W ciągu ostatnich kilku
tygodni tyle razy w życiu usłyszałam słowo "cud", że
naprawdę zaczęłam się już z nim oswajać. Same cuda, jeden za
drugim, potem worek z cudami, co rozsypał się hojnie, aż się
przestraszyłam, jak ja z tego worka wszystko ogarnę, jak tam do
środka zanurkuję, jakim cudem zagarnę całe to mirakulum na
szufelkę.
Zaczynamy gorący ranking
cudów – to nie konkurs, ale plebiscyt, w którym do wygrania coś
więcej niż przereklamowane volvo.
Cud numer 1:
"To cud, że wyszła
pani z tego rzutu."
Tyle razy od kilkunastu niezależnych lekarzy usłyszałam właśnie to hasło, że później przestało mnie już sromotać, a w jego atmosferze puchłam z zadowolenia i zachwytu. Skoro to cud, że przeżyłam, to i sama częścią tego cudu jestem i nimb chwały pokrywa mnie eteryczną powłoką genialności i wyjątkowości. Po raz pierwszy w życiu naprawdę wzbudzam czymś niewymuszone zainteresowanie. Prawie trzydzieści lat na to czekałam. Warto było.
Tyle razy od kilkunastu niezależnych lekarzy usłyszałam właśnie to hasło, że później przestało mnie już sromotać, a w jego atmosferze puchłam z zadowolenia i zachwytu. Skoro to cud, że przeżyłam, to i sama częścią tego cudu jestem i nimb chwały pokrywa mnie eteryczną powłoką genialności i wyjątkowości. Po raz pierwszy w życiu naprawdę wzbudzam czymś niewymuszone zainteresowanie. Prawie trzydzieści lat na to czekałam. Warto było.
Cud numer 2:
"Nie ma żadnych
podstaw fizjologicznych, medycznych przesłanek do tego, że
chodzisz. To jest niemożliwe, żeby na tym etapie zniszczeń w
kościach i kręgosłupie ruszać jakąkolwiek kończyną".
Tadaaam. A jednak potrafię.
Nie mam szczeliny pomiędzy kością udową a resztą stawu, nie
wiadomo, jak ona się tam w środku rusza, siłą woli chyba,
kręgosłup od dołu pożarła choroba, jest zabetonowany na czysto,
głowa kości udowej po czterech operacjach przypomina grzechotkę z
torbielami, które po wchłonięciu się powinny na powierzchni kości
pozostawić krajobraz księżycowy. A tu od marca, odkąd uruchomiły
mnie Złote Ręce Iwonki, chodzę, ba, nawet biegam, na pohybel
wszystkim i wszystkiemu, na złość tym, co nie dowierzają, zupełnie
wbrew sobie i na przekór ludziom.
Pani doktor podkreśliła również, że gdyby nie Iwonka, byłabym już sparaliżowana. Oddałam Jej moje ciało, a Ona oddała mi moje życie. Ot, tak, jak oddaje się przeczytaną książkę.
Pani doktor podkreśliła również, że gdyby nie Iwonka, byłabym już sparaliżowana. Oddałam Jej moje ciało, a Ona oddała mi moje życie. Ot, tak, jak oddaje się przeczytaną książkę.
There are so many people out
there, who will tell you that you can't. All you have to do is turn
around and say: watch me.
Cud numer 3:
"Wszystkie badania
wskazują, że nadal jest pani w fazie rzutu choroby, ale to, jak
zachowuje się pani ciało, wskazuje na okres remisji. I nikt nic z
tego nie rozumie".
Szanowni Państwo, proszę
jeszcze dodać do tego dwa miliony innych cudów z półki casual, bo
ten przykład to wyraźnie premium. Chciałam jeszcze zauważyć, że
zupełnie inaczej niż reszta ludzkości po przyjęciu Encortonu nie
tyję, a chudnę, przyjmuję w pokorze pędzlowanie gardła gencjaną
zamiast kolejnego antybiotyku, wreszcie noszę sama zakupy, myję się
bez problemu, a w Instytucie Reumatologii zamiast noszowego rozwożę
na wóżkach inwalidzkich innych pacjentów na USG i inne
skomplikowane zabiegi w celach diagnostycznych. Uśmiecham się,
wreszcie się uśmiecham, bo nie boli. Może nie boleć. Nie musi
boleć.
Cud numer 4
Przyjęcie do Instytutu
Reumatologii
Ludzie czekają na przyjęcie
tutaj miesiącami. Skręceni artretyzmem, pokonani przez ischias,
skomplikowane schorzenia reumatyczne, bagatelizowane na co dzień w
mediach i przez wycofanych w środkach lokomocji podróżnych,
sponiewierani, zniszczeni, zgnębieni i skurwieni przez ból,
poniżeni przez cierpienie żebrzą o miejsce w sercu kwitnącego
Mokotowa, czekając na znak nie wiadomo skąd.
Skierowanie do Instytutu
dostałam z Orłowskiego ostemplowane, obrandowane, podpisane krwią
i opatrzone hasłami "na cito", "pilne",
"natychmiast" i "było zejście". Coś mi mówiło,
że się uda, ale tłukło się we mnie jeszcze gdzieś przekonanie,
że przecież tyle szczęścia naraz to aż za dużo, nie wypada i
jakże to tak, bo jak się odwdzięczę. W poniedziałek po piątkowym
wyjściu z okulistyki spanikowana pojechałam na Mokotów,
zasłaniając usta maską, chowając się pod chustką i pocąc się
w autobusie w zimowej kurtce. Na dźwięk czyjegoś kichnięcia
dostawałam spazmów ze strachu, że oto ktoś za chwilę nakicha mi
w moje udręczone i niedowidzące wciąż oko, sprzeda mi kolejnego
bakcyla, bo skoro już mam skasowaną odporność, z przyjemnością
przeszczepi mi wirusa ptasiej grypy, sars albo inną XXI-wieczną
cholerę, która już teraz na pewno położy mnie płasko na
katafalku.
Do Instytutu doszłam aż z
Woronicza, co jeszcze trzy miesiące temu było absolutnie nie do
zrobienia. Zobaczyłam, jak wiosna śpiewa, kwitną kwiaty, strzeliły
forsycje, a jak spod maski wychylę nos, czuję słodki zapach
jabłonek i młodej zieleni.
Chwilę słabości miałam
jeszcze na podjeździe dla karetek, przy izbie przyjęć. Padłam tam
na kolana, zanosząc się płaczem, pomna tego, że w plecaku mam
teczkę, a w niej kartkę na wszelki wypadek: że nazywam się tak i
tak, mieszkam tu i tu, nie jestem wariatką, tylko biorę encorton,
jestem chora i potrzebuję pomocy. Sama do siebie powiedziałam na
klęczkach: "tutaj mi pomogą". Zachlipałam jeszcze
żałośnie ze trzy razy, aż poczułam, że ktoś kładzie mi rękę
na ramieniu i mówi do mnie: "Dziewczyno, wstań".
Poruszona biblijnym źródłem tych słów podniosłam głowę i
zobaczyłam nad sobą młodego ratownika medycznego, który łagodnie
się uśmiechał, a może po prostu miał ze wszystkiego kupę
śmiechu. Wstałam z kolan i dziarsko pomaszerowałam do izby
przyjęć.
