poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Kisiel i kwiecień

Z drżącym sercem i kulą w kolorze alarmu przeciwpożarowego pojechałam na Spartańską celem rozpłakania się. Bo tylko na taki komunikat mnie stać, kiedy chcę zgłosić jakąś potrzebę. Moja słabiutka racjonalna część mówi mi, że jak najbardziej mi się to należy, bo nie choruję na wrastające paznokcie. Natomiast mój wewnętrzny krytyk wrzeszczy na mnie nieskończenie i najchętniej w dniu wlewu kazałby mi zasiąść do analizy rynkowej.
Rozerwane w połowie zdanie nie jest jednak dobrym rokowaniem dla dziennikarza. dlatego kiedy uświadomiłam sobie, że mam po weekendzie majowym wrócić do pracy, poczułam atak paniki. Nie, no nie, jak gadam z Łukaszem przez telefon, to nie dokańczam zdania. O 13 muszę się kłaść, bo zaczynam słaniać się na nogach. O 22 muszę być w łóżku, bo inaczej następnego dnia działam jak zepsuty termostat. I płaczę, dużo płaczę. Ale to raczej objaw dochodzenia do zdrowia.

Dojechałam, skuliłam się zewnętrznie i wewnętrznie. Jezuuuu, naczelny tak strasznie się zemści, zniszczy, zetrze w moździerzu. I te drwiące redakcyjne spojrzenia. I to "jebie mje to, ja jadę na urlop, więcej mnie tu nie będzie niż będę. I chuj". "Ja sram na twoje pieniądze". "Zapamiętaj sobie, ja już więcej kaleki nie zatrudnię".
Sio. Idźcie sobie. Zejdźcie ze mnie, kowale bezskrzydłe myśli pracowniczych.  Tak się nazywają te czarno-czerwone robaki, których wczesną wiosną tyle w parkach i na ulicach. Jejku, jaką odrazą napawają mnie te stworzenia. A podobno są zupełnie nieszkodliwe. Tylko czemu na drzewach takie ich roje?


A tu nagle - cud z nieba. Doktor Kornelia. Ta, która po wlewie ze mną rozmawiała. Zaczęłam się gęsto tłumaczyć, oplatając, że ja naprawdę chcę wrócić do pracy (prawda najprawdziwsza), ale nie daję rady skończyć zdania (prawda najprawdziwsza), zapominam, co miałam powiedzieć, boję się, że popełnię błąd (półprawda - boję się poniżenia przez naczelnego. Bo nie mam problemów z przyznawaniem się do błędu. Ale mam problem z tym, żeby znosić kpiny i podejrzenia o to, że chorobę sobie wymyśliłam.)
No i tłumaczę się, oplatam, łzy mi napływają do oczu, brakuje mi tchu, pacjenci w poczekalni patrzą, patrzą na mnie z zaciekawieniem, w oczekiwaniu na rozpad komórkowy.
Filigranowa Kornelia kładzie mi rękę na przedramieniu:
- Pani Kasiu, cały Instytut zna pani przypadek, nawet noszowi. Nikt tu nie ma wątpliwości, jak bardzo pani jest chora. A lekarz jest od tego, żeby orzec, czy pani do pracy się nadaje, czy nie. Choćby pani na rzęsach stanęła, to wskazań do powrotu do pracy nie widzę. Pani jest w trakcie ciężkiego rzutu. Wiem, że jestem niewysoka, ale proszę ze mną nie dyskutować w tej kwestii, bo ja się na mediach nie znam, ale na wynikach biochemii już tak.

Stałam jeszcze przez chwilę z rozchylonymi ustami. Pani doktor uśmiechnęła się:
- Pani jest bardzo zmęczona. Czy ma się panią kto zająć?

I to było o jedno pytanie za dużo. Złapałam rozpaczliwie powietrze, żeby nie ryknąć płaczem.
Doktor Kornelia kazała mi usiąść. I pojechać do kogoś, kto się mną zajmie. Coś bolesnego rozerwało mi klatkę piersiową, ale czułam, że nie wolno mi się rozpłakać. Nie teraz. Nie tam.

