niedziela, 2 marca 2014

Witaj, wiosno, witaj, Siostro

Pierwszy marca to był wielki dzień. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam na oczy moją Siostrę i spędziłam z Nią większość dnia. Pięknego dnia. Na świeżym powietrzu, w słońcu, podróżując skrzypiącymi tramwajami.
A wszystko wskazywało na to, że o wyjściu z domu nie będzie mowy. Od rana noga dała taki popis niesubordynacji, że przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem nie odwołać spotkania, żeby nie narażać Asi na widoki z pogranicza trwogi i widowiska rodem z pokazów Cirque du Soleil. Jeszcze w windzie ważyłam w ręce kolejną dawkę zbawiennego Nimesilu - a może jednak naćpać się do tego stopnia, żeby nawet oddechu nie czuć? Tak bardzo chciałam Asi oszczędzić tego widoku. Ale że zwiększanie dawki to klasyczna równia pochyła, moja interwencja zbrojna w działanie nerek i wątroby sprowadziła się do nerwowego obracania saszetki w rękach. Saszetki do sporządzania zawiesiny, którą łykam jak Vibovit, wsypując bezpośrednio pod język i czekając, aż cytrynowy proszek za mniej więcej pół godziny pozwoli mi łaskawie zawiązać buty. Dojechałam do Centrum, nawet dość zgrabnie pokonałam schody, czekałam na Asię pod Rotundą.

Przypomniało mi się, jak wczesną jesienią w tym samym miejscu czekałam z utęsknieniem na Anię. Przyjechała z Anglii tylko na jeden dzień, a ja wypatrywałam za nią oczy, bo nie mogłam się doczekać, aż uśmiechnięta wynurzy się z podziemi, powita mnie jej perlisty śmiech i wtedy znowu uwierzę, że Platon nie kłamał. Rozejrzałam się po dziwacznym krajobrazie warszawskiego city: a to szkaradne kreacje gigantycznych i Bóg jeden wie komu potrzebnych billboardów, a to nieregularne kikuty drapaczy chmur, a to dumne szklane domy, w których odbijały się sunące leniwie sobotnie chmury. Kilka osób obrzuciło mnie zaciekawionym spojrzeniem, a ja zastanawiałam się, jak Asia postrzega to miasto, czy bedzie dla niej gościnne i łaskawe, czy je polubi i czy w pracy będzie się spełniać. Jak czuje się człowiek, który z walizki jeszcze nie do końca otrzepał wojenny afgański kurz i zupełnie sam przyjeżdża do obcej i przeważnie obojętnej stolicy w poszukiwaniu - no właśnie: siebie?
Nie czekałam nawet trzech minut. Wynurzyła się od strony Jerozolimskich, szła spokojnym, jasnym krokiem, w radosnych, kolorowych spodniach i ze złotoblond koczkiem spiętym na pohybel zachmurzeniu. Było 997 hektopaskali. Bezkofeinowo podbiła ciśnienie do poziomu przyjaznego dla ludzi. Ona naprawdę istnieje! Nie to, co Fantom: raz majaczący na Starej Ochocie, raz skryty za filarem klubokawiarni. Żywa, prawdziwa, uśmiechnięta i radosna. Ma tak piękne, delikatne, klasyczne i kobiece rysy, migdałowe księżyce paznokci, delikatnie wykrojone różowe usta. Taką piękną Siostrę od Losu dostałam. Poza tym każdy jej ruch, każdy gest świadczy o tym, że jest damą, widać w jej zachowaniu wielką kindersztubę, ale też zwyczajną kulturę delikatności obycia. Ja z moim zwariowanym i nazbyt nieraz spontanicznym podejściem do spraw wielu (przykładem może być chociażby nieustanny konflikt z grzebieniem, a okresowo z żelazkiem) wyglądam i nieraz zachowuję się w jej obecności jak młodsza i niesforna siostra rodem z "Meridy Walecznej" - tyle że jestem zbiorem najbardziej negatywnych cech nieznośnych trojaczków. Co prawda nie poruszam się tak szybko jak oni, nie mam nawet szans na to, że zawisnę na linie albo zjadę na niej jak Tarzan, ale poziom odmóżdżenia w wielu działaniach mam ten sam, co oni. I to nie po podsumowaniu, a podzieleniu. Taka karma. Może moja wesołkowatość, nieustanne wyśmiewanie czegoś, dzielenie na trzy-cztery bezsensowne części i wyciąganie bezsensownych abstraktów jest dla mnie sposobem na to, żeby od bólu nie oszaleć? Wczoraj zamiast rozważyć za i przeciw co do lokalizacji mieszkania na Jelonkach dla Asi, skupiłam się na tym, że właścicielka mieszkania utrzymuje, że studiowała akustykę, a teraz kończy prawo, ale na żadnej półce nie widziałam ani jednej książki. Z lubością przypomnę, że jedną z najpoważniej rozważanych przeze mnie kwestii afgańskich było to, czy znajduje się tam fryzjer. W porównaniu z tym żenującym popisem intelektu popis lingwistyczny w Muzeum Techniki w związku z modelem Alouette wydaje się naprawdę niezgorszym bon motem.