Pani doktor zbadała mnie,
przyjrzała mi się, wysłuchała, jak mylą mi się słowa i
przepraszam ją po tysiąckroć i tłumaczę, że to nie
hipochondria, ani nie jestem wariatką, tylko to leki, leki tak
działają, ale mogę powtórzyć, gdyby coś było niejasne, tu jest
cała historia choroby, zgromadziłam wszystko, co mogłam, mogę
jeszcze coś donieść. Że etap myśli samobójczych pod wpływem
bólu mam już za sobą, że odkąd nie jestem już jednym wielkim
zapaleniem, wraca, powoli wracają mi radość i chęć życia, i
chcę walczyć z tą chorobą, i obiecuję, że siły w sobie znajdę,
żeby jej łeb ukręcić, kontrolować rzuty i nie dopuścić do
tego, żeby po raz kolejny oślepnąć. Ale nie myśli pani, że
sobie wmawiam cokolwiek, prawda?
Pani doktor spojrzała na
mnie spokojnie, profesjonalnie, badając mnie wcześniej po kawałku,
cierpliwie, bez zbędnych emocji, ale też bez ruchów mechanicznych
i na pamięć wyuczonych. Po czym powiedziała: proszę mi wierzyć,
jest pani jedną z bardziej chorych osób, która trafiła do
Instytutu. Podejrzewam, co to może być, ale z tą chorobą można
żyć, a w pani widać wielką siłę, bo jeśli wyszła pani z
takiego rzutu, to znaczy, że stał się cud (sic!). I pani siła
woli musiała panią z tego wyciągnąć, ale tylko dlatego, że
miała pani dobrą rehabilitantkę. Ustalam przyjęcie na czas do
dwóch tygodni. Zrobimy wszystko, żeby się udało.
Oczywiście pomyślałam
sobie: pewnie coś się obsunie, bo kontrola jutro u laryngologa o
11, wcześniej Otwock z Mamą Ewą, w czwartek kontrola u okulisty,
milion zaświadczeń, jakieś wypadki dodatkowe i może trafię do
Instytutu w czerwcu, po urodzinach, ale już do części niskopiennej
z prosektorium. Coś mnie jednak zaczęło nieść, jakaś siła,
która wypchnęła mnie ze Spartańskiej, zaniosła do GalMoku,
kazała ściąć włosy na potarganego rekruta i ugotować sobie w
domu zupę.
Czekałam każdego dnia
cierpliwie, zastanawiając się, jakimi drogami mogłabym dotrzeć do
Instytutu i podpytać, czy jest szansa na przyjęcie przed Świętami.
Kiedy w piątek zaczęłam atakować od poranka, pani w recepcji
powiedziała mi, że raczej można się spodziewać przyjęcia w Lany
Poniedziałek. Nie bardzo mi to odpowiadało, jeżeli w ogóle można
mówić o takiej instytucji, że cokolwiek może człowiekowi
odpowiadać. Musiałabym wrócić do pracy, rozgrzebać ze trzy
teksty, narazić się na encortonowy wstyd, a potem, po malowaniu
jajek, wynieść się z powrotem na Spartańską. Rwane to, ale jak
się uprzeć – realne. Coś mi w środku jednak mówiło, że
fajnie byłoby odważyć się liczyć na więcej i na to, że uda mi
się wbić na diagnostykę jeszcze przed Świętami.
W piątek miauczałam
jeszcze pani z sekretariatu, że tak cudnie by się złożyło,
gdybym trafiła do nich jeszcze przed Świętami, że jak trzeba, to
ja i Święta odwołam, ale chcę zacząć leczenie już teraz, a nie
odłogiem leżeć nieustannie albo wracać do pracy na raty. Kilka
razy dzwoniłam, potem kazali mi dzwonić po 14, zadzwoniłam
oczywiście przed, jeszcze nic nie wiadomo, nie mogłam wytrzymać w
domu, więc pojechałam do centrum i krążyłam po Empiku na
Marszałkowskiej. Mało ludzi, małe prawdopodobieństwo nakichania w
oko, ale za to przestrzeń duża i w razie czego – ma kto zadzwonić
po pogotowie.
Zadzwonili. I pierwsze słowa
pani z recepcji: "no pani Kasiu, cud się jakiś stał, że
udało się panią wcisnąć. A już wszyscy tu panią znają.