Na Mokotowie coraz większe liście kasztanowców we fluorescencyjnej zieleni. Zwisają z gałązek jak szmatki. Magnolie marzną, nie rozchylają pąków, boją się zimna. Po niebie przetaczają się zwaliste kłęby chmur, od czasu do czasu połykając słońce. Nie zdejmuję wciąż czapki, choć cienka, ani szalika. Wieczorami wiatr przejmujący. Noce lodowate. Stawy krzyżowo-biodrowe nienawidzą takiej pogody, jak słusznie zauważyła Ania. Ale i to minie. Wszystko minie. Na szczęście.

Pojechałam do Instytutu autobusem, bo samochód wymaga zginania biodra i szybkich reakcji. O ile ja mogę zginąć, o tyle nawet po śmierci nie wybaczyłabym sobie, gdyby komuś coś się stało z mojej winy. Zatem i w umieraniu jestem słaba. Pojechałam autobusem numer 222 z przystanku Foksal. Czekałam na chodniku, wyciągałam twarz do słońca, od czasu do czasu zerkałam na Manufakturę Cukierków. Wreszcie przyjechał spóźniony autobus. Oczywiście wszyscy młodzi i emeryci wskoczyli do autobusu jak sarenki, zajęli najlepsze miejsca. Ale ja już o nie nie walczę, wystoję, czasem właśnie tak jest lepiej. Podchodzi do mnie jakiś pan, kiedy już rozparcelowałam się z książką, wciśnięta w kąt autobusu, żeby zamortyzować ewentualny upadek.
A to pan Krzyś. Poznaliśmy się na krioterapii. Też ma ZZSK. Był bardzo miły, ładnie się uśmiechał i nie gapił się na mnie uporczywie w Instytucie. Ponieważ w Alejach Ujazdowskich autobus stanął w korku, z pana Krzysia się wylało. Szerokim strumieniem. Rwącą rzeką.

