piątek, 17 marca 2023

Nowa wiosna

 

Minęła dekada, odkąd na żywo po raz pierwszy zobaczyłam Afgańską Siostrę. Nie bardzo mamy kiedy poświętować, bo Asia dużo pracuje. Ja niezmiennie też, ale wreszcie jestem przekonana do tego, co robię.

Uważaj, o czym marzysz – mówili. Nie wiem, czy uważałam. Bo miałam wielkie marzenia o pracy w szpitalu jako lekarz. Tyle że co prawda studiuję trzeci w życiu kierunek, ale tym razem to nie medycyna.

Od początku marca pracuję w szpitalu w Konstancinie w poradni zdrowia psychicznego dla dzieci i młodzieży jako psychoterapeutka. Samej było mi trudno uwierzyć w to, że na trzecim roku studiów dostałam w tym zawodzie pracę na etacie.

Po licznych perturbacjach, egzaminach w szkole, warsztatach uzupełniających i mnogich terapiach własnych – oto jestem.

Mam przestronny, jasny, słoneczny, ciepły i całkowicie pusty gabinet. Sąsiaduje z izolatką oddziału dla dzieci i młodzieży. Dlatego czasem słyszę, jak trudne jest młodzieńcze chorowanie. Kiedy lękowcy w gabinecie słyszą krzyki i płacz, ich lęki eskalują, a ja z prędkością błyskawicy szukam innego gabinetu.

Tyle się zdarzyło, że nie wiem, od czego zacząć. Nie byłam w stanie pisać. Ani słowa, nic. Zapamiętałam jednak, że pisanie pozwalało mi porządkować myśli i stanowiło coś w rodzaju autoterapii. Robię więc kolejne podejście do próby porządkowania myśli.


W tym tygodniu Kostek obchodzi siódme urodziny. Najprawdopodobniej w tym tygodniu urodzi się również jego brat – Kajetan. Wszyscy siedzą jak na szpilkach, chyba tylko tata najlepiej wszystko znosi – albo, jak na Marcina przystało, najlepiej się ze swoim napięciem kryje.

Konstanty tworzy nowe słowa i określenia, jak to, że „spojler doszybsza”. Nie wiem, dlaczego pozornie genialne mózgi osób dorosłych nie tworzą takich pięknych słów i skojarzeń. Konstanty kocha czekoladę, Nutellę, klocki Lego i wspólne czytanie. To ostatnie najbardziej mnie cieszy, rzecz jasna, bo Kostek już dawno się zorientował, że kompanii do zabaw w gwiezdne wojny ze mną nie będzie. Ucdzymy się razem obsługi analogowego zegarka i to też jest fajne, bo sprawdza się odwieczna zasada: jeśli nie umiesz czegoś wytłumaczyć dziecku, to znaczy, że sam tego nie rozumiesz. Najważniejszym dla mnie momentem, który nakarmił moje niedoszłe matczyne ego było to, że Kostek zapamiętał, że godzina ma sześćdziesiąt minut. „Ile minut w godzinie, a godzin w wiecznoooości” – śpiewała onegdaj Babcia, najgłośniej ze wszystkich w kościele.


Babci nie ma już ze mną tak długo. To już pięć lat, Babuniu. A ja wciąż czuję Twoją obecność. Wciąż tęsknię za Twoim drożdżowym ciastem. Przed wyjściem z domu do pracy słyszę Twój głos: jadłaś śniadanie? Czapkę masz? Noszę się ciepło, Babuniu, chociaż niezmiennie mi samotnie. Widać to już część mnie i tak pozostanie. Za to coraz sprawniej buduję relacje. Co nie znaczy, że doskonale, nie.


Od maja ubiegłego roku nie mam kontaktu z mamą. Miała wczoraj urodziny. Nie chce mnie znać. Początkowa cisza z jej strony rwała mi wnętrzności na mięsne serpentyny, które wiły mi się wokół nóg i odurzały rozkładem pochodzącym z międlo0nych w głowie ruminacji. Jej nieobecność w moim życiu objawia się coraz mniej intensywną obecnością. Zdarzają mi się już całe godziny, w których nie zastanawiam się, co robi, czy niczego jej nie brakuje, czy jej nic nie boli. Bogna orzekła: „być może pani mama znalazła jedyny możliwy powód, żeby panią przed sobą ochronić”. Dawna Kasia oblałaby to zdanie morzem wzruszenia i goryczy. Coraz więcej dorosłej Kasi we mnie wzrusza ramionami na to dictum i stwierdza, że moja mama nie ma w żadnym wypadku dostępu do takiego sposobu myślenia. Nigdy nie była mi mamą, dlaczego miałaby się troszczyć o moje dobro – wszak odkąd pamiętam na pierwszym miejscu stawiała tylko swoje.


Niedźwiedź spodziewa się dziecka, ale zarówno jego związek, jak i ciąża jego dziewczyny są powikłane. W tej sytuacji oczywiście najbardziej żal mi dziecka, bo wiadomo, że dorośli jakoś sobie zawsze poradzą.


Pio kupił sobie samochód w kolorze ciemniej czekolady i był to taki zwrot w jego życiu, że nagle znalazł sobie w nim dziewczynę. Twierdzi, że może i rocznikowo ma 40 lat, ale czuje się jak szesnastolatek i dobrze mu w nimbie szalejących neuroprzekaźników. Chichocze i pozostaje zupełnie poza kontaktem, co mnie w sumie bawi, cieszy i wzrusza. Ale rozumiem, co miał na myśli Yalom: „nie lubię terapii zakochanych pacjentów. Są nie do zniesienia.”. Piszę to z uśmiechem i wielką miłością, bo Pio kocham stale i niezmiennie, ale, kamaaan, dowodem n jego niepoczytalność w wyniku zakochania jest to, że twierdzi, że jego stabilność zawodowa i fakt zakochania to moja zasługa. Widzieliśmy się ostatnio bodaj wtedy, kiedy byłam jeszcze na Sparcie. Niech się smaruje tym cudnym stanem, zakładam, że to właśnie dzięki niemu właśnie do Polski wkracza wiosna.


Wieczory spędzam w gabinecie albo nad lekturą podręczników klinicznych o zaburzeniach osobowości i młodzieńczych lękach przed życiem. Dlaczego ja się tej młodzieży nie dziwię? Czemu mnie to nie dziwi, co? Może dlatego, że tak kiepski świat zafundowaliśmy sobie nawzajem? Dlatego wobec buntu nastolatków pozostaję głęboko pokorna.


Konstanciński szpital mieści się w środku lasu, a zdarza się, że odległości między wizytami kolejnych pacjentów są spore. Dlatego staram się ruszać jak najczęściej i jak najwięcej – wychodzę do lasu, gapię się na wiewiórki, wchodzę w coraz gęstsze poszycie. Oddycham pomiędzy sesjami, zbieram siły do wspierania w pchaniu wózka ze smutkiem adolescenta.


Ta uporczywa nieobecność w rzeczywistości była jednak czasem niezbędnym do jakiegoś wewnętrznego usprawnienia. Chodzę już pewniej, bólu czuję tyle, co można znieść. Choć bywają dni słabe i cieleśnie nazbyt obecne.


Bardzo tęsknię za pisaniem, ale ścieżka neuronalna w moim mózgu wyżłobiona przez wychowanie w rodzinie głęboko dysfunkcyjnej cały czas zastawia na mnie pułapki. Mierzę się więc z przekonaniem, że piszę niewystarczająco mądrze, niewystarczająco dobrze, że nie mam nic do powiedzenia. Czasami tej fali lęku udaje się mi podciąć nogi. A potem sięgam po którąś ze współczesnych książek z blurbem zawierającym słowo „arcydzieło” i nagle okazuje się, że może nie jest ze mną wcale tak źle. Bo przecież ja nigdy nie chciałam stworzyć arcydzieła. Chciałam pisać tak, żeby inni choć przez chwilę stali się mniej samotni.


Marcowe słońce grzeje moje plecy. Dzisiaj w lesie widziałam, że wiewórka wspięła się niemal na sam szczyt sosny. Na drugie śniadanie zmiksowałam mrożone jagody ze skyrem i przypomniała mi się Babcia – jak roześmiana zbierała jagody, a potem w kuchni polewała je śmietaną i posypywała cukrem. Pacjenci z oddziału rehabilitacji już mnie rozpoznają z daleka. Odpowiadamy sobie „dzień dobry” i razem sarkamy na jakość posiłków w szpitalnej stołówce.

Mimo wszystkiego, co mam za sobą, codziennie wstaję i jakimś cudem daję radę.

To prawda, że jesteśmy stworzeni do robienia rzeczy trudnych.