czwartek, 17 kwietnia 2014

Cud dziewczyna


W ciągu ostatnich kilku tygodni tyle razy w życiu usłyszałam słowo "cud", że naprawdę zaczęłam się już z nim oswajać. Same cuda, jeden za drugim, potem worek z cudami, co rozsypał się hojnie, aż się przestraszyłam, jak ja z tego worka wszystko ogarnę, jak tam do środka zanurkuję, jakim cudem zagarnę całe to mirakulum na szufelkę.

Zaczynamy gorący ranking cudów – to nie konkurs, ale plebiscyt, w którym do wygrania coś więcej niż przereklamowane volvo.
Cud numer 1:
"To cud, że wyszła pani z tego rzutu."
Tyle razy od kilkunastu niezależnych lekarzy usłyszałam właśnie to hasło, że później przestało mnie już sromotać, a w jego atmosferze puchłam z zadowolenia i zachwytu. Skoro to cud, że przeżyłam, to i sama częścią tego cudu jestem i nimb chwały pokrywa mnie eteryczną powłoką genialności i wyjątkowości. Po raz pierwszy w życiu naprawdę wzbudzam czymś niewymuszone zainteresowanie. Prawie trzydzieści lat na to czekałam. Warto było.

Cud numer 2:
"Nie ma żadnych podstaw fizjologicznych, medycznych przesłanek do tego, że chodzisz. To jest niemożliwe, żeby na tym etapie zniszczeń w kościach i kręgosłupie ruszać jakąkolwiek kończyną".
Tadaaam. A jednak potrafię. Nie mam szczeliny pomiędzy kością udową a resztą stawu, nie wiadomo, jak ona się tam w środku rusza, siłą woli chyba, kręgosłup od dołu pożarła choroba, jest zabetonowany na czysto, głowa kości udowej po czterech operacjach przypomina grzechotkę z torbielami, które po wchłonięciu się powinny na powierzchni kości pozostawić krajobraz księżycowy. A tu od marca, odkąd uruchomiły mnie Złote Ręce Iwonki, chodzę, ba, nawet biegam, na pohybel wszystkim i wszystkiemu, na złość tym, co nie dowierzają, zupełnie wbrew sobie i na przekór ludziom.
Pani doktor podkreśliła również, że gdyby nie Iwonka, byłabym już sparaliżowana. Oddałam Jej moje ciało, a Ona oddała mi moje życie. Ot, tak, jak oddaje się przeczytaną książkę. 
There are so many people out there, who will tell you that you can't. All you have to do is turn around and say: watch me.

Cud numer 3:
"Wszystkie badania wskazują, że nadal jest pani w fazie rzutu choroby, ale to, jak zachowuje się pani ciało, wskazuje na okres remisji. I nikt nic z tego nie rozumie".
Szanowni Państwo, proszę jeszcze dodać do tego dwa miliony innych cudów z półki casual, bo ten przykład to wyraźnie premium. Chciałam jeszcze zauważyć, że zupełnie inaczej niż reszta ludzkości po przyjęciu Encortonu nie tyję, a chudnę, przyjmuję w pokorze pędzlowanie gardła gencjaną zamiast kolejnego antybiotyku, wreszcie noszę sama zakupy, myję się bez problemu, a w Instytucie Reumatologii zamiast noszowego rozwożę na wóżkach inwalidzkich innych pacjentów na USG i inne skomplikowane zabiegi w celach diagnostycznych. Uśmiecham się, wreszcie się uśmiecham, bo nie boli. Może nie boleć. Nie musi boleć.