- Ja to sobie tak pomyślałem, że pani to z innego świata jest. Bo widać, jak strasznie panią boli, a pani się uśmiecha. I zobaczyłem na tym pani skierowaniu wtedy, że pani ma to, co ja i myślę sobie, że pani mnie rozumie. Bo mnie też tak boli, odkąd pamiętam.
Ja spawaczem byłem całe życie, teraz to na rencie już. Ale ja myślę, że mi się to zrobiło, że ja musiałem pięć lat w Niemczech na robotach stać po dwanaście godzin nieraz. I to wtedy się zaczęło.
Ale, pani, kto mnie nie widział, kto mnie nie badał. W Lublinie to mówili, że ja jestem taki przypadek książkowy, tylko że wszystko u mnie odwrotnie. Że tak jak w podręcznikach podają te tam cechy tej choroby i to odwrócić - o, to wyjdzie, że to o mnie. Że u mnie nie ma pewności co do niczego, wiadomo tylko, że chory i że lepiej raczej nie będzie.
Ano tak, nie można operować, a mi to te profesory z Lublina nawet na wyniku rezonansu napisali, że nie wolno mnie skalpelem dotknąć. Ale pani, ja bym się cały dał pokroić, żeby tylko ten ból zszedł. Pani wie przecież. Niech mnie na plasterki potną. A pani, jak teraz mi się to ścięgło Achillesa zapaliło, co to się działo, pani. A jak mnie wzięli tu w Instytucie na USG, zdejmowałem kapcie, a nie wiedziałem, że tam rurka od tej leżanki jest. Jak ja przyłożyłem tą piętą ze ścięgłem, to pani, ja myślałem, że skonam. Że skonam, myślałem - taki to ból był.
Pani, ale co mi się z sercem nieraz dzieje. Ojciec mój nieboszczyk młodo na serce odumarł, siostra też, sześćdziesiąt sześć lat miała. To ja się boję, co nie? No bo kto by się nie bał. O, no, pani też się boi, no właśnie. Młody i stary się boi. A jednego dnia to mi przez tę chorobę i serce, i nerkę naraz wyłączyło. Żona mi poduszki pod plecy kładła, ale w końcu pogotowie mnie zabrało, bo że zawał myśleli. A to od tej choroby tak się zrobiło.
Ano może włączą tę biologię, może włączą, kto tam wie, co to jest. A jak? Pani, a co pani myśli, ja to i Dexaven brałem w zaszczykach. No, cztery można wziąść, a ja sześć brałem, dopiero przechodziło. Ale mój lekarz się dopiero tam doczytał, że to tam do rzeszotowienia kości prowadzi i mi wziął cofnął to. No, bo jak na spacer z psem szłem, to aż mi kolana do tyłu szły, pani. Tak mnie to zniszczyło. No ale cżłowiek by kamienia ugryzł, sama pani wie. No, ja mówię, ja wiem, ze pani mnie zrozumie.
Pani też brała Encorton? Oooo, pani, ja pięc lat brałem! Jak: niemożliwe? No możliwe, pięć lat, po dziesięć miligramów. Tak. Jak słowo daję. O, pani, nie daj Boże - to mi może i pomagało, ale pani, co się we łbie dzieje. Ja w głowie kisiel mam po tym. Kisiel, pani. Co to za świństwo jest. Żona to mi na kartce po kolei wypisuje, co mam zrobić, rano ja tę kartkę znajduję. No i oprócz tego na głos do siebie jeszcze mówię, bo czasem nie wiem, co mówię i co zrobiłem. Albo myślę, że może mi się przyśniło. Tak to jest. No. Straszne, pani, straszne. Nie chce się gadać nawet.
Ho, ale pani, ja pamiętam, pamiętam, nie takie rzuty. Ja stopą nie mogłem kordły przesunąć, taki to ból był. Na czworaka chodziłem. No, normalnie, po domu, na czworaka. Żona mi na taboretach jedzenie zostawiała, bo nie mogłem do stołu usiąść. A za przeproszeniem załatwiałem się do wiadra. Stało obok tego taboretu z jedzeniem, bo dalej żem nie dosięgał. Taki to czas był straszny. A lekarz mi powiedział, że choćbym miał się czołgać, to mam się do końca ruszać. Do końca, powiedział. Że jak już chodzić nie mogę, to mam się czołgać. Ale pani, jak ja sam w domu siedziałem, chłopcy w szkole, żona w pracy, to wie pani, jakie ja myśli miałem? No tak, a bo po co takie życie? Dlatego jak ta krowa na krioterapii panią wyśmiała, że pani chciała się z bólu zabić, to ja od razu pomyślałem, że Bóg panią zesłał. No, naprawdę. Bo wyraźnie tamtej krowy nigdy tak nie bolało, że wolałaby się przekręcić. I ja tak sobie pomyślałem, że pani to by mogła być moją córką. I pani tak się spojrzała, że tak ze zrozumieniem, że ja pomyślałem, że my przecież na jednym wózku. I pani rozumie. Bo pani po ścianie tak szła ledwo i blada taka. Ja se myślę: takie dziecko biedne. No po ludzku żal tak. I czuć, że swoja. Pani wie, co to znaczy nie mieć siły oddychać? 

Wiem, Panie Krzysiu.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Zamiast

W minionym tygodniu dostałam wlew. Wyniki badań były tak dramatyczne, że zdecydowano o podaniu wlewu z kategorii ratującego życie. Przez tydzień od momentu opuszczenia szpitala wskaźniki wzrosły ponad czterokrotnie. Do sali, w której odbywało się badanie, przybyło szesnastu rezydentów, czterech doktorów oraz sama profesor ordynator. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak wygląda ktoś, kto według parametrów medycznych żyć już nie powinien. trzycyfrowe CRP, trzycyfrowe OB, leukocyty szaleją, płytki krwi nikną, tak słabe. Żeby rozładować grozę tej sytuacji, bo czułam, że nawet Eugenia chowa się za fotel, zapytałam, czy wszyscy zgromadzeni nie zechcieliby przypadkiem zrobić sobie ze mną selfie. Na szczęście znalazło się kilku lekarzy, których ta propozycja rozbawiła. Niestety, większość miała w oczach przerażenie.