Wszyscy już o pani mówią. Proszę jutro zabrać swój kubeczek,
sztućce, strój u nas obowiązuje swobodny. Przyjęcie ma pani
jutro. I do zobaczenia". W dziale reportażu padłam swoim
ostatnim zwyczajem na kolana, a wzrok zatrzymał mi się na wysokości
nowego zbioru reportaży Joanny Bator, którą zresztą spotkałam w
sklepie dwa dni wcześniej. Kupowała podkoszulek. Zdumiona byłam
tym, że genialny pisarz korzysta z dobrodziejstw upraw bawełny
ekologicznej, bo przecież czyż nie powinno być tak, że ubiera się
w tkaniny z chmur?
Znała moje nazwisko. Ale to mniejszy pocisk niż podkoszulek z H&M za 19,9 zł.
Znała moje nazwisko. Ale to mniejszy pocisk niż podkoszulek z H&M za 19,9 zł.
Cud numer 142632849
"Sto pociech z tobą,
takie nic, nieuczesana zawsze, niedoprasowana jak psu z gardła
wydarta, patrz, jak stoisz, nieładnie siedzisz, kto tak siedzi, dama
na pewno nie; z Bałut jesteś? Z tym wstydem umrzesz; siad,
napiszesz tekst na pojutrze, co mnie obchodzi, że masz milion innych
rzeczy, ja mam event; niech sobie pani nie wyobraża, pani Kasiu, że
pani coś naprawdę znaczy, takich jak pani to tu na pęczki; fajnie
nawet piszesz, ludzie chcą to czytać, nawet mejle jakieś przyszły
do redakcji, że wreszcie teksty do rzeczy, ale my potrzebujemy
nazwiska, a ty nie masz nazwiska, muszę ci odebrać rubrykę,
kochanie; zastrzyk w oko? Teraz? O, kurwa, źle... Nie widzisz? A
przez telefon możesz podyktować tekst?"
Takie nic, a nade mną sztab lekarzy. Najlepsza opieka. Najlepszy w Polsce Instytut. Najczulsze pielęgniarki. Najlepsze ręce. Najserdeczniejsze telefony. Tylu ludzi wokół mojego łóżka. Nieustanna obecność Agi i Marcina, troska Kamili i Maćka, Złote Ręce Iwony, spojrzenie i ciepły policzek Afgańskiej Siostry na wojnie odnalezionej, belgijskie jajka czekoladowe od Złotosercnej Krysi, sernik z wiśniami od Mamy Ewy, drżący głos Taty Artura, spokojna ręka Doktor Jasik na mojej głowie, zdumione spojrzenie Doktora Batmana, nieustannie krążące wokół mnie salowe, czujne spojrzenia pielęgniarek, wnikliwe analizy lekarskie, najdroższe badania, uśmiechy w windzie, "może pani pomóc?", "proszę nie dziękować, to moja praca", "pani się to przecież należy", "oczywiście, że nie robi pani kłopotu, przecież ma pani prawo tego wymagać", "na dobro nie trzeba zasługiwać", "jesteś dla nas ważna" – prawie trzydzieści lat żyłam w przekonaniu, że prosić o pomoc to wstyd, że proszenie o pomoc to oznaka słabości, że już sam fakt mojego przyjścia na świat jest wystarczającym faux pas, że jak jeszcze czegoś wymagam, to już się losowi narażam, trzaśnie mnie po łapach za to wcześniej czy później. Przez prawie miesiąc byłam najważniejsza. Najpierw mnie to uwierało, nie mogłam sobie z tym poradzić, nie wiedziałam, jak się w tym odnaleźć, a potem okazało się, że jednak mogę to wszystko przyjąć, a potem podzielić, a tym samym pomnożyć. Popchnąć dalej. Rozdać innym. Sięgnąć głęboko do worka z cudami i sypnąć szczodrze. I taka jest w tym radość, taka harmonia, siła kosmiczna, że rozjaśnia mi myśli, porządkuje światopogląd, kasuje głupie i bezsensowne pytania, a każe zatrzymać się na geście prostym jak podanie ręki. Na tym, co ważne. Cielesne i duchowe jednocześnie. Ludzkie. Wieczne.
Takie nic, a nade mną sztab lekarzy. Najlepsza opieka. Najlepszy w Polsce Instytut. Najczulsze pielęgniarki. Najlepsze ręce. Najserdeczniejsze telefony. Tylu ludzi wokół mojego łóżka. Nieustanna obecność Agi i Marcina, troska Kamili i Maćka, Złote Ręce Iwony, spojrzenie i ciepły policzek Afgańskiej Siostry na wojnie odnalezionej, belgijskie jajka czekoladowe od Złotosercnej Krysi, sernik z wiśniami od Mamy Ewy, drżący głos Taty Artura, spokojna ręka Doktor Jasik na mojej głowie, zdumione spojrzenie Doktora Batmana, nieustannie krążące wokół mnie salowe, czujne spojrzenia pielęgniarek, wnikliwe analizy lekarskie, najdroższe badania, uśmiechy w windzie, "może pani pomóc?", "proszę nie dziękować, to moja praca", "pani się to przecież należy", "oczywiście, że nie robi pani kłopotu, przecież ma pani prawo tego wymagać", "na dobro nie trzeba zasługiwać", "jesteś dla nas ważna" – prawie trzydzieści lat żyłam w przekonaniu, że prosić o pomoc to wstyd, że proszenie o pomoc to oznaka słabości, że już sam fakt mojego przyjścia na świat jest wystarczającym faux pas, że jak jeszcze czegoś wymagam, to już się losowi narażam, trzaśnie mnie po łapach za to wcześniej czy później. Przez prawie miesiąc byłam najważniejsza. Najpierw mnie to uwierało, nie mogłam sobie z tym poradzić, nie wiedziałam, jak się w tym odnaleźć, a potem okazało się, że jednak mogę to wszystko przyjąć, a potem podzielić, a tym samym pomnożyć. Popchnąć dalej. Rozdać innym. Sięgnąć głęboko do worka z cudami i sypnąć szczodrze. I taka jest w tym radość, taka harmonia, siła kosmiczna, że rozjaśnia mi myśli, porządkuje światopogląd, kasuje głupie i bezsensowne pytania, a każe zatrzymać się na geście prostym jak podanie ręki. Na tym, co ważne. Cielesne i duchowe jednocześnie. Ludzkie. Wieczne.
Z cudów pomniejszych i do
ramki wyciągniętych:
W ciągu jednego tygodnia,
niepełnego zresztą, po powrocie do domu z drugiej strony,
załatwiłam więcej rzeczy niż w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Objechałam wszystkie biblioteki, złożyłam pokłon ulicy
Słupeckiej, dotarłam do piekarni na Francuskiej, w której pożarłam
ciepłą jeszcze bułkę z nadzieniem morelowo-migdałowym, oprawiłam
wreszcie obrazy – jeden z aukcji dla Julii, drugi od ojca Van Den
Berga, a na kilkanaście minut przed udaniem się do Instytutu
kupiłam Ewie kurtkę w kolorze delikatnego różu, którą
określiłam jako wdzianko dla My Fair Lady. Przemiła sprzedawczyni
patrzyła na mnie oniemiała, bo wybrałam najpiękniejszą kurtkę i
powinna być również najdroższą, a tu okazuje się, że cena jest
o połowę niższa niż na pozostałych towarach. W aptece obok
kupiłam specjalną pastę do zębów, za którą złaziłam nogi i
jak na złość nie mogłam jej dostać od kilku tygodni, a doktor
Sylwia powiedziała, że bez tej pasty z zębami się pożegnam po
tym, co w zębinie wyczynił Nimesil.
