poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Hrabia Encorton


(

 (źródło: http://www.sport.pl/boks/1,64992,7175332,Wislawy_Szymborskiej_sentyment_do_bokserow____Sobie.html)

Na początku tylko ból żołądka, bo z wlewów półlitrowych dożylnych z dnia na dzień przeszłam na doustny steryd w tabletkach w dawce szczodrze oszałamiającej. Moje ciało w pierwszej dobie zareagowało nań znoszeniem na prawo, uderzeniami gorąca, szumami usznymi i całym pakietem nagłych skutków ubocznych, które w Orłowskim napawały mnie wstydem i poczuciem hańby. Szczęśliwie zostałam zbadana przez panią neurolog, która zaproponowała kolejną konsultację, tym razem laryngologiczną ("że to ucho takie zrywne u pani"), ale przy okazji zaproponowała wykluczenie SM. Matko, tyle pomysłów na jedną 54-kilogramową wówczas Kasię. Bo i gruźlica wielonarządowa też przecież była, borelioza, sepsa nawet. Klęska urodzaju.

Moje pożycie z Encortonem doszło pewnego dnia do momentu, w którym zdominował zupełnie moje myślenie podczas pisania. Lubi mi szeptać słowa, które nic nie znaczą, kiedy z kimś rozmawiam albo podsuwać małe lingwistyczne kłamstewka, które napawają rozmówcę głębokim zdumieniem, że oto kontekst taki, użycie takie, uzus niespodziwny.
Do czego to doszło, że przed wysłaniem mejlu najpierw musiałam go napisać ręcznie w zeszycie w kratkę, a potem przepisać słowo w słowo na klawiaturę smartfonu. Żeby wstydu uniknąć, i słownego mezaliansu, sens zachować. Pod koniec klepania w klawiaturę, kiedy moje skupienie osiągnęło apogeum i byłam pewna, że mogę rozwiązywać równania kwadratowe, nagle okazało się, że co drugie słowo pomyliłam, przeinaczyłam, a jak już udało mi się takiego błędu nie osiagnąć, to uderzałam w jakieś tony rymowane.

Juliusza poczęstowałam wiadomością o treści: "jak to jesteś na L4? Ojej, to tak jak Afgańska Siostra. Była nad rzeką wtedy, co Ty, widziała Cię, a teraz ma gila". Wyszło na to, że na sam widok Juliusza można złapać gila. Ogólnie sytuacja zabawna, ale paździerz, jeśli wziąć pod uwagę to, że akurat wobec Juliusza szczególnie zależy mi na tym, żeby ukrywać fakt bycia niespotykaną debilką. Żeby chociaż te pozory stwarzać żałosne. Jul z właściwą sobie elegancją i dystansem odpisał, że kobiety reagują na niego różnie, a przeważnie nie reagują wcale, ale to mnie już nie uratowało. Na co dzień betonuje mnie lobotomia, którą ktoś pokątnie przeprowadził po moim urodzeniu, ale teraz Encorton w całej okazałości obnażył moje braki intelektualne i żałosne próby ukrycia faktu posiadania IQ wielkości ameby.

W piątek wyszłam ze szpitala, w sobotę oswajałam się z tym, że oprócz łykania prochów i robienia sobie regularnie jeść, muszę jeszcze na głos mówić do siebie, co i jak, bo naraz dwóch czynności nie wykonam, a jeśli już, to odwrotnie. W niedzielę zupełnie wieczorem się rozsypałam. Ponieważ nachodziły mnie jakieś dziwne lęki, słyszałam głosy, widziałam przy mojej choince na balkonie Michaela Jacksona i myliłam słowa dokumentnie, schowałam się w desperacji pod blat rozkładanego w kuchni stołu, wcisnęłam w kąt pomiędzy szafki i czekałam tak trzy godziny, aż Encorton przestanie huśtać korą moich nadnerczy. Na przemian płakałam i śmiałam się, śpiewałam "Przypływ, odpływ" Anny Marii Jopek, co mnie zazwyczaj uspokajało, patrzyłam w ekran telefonu ze zdjęciami Tysi, Stasia i Heleny i na głos mówiłam ni to do nich, ni to do siebie, że ciocia będzie dzielna, nie da się i jeszcze w berka zagramy. A dla Heli obmyślałam kołysankę, ale przypominały mi się jakieś piosenki żołnierskie piłsudczyków, potem piosenki Babci z tęsknym refrenem o małym domku daleko za miastem i suterenach, gdzie nędza i głód. Potem nagle uznałam za stosowne recytować na głos wierszyki z lekcji angielskiego z podstawówki "Who stole the cookies from the cookie jar", co przyjęłam z przerażeniem i wygrzebałam się z głuchym jękiem spod blatu. Złapałam post-ity i zaczęłam spisywać po kolei, co mam zrobić następnego dnia. A logistyka była niewąska. Od rana miałam pójść odbić na ksero dokumenty, wziąć pieniądze z bankomatu, naładować kartę miejską, bo wypłata stopniała mi w jednej czwartej na same taksówki, potem miałam przemieścić się przez jakieś cztery dzielnice, przybyć do Instytutu i jeszcze spróbować opowiedzieć o mojej chorobie. A to wszystko w masce, ze skasowaną odpornością, słaba, przerażona, z wyjątkowo uciążliwym wtrętem encortonowym i wspomnieniem hasła "zaciekle walczyliśmy o pani życie". Dużo. Bardzo dużo. 



W poniedziałek, czyli trzy dni po wyjściu ze szpitala zastanawiałam się, czy w ogóle wychodzić z domu. Po kolei odhaczałam na kartce: zjedz śniadanie, zrób sobie kanapkę do torby, zabierz ze sobą krople do oczu i wodę mineralną, tabletki, zabierz dokumenty, historię choroby, portfel, telefon. Na wierzchu zostawiłam kartkę z moim imieniem, nazwiskiem, adresem, telefonem do Ewy i informacją, że nie uciekłam z Tworek, tylko biorę Encorton. Jak na złość do dokumentacji pchałam rachunek za gaz (cztery razy), zastanawiałam się, do czego służy ten brzęczący przedmiot, którego nazwę przypomniałam sobie po męczącej półgodzinie (a to były klucze. Po prostu), oblałam moją żałosną sytuację czterokrotnie łzami, wpadając jednocześnie w panikę, że oko za chwilę znów się zaróżowi, a już na progu wyjęłam z torby folię cynkową do kanapek, która wylądowała tam nie wiadomo w jakim celu. Sto pociech. Jak teraz na to patrzę. Owego dnia nie było mi do śmiechu ani trochę. Czułam fizyczny strach. A Iwonka mówi przecież, że złe myśli ściągają złe wydarzenia, bo nasza podświadomość nie odróżnia tego, co chcemy od tego, czego nie chcemy, tylko pomaga nam realizować to, o czym myślimy. Myśl o świetle. Przyczepiaj się się do jasnych punktów.

Po pięciu dniach od wyjścia ze szpitala cudowny lek XXI wieku zaczął traktować mnie zdecydowanie łagodniej. A raczej zaczął przesączać do mojego mózgu nieprawdopodobną ilość substancji, która działa jakieś czterysta pięćdziesiąt razy mocniej niż czekolada i dwieście razy bardziej niż endorfinowy kop po wygraniu maratonu (nigdy go nie przebiegłam, ale znam takich, którzy to zrobili i takie jest ich świadectwo). Po korze nadnerczy rykoszetem dostały grasica i szyszynka. Nagle wszystko zaczęło mi się składać w jedną wielką harmonijną całość: świat, ludzie, tajemnica istnienia, opalizujący wokół mnie obłok cudu i jakiejś nieprawdopodobnej czystości i świętości.
Wszystko zaczęło mieć nagle swój sens i czas, zaczęłam uśmiechać się do ludzi na ulicy, ba, jak kwitnąca kretynka nawet do płyt chodnikowych, zaczepiać psy, dzieci, patrzeć w oczy nieznajomym, zachwycać się siedzeniem w tramwaju, wszędzie widzieć doskonałość Boskiego Planu. Baruch Spinoza przy moim obecnym wywindowanym poziomie mentalnym dostałby zadyszki po pierwszym okrążeniu. Co tam Spinoza, Heidegger też by odpadł, bo wszystko tylko gmatwa.

W mojej głowie odbywa się nieustanny tętent myśli, pomysłów, genialnych fraz, słów, które muszę wypowiedzieć, jak pacjent z wyrokiem Tourette'a. Strzykam słowami, drzyzgam frazami, wypluwam sylaby, krztuszę się od nadmiaru zdań, śpiewa we mnie język. Jeszcze w Orłowskim dowiedziałam się, że w nocy recytowałam dane rynkowe, a jak zagorączkowałam, cały oddział przychodził posłuchać, jak robię przegląd poezji polskiej przez Norwida, Staffa, Leśmiana i Szymborską, na koniec okraszając wszystko sonetami Petrarki po włosku. Z fascynacją słuchały mnie nawet salowe oparte o mopy, bo takiego pacjenta na okulistyce jeszcze nie było i pewnie jeszcze długo nie będzie. 

Wygaduję nieraz nieprawdopodobne głupoty, nie mam nawet czasu przeanalizować ich piramidalności, bo generuję kolejne. Rymuję, chichoczę, mówię to, czego nie odważyłabym się powiedzieć nawet po alkoholu. Kilka przykładów. W Wielką Sobotę uczestniczyłam w warszawskiej tradycji odwiedzania Grobów Pańskich na Krakowskim Przedmieściu i na Starym Rynku. Przygarnięta przez mamę Ewę kroczyłam dumnie, bo oto ja, słoik, napływowa, leming czy jak tam nas rodowici nazywają, kroczę u boku ślicznej, eleganckiej, stylowej Ewy, zostaję przedstawiona wiceprezesowi banku, w którym mam kredyt (tak, stało się, wypowiedziałam to na głos prosto w jego zdumione profesjonalne oczy), a potem wpadam na pomysł, żeby zabrać Ewę na gofry z bitą śmietaną i owocami. Mama Ewa pokazała mi, że za węgłem brała pierwszy ślub cywilny, po czym usiadła ze mną na schodkach na rogu Zapiecka i po prostu zjadła gofra za siedem polskich złotych. W pięknych spodniach od jakiegoś projektanta, stylowej kurteczce, w biżuterii, która pewnie przekracza wartość mojego mieszkania. Ja się ulałam bitą śmietaną, co przyjęłam z radosnym rechotem dzikusa, Ewę atakował w tym czasie jakiś bezczelny hipoglikemiczny gołąb. Za naszymi plecami siedział rycerz. W sensie pan przebrany za rycerza, który zarabia na chleb w ten sposób, że można sobie zrobić z nim zdjęcie. Jadł kanapkę, miał przerwę, w końcu też człowiek. Po konsumpcji gofra otrzepałam się, podniosłam w dwie sekundy (w lutym zajęłoby mi to ok. 15 minut), wyrwałam zdumionej Ewie aparat i wcisnęłam Panu Rycerzowi, sama już ustawiając się do zdjęcia z Ewą. Zanim pan zdążył zaprotestować, wyszczerzyłyśmy sie do niego, a podczas wciskania migawki zaburczał pod nosem, że to jemu się zdjęcia robi. W międzyczasie ubawiony surrealizmem tej sceny Koreańczyk cyknął fotę całości: rycerz dotychczas zawodowo fotografowany robi zdjęcie dwu blondynkom (jednej ulanej śmietaną). Pan Rycerz kątem oka przyuważył zbrodniarza i zaczął wykrzykiwać: "give me money! No money-no photo!" W tym czasie przechwyciłam od Pana Rycerza aparat i śmignęłyśmy zmartwychwstawać do kolejnego grobu.  

W Instytucie do trzech panów, krążących po ogrodzie w kółko, zakrzyknęłam "siemano, Shawshank", czym wzbudziłam wyjątkowe zainteresowanie płci przeciwnej, choć seksbombą nigdy nie byłam, nie pretendowałam nawet, a panowie odwiedzili nas w naszej więziennej sali i wyszli dopiero ciemną nocą. W sali były dwie dziewczyny o niebo bardziej atrakcyjne ode mnie, ale najwyraźniej to właśnie furie sterydowe i wszelkie odstępstwa od normy powodują szybki wzrost zainteresowania. nie bez kozery w cyrkach pokazywało się w klatkach kobiety z brodą, ludzi-słoni i inne wynaturzenia. 

Gdyby nie Encorton, nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Z różnych powodów. Lek spowodował u mnie jakieś zdziecinnienie wyobraźni, wyostrzenie zmysłów, ale nade wszystko zupełnie mnie odarł ze strachu i obecnego jeszcze w mojej wersji embrionalnej poczucia winy. Za wszystko. Nawet za to, że deszcz pada.  
Mówię to, co myślę, nie bacząc na konsekwencje, okazuje się, że niejednokrotnie powoduje to uśmiech u rozmówców, bo lekarzy już nieco niepokoi (po oficjalnym ogłoszeniu diagnozy w Instytucie zamiast zalać się łzami, dostałam ataku śmiechu z radości, że oto ogłoszony został sens mojej siedemnastoletniej drogi krzyżowej, aż spadłam z łóżka i wturlałam się podeń, przerażając rezydentkę i współspaczkę). 
Tatę Artura tak wyściskałam (lek dodaje mi tyle siły, że sama jej nie czuję, za to otoczenie narażone jest na połamanie kości), że nieomal wyszły mu oczy na wierzch, a przy pożegnaniu zasłaniał się, jakbym miała oderwać mu głowę. Wcześniej zakrzyknął: tylko ostrożnie! Biedny Tata. A ja tak po prostu z miłości.

Są dni, kiedy steryd tak szaleje, że robię kilka rzeczy naraz, żadnej nie mogę skończyć, a w rezultacie wszystko leci mi z rąk, niszczę coś albo powoduję dewastację otoczenia. Tak się stało bodaj ze trzy dni temu, kiedy jedną ręką złapałam półkę pod lustrem w łazience, weszłam na brodzik, nie wiadomo dlaczego skrzyżowałam ręce, drugą otwierałam lufcik, wcześniej nie zamknęłam klapy od sedesu, a cała zawartość wąskiej półki zjechała jak drinki w barze prosto do sedesu, wcześniej wymytego żrącym płynem do eksterminacji bakterii. Wśród nich nie tylko moje kremy do twarzy, bo to by było akurat mało efektowne i niewystarczająco żałosne, ale wszystkie moje bezcenne specyfiki do oczu za jakieś potworne pieniądze. Wszystko wturlało się z pięknym plumknięciem, ale steryd pozwolił mi zanurkować błyskawicznie i ratować najpierw krople. Znienawidzony tropicamid był już do wyrzucenia, ale, szczęście w nieszczęściu, w szafce miałam drugie opakowanie, steryd nie trafił do muszli, tylko poturlał się grzecznie pod ścianę, kremik do cery naczynkowej wyłowiłam, a nawilżający odratowałam, urządzając jego tekturowemu opakowaniu niegodny pogrzeb w torbie do segregacji śmieci. Czyli jednak mój Anioł Stróż ma przekichane ze mną.
Po pięciu minutach poparadowałam do kuchni robić jajecznicę. Pięknie wysmażoną tuż po zakończeniu całej cieplnej obróbki wywaliłam jeszcze na płytę gazową. Ot, tak, przechyliłam patelnię do góry nogami, a kto mi zabroni? I wtedy stwierdziłam, że muszę usiąść i policzyć do pięciu tysięcy, bo inaczej albo przebiję się do sąsiada, albo wyrwę okap, albo jakiś inny śmiercionośny pomysł wpadnie mi do głowy.

Moje normalne ciśnienie to 96/54. Od dziecka lekarze pytali, czy ja w ogóle żyję (tak dla odmiany, bo ostatnio też się zastanawiali, ale nad tym, jak rzut przeżyłam). Steryd spowodował podniesienie ciśnienia najpierw do 110/90, co jest wynikiem modelowym u normalnych pacjentów, ale u mnie oznacza już tachykardię i fuksję na policzkach. Automatycznie odcina mnie od dopływu kawy i innych używek, a i określa sposób, w jaki mam oddychać i się poruszać. Czyli muszę myśleć o dodatkowych czynnościach, a to oznacza hulaszcze zapędy sterydu. I ogólnie katastrofę, a kto wie, czy nie zagładę ludzkości wcześniej czy później. 
W dniu wypisu tak tętniłam ciśnieniem (120/95), że Agnieszka chciała wzywać lekarza. Spacyfikowałam się na łóżku, okręcając bluzą jak kaftanem bezpieczeństwa, wypiłam wodę, ale to były jedyne dostępne mi środki. Zdecydowanie łatwiej podbić ciśnienie niefarmakologicznie niż je obniżyć. Pani doktor pogroziła mi palcem, że steryd jest zdradliwy i oprócz tego, że kasuje mi odporność, bardzo mocno osłabia serce, a ja w żaden sposób tego nie jestem w stanie tego wyczuć, bo jedna czynność powoduje u mnie automatycznie chęć podjęcia kolejnej, jeszcze bardziej energetycznie wyczerpującej. Masa domaga się rzeźby i tyle, a społeczeństwo jest niemiłe.  
Na pożegnanie wywaliłam z siebie półtora tysiąca słów w dwie minuty, przepraszając co chwilę, a pani doktor powiedziała, że w tej chorobie ustawowo przysługują mi konsultacje psychiatryczne i że to niekoniecznie Encorton, bo może ja z zasady jestem gaduła.

To, czego dosyć poważnie się obawiam, to powrót do pracy, bo lek działa jak serum prawdy. O ile dawna Kasia bywała złośliwa i cyniczna, o tyle próbowała jeszcze wiele rzeczy owijać w bawełnę albo dla przyzwoitości wyszukiwać w pamięci co bardziej soczyste eufemizmy. Z Encortonem nie mam szans. Jeśli ja czegoś nie powiem, zrobi to on. Albo powie po swojemu. A zawsze mnie wyprzedzi. Boję się, że mój wrodzony niewyparzony język w połączeniu z bezczelnością sterydu napyta mi biedy w pierwszym tygodniu w pracy i to wcale nie jest przesada. Jak znam życie, dyrektora od reklamy poczęstuję na dzień dobry taką złośliwością, że albo pójdzie się powiesić, wrażliwy to człowiek przecież, albo zrobię sobie w nim wroga do końca moich dni, bo tej w firmie będą już niebawem policzone. Bóg jednak czuwa - naczelny idzie na urlop od tego tygodnia (jeżeli mnie pamięć i steryd nie mylą), więc może mi się jednak choć częściowo upiecze.

Nie jestem sama. Nagle wokół mnie rozmnożyło się tylu dobrych i uczynnych ludzi, tyle zjawisk, pragnień i uniesień. Do końca życia będę już współegzystować ze spondyloartropatią osiową, póki nie stanie się obwodową (odpukać). Od kilku tygodni poznajemy się z trudnym partnerem życiowym, ale jego dawkowanie zmniejszam o 5 mg co tydzień. Mamy swoje wzloty i upadki (ha! tych pierwszych zdecydowanie więcej), ale trzeba przyznać, że jak na związek z rozsądku i lekarskiej ordynacji radzimy sobie nawet nieźle. Póki co zaokrągliła mi się tylko twarz, większych zmian w ciele nie zauważam (no, bary mi się rozbudowały nieco), trochę pobolały kolana, ale skoro próg bólu mam taki, jak noszący pasy Szahida, to w ogóle o czym ja tu deliberuję?
  
Kiedyś pewnie zatęsknię za wyczynami Hrabiego, ale ostatnie tygodnie pokazały mi, że człowiek musi się cieszyć tym, co ma, tu i teraz, bo za chwilę może tak dostać do wiwatu, że nawet JUK 25/6 wyda się przy tym ekskluzywnym ośrodkiem SPA.

Na osłodę - Wisełka z tomu "Sobie a guzom" (skoro już mi blisko do sportowca):
Który skrzywdziłeś boksera prostego

śmiechem nad klęską jego wybuchając,

bandę szyderców wokół siebie mając

na pomieszanie dobrego i złego -

nie bądź bezpieczny. Bo bokser to bokser.

Możesz go zabić bez cienia rozterki,

ale pamiętaj - zostaną bokserki

czwartek, 17 kwietnia 2014

Dół skrzydłowo-podniebienny



Dzisiaj wróciłam do domu z Instytutu Reumatologii.
Niesiona nieuzasadnioną radością z wyroku i encortonowym czadem.
Po trzecim wlewie Solu Medrolu, jeszcze w Orłowskim, dowiedziałam się, że Gabriel Garcia Marquez trafił do szpitala z zapaleniem płuc. Poczułam z nim silną więź, jak to chory z chorym, miłośnik życia i wolności z autorem traktatu o smutnych dziwkach i opowieści o potędze miłości w Macondo.
Już w domu dowiedziałam się, że pisarz wrócił do siebie, jak ja. Kurzy fajkę, przegląda gazety, szeleści kapciami i otula się kocem. Jak ja.

Dziś wieczorem dowiedziałam się, że zmarł. Miał 87 lat.
Pio na hasło "wielcy odchodzą. Pora umierać" odpowiada: "pora ich zastąpić".
Nie śmiałabym dzisiaj zacytować Pio.

Dziś w tym samym czasie, co ja, Fantom zamieścił w głupim Facebooku zdjęcie kwitnącej Warszawy.

Hołd oddaję autorowi najważniejszego póki co literackiego cytatu w moim życiu:
"Naj­bar­dziej od­czu­jesz brak ja­kiejś oso­by, kiedy będziesz sie­dział obok niej i będziesz wie­dział, że ona nig­dy nie będzie twoja." 

Cud dziewczyna


W ciągu ostatnich kilku tygodni tyle razy w życiu usłyszałam słowo "cud", że naprawdę zaczęłam się już z nim oswajać. Same cuda, jeden za drugim, potem worek z cudami, co rozsypał się hojnie, aż się przestraszyłam, jak ja z tego worka wszystko ogarnę, jak tam do środka zanurkuję, jakim cudem zagarnę całe to mirakulum na szufelkę.

Zaczynamy gorący ranking cudów – to nie konkurs, ale plebiscyt, w którym do wygrania coś więcej niż przereklamowane volvo.
Cud numer 1:
"To cud, że wyszła pani z tego rzutu."
Tyle razy od kilkunastu niezależnych lekarzy usłyszałam właśnie to hasło, że później przestało mnie już sromotać, a w jego atmosferze puchłam z zadowolenia i zachwytu. Skoro to cud, że przeżyłam, to i sama częścią tego cudu jestem i nimb chwały pokrywa mnie eteryczną powłoką genialności i wyjątkowości. Po raz pierwszy w życiu naprawdę wzbudzam czymś niewymuszone zainteresowanie. Prawie trzydzieści lat na to czekałam. Warto było.

Cud numer 2:
"Nie ma żadnych podstaw fizjologicznych, medycznych przesłanek do tego, że chodzisz. To jest niemożliwe, żeby na tym etapie zniszczeń w kościach i kręgosłupie ruszać jakąkolwiek kończyną".
Tadaaam. A jednak potrafię. Nie mam szczeliny pomiędzy kością udową a resztą stawu, nie wiadomo, jak ona się tam w środku rusza, siłą woli chyba, kręgosłup od dołu pożarła choroba, jest zabetonowany na czysto, głowa kości udowej po czterech operacjach przypomina grzechotkę z torbielami, które po wchłonięciu się powinny na powierzchni kości pozostawić krajobraz księżycowy. A tu od marca, odkąd uruchomiły mnie Złote Ręce Iwonki, chodzę, ba, nawet biegam, na pohybel wszystkim i wszystkiemu, na złość tym, co nie dowierzają, zupełnie wbrew sobie i na przekór ludziom.
Pani doktor podkreśliła również, że gdyby nie Iwonka, byłabym już sparaliżowana. Oddałam Jej moje ciało, a Ona oddała mi moje życie. Ot, tak, jak oddaje się przeczytaną książkę. 
There are so many people out there, who will tell you that you can't. All you have to do is turn around and say: watch me.

Cud numer 3:
"Wszystkie badania wskazują, że nadal jest pani w fazie rzutu choroby, ale to, jak zachowuje się pani ciało, wskazuje na okres remisji. I nikt nic z tego nie rozumie".
Szanowni Państwo, proszę jeszcze dodać do tego dwa miliony innych cudów z półki casual, bo ten przykład to wyraźnie premium. Chciałam jeszcze zauważyć, że zupełnie inaczej niż reszta ludzkości po przyjęciu Encortonu nie tyję, a chudnę, przyjmuję w pokorze pędzlowanie gardła gencjaną zamiast kolejnego antybiotyku, wreszcie noszę sama zakupy, myję się bez problemu, a w Instytucie Reumatologii zamiast noszowego rozwożę na wóżkach inwalidzkich innych pacjentów na USG i inne skomplikowane zabiegi w celach diagnostycznych. Uśmiecham się, wreszcie się uśmiecham, bo nie boli. Może nie boleć. Nie musi boleć.

Cud numer 4
Przyjęcie do Instytutu Reumatologii
Ludzie czekają na przyjęcie tutaj miesiącami. Skręceni artretyzmem, pokonani przez ischias, skomplikowane schorzenia reumatyczne, bagatelizowane na co dzień w mediach i przez wycofanych w środkach lokomocji podróżnych, sponiewierani, zniszczeni, zgnębieni i skurwieni przez ból, poniżeni przez cierpienie żebrzą o miejsce w sercu kwitnącego Mokotowa, czekając na znak nie wiadomo skąd.
Skierowanie do Instytutu dostałam z Orłowskiego ostemplowane, obrandowane, podpisane krwią i opatrzone hasłami "na cito", "pilne", "natychmiast" i "było zejście". Coś mi mówiło, że się uda, ale tłukło się we mnie jeszcze gdzieś przekonanie, że przecież tyle szczęścia naraz to aż za dużo, nie wypada i jakże to tak, bo jak się odwdzięczę. W poniedziałek po piątkowym wyjściu z okulistyki spanikowana pojechałam na Mokotów, zasłaniając usta maską, chowając się pod chustką i pocąc się w autobusie w zimowej kurtce. Na dźwięk czyjegoś kichnięcia dostawałam spazmów ze strachu, że oto ktoś za chwilę nakicha mi w moje udręczone i niedowidzące wciąż oko, sprzeda mi kolejnego bakcyla, bo skoro już mam skasowaną odporność, z przyjemnością przeszczepi mi wirusa ptasiej grypy, sars albo inną XXI-wieczną cholerę, która już teraz na pewno położy mnie płasko na katafalku.
Do Instytutu doszłam aż z Woronicza, co jeszcze trzy miesiące temu było absolutnie nie do zrobienia. Zobaczyłam, jak wiosna śpiewa, kwitną kwiaty, strzeliły forsycje, a jak spod maski wychylę nos, czuję słodki zapach jabłonek i młodej zieleni.

Chwilę słabości miałam jeszcze na podjeździe dla karetek, przy izbie przyjęć. Padłam tam na kolana, zanosząc się płaczem, pomna tego, że w plecaku mam teczkę, a w niej kartkę na wszelki wypadek: że nazywam się tak i tak, mieszkam tu i tu, nie jestem wariatką, tylko biorę encorton, jestem chora i potrzebuję pomocy. Sama do siebie powiedziałam na klęczkach: "tutaj mi pomogą". Zachlipałam jeszcze żałośnie ze trzy razy, aż poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu i mówi do mnie: "Dziewczyno, wstań". Poruszona biblijnym źródłem tych słów podniosłam głowę i zobaczyłam nad sobą młodego ratownika medycznego, który łagodnie się uśmiechał, a może po prostu miał ze wszystkiego kupę śmiechu. Wstałam z kolan i dziarsko pomaszerowałam do izby przyjęć.
Pani doktor zbadała mnie, przyjrzała mi się, wysłuchała, jak mylą mi się słowa i przepraszam ją po tysiąckroć i tłumaczę, że to nie hipochondria, ani nie jestem wariatką, tylko to leki, leki tak działają, ale mogę powtórzyć, gdyby coś było niejasne, tu jest cała historia choroby, zgromadziłam wszystko, co mogłam, mogę jeszcze coś donieść. Że etap myśli samobójczych pod wpływem bólu mam już za sobą, że odkąd nie jestem już jednym wielkim zapaleniem, wraca, powoli wracają mi radość i chęć życia, i chcę walczyć z tą chorobą, i obiecuję, że siły w sobie znajdę, żeby jej łeb ukręcić, kontrolować rzuty i nie dopuścić do tego, żeby po raz kolejny oślepnąć. Ale nie myśli pani, że sobie wmawiam cokolwiek, prawda?
Pani doktor spojrzała na mnie spokojnie, profesjonalnie, badając mnie wcześniej po kawałku, cierpliwie, bez zbędnych emocji, ale też bez ruchów mechanicznych i na pamięć wyuczonych. Po czym powiedziała: proszę mi wierzyć, jest pani jedną z bardziej chorych osób, która trafiła do Instytutu. Podejrzewam, co to może być, ale z tą chorobą można żyć, a w pani widać wielką siłę, bo jeśli wyszła pani z takiego rzutu, to znaczy, że stał się cud (sic!). I pani siła woli musiała panią z tego wyciągnąć, ale tylko dlatego, że miała pani dobrą rehabilitantkę. Ustalam przyjęcie na czas do dwóch tygodni. Zrobimy wszystko, żeby się udało.
Oczywiście pomyślałam sobie: pewnie coś się obsunie, bo kontrola jutro u laryngologa o 11, wcześniej Otwock z Mamą Ewą, w czwartek kontrola u okulisty, milion zaświadczeń, jakieś wypadki dodatkowe i może trafię do Instytutu w czerwcu, po urodzinach, ale już do części niskopiennej z prosektorium. Coś mnie jednak zaczęło nieść, jakaś siła, która wypchnęła mnie ze Spartańskiej, zaniosła do GalMoku, kazała ściąć włosy na potarganego rekruta i ugotować sobie w domu zupę.
Czekałam każdego dnia cierpliwie, zastanawiając się, jakimi drogami mogłabym dotrzeć do Instytutu i podpytać, czy jest szansa na przyjęcie przed Świętami. Kiedy w piątek zaczęłam atakować od poranka, pani w recepcji powiedziała mi, że raczej można się spodziewać przyjęcia w Lany Poniedziałek. Nie bardzo mi to odpowiadało, jeżeli w ogóle można mówić o takiej instytucji, że cokolwiek może człowiekowi odpowiadać. Musiałabym wrócić do pracy, rozgrzebać ze trzy teksty, narazić się na encortonowy wstyd, a potem, po malowaniu jajek, wynieść się z powrotem na Spartańską. Rwane to, ale jak się uprzeć – realne. Coś mi w środku jednak mówiło, że fajnie byłoby odważyć się liczyć na więcej i na to, że uda mi się wbić na diagnostykę jeszcze przed Świętami.
W piątek miauczałam jeszcze pani z sekretariatu, że tak cudnie by się złożyło, gdybym trafiła do nich jeszcze przed Świętami, że jak trzeba, to ja i Święta odwołam, ale chcę zacząć leczenie już teraz, a nie odłogiem leżeć nieustannie albo wracać do pracy na raty. Kilka razy dzwoniłam, potem kazali mi dzwonić po 14, zadzwoniłam oczywiście przed, jeszcze nic nie wiadomo, nie mogłam wytrzymać w domu, więc pojechałam do centrum i krążyłam po Empiku na Marszałkowskiej. Mało ludzi, małe prawdopodobieństwo nakichania w oko, ale za to przestrzeń duża i w razie czego – ma kto zadzwonić po pogotowie.
Zadzwonili. I pierwsze słowa pani z recepcji: "no pani Kasiu, cud się jakiś stał, że udało się panią wcisnąć. A już wszyscy tu panią znają. Wszyscy już o pani mówią. Proszę jutro zabrać swój kubeczek, sztućce, strój u nas obowiązuje swobodny. Przyjęcie ma pani jutro. I do zobaczenia". W dziale reportażu padłam swoim ostatnim zwyczajem na kolana, a wzrok zatrzymał mi się na wysokości nowego zbioru reportaży Joanny Bator, którą zresztą spotkałam w sklepie dwa dni wcześniej. Kupowała podkoszulek. Zdumiona byłam tym, że genialny pisarz korzysta z dobrodziejstw upraw bawełny ekologicznej, bo przecież czyż nie powinno być tak, że ubiera się w tkaniny z chmur?
Znała moje nazwisko. Ale to mniejszy pocisk niż podkoszulek z H&M za 19,9 zł. 

Cud numer 142632849
"Sto pociech z tobą, takie nic, nieuczesana zawsze, niedoprasowana jak psu z gardła wydarta, patrz, jak stoisz, nieładnie siedzisz, kto tak siedzi, dama na pewno nie; z Bałut jesteś? Z tym wstydem umrzesz; siad, napiszesz tekst na pojutrze, co mnie obchodzi, że masz milion innych rzeczy, ja mam event; niech sobie pani nie wyobraża, pani Kasiu, że pani coś naprawdę znaczy, takich jak pani to tu na pęczki; fajnie nawet piszesz, ludzie chcą to czytać, nawet mejle jakieś przyszły do redakcji, że wreszcie teksty do rzeczy, ale my potrzebujemy nazwiska, a ty nie masz nazwiska, muszę ci odebrać rubrykę, kochanie; zastrzyk w oko? Teraz? O, kurwa, źle... Nie widzisz? A przez telefon możesz podyktować tekst?"
Takie nic, a nade mną sztab lekarzy. Najlepsza opieka. Najlepszy w Polsce Instytut. Najczulsze pielęgniarki. Najlepsze ręce. Najserdeczniejsze telefony. Tylu ludzi wokół mojego łóżka. Nieustanna obecność Agi i Marcina, troska Kamili i Maćka, Złote Ręce Iwony, spojrzenie i ciepły policzek Afgańskiej Siostry na wojnie odnalezionej, belgijskie jajka czekoladowe od Złotosercnej Krysi, sernik z wiśniami od Mamy Ewy, drżący głos Taty Artura, spokojna ręka Doktor Jasik na mojej głowie, zdumione spojrzenie Doktora Batmana, nieustannie krążące wokół mnie salowe, czujne spojrzenia pielęgniarek, wnikliwe analizy lekarskie, najdroższe badania, uśmiechy w windzie, "może pani pomóc?", "proszę nie dziękować, to moja praca", "pani się to przecież należy", "oczywiście, że nie robi pani kłopotu, przecież ma pani prawo tego wymagać", "na dobro nie trzeba zasługiwać", "jesteś dla nas ważna" – prawie trzydzieści lat żyłam w przekonaniu, że prosić o pomoc to wstyd, że proszenie o pomoc to oznaka słabości, że już sam fakt mojego przyjścia na świat jest wystarczającym faux pas, że jak jeszcze czegoś wymagam, to już się losowi narażam, trzaśnie mnie po łapach za to wcześniej czy później. Przez prawie miesiąc byłam najważniejsza. Najpierw mnie to uwierało, nie mogłam sobie z tym poradzić, nie wiedziałam, jak się w tym odnaleźć, a potem okazało się, że jednak mogę to wszystko przyjąć, a potem podzielić, a tym samym pomnożyć. Popchnąć dalej. Rozdać innym. Sięgnąć głęboko do worka z cudami i sypnąć szczodrze. I taka jest w tym radość, taka harmonia, siła kosmiczna, że rozjaśnia mi myśli, porządkuje światopogląd, kasuje głupie i bezsensowne pytania, a każe zatrzymać się na geście prostym jak podanie ręki. Na tym, co ważne. Cielesne i duchowe jednocześnie. Ludzkie. Wieczne.


Z cudów pomniejszych i do ramki wyciągniętych:
W ciągu jednego tygodnia, niepełnego zresztą, po powrocie do domu z drugiej strony, załatwiłam więcej rzeczy niż w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Objechałam wszystkie biblioteki, złożyłam pokłon ulicy Słupeckiej, dotarłam do piekarni na Francuskiej, w której pożarłam ciepłą jeszcze bułkę z nadzieniem morelowo-migdałowym, oprawiłam wreszcie obrazy – jeden z aukcji dla Julii, drugi od ojca Van Den Berga, a na kilkanaście minut przed udaniem się do Instytutu kupiłam Ewie kurtkę w kolorze delikatnego różu, którą określiłam jako wdzianko dla My Fair Lady. Przemiła sprzedawczyni patrzyła na mnie oniemiała, bo wybrałam najpiękniejszą kurtkę i powinna być również najdroższą, a tu okazuje się, że cena jest o połowę niższa niż na pozostałych towarach. W aptece obok kupiłam specjalną pastę do zębów, za którą złaziłam nogi i jak na złość nie mogłam jej dostać od kilku tygodni, a doktor Sylwia powiedziała, że bez tej pasty z zębami się pożegnam po tym, co w zębinie wyczynił Nimesil.
Po raz pierwszy od kilku miesięcy nie przeraża mnie fakt konieczności posprzątania mieszkania, mało tego, robię to z przyjemnością, wyrzucenie śmieci nie jest dla mnie problemem, otwarcie okna, wytrzepanie dywanika, zgniecenie butelki, przychylenie się po upadłą chusteczkę, wejście do tramwaju, półpiętro z szafką na listy – do tej pory rzeczy, na które machałam ręką, odpuszczałam, bo ból mi na nic nie pozwalał. Jak upadło, tak leżało. Przychylałam się przy okazji, jak upadło już kilka rzeczy i kwestia ekonomiczna zmuszała mnie do tego, żeby za jednym zamachem stertę brudów zgarnąć, bo wtedy boli raz, a dobrze, a nie dobrze, a wielokrotnie.
Poszłam nawet do banku, obsłużyłam wpłatomat, zeskoczyłam w przypływie samozachwytu z krawężnika, z otwartymi ustami patrzyłam, jak spacerują po wiosennej trawie rudziki, pąki strzeliły kleistymi sokami tuż pod moim oknem, zaglądają mi do mieszkanka, trawa pachnie, kwiaty wariują kolorami, gołębie tańczą dzikie miłosne tańce. Bez problemu się myję, kładę spać, przewracam z boku na bok i znajduję w tym taką przyjemność, jakby to była poczwórna porcja deseru u Grycana. Tego, co Mama Ewa najbardziej lubi: z posypką i bitą śmietaną. Z wafelkiem tym do chrupania, o który zawsze Ewa prosi w wersji podwójnej.
Rumiane dzieci, uśmiechnięte psy, błyszcząca skórka jabłek, chrupiące w zębach komórki kamienne gruszek, zapach gotującej się zupy, pianka na powierzchni kawy, brzęk łyżeczki, pierwszy kęs sernika z Niekłańskiej, miękkość oliwki w pierogu od Mamy Ewy, kolory broszki dla Makowej Panienki, co ją Tata Artur przywiózł prosto z Zoppott wraz z czterema ziarenkami kardamonu, uśmiech Agnieszki znad kołnierza ortopedycznego, brzęk naszyjnika Marcina, królewskie pochylenie głowy mojej Afgańskiej Siostry – tyle naraz świata ze wszystkich stron świata. Obsiadło mnie naraz, skąpało mnie w sobie, obsypało, obdarowało miłośnie, czule, jakby chciało powiedzieć: to był tylko zły sen, wróciłaś, to wszystko od dzisiaj dla Ciebie, możesz się tym cieszyć, możesz na to patrzeć, możesz tego doświadczać, dotykać i rozsmakowywać się w tym dnia każdego.
Czasem tylko się boję, że worek z cudami ma jednak dno. Że przyjdzie taki moment, że tych cudów zabraknie. To znaczy nie zabraknie, ale boję się, że będę żyła w przekonaniu, że mam puste ręce. Że zapomnę, jak mnie los obdarował. Bo przecież przyjdą dni zwyczajne, z raportami, literówkami, tekstem do ramki, zaległym rachunkiem i konsultantem mugolem. Rura się zapcha, płynu zabraknie, przełożony będzie miał psie muchy w nosie, a sąsiadka z dołu będzie rzucać gromy, że słucham wywrotowego radia i budzę cały pion o 5.30. Póki co nadal uśmiecham sie na widok kłapniętego psiego ucha, na dźwięk kropli deszczu, kiedy szumi mój czerwono-szary jak walizka Taty Artura czajnik, kiedy dziadek z naprzeciwka kręci z chleba kulki i rzuca nimi w spacerujące przedszkolaki z czwartego piętra – zza węgła, żeby żadne dziecko się nie zorientowało. Wiosna, życie, powrót, Saska Kępa. Nowa ja.

Gotowość do zmartwychwstania


Wróciłam z drugiej strony.
Kiedy patrzę na te słowa, wydają mi się literacko nierealne, zawieszone w przestrzeni bez desygnatu, obce, niemoje. Cały tydzień po powrocie ze szpitala zbierałam się, żeby na steroidowym spidzie zacząć pisać. Nie wiem, czy dobrze się stało, że w końcu do ekranu nie usiadłam, czy nie. Ostatnie dwa tygodnie pokazały mi, że wszystko jest po coś. Nawet jak nam się to najmniej podoba. A zwrot w życiu o 180 stopni to tylko kwestia kilku sekund.