Tydzień wcześniej, po wyjściu ze szpitala dotarłam do pracy, a jakże. Zawiozłam zwolnienie.
I to jest arcyważna lekcja dla mnie. Albowiem firma wyraźnie jakoś szczególnie nie odczuła mojej nieobecności. Co jest wyraźnym znakiem, że w ostatecznym rozrachunku nie jestem tak potrzebna, jak o tym pierwotnie byłam przekonana. Naczelny powiedział mi, że jest dramatycznie, bo wszyscy są chorzy, byli chorzy i pewnie nadal będą.
Dotarłam we wtorek po świętach, byłam przed kolegium.
Jako pierwsza przyszła Kasia. Na moją niebyt bystrą uwagę, że podobno wszyscy chorowali, odpowiedziała, że bardziej martwi ją stan ścieżek w systemie. Bo system wyżera wrzucane tam przez nas w znoju pisane teksty. Sama kiedyś doświadczyłam nieprzyjemności bycia okradzioną przez technologię. Tyle że w tej sytuacji mówiłyśmy z Kasią zupełnie innymi językami. Z drugiej strony - trudno się dziwić. Przyszłam z zupełnie innej rzeczywistości. Wciąż z wrażeniem śmierdzenia Sterisolem i kieliszkiem z podwójną dawką leku przeciwbólowego.

Po wyjściu ze szpitala ból się nasilał. Zaczęły mnie już piec oczy. Przed snem obracałam w rękach Imovane, świadoma tego, jakie to świństwo jest uzależniające i jakie spustoszenie czyni w wątrobie. Wybierałam więc bezsenność. Nie spałam, głównie jęczałam, obserwowałam, jak oczy Iwony, kiedy leżę na leżance mokra z bólu, robią się coraz większe z przerażenia. Powiedziała mi któregoś dnia, że nie wie, jak jeszcze mogłaby mi pomóc. Że bez leku sobie nie poradzę. Ona też sobie nie poradzi. Nie udało się, nie udało.


Kiedy przybyłam na umówione badania z zaplanowaną mową błagalną o lek, było mi już trochę wszystko jedno. Jak trzy lata temu, kiedy to również uznałam za stosowne umierać. Tylko że robiłam to bez fanfar, po cichu, z uśmiechem dla niepoznaki. Wtedy też mało kto mi wierzył. Teraz wiary nie przysparza nawet zaświadczenie o niepełnosprawności w stopniu drugim. Tylko widok kuli w kolorze wozu strażackiego zwraca uwagę. Choć raczej bawi i wywołuje uśmiech niż zaniepokojenie. Bo choroba to przecież coś na kształt tabu. Ani to przyjemne, ani to zachęcające do zmierzenia się z tym, ani estetycznie nęcące.

Bardzo wolno dochodzę do siebie po wlewie. Zesztywnienie trochę puściło, ale ból wciąż jest dokuczliwy. Dobra zmiano, po co ci to było? Po co ci było narażać Instytut na takie wydatki, mnie na niepotrzebne cierpienie, Panią Kasię na tak ciężką pracę, Iwonie przysparzać strachu?


Myślałam, że zjawisko "brain fog", o którym tyle czytałam na forach autoimmunologicznych, to jakiś amerykański wymysł, który ma usprawiedliwiać, być wytrychem dla tych, którym się już walczyć nie chce.
Jakież wielkie było moje zdumienie, kiedy okazało się, że nic podobnego. To nie hipochondria. To nie wymysł.
Z powodu długotrwałego stresu mam problemy z koncentracją. W połowie zdania zawieszam się i mam w głowie pustkę. W rezultacie chce mi się płakać. Mam ochotę się rozejrzeć w rozpaczy i krzyczeć o pomoc. Czy jest tu ktoś, kto schwyci moje myśli? Czy jest tu ktoś, kto powie mi, co właśnie pomyślałam? Lepiej by było, żebym z nikim nie rozmawiała, bo jestem drażliwa, łatwo mnie wyprowadzić z równowagi. Nasyczałam na Bogu ducha winnego Łukasza, który okazuje mi tyle troski, ciągle docinam Mamie, kiedy tylko mogę, przycinam Ewie. Tylko dlatego, że lewy przywodziciel oraz mięsień biodrowo-lędźwiowy grają mi na nerwach.