Po raz pierwszy od kilku
miesięcy nie przeraża mnie fakt konieczności posprzątania
mieszkania, mało tego, robię to z przyjemnością, wyrzucenie
śmieci nie jest dla mnie problemem, otwarcie okna, wytrzepanie
dywanika, zgniecenie butelki, przychylenie się po upadłą
chusteczkę, wejście do tramwaju, półpiętro z szafką na listy –
do tej pory rzeczy, na które machałam ręką, odpuszczałam, bo ból
mi na nic nie pozwalał. Jak upadło, tak leżało. Przychylałam się
przy okazji, jak upadło już kilka rzeczy i kwestia ekonomiczna
zmuszała mnie do tego, żeby za jednym zamachem stertę brudów
zgarnąć, bo wtedy boli raz, a dobrze, a nie dobrze, a wielokrotnie.
Poszłam nawet do banku,
obsłużyłam wpłatomat, zeskoczyłam w przypływie samozachwytu z
krawężnika, z otwartymi ustami patrzyłam, jak spacerują po
wiosennej trawie rudziki, pąki strzeliły kleistymi sokami tuż pod
moim oknem, zaglądają mi do mieszkanka, trawa pachnie, kwiaty
wariują kolorami, gołębie tańczą dzikie miłosne tańce. Bez
problemu się myję, kładę spać, przewracam z boku na bok i
znajduję w tym taką przyjemność, jakby to była poczwórna porcja
deseru u Grycana. Tego, co Mama Ewa najbardziej lubi: z posypką i
bitą śmietaną. Z wafelkiem tym do chrupania, o który zawsze Ewa
prosi w wersji podwójnej.
Rumiane dzieci, uśmiechnięte
psy, błyszcząca skórka jabłek, chrupiące w zębach komórki
kamienne gruszek, zapach gotującej się zupy, pianka na powierzchni
kawy, brzęk łyżeczki, pierwszy kęs sernika z Niekłańskiej,
miękkość oliwki w pierogu od Mamy Ewy, kolory broszki dla Makowej
Panienki, co ją Tata Artur przywiózł prosto z Zoppott wraz z
czterema ziarenkami kardamonu, uśmiech Agnieszki znad kołnierza
ortopedycznego, brzęk naszyjnika Marcina, królewskie pochylenie
głowy mojej Afgańskiej Siostry – tyle naraz świata ze wszystkich
stron świata. Obsiadło mnie naraz, skąpało mnie w sobie,
obsypało, obdarowało miłośnie, czule, jakby chciało powiedzieć:
to był tylko zły sen, wróciłaś, to wszystko od dzisiaj dla
Ciebie, możesz się tym cieszyć, możesz na to patrzeć, możesz
tego doświadczać, dotykać i rozsmakowywać się w tym dnia
każdego.
Czasem tylko się boję, że
worek z cudami ma jednak dno. Że przyjdzie taki moment, że tych
cudów zabraknie. To znaczy nie zabraknie, ale boję się, że będę
żyła w przekonaniu, że mam puste ręce. Że zapomnę, jak mnie los
obdarował. Bo przecież przyjdą dni zwyczajne, z raportami,
literówkami, tekstem do ramki, zaległym rachunkiem i konsultantem
mugolem. Rura się zapcha, płynu zabraknie, przełożony będzie
miał psie muchy w nosie, a sąsiadka z dołu będzie rzucać gromy,
że słucham wywrotowego radia i budzę cały pion o 5.30. Póki co
nadal uśmiecham sie na widok kłapniętego psiego ucha, na dźwięk
kropli deszczu, kiedy szumi mój czerwono-szary jak walizka Taty
Artura czajnik, kiedy dziadek z naprzeciwka kręci z chleba kulki i
rzuca nimi w spacerujące przedszkolaki z czwartego piętra – zza
węgła, żeby żadne dziecko się nie zorientowało. Wiosna, życie,
powrót, Saska Kępa. Nowa ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz