poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Saska Kępa naprawdę pachnie


Mogłam to poczuć dopiero po wizycie u Bogny. Jak to dobrze, że ją mam.
Moja Spowiedniczka, Prorokini, Wyrocznia, Punkt Odniesienia, Ostatnia Deska Ratunku, Oaza Spokoju, Azymut, Busola, Konsola, Opoka, Radość, Zmultiplikowana Matczyna Czułość, Figura Człowieczeństwa, Świątynia Mądrości, Niewyczerpane Źródło Właściwych Pytań, Katalizator Cudów, Żagiel Sterowny, Shake Waniliowy, Mama i Kocyk.

Soki z drzew osadzają się na karoserii pandy. Pan Janek pod blokiem szaleje z piła elektryczną. Ptaki od czwartej rano urządzają koncerty. Po piątej słońce nie pozwala dłużej lenić się w łóżku. Na rogu Zwycięzców rozstawiło się stoisko z nowalijkami, a na nim znów, tak jak przed rokiem, kiedy odzyskałam wzrok: krwiste pomidory, zgrabne ogórki, pachnąca kapusta, tulipany i porcjowana dynia. Aga i Marcin w słonecznej Italii. Zaczyna się sezon na lody. Afgańska Siostra przypomina o finisażu wystawy Boznańskiej. Sąsiadka z dołu przesadza bratki.
Tyle naraz świata.  


niedziela, 26 kwietnia 2015

Kiedy powiem sobie "dość"

Narasta we mnie złość. A może już narosła i w tej chwili po prostu będę ją musiała rozładować? Nie wiem. Nie mogę już wytrzymać, wysiedzieć w domu. Przyjazdy do mamy i Babci naprawdę mijają się z celem. W niczym tu nie pomagam, a mama tylko daje mi do zrozumienia, że narobiłam jej roboty. O ile do niedawna Babcia miała problem z dokończeniem zdania, o tyle teraz nawet do końca nie wypowiada słów. Zatrzymuje się w połowie. Zapomina, jak brzmiały. Nie wie, gdzie wstawić jaką końcówkę. Skarży się na szumy i trzaski w głowie. Nieustannie jęczy. Jęczy, sapie, popłakuje i mówi, że to już ostatni dzień jej życia. Złapałam się na tym, że powiedziałam: no już, teraz, odejdź, weź Babcię ze sobą i przestań się znęcać nade mną i mamą. I przestań pastwić się nad Babcią. Śmierć nie ma swojej przyczyny, ale ma swój czas. Najwyraźniej to jeszcze nie jej czas. Stoi tylko obok Babci i działa mi na nerwy.

Pocieszeniem częściowo mnie rozgrzeszającym jest to, że śmierć mnie denerwuje, ale zachowanie mamy wkurwia. Teraz już mogę to powiedzieć. Wkurwia. I niestety skończyły się we mnie pot trzydziestu latach pokłady tolerancji i wyrozumiałości, nieustannego tłumaczenia jej podłego zachowania. Nie znajduję już argumentów, przede wszystkim nie chce mi się już tego robić. Nie będę tłumaczyć misternego okrucieństwa. Nie chcę. Skończyło się. Szlus.

W środę w stanie ledwo ciepłym poszłam do Atlantica na promocję książki Grzebałkowskiej. Jak ja kocham tę dziewczynę – za jej niepohamowaną energię, która wyprzedziłaby Pendolino, za ciepło, humor, KBKS w krtani i rozbrajającą szczerość: „nudzi mnie wielka historia”. W najnowszej książce interesuje ją, jak działali szabrownicy i jak się czuli, kiedy uprawiali szaber, jak ludzie poszukiwali się w powojennej Warszawie i jak pojmują ludzie pojęcie UPA i AK na Podlasiu. I zagląda ludziom do domów, podpatruje, podsłuchuje, zadaje naiwne, potrzebne pytania. Kiedy powiedziała o tym, że wielka historia ją nudzi, aż mi serce zakołatało z radości. No bo traktaty traktatami i umowy swoją drogą, ale takie przesiedleńcze wędrówki przez Polskę z jedną krową i pozbawioną już niemal piór nioską to dopiero opowieść o ludzkim losie. Doskonała opowieść.
Mówi ta Grzebałkowska, a raczej wyrzuca z siebie słów potoki, w międzyczasie sama przyznaje, że ona to prowadzącego wcale nie potrzebuje, jako że sama jest sobie sterem i okrętem, samonakręcającą się maszyną, która sama sobie zadaje pytanie, po czym sama na nie odpowiada, a dzięki temu spotkanie płynie, a słuchacze mają gęby z zasłuchania otwarte i nieprawdopodobnie szczęśliwe. Spotkanie prowadził Nogaś, fragmenty czytała Ewa Błaszczyk. W pewnym momencie Nogaś wyciąga z kieszeni telefon komórkowy i odpisuje na sms. Pomyślałam sobie, że to już prawdziwe zdziczenie obyczajów konferensjerskich, jak dziennikarz na scenie smartfon wyciąga, ale Grzebałkowska szybko go wytłumaczyła, że jego żona jest w szpitalu i ma termin porodu wyznaczony na piątek. No proszę, a ja myślałam, że Nogaś poślubiony na zawsze półkom z książkami i jego dzieci to kolejne recenzje. Grzebałkowska machnęła ręką i powiedziała, że spokojnie, jeszcze Nogaś zdąży spotkanie poprowadzić, a zona poczeka. W końcu termin na za dwa dni. Nogaś za to przezornie zapowiedział, że może się kazać, ze w pewnym momencie opuści gości i wówczas prowadzenie obejmie Goźliński. Magda w tym czasie mówiła o tym, że jest szansa na to, że wojna wreszcie się skończy, bo przyjdzie pokolenie, które nie będzie jej już miało w krwiobiegu, w głowie, po prostu powie stop i zacznie żyć, nie pielęgnując dawnych ran, krzywd i wojennych uprzedzeń. Pomyślałam o Grynbergu, o książce Anny Janko o dziedziczeniu traum, o tym, że Eugenia to po prostu wcielenie Prababci Marianny i że może przyjdzie pokolenie, które przestanie za śmierć i okrucieństwo kolejne pokolenia karać.
Po pięciu minutach Grzebałkowego cudnego trajlowania Nogaś wziął mikrofon, przeprosił serdecznie i powiedział, że niestety musi biec, bo żona rodzi. Cała sala oszalała. Buchnęłam płaczem ze wzruszenia tak szczerym, że aż mnie zanosiło. Jakie to było cudowne, w jakich podskokach Nogaś biegł do żony do szpitala, jakie cudne były te brawa z widowni, jak to się przecudownie zbiegło ze słowami, które padły ze sceny, ile w tym było człowieka, czystej radości, mądrości natury i nagości losu. Ostatecznie Jagódka urodziła się po północy, czyli w Światowym Dniu Książki. Czy Nogaś mógł otrzymać od losu większy dar?
Kiedy wyszłam ze spotkania, natychmiast zadzwoniłam do mamy, bo dzielę się z nią wszystkimi przejawami życia, jako że mieszka z trupem. Chciałam jej powiedzieć o radości tego spotkania i o tym, jakie wieści rozeszły się po widowni, a później zalały internet i Trójkową antenę. Opowiadam, pełna zachwytu i pasji, Chmielną przecinam w takim tempie, jakbym unosiła się nad ziemią. Mama postanowiła mnie sprowadzić na ziemię tak skutecznie, że prawie zwichnęłam kostkę: „O czym ty mi opowiadasz? Co za bzdury! Co za kompletny brak profesjonalizmu! I szacunku dla słuchaczy. No, i czym się zachwycasz? To jest dla ciebie takie cudowne? Ty wreszcie dorośnij! Kto to słyszał, żeby w momencie, kiedy żona w szpitalu, chodzić do pracy i prowadzić spotkania! No, ale każdy cieszy się z tego, na o mu intelekt pozwala. Zawsze byłaś głupia.”
Zamarłam na wysokości gorących pączków. Coooo? Czy to na pewno moja mama mówi? Cholera, drze się nadal, czyli tak, to ona. Nadal mnie wyzywa. I podnosi głos. Jest wściekła na Nogasia. Dopiero jak to napisałam, zobaczyłam, jakie to głupie i bezsensowne. Jest zła na Nogasia, bo prowadził spotkanie, jak jego żona trafiła do szpitala i czekała na poród. O, królowo, jaki to beznadziejnie, nieskończenie, nieprawdopodobnie głupi powód, żeby się na kogoś obrazić. Szczególnie, jak się kogoś nie zna.
Ruszyła we mnie lawina myśli i wszystko we mnie zaczęło krzyczeć. Warczeć. Drzeć się. Jak dzikie, tajemnicze Nocne Wilki z Rosji. Ruszyło kolumnad. Zalało mnie szeroką, rwącą falą, oparło się na biodrze. Nałożyły się wspomnienia, cytaty, fragmenty piosenek, książek, spotkań z Bogną. „Skarcony w telewizji przez Grażynę Torbicką”- śpiewał we mnie Świetlicki. „Jesteś tylko dzieckiem” - mówił głos Bogny. „Po co do niej dzwonisz? Nie dzwoń. Będziesz miała więcej spokoju, a ona się na tobie nie wyładuje. Poza tym i tak jej nie pomożesz, bo ona twojej pomocy nie chce” - mówi głos Ewy. „Jak nie wiesz, co masz ze sobą zrobić, to zadzwoń do nas. My cię nakarmimy i razem się pośmiejemy, pójdziemy z Kapslem do lasu na spacer” - mówiła we mnie Kamila. Przez zasłonę wspomnienia nocnych jęków z bólu przypomniał mi się głos Toot: „a bo ja wiem? Chyba to robię z miłości” i głos Klaudii „Kasiu, jesteś dla nas ważna”, a potem głos Pani doktor „jeszcze nie miałam pacjenta, który potrafiłby się cieszyć nawet złą wiadomością, jakie to w pani niesamowite”, a potem jeszcze uderzył we mnie głos „ty kurwo do kwadratu” - głos-wyrocznia, głos matki, który usłyszałam w trzeciej klasie liceum, kiedy to wróciłam po 23 do domu, bo siedziałam z Michałem na pizzy. Miałam 17 lat, poszłam na randkę i usłyszałam, że jestem kurwą do kwadratu. „Sepsa, sepsa, bo i co innego? Nie damy rady, poszedł najcięższy steryd, trzeba ją przewieźć na OIOM, tutaj nie damy rady” - mówił głos z Orłowskiego. „Żałuj za swoje grzechy” - przypomniał mi się ksiądz z oddziału, którego w odpowiedzi na moją gorączkę wezwały salowe. „Pani Kasiu, skąd w pani tyle światła? Skąd tyle siły? Pani jest taka chora, pani tak cierpi, a jeszcze pani pomaga innym? Ja tego nie pojmuję”. „Boże, jak pani mówi o książkach. I to się zawsze sprawdza, co pani mówi, jak tylko pani coś poleci, od razu biegnę do księgarni, bo zawsze się sprawdza”; „zawsze mnie karałaś za wszystko, odkąd się urodziłaś, to mnie karałaś”, „to wszystko twoja wina”, „na pewno jak zwykle przyniesiesz mi wstyd”, „czasem o tym leku włosy jednak nie wypadają”, „pani Kasiu, ma pani raka. Na kości. To chrzęstniak”, „wiesz, na czym to polega? Twój kręgosłup sztywnieje. I nic się nie da zrobić”, „Rób tak, żeby nie było cię widać, bo wstyd”, „no i co narobiłaś? Jak zawsze mam przez ciebie kłopoty”, „piątkę dostałaś? A co to za osiągnięcie? Powiedz lepiej, kto dostał szóstkę”, „ja jestem ofiarą gwałtu, a ty powinnaś mi być wdzięczna, że cię urodziłam”, a potem po latach: „no byłam i nie byłam ofiarą gwałtu. Nie pamiętam już”, „zastrzyk podspojówkowo, pani Kasiu, wytrzyma pani, jest pani dzielna, to dla pani dobra”, „chce mnie pani doktor potrzymać za rękę? Boję się”, „na podstawie spełnienia osiemdziesięciu pięciu procent w skali ustanowionej przez kanadyjski oddział badań nad autoimmunologicznymi jednostkami chorób sierocych stwierdzam u pani spondyloartropatię seronegatywną osiową”, „kogo poinformować w razie zgonu?”, „Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego, że jesteś takim fighterem. Skąd ty te wszystkie informacje wydobyłaś?”, „alesz”, „Myślisz, że śmierć nosi kapelusze?”, „przez szybę wyszedł i nie wrócił”, „na tym zdjęciu światło się łasi jak u Velasqueza”, „Kaś, zjesz zupy pomidorowej?”, „bez ciebie ślub się nie odbędzie”, „będziesz moją mamusią?”, „ciociu, tak się cieszę, że możesz mnie przytulać i już cię nie boli” - mówił we mnie głos Stasia, wtulonego w mój sweter.