 

Błogosławione niech będą sieciowe kawiarnie na tyle pojemne, żeby o 10 nie trzeba było przepychać się między ludźmi spragnionymi kanapki a amatorami wiśniowej bezy. Muzyka była nieco za głośna, ale Asi słucha się jak najlepszego mówcy. Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, ile w niej spokoju, ile wyważenia, harmonii i jakiejś takiej zgody. Na wszystko, co niesie dzień. A do tego ciepła kobiecość, zupełnie pozbawiona neurotycznych zachowań i nieskoordynowanych gestów, które z kolei są moją domeną.
Zapamiętałam, z jaką fascynacją mówi o wojnie. Ale nie ma to nic wspólnego z jakąś perwersyjną przyjemnością. Fascynujące, bo przecież stan wojny nie jest stanem naturalnym, a jednocześnie człowiek tak łatwo dostosowuje się do nowych dla siebie warunków, choćby najtrudniejszych. Z niemałym przerażeniem przyjęłam informację o tym, że gdyby dostała wezwanie, pojechałaby na wojnę niezwłocznie. Przerażeniem i podziwem. Czy od wojny uzależniła Asię adrenalina, czy świadomość, że kontynuuje misję Taty? Jeszcze tak mało się znamy, ale tyle Jej gestów wydało mi się znajomych, swojskich, a przy okazji jakoś cementujących. Nigdy nie zapomnę widoku klucza dzikich gęsi, które przeleciały nad nami w przeraźliwie głuchej ciszy na Jelonkach na nieco ascetycznym wizualnie osiedlu, które spowiła mgła i wytłumiła nawet odgłosy trasy szybkiego ruchu widocznej z okien klatki schodowej. Kiedy otworzyła portfel, zobaczyłam zdjęcie Jej Taty. Bardzo mnie to wzruszyło. Odwróciłam szybko wzrok, bo w tym widoku było coś boleśnie intymnego, jakaś tajemnica, do której nie mam dostępu i chyba nawet nie powinnam starać się o ten dostęp. Po prostu to przyjmuję. 

Ale już jako zjawisko muszę opiać fakt, że wczoraj przez większość dnia chodziłam i to w tempie dorównującym emerytkom na Banacha, a biodro jakoś szczególnie nie protestowało. Kiedy zawisłam Asi na szyi jeszcze pod Rotundą, już wtedy odpuściło. Chodziłam wczoraj jak na mnie bardzo dużo, a jednak biodro rwało tylko wtedy, kiedy siadałam. Czyl dawało mi wyraźny znak, że odpowiada mu ruch. Jakkolwiek by było - lubi chodzić. Zgina mnie wtedy jak staruszkę, wykręca, tumani, ale działa i po kilku minutach chodze w miarę płynnie. Jak posiedzę - równie dobrze zaraz po wstaniu mogę się natychmiast ukrzyżować.

Asia moją powolność znosiła dzielnie, nie dała po sobie poznać, że ją spowalniam, że przeze mnie spóźnia się na spotkania z agentami. Zgodziła się nawet pojechać ze mną na Waszyngtona, żeby obejrzeć nasze dawne mieszkanie. Dzielna, wspaniała dziewczyna.
Spotkałam w życiu wielu dziwnych ludzi, ale musze przyznać, że mam dużo szczęścia do wartościowych i dobrych. Takich, od których mogę się uczyć: taktu, stonowania, klasy. No, ale jak mawia Król Artur, z tym wstydem bałuckim będę już musiała umrzeć.
Musżę nad sobą pracować, żeby przy Asni nie narzekać, nie skręcać się, nie kwasić, tylko służyć Jej radą, pomocą, jak trzeba. W ogóle być przydatną. Ma w sobie tyle cierpliwości. I nawet napisała mi wczoraj "cała przyjemność, duma i zero uprzedzeń po mojej stronie! Wiesz, co było fantastyczne? Miałam wrażenie, że znamy się od zawsze i tylko długo się nie widziałyśmy..." Tym zdaniem absolutnie mnie urzekła. I tym, jak w tramwaju odruchowo wyciągnęła do mnie rękę, kiedy dźwigałam się z niskiego i trzeszczącego siedzenia. U kogoś innego taki gest budzi we mnie agresję. U Asi mnie poruszyło, zmiękczyło, było takie naturalne i ciepłe.

Kiedy wysiadałam na Berezyńskiej, pomarańczowo-różowa słoneczna kula kłaniała się Wiśle. Widziałam pierwszy wiosenny zachód słońca w obecności Siostry. Jeszcze nagie i zmęczone mrozem gałęzie na alei Waszyngtona kłaniały się sąsiadkom z drugiej strony nisko, ale to wszystko niedługo zakwitnie, ubierze się w zieleń, zaszumi ciepłem i gościnnością. I  razem będziemy patrzeć na bobry, razem pójdziemy nad staw, pokażę jej wodospad i miejsce, gdzie zaczepiła mnie pani Grońska, bo podarła rajstopy i niezwłocznie musiała je ściągnąć, a wstydziła się biegaczy, więc potrzebowała sekundanta do zasłonienia w krzakach.
Dziadek z naprzeciwka chyba też poczuł wiosnę, bo już nie tylko wypatruje przez okno, z jaką częstotliwością pani Lidia z drugiego piętra wyprowadza swojego doga i jamnika bez nogi, ale też uprawia coś na kształt audiencji: przywdziewa kolorową kamizelkę, wychodzi na balkon i, wyprostowany, nie przepuści żadnemu przechodniowi. Zerkam teraz na niego przez okno: siedzi tradycyjnie na wysłużonym fotelu, pije barszcz z bulionówki. Już prawie piąta, będzie jadł jabłuszko bez skóry. Nie pamiętam, czy dzisiaj coś jadłam.
Nie jestem nawet głodna, dzisiaj mam być dzielna, bo zrobiłam sobie dzień detoksu. Nie wzięłam żadnego leku przeciwbólowego. Moje nastawienie do świata jest sinusoidalne: a to mam ochotę zabić kogoś tylko dlatego, że mnie ściemnia się w oczach od bólu, a to popłakuję z bezsilności, zerkając na najnowszy rentgen.

W piątek rozmawiałam z Panem Fi. Tak bardzo go zaniedbałam. Tak dawno się z nim nie słyszałam. Na dźwięk "dobry wieczór, panno Kaś" dostałam palpitacji z radości. Zaczytuje się w Mironowych "Donosach rzeczywistości", przerażony tym, co z tekstem swego czasu zrobiła cenzura. Mówił, że miał dreszcze, jak pomyślał, jak cenzor kaleczył tekst. Mnie dreszczem napawa to, jak bardzo ten człowiek mentalnie przynaleźy do świata literackiego: wydaje się uobecniać i zaistniewać przez jeszcze większe przeżycie literatury. "Nabieranie ciała przez nicość". Przypomniało mi się, jak kiedyś poszliśmy razem do kina na Żoliborzu. Na jakiś szwedzki film, a w głównych rolach watahy wilków i bezbrzeżne szwedzkie pustki. Pamiętam zapach jego koszuli, zapach tytoniu i ojcowskiego bezpieczeństwa. A potem oparł twarz na dłoni, a ja usłyszałam chrzęst jego zarostu. I pomyślałam, że pewnie tak musi brzmieć ojciec. Chciałam tak trwać do końca świata, spokojna, bezpieczna, wpatrzona w ekran z dzikimi aktorami w obecności najlepszego Redaktora, jakiego ma nasz kraj.

Weekend zaliczam do zaskakujących. Oprócz tego, że tekst o mediach dziecięcych dziwnym trafem nie chce pisać się sam, o tyle udało mi się wczoraj popatrzeć na wiosnę, zachwycić Siostrą, obejrzeć "Biały" Kieślowskiego i usłyszeć od Pana Fi pochwałę, że na piątkowy wieczór wybrałam lekturę "Kompleksu Portnoya".
Jeszcze jedna refleksja. Dziesięć lat temu zdawałam maturę. Zachwycona tym, że wstępujemy do Unii, łapię Pana Boga za nogi, bo planuję studia, płakałam ze wzruszenia na widok powiewających flag Pomarańczowej Rewolucji. Święto wolności, dzień zwycięstwa. Wolna Ukraina, Jedna Europa.
Po dziesięciu latach Rosja narusza przestrzeń powietrzną Ukrainy. Ciągnie na Krym, który kojarzy mi się z piszczącą biedą, liczydłami w sklepach w Bakczysaraju i słodkimi winogronami, od których uginały się sierpniowe winorosle, sącząc dobroczynny sok nawet na zakurzoną ulicę. I jeszcze jedno pamiętam, jak przechadzając się po krętych uliczkach małego miasteczka zobaczyłam, że starowinka próbuje naprawić rozpadający się dach swojej rachitycznej chatki. Umęczona upałem i przydrożnym kurzem, zatrzymałam sie i łamanym rosyjskim zapytałam: "Dzień dobry, co Pani robi?" Przygarbiona i zasuszona jak figa staruszka z trudem odgięła się w moją stronę. Uśmiechnęła się, poprawiła chustkę na głowie i odpowiedziała: "dyszu".

Oddycham. Żyję. Afganistan oddał mi Siostrę.
Nad Kremlem i Krymem czarne chmury.       
Podminowany jest Tunel Gotarda.