nie odchodź, poczekaj. Nie, nie teraz, nie za ramię, prosiłam!
Nie blednij, nie blednij teraz, Kostku Wyczekany, jesteś silniejszy niż Ból. Uśmiech, uśmiech przywołaj. Marcina uśmiech, na tym zdjęciu z kościoła. I Agnieszkę taką promienną. Całą ich trójkę. Mamę Agi taką dumną. Już? Lepiej? Możesz dalej iść? Dobrze, powolutku, po kawałku, idziemy. Blisko, blisko półki, żeby cię nikt nie uderzył.
Nie bój się, wtedy jeszcze bardziej ciało się spina. Kawa? Jezu, nie. Gorzkie. A może coś słodkiego? Czekolada. Wedel. Wargorr. Naczelny: "długo się będziesz z tym tekstem opierdalać, kurwa? Ja pierdolę, baby".

Ma mnie. Dopadł. Wbił kły i szarpie. To na pewno kieł. Prostopadle wbity. Skrócił oddech o połowę. A, to tutaj jest staw krzyżowo- biodrowy? Ojej, jak to dobrze, ze wreszcie go mogę poczuć. Czyli nie jesteś tylko rozdziałem z podręcznika dla studentów medycyny. Istniejesz naprawdę. Skoro już tak bardzo dałeś o sobie znać, to przyjmuję, tak, przyjmuję, że tu jesteś. Dobrze. Już dobrze, widzę. Pobądźmy chwilę ze sobą i daj mi iść. No już, idziesz przecież ze mną, nie zostawiam Cię.

Nagle mam wrażenie, że Kubrick rozlewa przede mną wiadro krwi. Cała półka makaronów tą czerwienią zaszła. Wrzask w sobie słyszę. Jakiś chór niezgrany zupełnie, jęków pełen, wycie jakieś, dudnienie. Jezusmaria.
- Przaszam.
Odpowiedział pan, który wpadł na mnie z koszykiem, bo zatonął w wiadomościach Onetu.
Trzymam się półki. Makaron Fusili. Z pszenicy durum. Z okienkiem - konsument lepiej reaguje, kiedy przez opakowanie widzi zawartość, produkt wydaje mu się wówczas bardziej autentyczny, poza tym wzmaga apetyt. Producent: Barilla. Niedawno wprowadził klauzulę usunięcia ze wszystkich swoich produktów do 2020 roku oleju palmowego. Klauzula obejmuje na razie portfolio marki Mulino Bianco, lidera w segmencie ciastek na włoskim rynku.
Studiuję wnikliwie opakowanie i czekam, aż wiadro zakrzepłej krwi natlenionej opadnie, przetrze się, zacznę widzieć i pójdę dalej.
Już nie będziemy szukać dalej, już tylko do kasy. Już dobrze, jesteś dzielna, ten pan nie chciał na ciebie wpaść, przecież sama nieraz wlazłaś na słup, bo czytałaś komentarz w jakimś portalu. Albo SMS od Afgańskiej Siostry. Albo zdjęciu Kostka się przyglądałaś. Bogna, szybko, Bogna. "Czy pani oddycha, pani Kasiu? Wdech i wydech. Powoli. Jeszcze raz. Wdech. Wydech. Ciało potrzebuje tlenu. Proszę mu go dostarczyć z miłością".
Mit Liebe - mówił Gerhard na warsztatach z opanowania choroby.
Bitte, stirb. Proszę, umrzyj. Pozwalam ci odejść. Z miłością.

Kolejka. Cztery osoby przede mną. Co ja teraz zrobię? Nie wytrzymam. Boże, nie wytrzymam, nie podejdę tam. Prawie nic w tym koszyku, a jak ja go położę tak wysoko na tej półce przy kasie? To waży tak dużo. Tak bym chciała zasnąć.
Okładki, przyglądam się okładkom gazet. "Sieć się rwie", twarz Misiewicza, "Zachowaj formę na dłużej", "Siostrzeństwo", "Czarny protest".
"A myślisz, że kto to będzie czytał? Jakiś człowiek na poziomie? Te twoje teksty o niczym? Śmieszna jesteś, zawsze byłaś żałosna." "Napisałaś już, kurwa? No a co mnie obchodzi, że danych nie masz? To se wymyśl. Nie mam czasu na jakieś dane. Nie pierdol, nie histeryzuj."

- Proszę - słyszę piskliwy głos kasjerki. Nogą przesuwam koszyk po podłodze. To był zły pomysł. Tak jeszcze bardziej boli. Pani mnie lustruje bacznie. Nie teraz, nie rozpłacz się.
- Dzień dobry - mówię.
Pani błyskawicznie, bezwzrokowo skanuje bezglutenowy chleb, szynkę Babuni, zupę z białych warzyw, warzywa na patelnię z przyprawą włoską, ale bez soli. Bo stawy nie lubią. Ależ ta pani kasjerka szybka. Nie nadążam, mocuję się z bawełnianą torbą.
- Kartą, czy gotówką?
Ogromnieje przede mną pusta ściana z plakatem promocyjnym. "Akcja: TIR. Jabłka sezonowe 1,5 zł za kg".
- Kartą, czy gotówką? - głos jest ostrzejszy, świdruje mi czaszkę. Tam już nie mam mózgu, nie mam siły, nie chcę tu być, niech mnie stąd ktoś zabierze.
- Kartą.
Wydusiłam. Tak cicho. Jak na spowiedzi.
- Zbliżeniowo?
Warczy we mnie Eugenia. Ojezu, jaka zła. Nie, proszę, nie rzucaj się teraz, to nie tej pani wina, ona tak musi mówić. I nie płacz teraz, jeszcze minuta i cię tu nie będzie. Do wyjścia - dwanaście metrów. Powoli pójdziesz. Tylko kilka kroków. Poradzisz sobie, poradzisz, przytrzymasz Eugenię, żeby nie gryzła.
- Może być zbliżeniowo.
Pik. Długi dźwięk. Pinpad wypluwa język rachunku. Już niedaleko. Zaraz stąd wyjdziesz. Oddychasz? Tak. Oddycham. Już opanowane.
Kasjerka wciąż na mnie patrzy. Bo co? Bo blada jestem? Bo niska? Bo nie dałam rady odpowiedzieć? Pewnie myśli, że nie słyszę. A może jej kogoś przypominam. Wytrzymam. Spojrzę jej w oczy. Oddech - i patrzysz. Nie mrugaj.

- Pani ktoś umarł, tak?