Ach tak? Nieprofesjonalne? Czyli w takim razie to, że w ubiegłym roku, jak walczyłam o życie, a ty palcem nie kiwnęłaś, jak leżałam w szpitalu, to był szczyt profesjonalizmu? I powinnam ci za to pokłon oddać? I jak przyjechałaś do mnie na trzy godziny, a ja siedziałam skulona w kącie, niedowidząca, przerażona ilością leków zalegających na stole, bo dzień wcześniej wypuścili mnie pełni obaw ze szpitala, to ty zaczęłaś mi czytać artykuł z weekendowej Wyborczej na głos o apartamentach rosyjskiej burżuazji w Londynie, a potem obraziłaś się, jak krzyknęłam w głos:„Mamusiu, dlaczego mi to robisz?”, a potem się rozpłakałam? To było profesjonalne?
Nie wytrzymałam i powiedziałam, trzęsąc się z oburzenia i stojąc na Chmielnej: „Mamo, tak bardzo chciałam, żebyś zobaczyła choć raz w życiu coś innego niż udrękę. I ja ci to chcę pokazać. I ja się chcę z tobą tym podzielić. Podzielić się radością. Opowiedzieć o tym. Wiem, ile cię kosztuje opieka nad Babcią, ale co ja mogę zrobić więcej oprócz wysłuchania cię? Nie chcesz nic z tym zrobić, nie chcesz Babci przekazać pod profesjonalną opiekę, więc ja słucham codziennie po kilkadziesiąt minut, o tym, co Babcia je, czego nie, co opowiada, co jej się myli, kim cię nazwala, z kim pomyliła, choć nie muszę tego słuchać i wiedzieć, bo ty nie chciałaś słuchać, jak cię Klinika prosiła o pomoc w postawieniu diagnozy i poprosili o kontakt do ojca” - zaczęłam już wyraźnie iść w stronę fundamentalnej i w zasadzie jedynej rzeczy, za którą mam pretensję do mojej matki. Podchwyciła temat: „ach tak, radością chcesz się dzielić? A ja widzę, że od tej radości do czystej, zatrutej, cuchnącej nienawiści do matki jeden krok” - wysyczała moja mama.
Tego już było za wiele. Znów usłyszałam huk osuwającej się ściany budynku. Walił się we mnie świat. Próbowałam, próbowałam w sobie mówić: „ona się zachowuje, jak umie, nie widzi cię, ona cię nie widzi, nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi, to w złości, bądź jej wdzięczna za dar życia”, ale nie wytrzymałam. Bogno, gdzie jesteś? Błagam, popatrz na mnie tak spokojnie, jak zawsze. Wtedy jaśniej myślę. Spójrz na mnie spojrzeniem bez oceny, takim bliskim i ciepłym, takim ludzkim.
Za późno. Pękło. Umarło. Rozdarła się we mnie zasłona, tyle razy cerowana, naprawiana, pielęgnowana, żeby tylko za każdym razem mamę wytłumaczyć, przesłonić, ochronić, w końcu to mama. Nie. Koniec. Nie potrafię. Nie mogę dłużej.
Powiedziałam jej, żeby sobie nazywała to jak chce. Jeśli określenie nienawiść jej pasuje, to proszę bardzo, niech go używa. Bo ma do tego prawo. Bo wobec mnie zawsze miała tylko prawa. Żadnych obowiązków w zasadzie. Ale powiedziałam jej też, że mam dosyć tego, że kreuje się wiecznie na ofiarę i za swoje nietrafione wybory życiowe oskarża wyłącznie mnie. Tylko ona jest ofiarą, królową ofiar, centrum martyrologii europejskiej, wcieleniem zmultiplikowanego cierpienia podróżujących w tupolewie, takie ją wiecznie nieszczęścia spotykają. I wszyscy naokoło się na nią uwzięli i ona jest najbiedniejsza na świecie. Powiedziałam jej jeszcze, że szkoda, że nie widzi tego, że ja żyję ze świadomością nieuleczalnej choroby, a jeszcze jej pomagam jej wózek pchać i się nie skarżę. I że jak ja potrzebowałam pomocy, to jej nie było, tylko obcy ludzie mi życie ratowali.
Nie pamiętam, co mi powiedziała. Chyba coś strasznego po raz kolejny. Pamiętam tylko ton. Taki przykry. Taki wściekły. Taki odrażający.
Nie mam ani siły, ani ochoty, ani potrzeby przyjeżdżać do domu. Babci w żaden sposób nie pomogę. Przyjeżdżając tu, daję mamie kolejne preteksty do tego, żeby się na mnie mścić. Tak już sobie wdrukowała. Że to wszystko moja wina. Nie widzi mnie, nie słyszy. Wmówiła sobie, że jestem potworem, który zniszczył jej życie. Ni będę tego prostować. Ale też nie będę się nad tym zastanawiać. Nie wiedziałam, że coś się może skończyć tak nagle. Jeżeli dobrze kombinuję, to właśnie odpuściłam.

piątek, 3 kwietnia 2015

Tato nie wraca

Tak bardzo za nim tęsknię.
Tak nieprawdopodobnie jestem go ciekawa. Szukam go w przechodniach na ulicy, w spojrzeniu siwego pana w autobusie, w cybuchu fajki, którą ten pan w Instytucie włożył przy mnie do ust. Tato, gdzie jesteś? Kim jesteś? Czy też masz puste ręce? Takie lekkie, jak wtedy, kiedy Bogna mnie o to zapytała, a mnie się wydawało, że mam ręce ze styropianu?