Cud numer 4
Przyjęcie do Instytutu Reumatologii
Ludzie czekają na przyjęcie tutaj miesiącami. Skręceni artretyzmem, pokonani przez ischias, skomplikowane schorzenia reumatyczne, bagatelizowane na co dzień w mediach i przez wycofanych w środkach lokomocji podróżnych, sponiewierani, zniszczeni, zgnębieni i skurwieni przez ból, poniżeni przez cierpienie żebrzą o miejsce w sercu kwitnącego Mokotowa, czekając na znak nie wiadomo skąd.
Skierowanie do Instytutu dostałam z Orłowskiego ostemplowane, obrandowane, podpisane krwią i opatrzone hasłami "na cito", "pilne", "natychmiast" i "było zejście". Coś mi mówiło, że się uda, ale tłukło się we mnie jeszcze gdzieś przekonanie, że przecież tyle szczęścia naraz to aż za dużo, nie wypada i jakże to tak, bo jak się odwdzięczę. W poniedziałek po piątkowym wyjściu z okulistyki spanikowana pojechałam na Mokotów, zasłaniając usta maską, chowając się pod chustką i pocąc się w autobusie w zimowej kurtce. Na dźwięk czyjegoś kichnięcia dostawałam spazmów ze strachu, że oto ktoś za chwilę nakicha mi w moje udręczone i niedowidzące wciąż oko, sprzeda mi kolejnego bakcyla, bo skoro już mam skasowaną odporność, z przyjemnością przeszczepi mi wirusa ptasiej grypy, sars albo inną XXI-wieczną cholerę, która już teraz na pewno położy mnie płasko na katafalku.
Do Instytutu doszłam aż z Woronicza, co jeszcze trzy miesiące temu było absolutnie nie do zrobienia. Zobaczyłam, jak wiosna śpiewa, kwitną kwiaty, strzeliły forsycje, a jak spod maski wychylę nos, czuję słodki zapach jabłonek i młodej zieleni.

Chwilę słabości miałam jeszcze na podjeździe dla karetek, przy izbie przyjęć. Padłam tam na kolana, zanosząc się płaczem, pomna tego, że w plecaku mam teczkę, a w niej kartkę na wszelki wypadek: że nazywam się tak i tak, mieszkam tu i tu, nie jestem wariatką, tylko biorę encorton, jestem chora i potrzebuję pomocy. Sama do siebie powiedziałam na klęczkach: "tutaj mi pomogą". Zachlipałam jeszcze żałośnie ze trzy razy, aż poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu i mówi do mnie: "Dziewczyno, wstań". Poruszona biblijnym źródłem tych słów podniosłam głowę i zobaczyłam nad sobą młodego ratownika medycznego, który łagodnie się uśmiechał, a może po prostu miał ze wszystkiego kupę śmiechu. Wstałam z kolan i dziarsko pomaszerowałam do izby przyjęć.
Pani doktor zbadała mnie, przyjrzała mi się, wysłuchała, jak mylą mi się słowa i przepraszam ją po tysiąckroć i tłumaczę, że to nie hipochondria, ani nie jestem wariatką, tylko to leki, leki tak działają, ale mogę powtórzyć, gdyby coś było niejasne, tu jest cała historia choroby, zgromadziłam wszystko, co mogłam, mogę jeszcze coś donieść. Że etap myśli samobójczych pod wpływem bólu mam już za sobą, że odkąd nie jestem już jednym wielkim zapaleniem, wraca, powoli wracają mi radość i chęć życia, i chcę walczyć z tą chorobą, i obiecuję, że siły w sobie znajdę, żeby jej łeb ukręcić, kontrolować rzuty i nie dopuścić do tego, żeby po raz kolejny oślepnąć. Ale nie myśli pani, że sobie wmawiam cokolwiek, prawda?
Pani doktor spojrzała na mnie spokojnie, profesjonalnie, badając mnie wcześniej po kawałku, cierpliwie, bez zbędnych emocji, ale też bez ruchów mechanicznych i na pamięć wyuczonych. Po czym powiedziała: proszę mi wierzyć, jest pani jedną z bardziej chorych osób, która trafiła do Instytutu. Podejrzewam, co to może być, ale z tą chorobą można żyć, a w pani widać wielką siłę, bo jeśli wyszła pani z takiego rzutu, to znaczy, że stał się cud (sic!). I pani siła woli musiała panią z tego wyciągnąć, ale tylko dlatego, że miała pani dobrą rehabilitantkę. Ustalam przyjęcie na czas do dwóch tygodni. Zrobimy wszystko, żeby się udało.
Oczywiście pomyślałam sobie: pewnie coś się obsunie, bo kontrola jutro u laryngologa o 11, wcześniej Otwock z Mamą Ewą, w czwartek kontrola u okulisty, milion zaświadczeń, jakieś wypadki dodatkowe i może trafię do Instytutu w czerwcu, po urodzinach, ale już do części niskopiennej z prosektorium. Coś mnie jednak zaczęło nieść, jakaś siła, która wypchnęła mnie ze Spartańskiej, zaniosła do GalMoku, kazała ściąć włosy na potarganego rekruta i ugotować sobie w domu zupę.
Czekałam każdego dnia cierpliwie, zastanawiając się, jakimi drogami mogłabym dotrzeć do Instytutu i podpytać, czy jest szansa na przyjęcie przed Świętami. Kiedy w piątek zaczęłam atakować od poranka, pani w recepcji powiedziała mi, że raczej można się spodziewać przyjęcia w Lany Poniedziałek. Nie bardzo mi to odpowiadało, jeżeli w ogóle można mówić o takiej instytucji, że cokolwiek może człowiekowi odpowiadać. Musiałabym wrócić do pracy, rozgrzebać ze trzy teksty, narazić się na encortonowy wstyd, a potem, po malowaniu jajek, wynieść się z powrotem na Spartańską. Rwane to, ale jak się uprzeć – realne. Coś mi w środku jednak mówiło, że fajnie byłoby odważyć się liczyć na więcej i na to, że uda mi się wbić na diagnostykę jeszcze przed Świętami.
W piątek miauczałam jeszcze pani z sekretariatu, że tak cudnie by się złożyło, gdybym trafiła do nich jeszcze przed Świętami, że jak trzeba, to ja i Święta odwołam, ale chcę zacząć leczenie już teraz, a nie odłogiem leżeć nieustannie albo wracać do pracy na raty. Kilka razy dzwoniłam, potem kazali mi dzwonić po 14, zadzwoniłam oczywiście przed, jeszcze nic nie wiadomo, nie mogłam wytrzymać w domu, więc pojechałam do centrum i krążyłam po Empiku na Marszałkowskiej. Mało ludzi, małe prawdopodobieństwo nakichania w oko, ale za to przestrzeń duża i w razie czego – ma kto zadzwonić po pogotowie.
Zadzwonili. I pierwsze słowa pani z recepcji: "no pani Kasiu, cud się jakiś stał, że udało się panią wcisnąć. A już wszyscy tu panią znają. Wszyscy już o pani mówią. Proszę jutro zabrać swój kubeczek, sztućce, strój u nas obowiązuje swobodny. Przyjęcie ma pani jutro. I do zobaczenia". W dziale reportażu padłam swoim ostatnim zwyczajem na kolana, a wzrok zatrzymał mi się na wysokości nowego zbioru reportaży Joanny Bator, którą zresztą spotkałam w sklepie dwa dni wcześniej. Kupowała podkoszulek. Zdumiona byłam tym, że genialny pisarz korzysta z dobrodziejstw upraw bawełny ekologicznej, bo przecież czyż nie powinno być tak, że ubiera się w tkaniny z chmur?
Znała moje nazwisko. Ale to mniejszy pocisk niż podkoszulek z H&M za 19,9 zł. 

Cud numer 142632849
"Sto pociech z tobą, takie nic, nieuczesana zawsze, niedoprasowana jak psu z gardła wydarta, patrz, jak stoisz, nieładnie siedzisz, kto tak siedzi, dama na pewno nie; z Bałut jesteś? Z tym wstydem umrzesz; siad, napiszesz tekst na pojutrze, co mnie obchodzi, że masz milion innych rzeczy, ja mam event; niech sobie pani nie wyobraża, pani Kasiu, że pani coś naprawdę znaczy, takich jak pani to tu na pęczki; fajnie nawet piszesz, ludzie chcą to czytać, nawet mejle jakieś przyszły do redakcji, że wreszcie teksty do rzeczy, ale my potrzebujemy nazwiska, a ty nie masz nazwiska, muszę ci odebrać rubrykę, kochanie; zastrzyk w oko? Teraz? O, kurwa, źle... Nie widzisz? A przez telefon możesz podyktować tekst?"
Takie nic, a nade mną sztab lekarzy. Najlepsza opieka. Najlepszy w Polsce Instytut. Najczulsze pielęgniarki. Najlepsze ręce. Najserdeczniejsze telefony. Tylu ludzi wokół mojego łóżka. Nieustanna obecność Agi i Marcina, troska Kamili i Maćka, Złote Ręce Iwony, spojrzenie i ciepły policzek Afgańskiej Siostry na wojnie odnalezionej, belgijskie jajka czekoladowe od Złotosercnej Krysi, sernik z wiśniami od Mamy Ewy, drżący głos Taty Artura, spokojna ręka Doktor Jasik na mojej głowie, zdumione spojrzenie Doktora Batmana, nieustannie krążące wokół mnie salowe, czujne spojrzenia pielęgniarek, wnikliwe analizy lekarskie, najdroższe badania, uśmiechy w windzie, "może pani pomóc?", "proszę nie dziękować, to moja praca", "pani się to przecież należy", "oczywiście, że nie robi pani kłopotu, przecież ma pani prawo tego wymagać", "na dobro nie trzeba zasługiwać", "jesteś dla nas ważna" – prawie trzydzieści lat żyłam w przekonaniu, że prosić o pomoc to wstyd, że proszenie o pomoc to oznaka słabości, że już sam fakt mojego przyjścia na świat jest wystarczającym faux pas, że jak jeszcze czegoś wymagam, to już się losowi narażam, trzaśnie mnie po łapach za to wcześniej czy później. Przez prawie miesiąc byłam najważniejsza. Najpierw mnie to uwierało, nie mogłam sobie z tym poradzić, nie wiedziałam, jak się w tym odnaleźć, a potem okazało się, że jednak mogę to wszystko przyjąć, a potem podzielić, a tym samym pomnożyć. Popchnąć dalej. Rozdać innym. Sięgnąć głęboko do worka z cudami i sypnąć szczodrze. I taka jest w tym radość, taka harmonia, siła kosmiczna, że rozjaśnia mi myśli, porządkuje światopogląd, kasuje głupie i bezsensowne pytania, a każe zatrzymać się na geście prostym jak podanie ręki. Na tym, co ważne. Cielesne i duchowe jednocześnie. Ludzkie. Wieczne.


Z cudów pomniejszych i do ramki wyciągniętych:
W ciągu jednego tygodnia, niepełnego zresztą, po powrocie do domu z drugiej strony, załatwiłam więcej rzeczy niż w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Objechałam wszystkie biblioteki, złożyłam pokłon ulicy Słupeckiej, dotarłam do piekarni na Francuskiej, w której pożarłam ciepłą jeszcze bułkę z nadzieniem morelowo-migdałowym, oprawiłam wreszcie obrazy – jeden z aukcji dla Julii, drugi od ojca Van Den Berga, a na kilkanaście minut przed udaniem się do Instytutu kupiłam Ewie kurtkę w kolorze delikatnego różu, którą określiłam jako wdzianko dla My Fair Lady. Przemiła sprzedawczyni patrzyła na mnie oniemiała, bo wybrałam najpiękniejszą kurtkę i powinna być również najdroższą, a tu okazuje się, że cena jest o połowę niższa niż na pozostałych towarach. W aptece obok kupiłam specjalną pastę do zębów, za którą złaziłam nogi i jak na złość nie mogłam jej dostać od kilku tygodni, a doktor Sylwia powiedziała, że bez tej pasty z zębami się pożegnam po tym, co w zębinie wyczynił Nimesil.
Po raz pierwszy od kilku miesięcy nie przeraża mnie fakt konieczności posprzątania mieszkania, mało tego, robię to z przyjemnością, wyrzucenie śmieci nie jest dla mnie problemem, otwarcie okna, wytrzepanie dywanika, zgniecenie butelki, przychylenie się po upadłą chusteczkę, wejście do tramwaju, półpiętro z szafką na listy – do tej pory rzeczy, na które machałam ręką, odpuszczałam, bo ból mi na nic nie pozwalał. Jak upadło, tak leżało. Przychylałam się przy okazji, jak upadło już kilka rzeczy i kwestia ekonomiczna zmuszała mnie do tego, żeby za jednym zamachem stertę brudów zgarnąć, bo wtedy boli raz, a dobrze, a nie dobrze, a wielokrotnie.
Poszłam nawet do banku, obsłużyłam wpłatomat, zeskoczyłam w przypływie samozachwytu z krawężnika, z otwartymi ustami patrzyłam, jak spacerują po wiosennej trawie rudziki, pąki strzeliły kleistymi sokami tuż pod moim oknem, zaglądają mi do mieszkanka, trawa pachnie, kwiaty wariują kolorami, gołębie tańczą dzikie miłosne tańce. Bez problemu się myję, kładę spać, przewracam z boku na bok i znajduję w tym taką przyjemność, jakby to była poczwórna porcja deseru u Grycana. Tego, co Mama Ewa najbardziej lubi: z posypką i bitą śmietaną. Z wafelkiem tym do chrupania, o który zawsze Ewa prosi w wersji podwójnej.
Rumiane dzieci, uśmiechnięte psy, błyszcząca skórka jabłek, chrupiące w zębach komórki kamienne gruszek, zapach gotującej się zupy, pianka na powierzchni kawy, brzęk łyżeczki, pierwszy kęs sernika z Niekłańskiej, miękkość oliwki w pierogu od Mamy Ewy, kolory broszki dla Makowej Panienki, co ją Tata Artur przywiózł prosto z Zoppott wraz z czterema ziarenkami kardamonu, uśmiech Agnieszki znad kołnierza ortopedycznego, brzęk naszyjnika Marcina, królewskie pochylenie głowy mojej Afgańskiej Siostry – tyle naraz świata ze wszystkich stron świata. Obsiadło mnie naraz, skąpało mnie w sobie, obsypało, obdarowało miłośnie, czule, jakby chciało powiedzieć: to był tylko zły sen, wróciłaś, to wszystko od dzisiaj dla Ciebie, możesz się tym cieszyć, możesz na to patrzeć, możesz tego doświadczać, dotykać i rozsmakowywać się w tym dnia każdego.
Czasem tylko się boję, że worek z cudami ma jednak dno. Że przyjdzie taki moment, że tych cudów zabraknie. To znaczy nie zabraknie, ale boję się, że będę żyła w przekonaniu, że mam puste ręce. Że zapomnę, jak mnie los obdarował. Bo przecież przyjdą dni zwyczajne, z raportami, literówkami, tekstem do ramki, zaległym rachunkiem i konsultantem mugolem. Rura się zapcha, płynu zabraknie, przełożony będzie miał psie muchy w nosie, a sąsiadka z dołu będzie rzucać gromy, że słucham wywrotowego radia i budzę cały pion o 5.30. Póki co nadal uśmiecham sie na widok kłapniętego psiego ucha, na dźwięk kropli deszczu, kiedy szumi mój czerwono-szary jak walizka Taty Artura czajnik, kiedy dziadek z naprzeciwka kręci z chleba kulki i rzuca nimi w spacerujące przedszkolaki z czwartego piętra – zza węgła, żeby żadne dziecko się nie zorientowało. Wiosna, życie, powrót, Saska Kępa. Nowa ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz