Wróciłam z drugiej strony.
Kiedy patrzę na te słowa,
wydają mi się literacko nierealne, zawieszone w przestrzeni bez
desygnatu, obce, niemoje. Cały tydzień po powrocie ze szpitala
zbierałam się, żeby na steroidowym spidzie zacząć pisać. Nie
wiem, czy dobrze się stało, że w końcu do ekranu nie usiadłam,
czy nie. Ostatnie dwa tygodnie pokazały mi, że wszystko jest po
coś. Nawet jak nam się to najmniej podoba. A zwrot w życiu o 180
stopni to tylko kwestia kilku sekund.
Bohaterami ostatnich dni bez
wątpienia są Marcin i Agnieszka. Otworzyli swoimi działaniami tamę
z wydarzeniami, które z kolei spowodowały ostatecznie rozsypanie
się worka z cudami. Ale od początku wyglądało to raczej
niecudnie.
Gdyby nie zdecydowana
reakcja Marcina i Agi, polegająca na ręcznym wstawieniu mnie do
samochodu i zawiezieniu na ostry dyżur okulistyczny, dziś nie
klepałabym w klawiaturę, bo nie miałabym oka. Ba, nie tylko nie
miałabym oka, w ogóle by mnie nie było, w związku z tym czynność
klepania i jakiekolwiek inne funkcje życiowe z powodzeniem można
sobie odpuścić.
Od początku marca jestem
przecież kupką nieszczęścia. A nawet jeszcze wcześniej się to
zaczęło. Od operacji ból nie mijał.Miał swoje lżejsze i gorsze
momenty (np. te, w których chciałam rzucić się z drugiego piętra
na aleję Waszyngtona, ale względy estetyczne i bliskość sklepu
hippicznego mnie od tego odwodziły). Od listopada powoli i
konsekwentnie zanikały we mnie wola i chęć życia, wraz z nimi
zatraciłam smak, powonienie, instynkt świetlny i nawet miłość do
czekolady wyblakła jak wyrób czekoladopodobny. Powoli, po kolei
siadały we mnie kolejne przewody, układy, przepalały się kabelki.
Apogeum upodlenia osiągnęłam w momencie, kiedy na kolanach,
walcząc ostatkiem sił o 4.45 zdzierałam się siłą z łóżka,
żeby o 8 doczołgać się na Mlądzką i poddać się pokornie
rehabilitacji. Stamtąd jechałam do łagru, zmuszałam się do
robienia pięciu tysięcy czynności, do których czułam wstręt i o
godz. 17 tęsknie spoglądałam na zegarek, bo moim jedynym
pocieszeniem na wieczór było to, że pójdę spać (czas szacowany
przyjmowania pozycji wertykalnej: ok. 25 min, w zależności od
łaskawości poszczególnych przyczepów), nie ruszę się przez całą
noc (bo przecież przekręcenie się z boku na bok to osiągnięcie
nie lada, nie mówiąc już o szalonych i perwersyjnych pomysłach
typu przeciągnięcie się czy zgięcie nogi, bo nagle naszła mnie
na to dzika ochota). Każdy poranek zamiast od znaku krzyża albo
chociaż pozdrowienia wysłanego w stronę Maroka zaczynałam od
bluźnierstw, które z czasem przestały na mnie robić wrażenie, a
już na pewno przestały oddawać mój ogólny dobrostan,
sprowadzający się tylko do jałowej egzystencji. Przez ponad dwa
miesiące jedyne, na co było mnie stać z codziennych czynności, to
np. zrobienie sobie śniadania (jadłam tylko i wyłącznie śniadania przez ponad dwa miesiące. Zagłodziłam się nieomal. Dziennikarz foodowy), umycie się i przygotowanie
podstawowego stroju. Najlepiej dresu albo czegoś z polaru, ponieważ
prasowanie wymagało skomplikowanych czynności typu otwarcie szafy,
wyjęcie z niej deski do prasowania, kucnięcia, rozłożenia, potem
wyjęcia żelazka, schylenia się, podłączenia go i wzięcia do
ręki. Kiedy to sobie szacowałam, rezygnowałam jeszcze na etapie
drzwi przesuwnej szafy. Trudno. Będę zduźdana. Byle nie
śmierdzieć.
Potem pojawiła się Iwonka,
której Złote Ręce porozluźniały wszystko to, o czym pojęcia nie
miałam, że istnieje w moim ciele: zaczepy, przyczepy, mięśnie,
ścięgna, przywodziciele, rozwodziciele, zespoły, podzespoły i systemy, przywodziciel taki,
śmaki, niezrozumiała maszyneria. Wielka wola pomocy, dobre serce i szczególnie czułe, choć
bez użalania się podejście do pacjenta, sprawiły, że z dnia na
dzień odstawiłam nieodłączny Nimesil, który jeszcze na powitanie
Afgańskiej Siostry międliłam w rękach w windzie, rozważając
podwójną dawkę. Połączenie wiedzy, doświadczenia i intuicji pasjonatki. Przypadek na wagę złota. Prosto z nieba do mnie zesłany.
Ma spokojne, czujne oczy. Czasem ich się boję, bo mam wrażenie, że mnie prześwietlają. Widzą, która noga jak działa i nie potrzebują do tego tomografu. Widziały, kiedy po twarzy przesuwa mi się cień, jak myślę o tym, co się nie udało, a wtedy biodro podnosi wrzask i cała robota od początku. Zawsze mnie wyprzedza o pół kroku. Pojawiła się w samą porę. Na chwilę przed zastygnięciem unieruchomieniem. Śmiercią.