Co czytasz? Co pijesz? Czym pachniesz? Czy przeglądasz wyniki ekstraklasy? Którego radia słuchasz najchętniej? Po którą gazetę sięgasz najczęściej? Wolisz jaśmin, czy bez? Czy jesteś nocnym markiem? Wolisz czyste lody waniliowe, czy śmietankowe z piegami z czekolady, która chrupie w zębach w czerwcowe popołudnie? Płakałeś, czytając Remarque'a? Jakiego koloru masz buty? Wiesz, jak mnie wścieka czasem ten wychowawczy ton Beaty Michniewicz? Naprzeciwko firmy magnolia chyba zmarznie. Za wcześnie trochę ruszyła wegetacja. A wiesz, dzisiaj na masce samochodu, kiedy już dojechałam do domu, przysiadła jakaś skandalicznie bezczelna kawka i patrzyła na mnie kpiąco przez szybę. Kiedy machnęłam ręką w obawie i lakier, rozdarła się szyderczo, a ja dostałam ataku śmiechu. Bo to wszystko takie mądre. Mądrzejsze od nas samych. I to wszystko będzie trwać, nawet jak nas nie będzie. I świat by sobie poradził, nawet gdybyśmy się nie urodzili.
I właśnie tak sobie radzę bez Ciebie. A Ty beze mnie. A jednak tego jednego serca, jednego głosu i jednego spojrzenia tak bardzo mi brakuje. Tak bym chciała mu powiedzieć, że zaczęłam w sklepach oglądać zupełnie inne buty. Bo wreszcie mnie nie boli. Buty na obcasie, czółenka z kokardką, beżowe, antracytowe, ze wzorkiem, z kokardką, torby szanelki, chustki kwieciste. Bo wiesz, Tato, ja teraz mogę PÓJŚĆ do sklepu. Sama i nawet mnie to nie męczy. Bo nie boli. Takie ładne tulipany na rogu Zwycięzców wystawili. Mają takie soczyste, jędrne pąki.
Ty wiesz, Tato, jaka ja dzielna jestem? W Instytucie nie płakałam, tylko broniłam mojego lekarza. W domu też nie płakałam. W ogóle płaczę tylko czasem, w celach terapeutycznych. Już się nie użalam nad sobą.

Dzisiaj widziałam się z Jeanem Reno w Aninie. We wtorek będzie miał eksperymentalną operację. Bardzo trudną. Takiej jeszcze nie robili. Z zewnętrznej ściany serca skroją mu go kawałek, przeszczepią do środka, żeby zastawka miała się czego trzymać. W tym czasie włączą mu krążenie pozaustrojowe. Na chwilę umrze, żeby potem móc żyć. Ale rozmawiał ze mną dzisiaj tak, jak byśmy już mieli się nie zobaczyć. Dał mi telefon do matki jego najmłodszej córki i do jednego z synów. Opowiedział o swoich dzieciach. Próbowałam wyciągnąć od niego jakieś dane o sensie życia. Sensu sens. Powiedział, że życie globalnie nie ma sensu i wydało mi się to tak nieskończenie głupie. A potem powiedział, że on nadaje sam swojemu życiu sens. No to już było żałosne, bo czy tylko on tak robi? A potem zapytałam go, co najbardziej lubi robić w życiu. A on na to, że pisać i czytać.
Ja też tak mam. A Ty, Tato? Tez najbardziej na świecie lubisz pisać i czytać? A gdybyś miał się raz jeszcze urodzić, to czym chciałbyś być? Bo ja słuchaniem i patrzeniem. Słucham i patrzę, oddycham i chodzę. I nie ma zachwyt mój granic i końca. Wszystko jest jasne, wszak nawet cień w drodze jest synem blasku. Pochodzi ze słońca.

Wiesz, po wlewie, który się nie odbył, opowiedziałam Jeanowi Reno, co i jak było. I że broniłam Majkela. A wiesz, co on wtedy powiedział? "Jestem z ciebie dumny, Katka, bo postąpiłaś godnie. Tak się powinno postąpić, po ludzku".
I wtedy pomyślałam sobie, że może on tylko jedną nogą stał tam, gdzie stało ZOMO? Może ja byłam wobec niego niesprawiedliwa? Owszem, rzeczy są, jakimi są, a nie takimi, jak nam się wydaje.
Mama zaczęła mi mówić, że jest ze mnie dumna, jak skończyłam 28 lat. O 28 lat się z tym komunikatem spóźniła. Bo teraz to, że ona jest ze mnie dumna, nie jest dla mnie żadną wartością. Bo od początku miałam wrażenie, że jestem warta niewiele i moja obecność, moje istnienie, przynoszą jej wstyd. Więc chciałam zniknąć, zmienić się w parę wodną, stopić się z tapetą, żeby tylko nie było jej przykro, kiedy była w urzędach pytana o imię ojca dziecka.
A Ty? Byłbyś ze mnie dumny? Bo mi się wydaje, że ja bym z Ciebie była. Choć trochę. trudno powiedzieć. Myślę, że mama nie wybrała Cię przypadkowo. Coś musiało w Tobie być nadzwyczajnego. Tak bym chciała ten cud w Tobie zobaczyć.

któregoś dnia wybrałam się z Iwonką na inaugurację sezonu biegowego. Co brzmi tak samo surrealistycznie, jakbym poszła pograć w polo. Stałam na rogu Krakowskiego Przedmieścia półtorej godziny i patrzyłam na biegaczy. Nie chciałam mówić Iwonie, że to mnie męczy i nuży, bo ile można patrzeć na spoconych i wykończonych ludzi, stojąc na obcasach na rogu ulicy? Ale nie chciałam robić jej przykrości, tym bardziej, że Iwona świata poza tym biegiem nie widziała.
W pewnym momencie obok nas stanęła dwunastoletnia dziewczynka. Chuda, wysoka, o bystrym spojrzeniu, takim, jakie w tym wieku mają zazwyczaj dzieci. miała ze sobą jakąś przerażającą plastikową trąbę na wzór jerychońskiej, w którą dęła przy każdej możliwej okazji. Przyglądała się bacznie poszczególnym biegaczom, próbując z tłumu wyłowić pewnie jakąś znajomą twarz.
Aż nagle z jej wnętrza, z jej głębi, z tego chudego, dojrzewającego ciałka wydobył się dźwięk, o który trudno posądzić ludzką istotę. Z taką mocą, siłą i dumą, że aż krew mi w żyłąch zastygła, oddech na chwilę wstrzymała, owym głosem spod serca, gdzieś z trzewi wrzasnęła: "MÓJ TATA biegnie!"
Dziwiłam się, że czas się nie zatrzymał.
To znaczy wydawało mi się, że się zatrzymał, ale tylko dla mnie.
Dwunastoletnie chuchro puściło się pędem równolegle do trajektorii biegu ojca. Biegła w stronę Placu Piłsudskiego, przekręcając głowę w jego stronę, rozbijając po drodze tłum spacerowiczów bez wyobraźni, którzy tej dziecięcej dumie i córczanej miłości powinni z drogi schodzić. Powinni na kolana przed nią paść. Przepuśćcie ją, ludzie! Ona za tatą biegnie! Ona jest z taty dumna! Ach, jaka dumna, że to jej tata! Czułam, że z wrażenia otwierają mi się usta. Okrągleją i wilgotnieją oczy. Poczekaj, dziewczynko, pobiegnę z tobą, choćby boso. Też chcę zobaczyć, jak to jest. Jak to jest: biec za tatą?

A zawsze tak samo daleko
dzwonią na widnokręgu
maleńkie archipelagi,
które dosięgnąć ręką. 




Maleńkie archipelagi
zawsze tak samo daleko.

Wielka Cisza

Przychodzi przed każdymi świętami. Przedłużony moment. Rozciągnięta chwila. Jej główny symptom to cisza. A, żeby nazwać rzeczy po imieniu po ostatnim spotkaniu z Bogną, pustka. Wielkie Nic.

Większość tekstów napisana, to, czego nie zdążyłam zrobić przed świętami, a do końca ambitnie planowałam, leży i z wyrzutem sumienia o sobie przypomina. Wyniosłam te śmieci, które zdążyłam. Zamknęłam to, co zamknąć się dało. To, co otwarte, zieje nieskończeniem.
Justyna przeprowadzona do Otwocka, Toot tylko częściowo obandażowana, bo żeby rana się oczyszczała, trzeba ją ku lepszemu wietrzeniu otwartą zostawić. Afgańska Siostra uściskana. Naczelny tekstami nakarmiony. Dziś Jean Reno odwiedzony i chyba pożegnany przed wyjątkowo ryzykowną operacją serca. Jezus z krzyża zdjęty i pochowany.

Ucichły telefony. Już nikt nic ode mnie nie chce. Już nie muszę nigdzie jechać, dostarczać, załatwiać. Nie muszę podpowiadać, radzić, doradzać, odpowiadać, uściślać, reagować na informacje typu "wsiadam do pociągu", "obok mnie jedzie pani, co czyta "Fakt" Oesu" albo "Babcia znowu swoje". Już nie muszę emitować z siebie żadnych działań, komunikatów, akcji, reakcji, refleksji i podpowiedzi. Nie muszę operować dobrą karmą, co to podobno zawsze wraca. Nie muszę emitować tej dobrej, nie mam podstaw, żeby emitować złą, nawet psiej nie emituję. Bo każdy zajął się swoim życiem. Pisankami, kurczakami, zastawianiem stołu i polerowaniem porcelany.

W takich momentach zostaję taka, jaka naprawdę jestem. Zupełnie sama. Naga. W ostrym świetle ciszy. Zgarbiona i zmęczona. Z bliznami po wojennych odpryskach. Chora. I sama.

Wczoraj w nocy, kiedy wracałam z Otwocka, odkryłam, że tracę wzrok. Ostatnie uveitis trochę sobie we mnie pobrykało. Światła latarni rozmywają się delikatnie. Ładne to i impresjonistyczne. Dekadenckie. Przerażające. Losie straszny i potężny, jaka nierówna ta walka. Jaka wyczerpująca. Jaka okrutna.

Po poprzednim wlewie, który po pytaniu Doktora Majkela "czy jest pani gotowa" i przygotowaniu zestawu do reanimacji następnego dnia pojawił się u mnie pierwszy siwy włos. Po moim nocnym odkryciu w drodze z Otwocka



nagle
pod nogi upada mi
skamieniały słowik


odwracam głowę

i widzę
że drzewo do którego byłam przywiązana
jest siwe


zupełnie.



środa, 1 kwietnia 2015

Bo się pomylisz

Moja intuicja jest łącznikiem ze światem ziemi, zwierząt i duchów. Coś mi mówiło, że skoro termin wlewu jest wyznaczony na pierwszego kwietnia, to jaja będą jak berety. Bo wszystko jakoś ostatnio do góry nogami. Nawet tej wiosny zaliczyliśmy już pierwszą burzę. Tyle że śnieżną.
Wstałam nieomalże w środku nocy, z przerażeniem obserwując, jak drzewa gną się do ziemi, zacina lodowaty deszcz i wszystko wskazuje na to, że to nie będzie „un tiempo bonito”, jak to mawia Victor. No nic, kawę w termos wlałam, kanapki zrobiłam, bo przecież jadę na czczo – a nuż Doktor Majkel zechce krew mi zbadać. Naszykowałam dziesięć książek, fiszki z hiszpańskiego, naładowałam telefon, wolne w pracy wzięłam. Jestem gotowa na kolejny wlew.
Dumna z siebie wjechałam na teren Instytutu modelowo, za dziesięć siódma. Ustawiłam się w kolejce przy ośrodku terapii biologicznej, zawarłam nowe znajomości, pomogłam jakiemuś panu odblokować telefon, przyglądałam się, jak pięcioletnia dziewczynka kręci bączki na korytarzu. Zazdrościłam jej spódnicy na wzór tutu. Sama chętnie bym taką wdziała. Szczególnie na wlew.
Jakiś niepokój miałam w sobie. Odganiałam od siebie złe myśli. Procedura w toku, na izbie przyjęć wypełniłam plik dokumentów, część z nich zabrałam na korytarz, żeby nie blokować innych pacjentów.
I oto nagle korytarz pojaśniał, zadrgał w świetlistej łunie wejścia mojego Zbawcy. Idzie, młody, genialny, jasny, zgrabny, zwinny, prędki, uśmiechnięty, w koszuli od jakiegoś superprojektanta. Na mój widok uśmiech pokrył całą jego twarz. Całą. Łącznie z uszami. A ja stoję, jak akwizytor, z plikiem papierów, odwzorowuję pesel i imię ojca, wpisuję kontakt do Afgańskiej Siostry, żeby zutylizowała zwłoki, gdyby coś poszło nie tak.
- Jaka pani uśmiechnięta.
- Bo dzisiaj jest Ten Dzień, Doktorze Majkelu.
Jak nic, tak „chwarny dzień”. Jakoś przed oczami stanął mi znowu Szalony Kapelusznik i cień przesunął mi się w głowie. Sio, to będzie dobry dzień.
Odpowiedział uśmiechem, a ja na to:
- Do zobaczenia!
Znowu chmura. Po co mam się z nim widzieć? Przecież tylko wlew mi podadzą i jadę do domu pisać o rynku kawiarnianym w Polsce.
Ale poszedł, a moje serce uderzyło w radosny galop. Poczerwieniały mi policzki. I znów się czułam tak, jak wtedy, kiedy miałam piętnaście lat, wiązałam wstążkę w kropki na długich włosach i nie wierzyłam, że śmierć istnieje. Spojrzał, dodał mi urody. I odwagi. Idź, Majkelu, niech pacjenci będą dzisiaj dla Ciebie łaskawi.