Bohaterami ostatnich dni bez wątpienia są Marcin i Agnieszka. Otworzyli swoimi działaniami tamę z wydarzeniami, które z kolei spowodowały ostatecznie rozsypanie się worka z cudami. Ale od początku wyglądało to raczej niecudnie.
Gdyby nie zdecydowana reakcja Marcina i Agi, polegająca na ręcznym wstawieniu mnie do samochodu i zawiezieniu na ostry dyżur okulistyczny, dziś nie klepałabym w klawiaturę, bo nie miałabym oka. Ba, nie tylko nie miałabym oka, w ogóle by mnie nie było, w związku z tym czynność klepania i jakiekolwiek inne funkcje życiowe z powodzeniem można sobie odpuścić.

Od początku marca jestem przecież kupką nieszczęścia. A nawet jeszcze wcześniej się to zaczęło. Od operacji ból nie mijał.Miał swoje lżejsze i gorsze momenty (np. te, w których chciałam rzucić się z drugiego piętra na aleję Waszyngtona, ale względy estetyczne i bliskość sklepu hippicznego mnie od tego odwodziły). Od listopada powoli i konsekwentnie zanikały we mnie wola i chęć życia, wraz z nimi zatraciłam smak, powonienie, instynkt świetlny i nawet miłość do czekolady wyblakła jak wyrób czekoladopodobny. Powoli, po kolei siadały we mnie kolejne przewody, układy, przepalały się kabelki. Apogeum upodlenia osiągnęłam w momencie, kiedy na kolanach, walcząc ostatkiem sił o 4.45 zdzierałam się siłą z łóżka, żeby o 8 doczołgać się na Mlądzką i poddać się pokornie rehabilitacji. Stamtąd jechałam do łagru, zmuszałam się do robienia pięciu tysięcy czynności, do których czułam wstręt i o godz. 17 tęsknie spoglądałam na zegarek, bo moim jedynym pocieszeniem na wieczór było to, że pójdę spać (czas szacowany przyjmowania pozycji wertykalnej: ok. 25 min, w zależności od łaskawości poszczególnych przyczepów), nie ruszę się przez całą noc (bo przecież przekręcenie się z boku na bok to osiągnięcie nie lada, nie mówiąc już o szalonych i perwersyjnych pomysłach typu przeciągnięcie się czy zgięcie nogi, bo nagle naszła mnie na to dzika ochota). Każdy poranek zamiast od znaku krzyża albo chociaż pozdrowienia wysłanego w stronę Maroka zaczynałam od bluźnierstw, które z czasem przestały na mnie robić wrażenie, a już na pewno przestały oddawać mój ogólny dobrostan, sprowadzający się tylko do jałowej egzystencji. Przez ponad dwa miesiące jedyne, na co było mnie stać z codziennych czynności, to np. zrobienie sobie śniadania (jadłam tylko i wyłącznie śniadania przez ponad dwa miesiące. Zagłodziłam się nieomal. Dziennikarz foodowy), umycie się i przygotowanie podstawowego stroju. Najlepiej dresu albo czegoś z polaru, ponieważ prasowanie wymagało skomplikowanych czynności typu otwarcie szafy, wyjęcie z niej deski do prasowania, kucnięcia, rozłożenia, potem wyjęcia żelazka, schylenia się, podłączenia go i wzięcia do ręki. Kiedy to sobie szacowałam, rezygnowałam jeszcze na etapie drzwi przesuwnej szafy. Trudno. Będę zduźdana. Byle nie śmierdzieć.

Potem pojawiła się Iwonka, której Złote Ręce porozluźniały wszystko to, o czym pojęcia nie miałam, że istnieje w moim ciele: zaczepy, przyczepy, mięśnie, ścięgna, przywodziciele, rozwodziciele, zespoły, podzespoły i systemy, przywodziciel taki, śmaki, niezrozumiała maszyneria. Wielka wola pomocy, dobre serce i szczególnie czułe, choć bez użalania się podejście do pacjenta, sprawiły, że z dnia na dzień odstawiłam nieodłączny Nimesil, który jeszcze na powitanie Afgańskiej Siostry międliłam w rękach w windzie, rozważając podwójną dawkę. Połączenie wiedzy, doświadczenia i intuicji pasjonatki. Przypadek na wagę złota. Prosto z nieba do mnie zesłany.
Ma spokojne, czujne oczy. Czasem ich się boję, bo mam wrażenie, że mnie prześwietlają. Widzą, która noga jak działa i nie potrzebują do tego tomografu. Widziały, kiedy po twarzy przesuwa mi się cień, jak myślę o tym, co się nie udało, a wtedy biodro podnosi wrzask i cała robota od początku. Zawsze mnie wyprzedza o pół kroku. Pojawiła się w samą porę. Na chwilę przed zastygnięciem unieruchomieniem. Śmiercią. 

Wtedy zdarzyło się coś, co zdarzyć się musiało. Lawina. Trudno jej bieg ustalić, trudno trasę wytoczyć. Spadła falą gęstą, ciężką, przytłaczającą, pozornie tylko przypadkową.
Zaczęło się niewinnie. Przeziębienie. Infekcja, jak mówią specjaliści od klasyfikowania chorób. Dwa dni posiedziałam w domu, Marcin zaordynował herbatę z cytryną i miodem, rutinoscorbin i sen. Dostosowałam się. Nie dziwiło mnie to – przecież półtora miesiąca wytrzymałam kursując na basen, w największym śniegu i lodzie, stojąc spizgana na wszystkich możliwych praskich przystankach i śmierdząca chlorem jadąca do pracy. Musiałam w końcu gila złapać. Zwyczajne to takie. Nudne jak makaron w rosole. Oczywiste jak ja.

Ale miłe złego początki. Co tam chore gardło i gil, idźmy na jakość. Rotawirus. Rozmontował mnie po południu bodaj w czwartek po infekcji. Pierwszy i mam nadzieję, że ostatni raz w życiu wróciłam do domu z pracy taksówką, nie miałam siły dojść na przystanek. Niby bolał mnie żołądek, ale nie miałam czym zwymiotować. Była już 18, a śniadanie strawiłam przecież po 6 rano.
Miałam jednak wątpliwości co do określenia tej choroby – wymiotowałam mało, wszelkie inne objawy typu biegunka nie miały miejsca z taką częstotliwością, jak u innych, tzw. normalnych ludzi. W sensie nie miałam ich. Odwadniałam się tylko na potęgę, wysikując co chwilę Ganges. Do tego stan trwał pięć dni, a nie ustawowe trzy. Jedyne, co mnie ucieszyło po całej tej przygodzie, to czterokilogramowy ubytek masy ciała, który zaliczyłam do wiosennych sukcesów, niesiona przekonaniem o tym, że trzeba sobie wmawiać dobre rzeczy, nawet jeśli w rzeczywistości ich tam nie ma. Wmówiłam sobie dobro wynikające z braku. Nabieranie ciała przez nicość, jak mówił Gondowicz. 

Wróciłam do pracy, czułam na sobie czujne spojrzenie przełożonych, ale nikt nie monitorował ani grubości mojej skóry, ani stopnia nawodnienia. No bo i nie od tego pracodawca. Unoszące się nad przełożonymi znaki zapytania dotyczyły głównie kwestii formalnych: na kiedy tekst i dlaczego nie na wczoraj, skoro dzisiaj Ci mówię, że masz napisać.Zawsze właśnie to mnie w tym zawodzie kręciło, pod koniec było dla mnie przypieczętowaniem udręki.
Potem poszło jeszcze szybciej. Kolejna infekcja, zgłosiłam się już na Grochowską do młodego pana doktora, który z namaszczeniem badał mnie osłuchowo i spotniał przy tym ze stresu, bo był młodszy ode mnie. Rzężąc i klnąc, na czym świat stoi, z satysfakcją opisałam mu konsystencję wydzieliny, która ruszyła falą gdzieś z okolic mózgu i na pewno powodowała regularne usuwanie móżdżku z mojego ciała, nie mówiąc o innych elementach układu nerwowego. Dostałam antybiotyk. I zalecenie uważania na siebie, w czym miały dodatkowo pomóc cynk i święty spokój – pan doktor zalecił pracę w domu. Ubłagałam przełożonych, żeby było mi dane pracować ze swojej wojennej bazy, bo inaczej za tydzień albo dostanę jakąś chorobę wieku dziecięcego, albo wyrośnie mi trzecia noga, którą zapewne też trzeba będzie leczyć antybiotykami. Albo inym świństwem.

I wtedy pojawił się już ostatni znak. Niepozorny. Podstępny. Czerwony alert, który przeoczyłam, zbagatelizowałam, uznałam za kolejny wybryk mojego rozchwierutanego organizmu. Zaczerwieniło mi się oko. Taka śmieszna rzecz. Paluszek i główka. No ewidentnie nie chce mi się analizować rynku pod kątem potencjału sprzedażowego i jakości nabywanej i sprzedawanej czekolady. Nie chce mi się nic. Ani czytać, ani pisać, no nic mi się nie chce. Aż wmówiłam sobie, że mam oczko chore. Leń śmierdzący, pieniądze za nic bierze, pierdzi tylko w ten stołek, a przecież na jej miejsce dwa miliony takich idiotek jak ona się znajdą, a i za mniejsze pieniądze będzie można nimi zaorać.
Zaczerwieniło się oko, zapiekło, zaogniło, raz jedno, raz drugie. W dziesięciolecie matury przestało współpracować, pięć lat po obronie pracy magisterskiej o roli widzenia w życiu człowieka ogarnął je światłowstręt, najmniejszy poblask powodował przeszywający ból jak dźgnięcie dzidą. Jak dotąd bolało mnie biodro, kręgosłup sztywniał, byłam przyzwyczajona do bólów kostno-stawowych, całą resztę miałam w nosie, łącznie z tym, że dentystka leczyła mi kanałowo ząb bez znieczulenia. Nic się jak dotąd nie liczyło oprócz biodra. Migrena? No i co z tego? Jak powiedziała jedna z pań doktor: "w tym wieku osoby nie ma prawa boleć. W tym wieku nic nie boli. Pani staropanieństwo dolega, a nie żadne choroby. Łyknie se tego leku i na spacer pójdzie, a nie narzeka tylko. Chorzy czekają." Po czym do gabinetu wjeżdżała dziarsko czerstwa emerytka z kolejki, poruszając intensywnie powietrze w pokoju, wydmuchując mnie na korytarz: samotną, przerażoną, zasępioną, pełną pretencji do siebie o brak twardości, bez wiary w to, że będzie lepiej, bez nadziei na to, że można żyć bez bólu.
Wyprzedzały mnie rencistki z wózkami na zakupy, w tramwaju, jeżeli w ogóle udało mi się do niego wejść, wciskałam się w najdalszy kąt, drżąc jak przerażona Kropka w gabinecie u weterynarza, który zbliża się do niej z cążkami do pazurów albo igłą szczepionki przeciwko wściekliźnie. Bałam się wyjścia z tramwaju, nacisku motorniczego na hamulec, ludzi z zakupami, roześmianej gimbazy, która nie ma pojęcia o tym, że boli mnie na samą myśl o jakimkolwiek niespodziewanym ruchu.

Na Mlądzkiej pod cierpliwymi rękami Iwonki okazało się, że jednak boleć nie musi. Że wszystko zaczyna się cofać. Ścieśnienia, przykurcze, kostno-stawowe niebezpieczne związki. Rano jeszcze sztywniałam, ale rozruch nie zajmował mi bez mała trzech godzin, tylko stopniowo coraz mniej. Ale wszystko naraz byłoby za piękne. W niedzielę po pysznym obiedzie u Agi Marcina w szpitalu Orłowskiego dowiedziałam się na ostrym dyżurze, że mam zapalenie błony naczyniowej. Przekonana, że to te sam kaliber schorzenia, co zapalenie spojówek, pokornie wlałam do oka pół litra sterydów, jakieś leki przeciwzapalne i żartowałam z Marcinem, Agą i cierpliwą długorzęsą Anią na korytarzu w szpitalu, że z biodra mi wyszło, a wlazło w oko. Dostałam jeszcze przydomek "Cyklop" wymiennie na "Szalonooki Moody" i kontynuowałam robienie dobrej miny do złej gry, ocierając obfite łzy i wmawiając sobie, że zapuchnięte powieki można zrzucić na karb rzekomego miłosnego zawodu.

W poniedziałek poszłam do pracy, wyglądając jak zapuchnięta panda. Oko było już tak czerwone, szczególnie prawe, że żadne krople nie pomagały, podobnie zamawiania. Co chwilę spod powieki wytaczały się na moje policzki trzy ciężkie łzy. Cieszyłam się jeszcze z tych łez – przecież jak dawno niegoszczone w moim życiu się pojawiły, to znaczy, że oko się oczyszcza, kanaliki łzowe przepychane są i odtykane regularnie, musi być dobrze. Dawne białko wyglądało jak posiekana wątróbka. Larum podniosła (chwała Bogu) Kasia, wcześniej Olga, sam prezes powiedział, że nie życzy sobie pracownika w takim stanie w pracy i mam pójść do lekarza i wrócić wtedy, kiedy będę zdrowa. Nie wiedziałam, że długo się nie zobaczymy i wcale to nie jest przesadzone określenie, bo niebezpiecznie symboliczne.
We wtorek walczyłam jeszcze na leczeniu ambulatoryjnym. Pani doktor oznajmiła mi, że w oku zrobił się zrost, który skleił tęczówkę ze źrenicą, trzeba go rozpuścić natychmiast, w związku z tym z satysfakcją postanowiła mi wbić igłę w oko. Ponieważ poszłam do szpitala sama, podczas tego przerażającego zabiegu ściskałam za rękę jakąś młodą rezydentkę, miażdżąc jej palce i zaokrąglając oczy ze zdumienia. Zastanawiające, że czekając na specjalnym fotelu na iniekcję w oko, zapytałam, czy pani doktor albo ktokolwiek z obecnych oglądał "Psa andaluzyjskiego". Patrzyli na mnie jak na idiotkę. "Psa" nie znali, ale nazwisko Salvadora Dali już gdzieś im podzwoniło. Nie kojarzyli tylko, jaki związek z okiem ma Salvador.
Ponieważ zastrzyk w oko to było jeszcze mało, dożylnie dostałam koktajl sterydowy. Jednorazowy, wzmacniający, profesjonalnie w dyżurce podany, a na ukojenie oka lodowaty okład prosto z lodówki. Wróciłam do domu, dostałam zwolnienie lekarskie, pokornie litrami lałam krople, czekałam, az wiara mnie uzdrowi, ale łzy turlały się spod powiek, a najmniejszy błysk światła przyprawiał mnie o zgrzytanie zębów.

W czwartek od rana gnana jakimś dziwnym niepokojem pojechałam od rana na ostry dyżur. Miliony ludzi rzuciły się na mnie jak sępy. Ale że jak to bez kolejki, że oni tu od dziewiątej siedzą, już trzy godziny prawie, serial im się kończy i jego trzy powtórki, nie chcą tutaj tak siedzieć, mają psy, kwiaty w wazonie i bratki do przesadzernia, won młoda do domu. Zdezerterowałam stamtąd, pojechałam zrobić sobie krzywdę w inną część ciała, w myśl zasady: boli cię noga, przytrzaśnij sobie rękę. Kazałam zabezpieczyć i nadborować trzy zęby, które wzbudzały moje wątpliwości, oczywiście bez znieczulenia, zapomniałam o nim, a na fotelu w zasadzie zasnęłam. Nawet jak trzęsło mną wiertło. Zasnęłam. Na fotelu dentystycznym. Do szpitala już nie wróciłam tego dnia, bałam sie linczu. Jakimś dziwnym trafem zaczęłam wieczorem pakować torbę. Kilka podkoszulków, dresy, coś do mycia.

Następnego dnia obudziłam się jeszcze przed świtem. Myślałam, że jest pożar. Zostawiłam na pewno czajnik na gazie. Nie. Nie mogłam zostawić na gazie, bo jest elektryczny. Wstałam. Biało. Po omacku poszłam otworzyć balkon. To niemożliwe. Na balkonie nie może być pożaru. Zamknęłam jedno oko - pożar. Zamknęłam drugie – świt. Ptaki gadają. Gdyby był pożar, nie gadałyby.
Prawe oko spowiła gęsta, biała zasłona. Straciłam wzrok w prawym oku. Somerset Maugham rozłożył na nim duszący muślin przerażenia, że oto widzieć nie będę.

Do szpitala zawiozłam się sama. To znaczy taksówkarz mnie zawiózł. Nie czekałam na żadną kolejkę. Weszłam do poradni, nie pukając, w nosie mając rejestrację, formularze eWusie i Pesele. Stanęłam na środku rejestracji i powiedziałam: nie widzę.
Natychmiast pojechałam na piąte piętro. Natychmiast po odprawie popsułam humory wszystkim pracownikom oddziału. Piątek, godzina 11, czas na weekend, a tu zwołuje się konsylium, bo coś mnie podkusiło, żeby wydobyć moje wyniki badań krwi, zrobione w szpitalu jeszcze we wtorek. OB – 77 przy normie 9, CRP – 17 przy normie 10. Miałam swoje osiągi. Eosynofile jak przy posocznicy, leukocyty oszalały, magnezu nie ma, wapnia też nie. Mój rozmaz jest jednym wielkim pobojowiskiem, ja jestem jednym wielkim zapaleniem. Chciałam wojny, mam wojnę. Chciałaś z bólem walczyć, chciałaś z Bogiem walczyć, ze światem walczyć, śmieszna dziewczynko. Zobacz, co znaczy prawdziwy pożar.

Nigdy nie zapomnę tego widoku, kiedy w obolałe i łzawiące oko zajrzał mi sztab lekarzy, zaświecił szwadron rezydentów, zacierając ręce wreszcie nie na widok starczej zaćmy. Gest jednej z pań doktor okraszony hasłem "masakra, nie uratujemy oka", bieg jak przez płotki w kierunku sali z badaniem plamki żółtej. Zamiast odprawić wszystkich pacjentów precz i oczyścić oddział na weekend, o 13 zwołali konsylium. Było mi już wszystko jedno. Dziwili się, że nie boję się wenflonu. Że pobrali ode mnie cztery probówki krwi, a ja nawet nie pisnęłam. Jeden z lekarzy powiedział: zobaczcie, co znaczy próg bólu.
A potem zaczęli walić jak w bęben wszystkimi możliwymi sposobami. Źrenica – martwa i o szerokości główki od szpilki. Siostro, adrenalinę. Znowu zastrzyk w oko. Pan Kasiu, musimy, trzeba ratować oko. "Gdzie kupujecie takie Crocsy?" - zapytałam w panice, uchylając się przed igłą, bo nie miałam kogo złapać za rękę. "Proszę odchylić głowę, nie ruszać się, nie ruszać, powiedziałam, to oko, zrobi sobie pani krzywdę, muszę się wbić podspojówkowo. Widzi pani, tak, płasko, gdyby trzeba było podać jeszcze w czasie nocnego dyżuru, bo zrost się poszerzy, podaje pani płasko, jak najbardziej płasko do worka spojówkowego" – pani doktor instruowała rezydentkę.
I wtedy to poczułam. Uderzenie adrenaliny. Najpierw uderzenie w serce, potem pieczenie w źrenicy, gwałtem adrenaliną rozerwanej, zmuszonej do ruchu, do buntu przeciwko zrostom, zapaleniu, włóknikom, fatum. A potem miałam wrażenie, że po zastrzku wstałam razem ze ścianą za mną, razem z fotelem, Chramem Wasilija Błogosławionego na Placu Czerwonym, potęgą przedsięwzięcia rajdu Paryż-Dakar, czterdziestoma hektarami lasów namorzynowych i wspomnieniem szczenięcego popołudnia w ogrodzie u Antczaków na łódzkich Bałutach, gdzie palcem dotykałam włochatych liści łopianu i patrzyłam, jak słońce spaceruje po kocu, odbite od nawierzchni Limanowskiego. W sali próbowałam napić się wody. Prawie wybiłam sobie zęby o porcelanowy kubek, na co patrzyła przerażona Agnieszka o spokojnych, czułych, ciepłych i matczynych oczach.
Marcin też patrzył inaczej niż zazwyczaj. Niby żartował, że jestem cyklopem, ale widział, że jeżeli jest "chujowo", to już nie bojowo. Afgańska Siostra też przybiegła z pomocą. Zasmucona, z przechyloną głową, przyniosła pachnące Ptasie Mleczko, soczyste owoce, mieszankę studencką, afgański wiatr i cały worek obietnic normalnego życia, ale reporterskiego, przydatnego ludziom, wypełnionego dobrymi i mądrymi słowami, a nie danymi rynkowymi o przydatności do spożycia przez najbliższe dwa tygodnie. Po raz drugi w życiu zobaczyłam Ją (tym razem na jedno oko) w szpitalu. Mój Boże.

I wtedy do mnie dotarło. Gdyby nie uratowali mi oka, już nigdy nie mogłabym zobaczyć tego miejsca na policzku mojej Siostry, które jest wprost stworzone do całowania. Tego, na wysokości którego załamuje się światło, zarysowuje się miękko kość policzkowa, a ja, durna, nie mogę oderwać od niego wzroku. Nie zobaczyłabym perfekcyjnej kreski eyelinera na górnej i dolnej powiece Agnieszki, migdałowych paznokci i niespotykanie długich palców, które położyłyby pokotem całą szkołę prerafaelitów. Dlaczego Millais nie widział nigdy dłoni Agnieszki? Dlaczego Rosetti nie dotknął policzka mojej Siostry? To zmieniłoby bieg historii sztuki. Ukształtowało nowe pokolenie widzących.
Gdybym straciła wzrok, nie widziałabym, jak dziurka w policzku Marcina groźnie się kurczy, kiedy zaczynam gadać bez sensu. Nie zobaczyłabym już, jak Kropka patrzy na mnie miłośnie, żebrząc o waniliowe ciasteczko, nie miałabym szans przekonać się, czy Borys Kudliczka podoła kolejnym przedsięwzięciom teatralnym, bo o ile formuła "Madame Butterfly" pod względem muzycznym moim zdaniem się przeżyła, o tyle Kudliczka jest genialny i objawia się to bezczelnie zarówno w przestrzeni teatralnej, jak i wystawowej. "Et in Arcadia Ego" w otoczeniu zainscenizowanym przez Borysa – to było naprawdę przeżycie.
Bez oczu trudno zachwycić się stwardniałą siatką komórek na powierzchni dyni, którą można kupić na wagę na rogu Zwycięzców i Saskiej, skąd bez oka mogłabym wiedzieć, jak uśmiechają się do siebie błyszczące skórki jabłek, jak dzieci w wózkach pokazują paluszkiem puszysty ogon zwariowanego yorka, który na chodniku wygląda, jakby poruszał się na kółkach.
Jak bez oczu zobaczyć mięsiste i ciężkie główki magnolii, białe płatki słodko pachnących jabłonek, intensywną żółć forsycji, co obwieszcza wszem i wobec, że życie zawsze zwycięży i nawet na pustyni kwiaty wyrastają, wystarczy tylko kilka kropel wody.
Bez oczu nie mogłabym powiedzieć, który banan bardziej dojrzały, bo bezwzrocznie nie można porównywać jędrności skórki. Banany stanowiły od kilku miesięcy absolutny fundament mojej diety – wyparły nawet czekoladę. Zmysł zapachu też się do tego nie nadaje, szczególnie że straciłam go kilka miesięcy temu.
Książki. Nie mogłabym czytać. Nie mogłabym już żyć wielokrotnie. To chyba była jak dotąd najgorsza ze wszystkich myśl o niemocy.

Oko okiem, ale w tej dziwacznej i słabo wciąż zbadanej chorobie trzeba działać holistycznie. Ponieważ źródła zapalenia błony naczyniowej nie są znane, przyczyny trudne do ustalenia, ale poważne i najczęściej reumatoidalne, trzeba było wytoczyć broń najcięższą. Ukochany lek XXI wieku. Na wszystko, na co Xanax nie pomoże. Steryd. Ten, który paliatywnym się podaje. We wlewach sążnistych. Ubłagałam tylko, żeby nie walili po całości, bo skoro będę za tydzień wyglądać jak NRD-owska sztangistka (genialne, genialne określenie Asi), zaprzepaszczę wielomiesięczną ciężką pracę na Mlądzkiej, a przede wszystkim pogrzebię pracę Iwonki. No dobrze. Będzie delikatnie. Tylko pół litra dziennie pani dostanie, w końcu pani taka drobna. No i kto to słyszał? W miesiąc pani osiem kilo chudnie? Jak to tak? Nie zwróciła pani uwagi? Dziwne. Że apetytu nie było? I to pani nie zastanawiało? Do pracy? Do jakiej pracy? Nie wolno pani komputera długo jeszcze. Przecież pani nie widzi. Co pani kazali zrobić? Tekst do druku przez telefon dyktować? A po tym leku będzie się pani w stanie przedstawić? Leżeć proszę. Walczymy o oko.

I tak mijały mi godziny w obecności Solu Medrolu, który, podłączony do wenflonu, rozlewał się po moim organizmie dobroczynną falą ukojenia. Zasypiałam jak małe dziecko, śniąc o dzikich zwierzętach i babkach piaskowych, bursztynach w Świnoujściu i zapachu garbarni skór w Fezie. Budziłam się na obiad, kiedy po prawie czterech godzinach butelka się kończyła, a ja, oczadziała, z oczami zalanymi atropiną, obijałam się między futrynami, trzymając kciuki, żeby trafić jak najszybciej do toalety. Zanim stamtąd wróciłam na zupę i drugie danie, po drodze pielęgniarki lały mi do oka sześć najświeższych porcji kolejnych kropli, co już zupełnie skutecznie zaburzało moją drogę do sali chorych numer dwa. Wieczorem rozwiązywał mi się język, gadałam jak najęta, miałam wrażenie, że za chwilę pomogę salowym wysprzątać cały oddział, no bo przecież ile można tak leżeć i leżeć i być zupełnie nieprzydatnym. Wstyd. A redakcja tak zasuwa. Zwolnią mnie niezwłocznie. Zwolnią na pewno. Zostanę ślepa, z kredytem na mieszkanie, bez pracy, bez powonienia, bez Dakaru, Paryża i iniekcji podspojówkowej nawet.

Rano zasłona nie odpuszczała jakoś szczególnie chętnie. Gęstniała, jakby kierowała się leniwymi przesłankami o wyższości wieczornych furii sterydowych nad poranną atropinową udręką, która polegała na tym, że dokładni i w sumie to kochani rezydenci świecili mi w oko po kilkadziesiąt minut od samego rana, racząc moją rogówkę obfitymi porcjami atropiny, neosynefryny i tropicamidu. Nie wiem, którego z tych specyfików nienawidzę teraz najbardziej. Tropicamid biorę jeszcze na noc, ale i tak nienawiść zabiorę do grobu. To on spowodował, że na czole mam ze cztery guzy, a pielęgniarki w poszukiwaniu apetycznej żyły pytały dyskretnie: czy pani jest bita? Tak, okładam się, biczuję, rozpędzam jak tupolew i uderzam w futrynę, bo jest to jedyna atrakcja, która została mi w tym parszywym życiu, a jak wam się nie podoba kolor niebieski, mogę się poobijać na czewono, zielono, żółto nawet, bo naczynia krwionośne zawsze miałam słabe.

Z dnia na dzień było ze mną coraz lepiej, choć oko okazało się narowiste i, mimo że pod mikroskopem wyglądało co najmniej ładnie, robiło numery, kiedy przychodziło do czytania. Nie zapomnę momentu, w którym na ścianie rezydentka wyświetliła literę C wielkości tygodniowego cielaka. A ja nie widziałam, co to za litera. Nie zapomnę tego ucisku w gardle i mojego przerażonego charczenia: "nie widzę".
Przez pierwsze dwa dni w szpitalu, kiedy upajałam się faktem bycia jedyną pacjentką na oddziale, bo kto żyw i przy zdrowych zmysłach weekendy spędza w domu, zaglądał do mnie nieustannie przystojny blondyn, Tak co dziesięć minut mniej więcej. Lekarz. Miał obrączkę, ale to było miłe, że ktoś się mną tak interesuje. Gdyby minister Arłukowicz dowiedział się, co wyczyniam przy podstawowym ubezpieczeniu zdrowotnym, Bóg jeden raczy wiedzieć, komu Tusk tym razem by zabrał, żeby tylko nie dawać takim jak ja.
Chyba we wtorek postanowiłam pana doktora zagadać i swoim sposobem poflirtować z nim. Zagaiłam:
-Bardzo mi było miło, że pan doktor tak się o mnie troszczył. Naprawdę, chyba oka pan nie zmrużył w nocy podczas dyżuru. Co prawda ma pan obrączkę i co najmniej jednym okiem ją widzę, ale nawet umówiłabym się z panem na kawę, zdecydowanie pan ją u mnie wychodził.
Lekarz najpierw wyraził swoją aprobatę wobec tego, że na mojej piżamie widnieje Ciasteczkowy Potwór na łyżwach, a spodnie pokryte są jego wielokrotnie powieloną kudłatą niebieską aparycją, po czym sprowadził mnie brutalnie na ziemię, przebijając się nawet przez oszukańczy nimb euforycznego sterydu:
- Wie pani, ja nie w celach towarzyskich, niestety. Patrzyłem, czy przypadkiem wątroba nie idzie pani nosem. Jesteśmy zdziwieni, że pani tę terapię wytrzymała.

W nagrodę za dzielność dostałam w środę Encorton. I zapowiedź powrotu do domu jeszcze tego samego dnia, podczas gdy mówiło się o tym, że wcześniej niż w piątek nie wrócę. I wtedy żarty się skończyły. Ohydny gorzki smak rozlał się po moim organizmie wraz z pomarańczowym ochronnym płaszczem ranigastu, ale popołudnie sprawiło, że nie wiadomo dlatego zaczęło mnie znosić na jedną stronę, czułam uderzenia gorąca, zatykało mi ucho i w ogóle chodziłam wściekła, że znowu muszę coś komuś zgłosić i teraz to naprawdę zaczyna się hipochondryczny obciach. Jedna pani doktor wyraźnie dała mi do zrozumienia, machając ręką nad głową: "nie będziemy organizować pani dodatkowych konsultacji tylko dlatego, że się pani coś tam w główce zakołowało". A wtedy zadrgało we mnie coś, co zwą instynktem:
- A czy pani nie wiąże tego z raptowną zmianą sterydu? Nigdy sterydów nie brałam, nie mam poęcia, jak mój organizm zareaguje, z dnia na dzień przechodzę z półlitrowych wlewów dożylnych na garść tabletek, mieszkam sama, więc skąd wiem, który z puli skutków ubocznych mam sobie wylosować w pierwszej dobie samodzielnego egzystowania z niejakim hrabią Encortonem?

Źli, zniesmaczeni, posłali mnie do epileptologa i neurologa. Tym bardziej, że poprzedniego dnia zażyczyłam sobie kartę praw pacjenta, którą z nudów czytałam ostentacyjnie na korytarzu, nie widząc w zasadzie ani jednego słowa, bo po wieczornym badaniu najlepiej szło mi tylko regularne zasinianie się o framugi w łazience.
Pani obiła mnie młotkiem, stwierdziła, że pląsawicy raczej nie mam, ale trudno to stwierdzić, jeżel wyglądam po atropinie jak siedem nieszczęść. Zgnębione i wyliniałe zwierzę z jedną źrenicą gigantyczną, drugą niby to normalną, jak po badaniach L'Oreala. Proponuje badanie w kierunku wykluczenia SM. A te zmiany ciśnienia w uszach to może laryngolog by zobaczył?

Wróciłam na oddział, w zasadzie żeby się spakować. I zrobiłam to. Wypis miał być o 14. Czekałam pod pokojem adiunktów, żeby podziękować pani doktor, którą w dniu przyjęcia w przypływie paniki złapałam za nadgarstki i zapytałam, czy stracę wzrok. A ona złapała mnie za dłonie i kojącym głosem powiedziała: "nie straci pani wzroku", za co będę jej dozgonnie wdzięczna, ale w tamtym momencie równie dobrze mogła mi powiedzieć, że dostanę Nobla z chemii.
Z pokoju wypadła prowadząca mnie rezydentka, jak zwykle spanikowana i przerażona, że miała być przeciez w poradni, a tutaj ma tyle roboty, po czym rzuciła mi hasło: pani jeszcze dzisiaj zostaje. A pani doktor, której chciałam podziekować za opiekę i nadzieję dnia pierwszego, nawet w moją stronę nie spojrzała, tylko machnęła na mnie ręką jak na uporczywie brzęcząćą muchę i rzuciła w powietrze: "niech mnie już pani o nic nie pyta".
Nie pytałam, Wróciłam do sali. Znowu narobiłam tylko innym kłopotów. Niesubordynowana pacjentka.

Po południu Encorton dawał mi czadu. Albo to nie był Encorton. Nie wiem, co to było. Dostałam wypieków. Gorąco mi było. No menopauzę jeszcze zaliczę jak nic. Brawo.
O 19 wywaliło mnie z łóżka i nie wiadomo dlaczego nagle MUSIAŁAM zadzwonić do Marcina. Musiałam zapytać: "co się stało?" A Marcin odpowiedział: "A skąd wiesz, że coś się stało?" A ja, że nie wiem, tylko czuję i pytam. A Marcin na to, że Aga miała wypadek.
Zbiegłam na dół, na deptak od strony ulicy Książęcej, spojrzałam w niebo i żałośnie, beznadziejnie i najgłupiej na świecie prosto w niebo rzuciłam krnąbrne: "ejże!"
Źle mi z tym było, no bo jak to tak, że niebu wygrażam, poza tym miałam wrażenie, że to nie jest jeszcze ostatnie odgórne słowo.

Miałam rację. Nad ranem obudziłam się z przekonaniem, że na tylną ścianę gardła ktoś uznał za stosowne wlać mi pół litra domestosu. Nie mogłam przełknąć śliny. Czułam gorąćzkę i nad ranem aż jęknęłam, jak pomyślałam, co mnie teraz czeka. Przepuściłam w kolejce wszystkich dziadków i babcie po zaćmowych zabiegach i dowlokłam się do oddziałowej na krople celem porażenia mojej akomodacji i poszerzenia źrenic, skoro już nawet gardło mi siadło i żyć nie ma po co.

Za chwię siedziałam w sali z termometrem rtęciowym pod pachą. 38,1 spowodowało nagły ruch na korytarzu. Znowu biegną do mnie lekarze. Natychmiast. Krzyczą: sepsa!, a kandelabry: socjalizm. Wtedy coś się obsunęło. Spadło z łoskotem. Umrę, nie przeżyję tego. Nie wyjdę z tej infekcji, ona za chwilę przejdzie na oko, zajmie nerw wzrokowy, będę niewidoma na kilka godzin przed śmiercią, a potem po prostu umrę, zanim jeszcze zaczęłam się cieszyć moim mieszkankiem na piątym piętrze, czerwonym ekspresem do kawy, widokiem na kwitnące lipy, spokojnym pochyleniem głowy Afgańskiej Siostry, zdrową nerką Tomaszka, pomysłowością Jędrusia i towarzystwem książek. Wszystko się skotłowało, zadygotało, ustawiło w kolejce do pożegnania. Napisałam do Agi, że już z tego nie wyjdę, że coś mi tak mówi. Aga odpisała: "jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, walcz dla nas". Zamigotało mi popołudnie u nich na balkonie, kiedy z Marcinem rozmawiałam o stewii, a potem, pod wpływem martini i jakichś podejrzanych miksów, zapytałam Marcina: "dlaczego tyle dla mnie robicie?" A Marcin odpowiedział: "bo uważamy, że jesteś tego warta i jesteś dla nas ważna".
Zamajaczyła mi uśmiechnięta twarz Kamili, że oto może mnie ucórczyć, figlarne spojrzenie Maćka, który załamał ręce nad moim remontowym indyferentyzmem i powiedział: "wszystko powoli Ci się zrobi, dzieciaku, tylko pozwól sobie pomóc".
A potem przypomniały mi się słowa Klaudii: "Kasiu, tyle dla nas znaczysz, jesteś taka ważna". A potem słowa Ewy, kiedy odgrarniała mi włosy z czoła przy Placu Politechniki, a ja wyłam z wściekłości na oszustwa w Pałacyku Rektorskim, co Ewa skomentowała: jesteś dla mnie ważniejsza niż wszystkie działalności gospodarcze na świecie. I to wrażenie stworzyło we mnie poczucie, że ktoś nade mną trzyma ręce, rozkłada ochronny koc, rozpina bezpieczny namiot Maughamowskiej zasłony. Że ona z oka zeszła i rozpina się tuż nad moją głową.

Salowe i pielęgniarki przynosiły mi gotowaną wodę, wycierały czoło, patrzyły zaniepokojone, w nocy siadały przy łóżku. Cały sztab obcych osób, które nie brzydziły się dotknąć mojego lepkiego czoła, nie bały się złapać mnie za rękę, podnieść głowy, żebym połknęła wielką tabletkę Klacidu. "Nie boją się umarłych, ich potu i znoju. Bo ciężko jest umierać, jak pług ciągnąć wiosną".
Następnego dnia stary okulista, którego nazwiska za nic nie jestem w stanie zapamiętać, oglądał mnie w ciemni, stropił się i powiedział: trzeba panią wypisać do domu, bo tu są pacjenci po operacjach i pani ich zarazi.
Zapytałam omdlewającm głosem, jak to możliwe, że z gorączką wypiszą mnie do domu i w świetle praw pacjenta żądam przeniesienia mnie na inny oddział. Szczęśliwie jeszcze z poprzedniego dnia zamówiona była konsultacja laryngologa. Do poradni zawiozła mnie salowa o grubym głosie, przerażona moim widokiem, zmartwiona bardzo i cierpliwie warująca pod drzwiami. Otolaryngolog starej daty spojrzała na mnie jak na szczeniaka, który wdepnął we własne siuśki, bo drżącym głosem zapytałam, czy to sepsa. Napisała, że tylna ściana przekrwiona, ale trudno powiedzieć, czy coś się z tego wykluje, czy nie. Profilaktycznie proponuje Rulid i jakiś spray na migdałki, dodatkowo jakieś cudo do nosa, powinnam przeżyć, a kontrola we wtorek.
Wróciłam do sali i natychmiast musiałam odespać nadludzki wysiłek czterokrotnego przełkięcia śliny. Straszne. Nieprzytomna leżałam ze cztery godziny, czułam tylko jak ktoś kładzie mi dłoń na czole, podnosi, każe napić wody. Łzy płynęły mi po policzkach, kiedy wyobraziłam sobie, że do szpitala musi przyjść notariusz i że będę musiała coś zrobić zmieszkaniem, a nie chcę nic z nim robić. Chcę do niego wrócić. Najgorszy moment był chyba wtedy, kiedy poczułam nad sobą szarpanie i donośny głos kościelnego kapelana: "ostatnie namaszczenie chce dać. Przyjmie? Żałuje za grzechy? Żałuj za swoje grzechy, halo."
Żałowałam. Ale ze świadomością, że teraz to nawet grzechy nie mają sensu. Coś mi mówiło, że już z tego nie wyjdę. Że to taki żałosnym ironiczny, Allenowski koniec. Jeden z wielu, mniej spektakularny niż się spodziewałam, bez trąb jerychońskich, opuszczony, zapomniany, marginesowy. Boże, jaki żałosny. Innego końca świata nie będzie?

W porze obiadowej, kiedy byłam w połowie mojego konania, świat mi tańczył, łóżko ze mną jeździło w kółko, a przed oczami przesuwały mi sie obrazy z liceum, kiedy wkuwałam na pamięć budowę kwiatostanu, otworzyły się drzwi do sali. Anna Kamieńska postanowiła zmaterializować się w postaci pani doktor Agnieszki Jasik, internisty i reumatologa, która przywlokła ze sobą przerażonego i zzieleniałego z emocji rezydenta, który miał mi zmierzyć ciśnienie, a ręce mu się trzęsły, jakby miał wyciąć mi na żywo kawałek ścięgna do badania. Pani doktor przeprowadziła wywiad – jakieś czterdzieści minut. Z każdą minutą minę miała coraz bardziej stroskaną. Przerażoną. Ale zmarszczka na czole prostowała się. Opowiadałam z trudem przez popalone gardło o czterech operacjach, myślach samobójczych z powodu bólu, ładowaniu Nimesilu przez półtora roku, łamaniu zębów przy ćwiczeniach na piłce. Nagle wszystko połączyła. I wtedy padły dwa słowa, które spowodowały, że czuję się do tej pory jak celebrytka: spondyloartropatia seronegatywna. Związek zgody, syczące porozumienie słów, straszna choroba. Zamiast przerażenia, poczułam jakąś dziwną jasność i ulgę. Jakby ktoś zdjął ze mnie wagon z węglem. Wszystko jedno, co to oznacza. Najważniejsze, że to ma imię. Jak coś ma nazwę, można z tym walczyć, łatwiej z tym walczyć. Łatwiej to okiełznać, oswoić, łatwiej temu przyłożyć i łatwiej to kontrolować.
Pani doktor zapytała mnie na koniec, czym się zajmuje. Sponiewierana głupią infekcją zawahałam się, czy powiedzieć, że jestem dziennikarzem, czy że byłam dziennikarzem. Na co pani doktor powiedziała mi, że mam bardzo ciekawą pracę, a jak Instytut Reumatologii na Spartańskiej weźmie się na całego za moje leczenie, będę normalnie żyć. W sensie kontrolować rzuty. Bo od tej pory już oficjalnie nie będę sama. Do końca moich dni będzie mi towarzyszyła nieodłączna spondyloartropatia. Z przydomkiem godnym Radziwiłłów.