Wtedy zdarzyło się coś,
co zdarzyć się musiało. Lawina. Trudno jej bieg ustalić, trudno
trasę wytoczyć. Spadła falą gęstą, ciężką, przytłaczającą,
pozornie tylko przypadkową.
Zaczęło się niewinnie.
Przeziębienie. Infekcja, jak mówią specjaliści od klasyfikowania
chorób. Dwa dni posiedziałam w domu, Marcin zaordynował herbatę z
cytryną i miodem, rutinoscorbin i sen. Dostosowałam się. Nie dziwiło
mnie to – przecież półtora miesiąca wytrzymałam kursując na
basen, w największym śniegu i lodzie, stojąc spizgana na
wszystkich możliwych praskich przystankach i śmierdząca chlorem
jadąca do pracy. Musiałam w końcu gila złapać. Zwyczajne to
takie. Nudne jak makaron w rosole. Oczywiste jak ja.
Ale miłe złego początki.
Co tam chore gardło i gil, idźmy na jakość. Rotawirus.
Rozmontował mnie po południu bodaj w czwartek po infekcji. Pierwszy
i mam nadzieję, że ostatni raz w życiu wróciłam do domu z pracy
taksówką, nie miałam siły dojść na przystanek. Niby bolał mnie
żołądek, ale nie miałam czym zwymiotować. Była już 18, a
śniadanie strawiłam przecież po 6 rano.
Miałam jednak wątpliwości
co do określenia tej choroby – wymiotowałam mało, wszelkie inne
objawy typu biegunka nie miały miejsca z taką częstotliwością,
jak u innych, tzw. normalnych ludzi. W sensie nie miałam ich.
Odwadniałam się tylko na potęgę, wysikując co chwilę Ganges. Do
tego stan trwał pięć dni, a nie ustawowe trzy. Jedyne, co mnie
ucieszyło po całej tej przygodzie, to czterokilogramowy ubytek masy
ciała, który zaliczyłam do wiosennych sukcesów, niesiona
przekonaniem o tym, że trzeba sobie wmawiać dobre rzeczy, nawet
jeśli w rzeczywistości ich tam nie ma. Wmówiłam sobie dobro
wynikające z braku. Nabieranie ciała przez nicość, jak mówił
Gondowicz.
Wróciłam do pracy, czułam
na sobie czujne spojrzenie przełożonych, ale nikt nie monitorował
ani grubości mojej skóry, ani stopnia nawodnienia. No bo i nie od
tego pracodawca. Unoszące się nad przełożonymi znaki zapytania dotyczyły
głównie kwestii formalnych: na kiedy tekst i dlaczego nie na
wczoraj, skoro dzisiaj Ci mówię, że masz napisać.Zawsze właśnie to mnie w tym zawodzie kręciło, pod koniec było dla mnie przypieczętowaniem udręki.
Potem poszło jeszcze
szybciej. Kolejna infekcja, zgłosiłam się już na Grochowską do
młodego pana doktora, który z namaszczeniem badał mnie osłuchowo
i spotniał przy tym ze stresu, bo był młodszy ode mnie. Rzężąc
i klnąc, na czym świat stoi, z satysfakcją opisałam mu
konsystencję wydzieliny, która ruszyła falą gdzieś z okolic
mózgu i na pewno powodowała regularne usuwanie móżdżku z mojego
ciała, nie mówiąc o innych elementach układu nerwowego. Dostałam
antybiotyk. I zalecenie uważania na siebie, w czym miały dodatkowo
pomóc cynk i święty spokój – pan doktor zalecił pracę w domu.
Ubłagałam przełożonych, żeby było mi dane pracować ze swojej
wojennej bazy, bo inaczej za tydzień albo dostanę jakąś chorobę
wieku dziecięcego, albo wyrośnie mi trzecia noga, którą zapewne
też trzeba będzie leczyć antybiotykami. Albo inym świństwem.
I wtedy pojawił się już
ostatni znak. Niepozorny. Podstępny. Czerwony alert, który
przeoczyłam, zbagatelizowałam, uznałam za kolejny wybryk mojego
rozchwierutanego organizmu. Zaczerwieniło mi się oko. Taka śmieszna
rzecz. Paluszek i główka. No ewidentnie nie chce mi się analizować
rynku pod kątem potencjału sprzedażowego i jakości nabywanej i
sprzedawanej czekolady. Nie chce mi się nic. Ani czytać, ani pisać,
no nic mi się nie chce. Aż wmówiłam sobie, że mam oczko chore.
Leń śmierdzący, pieniądze za nic bierze, pierdzi tylko w ten
stołek, a przecież na jej miejsce dwa miliony takich idiotek jak
ona się znajdą, a i za mniejsze pieniądze będzie można nimi
zaorać.
Zaczerwieniło się oko,
zapiekło, zaogniło, raz jedno, raz drugie. W dziesięciolecie
matury przestało współpracować, pięć lat po obronie pracy
magisterskiej o roli widzenia w życiu człowieka ogarnął je
światłowstręt, najmniejszy poblask powodował przeszywający ból
jak dźgnięcie dzidą. Jak dotąd bolało mnie biodro, kręgosłup
sztywniał, byłam przyzwyczajona do bólów kostno-stawowych, całą
resztę miałam w nosie, łącznie z tym, że dentystka leczyła mi
kanałowo ząb bez znieczulenia. Nic się jak dotąd nie liczyło
oprócz biodra. Migrena? No i co z tego? Jak powiedziała jedna z pań
doktor: "w tym wieku osoby nie ma prawa boleć. W tym wieku nic nie
boli. Pani staropanieństwo dolega, a nie żadne choroby. Łyknie se
tego leku i na spacer pójdzie, a nie narzeka tylko. Chorzy czekają."
Po czym do gabinetu wjeżdżała dziarsko czerstwa emerytka z
kolejki, poruszając intensywnie powietrze w pokoju, wydmuchując
mnie na korytarz: samotną, przerażoną, zasępioną, pełną
pretencji do siebie o brak twardości, bez wiary w to, że będzie
lepiej, bez nadziei na to, że można żyć bez bólu.
Wyprzedzały mnie rencistki
z wózkami na zakupy, w tramwaju, jeżeli w ogóle udało mi się do
niego wejść, wciskałam się w najdalszy kąt, drżąc jak
przerażona Kropka w gabinecie u weterynarza, który zbliża się do
niej z cążkami do pazurów albo igłą szczepionki przeciwko
wściekliźnie. Bałam się wyjścia z tramwaju, nacisku motorniczego
na hamulec, ludzi z zakupami, roześmianej gimbazy, która nie ma
pojęcia o tym, że boli mnie na samą myśl o jakimkolwiek
niespodziewanym ruchu.
Na Mlądzkiej pod cierpliwymi
rękami Iwonki okazało się, że jednak boleć nie musi. Że
wszystko zaczyna się cofać. Ścieśnienia, przykurcze,
kostno-stawowe niebezpieczne związki. Rano jeszcze sztywniałam, ale
rozruch nie zajmował mi bez mała trzech godzin, tylko stopniowo
coraz mniej. Ale wszystko naraz byłoby za piękne. W niedzielę po
pysznym obiedzie u Agi Marcina w szpitalu Orłowskiego dowiedziałam
się na ostrym dyżurze, że mam zapalenie błony naczyniowej.
Przekonana, że to te sam kaliber schorzenia, co zapalenie spojówek,
pokornie wlałam do oka pół litra sterydów, jakieś leki
przeciwzapalne i żartowałam z Marcinem, Agą i cierpliwą
długorzęsą Anią na korytarzu w szpitalu, że z biodra mi wyszło,
a wlazło w oko. Dostałam jeszcze przydomek "Cyklop" wymiennie na "Szalonooki Moody" i kontynuowałam robienie dobrej miny do złej gry, ocierając obfite łzy i wmawiając sobie, że zapuchnięte powieki można zrzucić na karb rzekomego miłosnego zawodu.
W poniedziałek poszłam do
pracy, wyglądając jak zapuchnięta panda. Oko było już tak
czerwone, szczególnie prawe, że żadne krople nie pomagały,
podobnie zamawiania. Co chwilę spod powieki wytaczały się na moje
policzki trzy ciężkie łzy. Cieszyłam się jeszcze z tych łez –
przecież jak dawno niegoszczone w moim życiu się pojawiły,
to znaczy, że oko się oczyszcza, kanaliki łzowe przepychane są i
odtykane regularnie, musi być dobrze. Dawne białko wyglądało jak
posiekana wątróbka. Larum podniosła (chwała Bogu) Kasia,
wcześniej Olga, sam prezes powiedział, że nie życzy sobie
pracownika w takim stanie w pracy i mam pójść do lekarza i wrócić
wtedy, kiedy będę zdrowa. Nie wiedziałam, że długo się nie
zobaczymy i wcale to nie jest przesadzone określenie, bo
niebezpiecznie symboliczne.
We wtorek walczyłam jeszcze
na leczeniu ambulatoryjnym. Pani doktor oznajmiła mi, że w oku
zrobił się zrost, który skleił tęczówkę ze źrenicą, trzeba
go rozpuścić natychmiast, w związku z tym z satysfakcją
postanowiła mi wbić igłę w oko. Ponieważ poszłam do szpitala sama, podczas tego przerażającego zabiegu ściskałam za rękę jakąś
młodą rezydentkę, miażdżąc jej palce i zaokrąglając oczy ze
zdumienia. Zastanawiające, że czekając na specjalnym fotelu na
iniekcję w oko, zapytałam, czy pani doktor albo ktokolwiek z
obecnych oglądał "Psa andaluzyjskiego". Patrzyli na mnie
jak na idiotkę. "Psa" nie znali, ale nazwisko Salvadora
Dali już gdzieś im podzwoniło. Nie kojarzyli tylko, jaki związek
z okiem ma Salvador.
Ponieważ zastrzyk w oko to
było jeszcze mało, dożylnie dostałam koktajl sterydowy.
Jednorazowy, wzmacniający, profesjonalnie w dyżurce podany, a na
ukojenie oka lodowaty okład prosto z lodówki. Wróciłam do domu,
dostałam zwolnienie lekarskie, pokornie litrami lałam krople,
czekałam, az wiara mnie uzdrowi, ale łzy turlały się spod powiek,
a najmniejszy błysk światła przyprawiał mnie o zgrzytanie zębów.
W czwartek od rana gnana
jakimś dziwnym niepokojem pojechałam od rana na ostry dyżur.
Miliony ludzi rzuciły się na mnie jak sępy. Ale że jak to bez
kolejki, że oni tu od dziewiątej siedzą, już trzy godziny prawie,
serial im się kończy i jego trzy powtórki, nie chcą tutaj tak
siedzieć, mają psy, kwiaty w wazonie i bratki do przesadzernia, won
młoda do domu. Zdezerterowałam stamtąd, pojechałam zrobić sobie
krzywdę w inną część ciała, w myśl zasady: boli cię noga,
przytrzaśnij sobie rękę. Kazałam zabezpieczyć i nadborować trzy
zęby, które wzbudzały moje wątpliwości, oczywiście bez
znieczulenia, zapomniałam o nim, a na fotelu w zasadzie zasnęłam.