I wtedy drzwi się otwierają i wychodzi z nich pan doktor w koszuli w biało-czerwoną kratkę w stylu montera UPC.
- Kto tu do badania przed wlewem?
Był jeszcze pan przede mną, ale gadał przez telefon. Z gabinetu usłyszałam głos asystentki:
- Wszyscy pacjenci stchórzyli, uciekli.
Monter spojrzał na mnie i mówi:
- A pani ma odwagę?
Co za durne pytanie. Zanim skończył je zadawać, już byłam w gabinecie.
Pyta mnie, kiedy miałam ostatni wlew. Mówię, zgodnie z prawdą, że 5 lutego. A monter na to:
- Niemożliwe.
Ehem. Od tego słowa blisko już do pojęcia „cud” odmienianego w ubiegłym roku o tej samej porze przez wszystkie przypadki, a niektórzy to nawet próbowali rzeczownik ten koniugować. Biorę oddech i mówię, że pierwszy wlew biologiczny odbył się w warunkach szpitalnych 5 lutego i otrzymałam instrukcję, żeby zgłosić się na wlew za osiem tygodni.
- Ale to niemożliwe.
Cóż, zaciął się. Czego się spodziewać po monterze. No ale co mam mu jeszcze powiedzieć? Podniosłam do góry brew jak znak zapytania w ramach komunikacji ostrzeżenia: „nie wpieniaj mnie, człowieku, bo nie jadłam śniadania, w termosie czeka na mnie kawa, a ja mam nieomal żółte oczy, bo nie sikałam na wypadek, gdybyście zechcieli zbadać mi mocz.”
- To niemożliwe, że miała pani pierwszy wlew piątego lutego, bo nie tak wygląda procedura. Pierwszy wlew to tak zwany wlew zerowy. Następny podajemy pacjentowi po dwóch tygodniach, żeby go nasycić. Kolejny po sześciu tygodniach.
Good morning, Vietnam! Znów się czegoś uczę.
Rzadko mi się to zdarza, ale nie wiedziałam, co odpowiedzieć Zdobyłam się tylko na to:
- Ależ ja się czuję nasycona! Bo mnie nie boli!
Patrzyłam szeroko otwartymi oczami, grając na zwłokę, jak Ewka uczyła.
- Pani lekarz pani tego nie powiedział?
Ponieważ w oczach montera zaiskrzyła iskierka podłości, którą mój wewnętrzny radar nauczył się zauważać już dosyć wcześnie, coś we mnie w środku zaklikało i wzięłam dwa oddechy przed odpowiedzią:
- Powiedziano mi, że mam się na następny wlew zgłosić za osiem tygodni.
Boże, dzięki Ci za formę bezosobową.
- Ale kto panią prowadzi?
Well, konkretne pytanie.
- Doktor Książę Przypływów, ale...
- I on tak pani powiedział? - drąży monter.
- On także – odpowiedziałam szybko.
No bo przecież za niecały tydzień przyjechałam zapisać się na kolejny wlew, powiedziałam pani w rejestracji, co i jak i nie oponowała. I nawet polazłam na górę jeszcze po inne skierowanie, więc wszystko wskazywało na to, że ja dobrze. I Doktor Majkel też dobrze. I pani w rejestracji tambien.
Monter z rosnącym triumfem na twarzy i źle skrywaną ironią próbował temat pogłębić, ale mi się nie chciało. Przerwałam mu i mówię:
- Dobrze, to jaki jest plan i jaką ma pan propozycję?
No, chyba mu się to nie spodobało. Bo wymagam od niego reakcji. Powiedział jeszcze, że zakłócanie procedur związanych z leczeniem biologicznym może skutkować sankcjami nałożonymi na Instytut. Ała. Mój żołądek. Putin jest jednak wszechobecny. Monter mówi do mnie:
- Wie pani, ja nie lubię brać odpowiedzialności za cudze błędy. Więc wolę zrzucić odpowiedzialność na pacjenta.
Za taką szczerość w programie Mali Giganci dostaje się wiadro ze słodyczami.
- Dobrze, może w takim razie mi Pan powie, w jaki sposób mogę Pana z opresji wybawić, bo rozumiem, że w Pana życiu zawodowym żaden błąd nie miał miejsca?
Zbladł albo pociemniały wszystkie pieprzyki na jego twarzy.
- Proszę pójść do swojego lekarza prowadzącego, niech tu do mnie zejdzie na dół i się tłumaczy, bo sprawę będzie trzeba jeszcze przedyskutować z panią kierownik kliniki.
Krew mnie wewnętrznie zalała. O, monterze w brzydkiej koszuli, Ty będziesz mówił MOJEMU Rycerzowi, kiedy i po co ma do Ciebie przyjść? Tłumaczyć się?? A z panią kierownik to ja kilkakrotnie jako dziennikarz rozmawiałam i wcale nie jest taka straszna. A w każdym razie ma z człowieczeństwem więcej wspólnego niż monterzy firmy Krzak.
- Owszem, tak zrobię. Osobiście porozmawiam z panią profesor. I, jeśli nie będzie takiej konieczności, nie będę mojego Pana Doktora fatygować na dół. On ma się czym zająć.
Mam nadzieję, że był zaskoczony. Ja mu radzę.
Wystrzeliłam jak z procy z gabinetu w stronę windy. Zamarłam jeszcze na chwilę, bo mijał mnie pan w beżowym szlafroku, z szarymi odrośniętymi włosami i z przepiękną, brązowo-czarną fajką. Przygotowywał się do rytuału zapalenia. Był po siedemdziesiątce. Kulturalny, elokwentny, w oczach trochę nieobecny. „Przepraszam, czy nie zechciałby pan być moim tatą?” - przemknęło mi przez głowę. „Pali pan przedni macedoński? Lubi pan France'a?” - zakłuło mnie oko i w ostatniej chwili wbiegłam do windy.