Nawet jak trzęsło mną wiertło. Zasnęłam. Na fotelu dentystycznym. Do szpitala już nie
wróciłam tego dnia, bałam sie linczu. Jakimś dziwnym trafem
zaczęłam wieczorem pakować torbę. Kilka podkoszulków, dresy, coś
do mycia.
Następnego dnia obudziłam
się jeszcze przed świtem. Myślałam, że jest pożar. Zostawiłam
na pewno czajnik na gazie. Nie. Nie mogłam zostawić na gazie, bo
jest elektryczny. Wstałam. Biało. Po omacku poszłam otworzyć
balkon. To niemożliwe. Na balkonie nie może być pożaru. Zamknęłam
jedno oko - pożar. Zamknęłam drugie – świt. Ptaki gadają.
Gdyby był pożar, nie gadałyby.
Prawe oko spowiła gęsta,
biała zasłona. Straciłam wzrok w prawym oku. Somerset Maugham
rozłożył na nim duszący muślin przerażenia, że oto widzieć
nie będę.
Do szpitala zawiozłam się
sama. To znaczy taksówkarz mnie zawiózł. Nie czekałam na żadną
kolejkę. Weszłam do poradni, nie pukając, w nosie mając
rejestrację, formularze eWusie i Pesele. Stanęłam na środku
rejestracji i powiedziałam: nie widzę.
Natychmiast pojechałam na
piąte piętro. Natychmiast po odprawie popsułam humory wszystkim
pracownikom oddziału. Piątek, godzina 11, czas na weekend, a tu
zwołuje się konsylium, bo coś mnie podkusiło, żeby wydobyć moje
wyniki badań krwi, zrobione w szpitalu jeszcze we wtorek. OB – 77
przy normie 9, CRP – 17 przy normie 10. Miałam swoje osiągi.
Eosynofile jak przy posocznicy, leukocyty oszalały, magnezu nie ma,
wapnia też nie. Mój rozmaz jest jednym wielkim pobojowiskiem, ja
jestem jednym wielkim zapaleniem. Chciałam wojny, mam wojnę.
Chciałaś z bólem walczyć, chciałaś z Bogiem walczyć, ze
światem walczyć, śmieszna dziewczynko. Zobacz, co znaczy prawdziwy
pożar.
Nigdy nie zapomnę tego
widoku, kiedy w obolałe i łzawiące oko zajrzał mi sztab lekarzy,
zaświecił szwadron rezydentów, zacierając ręce wreszcie nie na
widok starczej zaćmy. Gest jednej z pań doktor okraszony hasłem
"masakra, nie uratujemy oka", bieg jak przez płotki w
kierunku sali z badaniem plamki żółtej. Zamiast odprawić
wszystkich pacjentów precz i oczyścić oddział na weekend, o 13
zwołali konsylium. Było mi już wszystko jedno. Dziwili się, że
nie boję się wenflonu. Że pobrali ode mnie cztery probówki krwi,
a ja nawet nie pisnęłam. Jeden z lekarzy powiedział: zobaczcie, co
znaczy próg bólu.
A potem zaczęli walić jak
w bęben wszystkimi możliwymi sposobami. Źrenica – martwa i o
szerokości główki od szpilki. Siostro, adrenalinę. Znowu zastrzyk
w oko. Pan Kasiu, musimy, trzeba ratować oko. "Gdzie kupujecie
takie Crocsy?" - zapytałam w panice, uchylając się przed
igłą, bo nie miałam kogo złapać za rękę. "Proszę
odchylić głowę, nie ruszać się, nie ruszać, powiedziałam, to
oko, zrobi sobie pani krzywdę, muszę się wbić podspojówkowo.
Widzi pani, tak, płasko, gdyby trzeba było podać jeszcze w czasie
nocnego dyżuru, bo zrost się poszerzy, podaje pani płasko, jak najbardziej
płasko do worka spojówkowego" – pani doktor instruowała
rezydentkę.
I wtedy to poczułam.
Uderzenie adrenaliny. Najpierw uderzenie w serce, potem pieczenie w
źrenicy, gwałtem adrenaliną rozerwanej, zmuszonej do ruchu, do
buntu przeciwko zrostom, zapaleniu, włóknikom, fatum. A potem miałam wrażenie, że po zastrzku
wstałam razem ze ścianą za mną, razem z fotelem, Chramem Wasilija Błogosławionego na Placu Czerwonym, potęgą przedsięwzięcia rajdu
Paryż-Dakar, czterdziestoma hektarami lasów namorzynowych i
wspomnieniem szczenięcego popołudnia w ogrodzie u Antczaków na
łódzkich Bałutach, gdzie palcem dotykałam włochatych liści
łopianu i patrzyłam, jak słońce spaceruje po kocu, odbite od
nawierzchni Limanowskiego. W sali próbowałam napić się wody.
Prawie wybiłam sobie zęby o porcelanowy kubek, na co patrzyła
przerażona Agnieszka o spokojnych, czułych, ciepłych i matczynych
oczach.
Marcin też patrzył inaczej
niż zazwyczaj. Niby żartował, że jestem cyklopem, ale widział,
że jeżeli jest "chujowo", to już nie bojowo. Afgańska
Siostra też przybiegła z pomocą. Zasmucona, z przechyloną głową,
przyniosła pachnące Ptasie Mleczko, soczyste owoce, mieszankę
studencką, afgański wiatr i cały worek obietnic normalnego życia,
ale reporterskiego, przydatnego ludziom, wypełnionego dobrymi i
mądrymi słowami, a nie danymi rynkowymi o przydatności do spożycia
przez najbliższe dwa tygodnie. Po raz drugi w życiu zobaczyłam Ją (tym razem na jedno oko) w szpitalu. Mój Boże.
I wtedy do mnie dotarło.
Gdyby nie uratowali mi oka, już nigdy nie mogłabym zobaczyć tego
miejsca na policzku mojej Siostry, które jest wprost stworzone do
całowania. Tego, na wysokości którego załamuje się światło,
zarysowuje się miękko kość policzkowa, a ja, durna, nie mogę
oderwać od niego wzroku. Nie zobaczyłabym perfekcyjnej kreski
eyelinera na górnej i dolnej powiece Agnieszki, migdałowych
paznokci i niespotykanie długich palców, które położyłyby
pokotem całą szkołę prerafaelitów. Dlaczego Millais nie widział
nigdy dłoni Agnieszki? Dlaczego Rosetti nie dotknął policzka mojej
Siostry? To zmieniłoby bieg historii sztuki. Ukształtowało nowe
pokolenie widzących.
Gdybym straciła wzrok, nie
widziałabym, jak dziurka w policzku Marcina groźnie się kurczy,
kiedy zaczynam gadać bez sensu. Nie zobaczyłabym już, jak Kropka
patrzy na mnie miłośnie, żebrząc o waniliowe ciasteczko, nie
miałabym szans przekonać się, czy Borys Kudliczka podoła kolejnym
przedsięwzięciom teatralnym, bo o ile formuła "Madame
Butterfly" pod względem muzycznym moim zdaniem się przeżyła,
o tyle Kudliczka jest genialny i objawia się to bezczelnie zarówno
w przestrzeni teatralnej, jak i wystawowej. "Et in Arcadia Ego"
w otoczeniu zainscenizowanym przez Borysa – to było naprawdę
przeżycie.
Bez oczu trudno zachwycić
się stwardniałą siatką komórek na powierzchni dyni, którą
można kupić na wagę na rogu Zwycięzców i Saskiej, skąd bez oka
mogłabym wiedzieć, jak uśmiechają się do siebie błyszczące
skórki jabłek, jak dzieci w wózkach pokazują paluszkiem puszysty
ogon zwariowanego yorka, który na chodniku wygląda, jakby poruszał
się na kółkach.
Jak bez oczu zobaczyć
mięsiste i ciężkie główki magnolii, białe płatki słodko
pachnących jabłonek, intensywną żółć forsycji, co obwieszcza
wszem i wobec, że życie zawsze zwycięży i nawet na pustyni kwiaty
wyrastają, wystarczy tylko kilka kropel wody.
Bez oczu nie mogłabym
powiedzieć, który banan bardziej dojrzały, bo bezwzrocznie nie
można porównywać jędrności skórki. Banany stanowiły od kilku
miesięcy absolutny fundament mojej diety – wyparły nawet
czekoladę. Zmysł zapachu też się do tego nie nadaje, szczególnie
że straciłam go kilka miesięcy temu.
Książki. Nie mogłabym czytać. Nie
mogłabym już żyć wielokrotnie. To chyba była jak dotąd
najgorsza ze wszystkich myśl o niemocy.
Oko okiem, ale w tej
dziwacznej i słabo wciąż zbadanej chorobie trzeba działać
holistycznie. Ponieważ źródła zapalenia błony naczyniowej nie są
znane, przyczyny trudne do ustalenia, ale poważne i najczęściej
reumatoidalne, trzeba było wytoczyć broń najcięższą. Ukochany
lek XXI wieku. Na wszystko, na co Xanax nie pomoże. Steryd. Ten,
który paliatywnym się podaje. We wlewach sążnistych. Ubłagałam
tylko, żeby nie walili po całości, bo skoro będę za tydzień
wyglądać jak NRD-owska sztangistka (genialne, genialne określenie
Asi), zaprzepaszczę wielomiesięczną ciężką pracę na Mlądzkiej,
a przede wszystkim pogrzebię pracę Iwonki. No dobrze. Będzie
delikatnie. Tylko pół litra dziennie pani dostanie, w końcu pani
taka drobna. No i kto to słyszał? W miesiąc pani osiem kilo
chudnie? Jak to tak? Nie zwróciła pani uwagi? Dziwne. Że apetytu
nie było? I to pani nie zastanawiało? Do pracy? Do jakiej pracy?
Nie wolno pani komputera długo jeszcze. Przecież pani nie widzi. Co
pani kazali zrobić? Tekst do druku przez telefon dyktować? A po tym
leku będzie się pani w stanie przedstawić? Leżeć proszę.
Walczymy o oko.
I tak mijały mi godziny w
obecności Solu Medrolu, który, podłączony do wenflonu, rozlewał
się po moim organizmie dobroczynną falą ukojenia. Zasypiałam jak
małe dziecko, śniąc o dzikich zwierzętach i babkach piaskowych,
bursztynach w Świnoujściu i zapachu garbarni skór w Fezie.
Budziłam się na obiad, kiedy po prawie czterech godzinach butelka
się kończyła, a ja, oczadziała, z oczami zalanymi atropiną,
obijałam się między futrynami, trzymając kciuki, żeby trafić
jak najszybciej do toalety. Zanim stamtąd wróciłam na zupę i
drugie danie, po drodze pielęgniarki lały mi do oka sześć
najświeższych porcji kolejnych kropli, co już zupełnie skutecznie
zaburzało moją drogę do sali chorych numer dwa. Wieczorem
rozwiązywał mi się język, gadałam jak najęta, miałam wrażenie,
że za chwilę pomogę salowym wysprzątać cały oddział, no bo
przecież ile można tak leżeć i leżeć i być zupełnie
nieprzydatnym. Wstyd. A redakcja tak zasuwa. Zwolnią mnie
niezwłocznie. Zwolnią na pewno. Zostanę ślepa, z kredytem na
mieszkanie, bez pracy, bez powonienia, bez Dakaru, Paryża i iniekcji
podspojówkowej nawet.
Rano zasłona nie
odpuszczała jakoś szczególnie chętnie. Gęstniała, jakby
kierowała się leniwymi przesłankami o wyższości wieczornych
furii sterydowych nad poranną atropinową udręką, która polegała
na tym, że dokładni i w sumie to kochani rezydenci świecili mi w
oko po kilkadziesiąt minut od samego rana, racząc moją rogówkę
obfitymi porcjami atropiny, neosynefryny i tropicamidu. Nie wiem,
którego z tych specyfików nienawidzę teraz najbardziej. Tropicamid
biorę jeszcze na noc, ale i tak nienawiść zabiorę do grobu. To on
spowodował, że na czole mam ze cztery guzy, a pielęgniarki w
poszukiwaniu apetycznej żyły pytały dyskretnie: czy pani jest
bita? Tak, okładam się, biczuję, rozpędzam jak tupolew i uderzam
w futrynę, bo jest to jedyna atrakcja, która została mi w tym
parszywym życiu, a jak wam się nie podoba kolor niebieski, mogę
się poobijać na czewono, zielono, żółto nawet, bo naczynia
krwionośne zawsze miałam słabe.
Z dnia na dzień było ze
mną coraz lepiej, choć oko okazało się narowiste i, mimo że pod
mikroskopem wyglądało co najmniej ładnie, robiło numery, kiedy
przychodziło do czytania. Nie zapomnę momentu, w którym na ścianie
rezydentka wyświetliła literę C wielkości tygodniowego cielaka. A
ja nie widziałam, co to za litera. Nie zapomnę tego ucisku w gardle
i mojego przerażonego charczenia: "nie widzę".
Przez pierwsze dwa dni w
szpitalu, kiedy upajałam się faktem bycia jedyną pacjentką na
oddziale, bo kto żyw i przy zdrowych zmysłach weekendy spędza w
domu, zaglądał do mnie nieustannie przystojny blondyn, Tak co
dziesięć minut mniej więcej. Lekarz. Miał obrączkę, ale to było
miłe, że ktoś się mną tak interesuje. Gdyby minister Arłukowicz
dowiedział się, co wyczyniam przy podstawowym ubezpieczeniu
zdrowotnym, Bóg jeden raczy wiedzieć, komu Tusk tym razem by
zabrał, żeby tylko nie dawać takim jak ja.
Chyba we wtorek postanowiłam
pana doktora zagadać i swoim sposobem poflirtować z nim. Zagaiłam:
-Bardzo mi było miło, że
pan doktor tak się o mnie troszczył. Naprawdę, chyba oka pan nie
zmrużył w nocy podczas dyżuru. Co prawda ma pan obrączkę i co
najmniej jednym okiem ją widzę, ale nawet umówiłabym się z panem
na kawę, zdecydowanie pan ją u mnie wychodził.
Lekarz najpierw wyraził
swoją aprobatę wobec tego, że na mojej piżamie widnieje
Ciasteczkowy Potwór na łyżwach, a spodnie pokryte są jego
wielokrotnie powieloną kudłatą niebieską aparycją, po czym
sprowadził mnie brutalnie na ziemię, przebijając się nawet przez
oszukańczy nimb euforycznego sterydu:
- Wie pani, ja nie w celach
towarzyskich, niestety. Patrzyłem, czy przypadkiem wątroba nie
idzie pani nosem. Jesteśmy zdziwieni, że pani tę terapię
wytrzymała.
W nagrodę za dzielność
dostałam w środę Encorton. I zapowiedź powrotu do domu jeszcze
tego samego dnia, podczas gdy mówiło się o tym, że wcześniej niż
w piątek nie wrócę. I wtedy żarty się skończyły. Ohydny gorzki
smak rozlał się po moim organizmie wraz z pomarańczowym ochronnym
płaszczem ranigastu, ale popołudnie sprawiło, że nie wiadomo
dlatego zaczęło mnie znosić na jedną stronę, czułam uderzenia
gorąca, zatykało mi ucho i w ogóle chodziłam wściekła, że
znowu muszę coś komuś zgłosić i teraz to naprawdę zaczyna się
hipochondryczny obciach. Jedna pani doktor wyraźnie dała mi do
zrozumienia, machając ręką nad głową: "nie będziemy
organizować pani dodatkowych konsultacji tylko dlatego, że się
pani coś tam w główce zakołowało". A wtedy zadrgało we
mnie coś, co zwą instynktem:
- A czy pani nie wiąże
tego z raptowną zmianą sterydu? Nigdy sterydów nie brałam, nie
mam poęcia, jak mój organizm zareaguje, z dnia na dzień
przechodzę z półlitrowych wlewów dożylnych na garść tabletek,
mieszkam sama, więc skąd wiem, który z puli skutków ubocznych
mam sobie wylosować w pierwszej dobie samodzielnego egzystowania z
niejakim hrabią Encortonem?
Źli, zniesmaczeni, posłali
mnie do epileptologa i neurologa. Tym bardziej, że poprzedniego dnia
zażyczyłam sobie kartę praw pacjenta, którą z nudów czytałam
ostentacyjnie na korytarzu, nie widząc w zasadzie ani jednego słowa,
bo po wieczornym badaniu najlepiej szło mi tylko regularne
zasinianie się o framugi w łazience.
Pani obiła mnie młotkiem,
stwierdziła, że pląsawicy raczej nie mam, ale trudno to
stwierdzić, jeżel wyglądam po atropinie jak siedem nieszczęść.
Zgnębione i wyliniałe zwierzę z jedną źrenicą gigantyczną,
drugą niby to normalną, jak po badaniach L'Oreala. Proponuje
badanie w kierunku wykluczenia SM. A te zmiany ciśnienia w uszach to
może laryngolog by zobaczył?
Wróciłam na oddział, w
zasadzie żeby się spakować. I zrobiłam to. Wypis miał być o 14.
Czekałam pod pokojem adiunktów, żeby podziękować pani doktor,
którą w dniu przyjęcia w przypływie paniki złapałam za
nadgarstki i zapytałam, czy stracę wzrok. A ona złapała mnie za
dłonie i kojącym głosem powiedziała: "nie straci pani
wzroku", za co będę jej dozgonnie wdzięczna, ale w tamtym
momencie równie dobrze mogła mi powiedzieć, że dostanę Nobla z
chemii.
Z pokoju wypadła prowadząca
mnie rezydentka, jak zwykle spanikowana i przerażona, że miała być
przeciez w poradni, a tutaj ma tyle roboty, po czym rzuciła mi
hasło: pani jeszcze dzisiaj zostaje. A pani doktor, której chciałam
podziekować za opiekę i nadzieję dnia pierwszego, nawet w moją
stronę nie spojrzała, tylko machnęła na mnie ręką jak na
uporczywie brzęcząćą muchę i rzuciła w powietrze: "niech
mnie już pani o nic nie pyta".
Nie pytałam, Wróciłam do
sali. Znowu narobiłam tylko innym kłopotów. Niesubordynowana pacjentka.
Po południu Encorton dawał
mi czadu. Albo to nie był Encorton. Nie wiem, co to było. Dostałam
wypieków. Gorąco mi było. No menopauzę jeszcze zaliczę jak nic.
Brawo.
O 19 wywaliło mnie z łóżka
i nie wiadomo dlaczego nagle MUSIAŁAM zadzwonić do Marcina.
Musiałam zapytać: "co się stało?" A Marcin
odpowiedział: "A skąd wiesz, że coś się stało?" A ja,
że nie wiem, tylko czuję i pytam. A Marcin na to, że Aga miała
wypadek.
Zbiegłam na dół, na
deptak od strony ulicy Książęcej, spojrzałam w niebo i żałośnie,
beznadziejnie i najgłupiej na świecie prosto w niebo rzuciłam
krnąbrne: "ejże!"
Źle mi z tym było, no bo
jak to tak, że niebu wygrażam, poza tym miałam wrażenie, że to
nie jest jeszcze ostatnie odgórne słowo.
Miałam rację. Nad ranem
obudziłam się z przekonaniem, że na tylną ścianę gardła ktoś
uznał za stosowne wlać mi pół litra domestosu. Nie mogłam
przełknąć śliny. Czułam gorąćzkę i nad ranem aż jęknęłam,
jak pomyślałam, co mnie teraz czeka. Przepuściłam w kolejce
wszystkich dziadków i babcie po zaćmowych zabiegach i dowlokłam
się do oddziałowej na krople celem porażenia mojej akomodacji i
poszerzenia źrenic, skoro już nawet gardło mi siadło i żyć nie
ma po co.
Za chwię siedziałam w sali
z termometrem rtęciowym pod pachą. 38,1 spowodowało nagły ruch na
korytarzu. Znowu biegną do mnie lekarze. Natychmiast. Krzyczą:
sepsa!, a kandelabry: socjalizm. Wtedy coś się obsunęło. Spadło
z łoskotem. Umrę, nie przeżyję tego. Nie wyjdę z tej infekcji,
ona za chwilę przejdzie na oko, zajmie nerw wzrokowy, będę
niewidoma na kilka godzin przed śmiercią, a potem po prostu umrę,
zanim jeszcze zaczęłam się cieszyć moim mieszkankiem na piątym
piętrze, czerwonym ekspresem do kawy, widokiem na kwitnące lipy,
spokojnym pochyleniem głowy Afgańskiej Siostry, zdrową nerką
Tomaszka, pomysłowością Jędrusia i towarzystwem książek.
Wszystko się skotłowało, zadygotało, ustawiło w kolejce do
pożegnania. Napisałam do Agi, że już z tego nie wyjdę, że coś
mi tak mówi. Aga odpisała: "jeśli nie chcesz walczyć dla
siebie, walcz dla nas". Zamigotało mi popołudnie u nich na
balkonie, kiedy z Marcinem rozmawiałam o stewii, a potem, pod
wpływem martini i jakichś podejrzanych miksów, zapytałam Marcina:
"dlaczego tyle dla mnie robicie?" A Marcin odpowiedział:
"bo uważamy, że jesteś tego warta i jesteś dla nas ważna".
Zamajaczyła mi uśmiechnięta twarz Kamili, że oto może mnie ucórczyć, figlarne spojrzenie Maćka, który załamał ręce nad moim remontowym indyferentyzmem i powiedział: "wszystko powoli Ci się zrobi, dzieciaku, tylko pozwól sobie pomóc".
A potem przypomniały mi się
słowa Klaudii: "Kasiu, tyle dla nas znaczysz, jesteś taka
ważna". A potem słowa Ewy, kiedy odgrarniała mi włosy z
czoła przy Placu Politechniki, a ja wyłam z wściekłości na
oszustwa w Pałacyku Rektorskim, co Ewa skomentowała: jesteś dla
mnie ważniejsza niż wszystkie działalności gospodarcze na
świecie. I to wrażenie stworzyło we mnie poczucie, że ktoś nade
mną trzyma ręce, rozkłada ochronny koc, rozpina bezpieczny namiot
Maughamowskiej zasłony. Że ona z oka zeszła i rozpina się tuż
nad moją głową.
Salowe i pielęgniarki
przynosiły mi gotowaną wodę, wycierały czoło, patrzyły
zaniepokojone, w nocy siadały przy łóżku. Cały sztab obcych
osób, które nie brzydziły się dotknąć mojego lepkiego czoła,
nie bały się złapać mnie za rękę, podnieść głowy, żebym
połknęła wielką tabletkę Klacidu. "Nie boją się umarłych,
ich potu i znoju. Bo ciężko jest umierać, jak pług ciągnąć
wiosną".
Następnego dnia stary
okulista, którego nazwiska za nic nie jestem w stanie zapamiętać,
oglądał mnie w ciemni, stropił się i powiedział: trzeba panią
wypisać do domu, bo tu są pacjenci po operacjach i pani ich zarazi.
Zapytałam omdlewającm
głosem, jak to możliwe, że z gorączką wypiszą mnie do domu i w
świetle praw pacjenta żądam przeniesienia mnie na inny oddział.
Szczęśliwie jeszcze z poprzedniego dnia zamówiona była
konsultacja laryngologa. Do poradni zawiozła mnie salowa o grubym
głosie, przerażona moim widokiem, zmartwiona bardzo i cierpliwie
warująca pod drzwiami. Otolaryngolog starej daty spojrzała na mnie
jak na szczeniaka, który wdepnął we własne siuśki, bo drżącym
głosem zapytałam, czy to sepsa. Napisała, że tylna ściana
przekrwiona, ale trudno powiedzieć, czy coś się z tego wykluje,
czy nie. Profilaktycznie proponuje Rulid i jakiś spray na migdałki,
dodatkowo jakieś cudo do nosa, powinnam przeżyć, a kontrola we
wtorek.
Wróciłam do sali i
natychmiast musiałam odespać nadludzki wysiłek czterokrotnego
przełkięcia śliny. Straszne. Nieprzytomna leżałam ze cztery
godziny, czułam tylko jak ktoś kładzie mi dłoń na czole,
podnosi, każe napić wody. Łzy płynęły mi po policzkach, kiedy
wyobraziłam sobie, że do szpitala musi przyjść notariusz i że
będę musiała coś zrobić zmieszkaniem, a nie chcę nic z nim
robić. Chcę do niego wrócić. Najgorszy moment był chyba wtedy,
kiedy poczułam nad sobą szarpanie i donośny głos kościelnego
kapelana: "ostatnie namaszczenie chce dać. Przyjmie? Żałuje za
grzechy? Żałuj za swoje grzechy, halo."
Żałowałam. Ale ze
świadomością, że teraz to nawet grzechy nie mają sensu. Coś mi
mówiło, że już z tego nie wyjdę. Że to taki żałosnym
ironiczny, Allenowski koniec. Jeden z wielu, mniej spektakularny niż
się spodziewałam, bez trąb jerychońskich, opuszczony, zapomniany,
marginesowy. Boże, jaki żałosny. Innego końca świata nie będzie?
W porze obiadowej, kiedy
byłam w połowie mojego konania, świat mi tańczył, łóżko ze mną
jeździło w kółko, a przed oczami przesuwały mi sie obrazy z
liceum, kiedy wkuwałam na pamięć budowę kwiatostanu, otworzyły
się drzwi do sali. Anna Kamieńska postanowiła zmaterializować się
w postaci pani doktor Agnieszki Jasik, internisty i reumatologa,
która przywlokła ze sobą przerażonego i zzieleniałego z emocji
rezydenta, który miał mi zmierzyć ciśnienie, a ręce mu się
trzęsły, jakby miał wyciąć mi na żywo kawałek ścięgna do
badania. Pani doktor przeprowadziła wywiad – jakieś czterdzieści
minut. Z każdą minutą minę miała coraz bardziej stroskaną.
Przerażoną. Ale zmarszczka na czole prostowała się. Opowiadałam
z trudem przez popalone gardło o czterech operacjach, myślach
samobójczych z powodu bólu, ładowaniu Nimesilu przez półtora
roku, łamaniu zębów przy ćwiczeniach na piłce. Nagle wszystko
połączyła. I wtedy padły dwa słowa, które spowodowały, że
czuję się do tej pory jak celebrytka: spondyloartropatia
seronegatywna. Związek zgody, syczące porozumienie słów, straszna
choroba. Zamiast przerażenia, poczułam jakąś dziwną jasność i
ulgę. Jakby ktoś zdjął ze mnie wagon z węglem. Wszystko jedno,
co to oznacza. Najważniejsze, że to ma imię. Jak coś ma nazwę,
można z tym walczyć, łatwiej z tym walczyć. Łatwiej to
okiełznać, oswoić, łatwiej temu przyłożyć i łatwiej to
kontrolować.
Pani doktor zapytała mnie
na koniec, czym się zajmuje. Sponiewierana głupią infekcją
zawahałam się, czy powiedzieć, że jestem dziennikarzem, czy że
byłam dziennikarzem. Na co pani doktor powiedziała mi, że mam
bardzo ciekawą pracę, a jak Instytut Reumatologii na Spartańskiej
weźmie się na całego za moje leczenie, będę normalnie żyć. W
sensie kontrolować rzuty. Bo od tej pory już oficjalnie nie będę
sama. Do końca moich dni będzie mi towarzyszyła nieodłączna
spondyloartropatia. Z przydomkiem godnym Radziwiłłów.