Szłam jak na stracenie. Boże, dlaczego Doktor Majkel nie może mnie zapamiętać w związku z jakąś ładną i miłą rzeczą? Dlaczego nie może mnie zapamiętać po kolorze ust, zapachu skóry, kształcie paznokci, tembrze głosu, uśmiechu, dźwięku bransoletki, tylko po tym, że moje nazwisko zawsze zwiastuje kłopoty?
Przepraszając już od progu, powiedziałam, że katastrofa, że Putin, sankcje i wszystkich nas do łagru minister Arłukowicz wyśle. No, może bez takiej paniki, ale mówiłam w kategoriach przerażenia własnego, będącego wynikiem relacji montera UPC. I zwróciłam się z pytaniem zagubionego szczeniaka, z trudem patrząc w oczy Doktora Majkela: „co teraz?”
Jedna z pań doktor powiedziała, że rzeczywiście, tak się robi, że wlew po dwóch tygodniach. A potem po sześciu. A potem znów po sześciu. A potem po ośmiu. I tak do czasu, aż łaskawości NFZu wystarczy.
No ale nic nie uradzimy, trzeba czekać na szefową. A ta, jak wiadomo, na ósmą nie przychodzi. Było po ósmej. Ja spokojna i szczęśliwa. Mam książkę Grażynki Jagielskiej, francuski bestseller dla młodzieży, wspomniane fiszki, termos, kanapki z Suchą Krakowską od Tarczyńskiego (którymi pachniał po pięciu minutach cały oddział) i pełny pęcherz. Pełnia szczęścia. Czymże jest życie, jeśli nie czekaniem. Na przykład na brązowy półcień spojrzenia Doktora Majkela.

Polazłam na korytarz, rozparcelowałam się naprzeciwko toalet, w końcu to miejsce strategiczne, wyciągnęłam Grażynkę i termos. Co chwilę mijał mnie jakiś pacjent z jękiem i przerażeniem, a to przed odsysaniem wody z kolana, a to po biopsji ślinianek. Jedna pani złorzeczyła: „po co ja tu jestem? Nic mi nie robią, tylko badania od tygodnia! A kto mnie będzie leczył?” Kurczę, pomyślałam sobie, kobito, chyba ci mazurek na mózg się rzucił, a jak cię mają leczyć, jak badań nie zrobią? Zamawianiem? Tabletkami emskimi? No nie wiem. „Ten doktór co mnie leczy, to nic nie robi”. Durna baba. Żeby wiedziała, jak ci biedni lekarze muszą się nazasuwać. A potem w całej okazałości zaprezentowała przede mną swoją dwulicowość. Jak wyszedł z gabinetu jej lekarz, prawie zrobiła dla niego z siebie dywanik. A kiwa się, a kłania, a uśmiecha, wcześniej wiadro pomyj na niego wylewała. Wstrętne. 
Pospacerowałam trochę po korytarzu, a co, niech zobaczą, jaka jestem sprawna. Moja sprawność nie umknęła uwadze jednej z pań salowych, która rozwoziła śniadanie, zapowiedziała, że w porze obiadowej zupą mnie nakarmi. Pielęgniarka mnie wyściskała, pielęgniarz również. Sami mili ludzie. Wracam tam jak do domu.

Stoję tak sobie pod ścianą, biegnie do mnie Doktor Majkel. Cały czas blady, ale już trochę bardziej uśmiechnięty na widok mojego świra. I, swoim sposobem, tłumaczy, na czym zamieszanie polega. A ja nie przerywam, tylko udaję, że to są zupełnie dla mnie nowe rzeczy, żeby się tylko napatrzeć i nacieszyć tym, że mówi. Do. Mnie. Mówi do mnie. Mnie. Do Kasi. Ojezu.
I wtedy nastąpił ciąg zdarzeń werbalnych, które znów przywiodły mi na myśl Panią Bognę i jej czujne śledzenie tego, jak mówię, co mówię, a nawet, gdzie patrzę, mówiąc. Bo wyglądało to tak:
- Pani Kasiu, teraz zastanawiamy się, jaką strategię z podaniem leku obrać, wziąwszy pod uwagę to, że jedna dawka była pominięta. W tej sytuacji nie wiemy, czy wysysać...
- Eee? Nosferatu? - zapytałam, jak to ja.
Doktor Majkel podniósł oczy ku niebu:
- ...wycycać...
Spłonął czerwienią, a we mnie zamerdała ogonem zbłąkana cząsteczka Encortonu:
- Ach tak? Chcecie z miseczki A Infliksimab wysysać? - dusiłam się już ze śmiechu.
-... wysycać pacjenta – wydusił wreszcie z siebie Doktor Majkel, przerażony, zawstydzony i już zmęczony całym dniem.
Uśmiałam się jak norka, no ale nie będę mu już robić przykrości. Chociaż ta rozmowa z delikatną wadą wymowy Doktora Majkela naprawdę nieomalże mnie uskrzydliła.
Poszedł. Czekam nadal.

Ale potem nie było już tak wesoło. Przyszła pani kierownik, która zawsze kojarzy mi się z witrażowym ogrodem Mehoffera. Ma na sobie nasycone czerwienie i fiolety, zielenie wściekłe, brązy ziemiste, a na oku zawsze coś przydymionego z brokatem koniecznie. I wtedy w pokoju lekarskim rozpętało się piekło. Sąd nad moim Doktorem. Boże, za co? Co za różnica, czyja to wina? To niczyja wina! Ta pani z rejestracji mogła przecież też larum podnieść. Ja sama mogłam przeczytać na ten temat gdzieś w internecie. Nie wiem, cokolwiek. Ale gdybanie chyba nic tutaj nie da. Teraz trzeba myśleć, co dalej.
W pewnym momencie z gabinetu zbiorczego wysypało się kilku lekarzy z omdlałym z przerażenia Majkelem. Jedna pani doktor mówiła, że jest to rola lekarza, żeby powiedział, kiedy następny wlew. Oesu, no przecież mi powiedział. I nikt nie umarł. O co ta awantura, do kroćset?!
Później druga pani doktor coś powiedziała, a na koniec tej frazy „przecież pacjent się wyprze”.
No tak, pacjent może tak, ale ja nie jestem pacjent. Ja jestem Kasia. I choćby się waliło i paliło, ja do ostatniej kropli krwi o mojego Lekarza będę walczyć. Jak można karać instytucję i człowieka za czynnik ludzki i za to, że dziura jakaś w systemie? Po pięciu minutach deliberowania zorientowali się, że siedzę cztery metry od nich. Nawet zastanawiałam się, czy stamtąd się nie wynieść. Albo nie podejść i nie powiedzieć: „dobra, zapytajcie mnie, przecież razem coś uradzimy. W końcu wirusy, złe samopoczucie też są przeciwwskazaniem do podania tego leku, heloł”. Znowu schowali się w pieczarze, ale w końcu wyszedł do mnie Doktor Majkel i był z jakąś megakonkretną panią doktor. Zbyt konkretną w sensie:
- Jak się pani czuje?
- Doskonale! Wyśmienicie! Cudownie! Nic mnie nie boli! No w ogóle zdrowa jestem.
Byłam już bliska powiedzenia, że w sumie to ja nie wiem, co tu robię, bo tak naprawdę chciałam zmienić opony, ale chyba nie ten zjazd z Wołoskiej wybrałam.
- Czy przyjmuje pani Metotreksat?
Pat. Jestem przy ścianie. A ja byłam tak wdzięczna światu i Doktorowi Majkelowi, że tego świństwa nie biorę. Bo wówczas moje życie po wlewie nie wyglądałoby tak pięknie. Pozbyłabym się ponad połowy włosów i wyrzygiwałabym mózg, a tego, jak wiemy, w nadmiarze nie ma nikt. W sensie mózgu. Bo Toot obiecała, że jak mi włączą chemię, to zaprojektuje mi turban w banany i łysinę zakryję. No ale procedura też tak wygląda, że włącza się Metex, żeby opóźnić galop choroby. Ale może ona w cholerę się zatrzymała? No przecież Eugenia na Zanzibarze. Już miałam to powiedzieć tej pani, ale wtedy dostałabym w trybie pilnym skierowanie do Tworek i tam to bym dopiero sobie opony wymieniła. Pomyślałam, że to też mógł być błąd lekarski, ale ja go tak w ogóle nie postrzegam. Wiem, tak, wiem, że się włącza Metex standardowo, ale mam tak cudownego lekarza, że on mnie niestandardowo traktuje. I to, do cholery, działa!!! Nie widzicie tego?! W dupie z procedurami! A co, jak coś jest zgodne z procedurą i nie działa? To gdzie wtedy szukacie winnego???
Powiedzieli mi tylko, że wysyłają zapytanie do NFZu i że mam czekać na odpowiedź po świętach. No to wesołego jajka.
Pani Konkretna sobie poszła, Doktor już mi prawie zemdlał, ale go jeszcze przytrzymałam i powiedziałam, że gdyby było potrzebne jakieś zaświadczenie, orzeczenie, podpis z krwi mojej, to ja o każdej porze dnia i nocy.
Podał mi rękę, ja mu życzenia, ale w pewnym momencie złapałam go za szyję. I przytuliłam. Jestem tutaj i niczego się nie wyprę. Szybko skalkulowałam, że nawet jak całą winę wezmę na siebie i powiem, że to ja pomyliłam termin, to mniej mi grozi niż Doktorowi i Instytutowi. No to niech będzie na mnie. Nawet jeśli stracę prawo do leczenia biologicznego, to rachunek zysków jest prosty. Takich jak ja są setki, a takich lekarzy jak Doktor Majkel ze świecą szukać. Nawet jak ja przywitam Eugenię na Lotnisku Chopina, to będzie więcej tych innych pacjentów z szansą na leczenie. A to społecznie się opłaca. Czy jakoś tak.
Kiedy go przytuliłam, poczułam, jak stetoskop, którym mnie tak uważnie osłuchuje, wbija mi się w klatkę piersiową. Smutne to było. A ja już nic więcej nie mogłam zrobić.

Przy windach stałam z Krzysiem. Wygłupiałam się, świergotałam, Krzyś się śmiał, jak to on, rozbawiony moim świrem. Z lewej strony korytarz pociemniał. Odruchowo spojrzałam, skąd ten chłód. A tu monter. Idzie i uśmiecha się kpiąco. Czekaj, ty...
- No i co, nie udało się? - nie zapytał, tylko stwierdził raczej.
- A co się miało nie udać? Wszystko się udało! Czekamy na odpowiedź NFZu – odpaliłam.
- No ale wlewu nie było przecież.
- Ale będzie – nie poddawałam się.
Pokręcił głową, ale już ewakuował się do gabinetu:
- Pani to ma pecha.
Nooo, mój drogi monterze, na to już nie mogę pozostać głuchą. Jako Bognę kocham i Woydyłło czytam. I Halber opłakałam. Odwróciłam się do niego całym ciałem razem z moją fioletową torbą na fitness, na który nigdy nie pójdę z termosem z kawą dla pracownika specnazu:
- Ja, panie doktorze? Ja mam pecha?
Zamarł na chwilę. W tym czasie całe moje metr sześćdziesiąt trzy podeszło do niego i powiedziało mu, celując w oczy, które trudno odróżnić od pieprzyków na twarzy:
- Ja, panie doktorze, jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Bo mam najlepszego lekarza prowadzącego na świecie.
Z satysfakcją patrzyłam, jak rusza bezgłośnie dolną szczęką. Kurczę, nietrafione, górną przecież ruszać nie można.
- A teraz życzę panu radosnych świąt.
Podałam mu rękę. Trudno. W domu poleję ją Domestosem.
Nie pamiętam, kiedy modliłam się o coś dla siebie. A, pamiętam, rok temu dokładnie. Bo mija rok od momentu, kiedy dopadła mnie infekcja w Orłowskim i zakrzyknęli „sepsa”. To wtedy prosiłam Boga, żeby pogrzeb nie był drogi i spektakularny.
Dzisiaj poproszę o ochronę mojego Doktora. Mało kto na to tak bardzo zasługuje, jak on.