Po wlewie, kiedy rozpaczliwie poszukiwałam pani doktor, która wystawiała po wyjściu ze szpitala moje zwolnienie, spotkałam Doktora Majkela.
- Czy pani oszalała? Jak pani może tak biegać, szukać, przecież pani jest po wlewie, z silnym zapaleniem, kto pani na to pozwolił?
Odpowiedziałam, że dostałam wiadomość z pracy, że muszę otrzymać zaświadczenie o tym, że proces leczenia się zakończył, bo przecież 29 kwietnia kończy mi się zwolnienie, więc mogę wrócić do pracy. Brwi Majkela powędrowały w górę:
- Pani? Do pracy? Chyba we wrześniu.
Teraz to ja spojrzałam pytająco i w przerażeniu wielkim.
- Pani stan drastycznie się pogorszył w trakcie zwolnienia lekarskiego. Uważam, że latem może pani wrócić do pracy. Teraz proszę odespać i się regenerować niezwłocznie. Poza tym pani EKG jest fatalne. Dam jeszcze skierowanie na kompleksowe badania kardiologiczne, bo bardzo mi się ten wynik nie podoba. A, i jeśli już pani się przemieszcza po Instytucie, to proszę przy pomocy wózka. Zaraz zawołam noszowego.

Zapłakało coś we mnie na dźwięk tego noszowego i wózka. Nie - pomyślałam. Jeszcze nie wieczór. Jeszcze idę. 


Uprawiam więc moje idzenie i szłość w towarzystwie Rozalindy. Ludzie rozstępują się przed nią jak Morze Czerwone. Kilka razy podnieśli się w autobusie, żeby ustąpić mi miejsca. Żeby świętować tę ludzką przychylność, która mnie autentycznie rozczuliła, pomalowałam paznokcie na kolor pożarniczy. J. skomentował to tak: "szyk i gracja". Pan Piotr powiedział mi, że na wieść o tym, że jest decyzja o leku, J. latał po firmie, otwierał wszystkie drzwi i w każdym z działów wrzeszczał: "Kasia dostała lek!". A na koniec przybiegł do Pana Piotra i się rozpłakał.
- No i na chuj pan płaczesz? - zapytał Pan Piotr.
- A pan? Na chuj? - odpowiedział J. i tak się skończyła ta rozmowa dwóch inteligentów, a potem dzwonili do mnie jeden przez drugiego, aż telefon padł.

Oglądam w internecie układy choreograficzne Ohada Naharina. Myślę o ciele i wyzwoleniu. O tym, że ruch jest poza płcią. O tym, że mniej ruchu oznacza więcej czucia. O nakazie Ohada, że trzeba sobie zadać ból, żeby wydać dźwięk. Oraz o tym, że w nicości jest istota wszystkiego.


Piętrzą się wokół mnie książki. O godności umierania według Księdza Kaczkowskiego, o Nowym Jorku lat 70., o estetyce afrykańskiej, nowa powieść Foera w skwaszonym przez Cieślika tłumaczeniu, "Reisefieber" Łozińskiego, książka od Łukasza, którą czytam na raty, żeby na dłużej wystarczyło, "Upadek" Camusa, nieco za wiele pism Ciorana: "choroba to jedyna postać życia, jaką kocha śmierć".   
I tyle tylko mogę póki co. Czytać Celana. "Mowa - lizena ciemności".


wtorek, 11 kwietnia 2017

Szkarłatna litera

Dziś Pani Kasi nie było. Jest chora. Bardzo za nią tęskniłam, bo przez ostatnie dwa dni terapia manualna bardzo by mi się teraz przydała. Tym bardziej, że pogoda okropna. Na przemian deszcz i wiatr lodowaty, słońce anemiczne jak reumatyk na przedwiośniu. Tak się cieszyłam z tej nauki chodzenia. I liczyłam na to, że dziś poćwiczymy znów. I że Pani Kasia znów rozluźni mi wątrobę. No nic. Przecież w domu będę musiała radzić sobie sama, bez Pani Kasi, bez ćwiczeń w odciążeniu, bez kriokomory nawet.
Dziś znów zajmowali się mną studenci, pochwalili, że walczę o siłę przywodzicieli. No bo walczę, wzmocniły się, ale co z tego. Reszta ustroju nie nadąża za zmianami. Wściekają się odwodziciele w zamian. Dziś pani doktor, która prowadziła studentów przyjrzała się moim stawom krzyżowo-biodrowym i postanowiła dać mi jakieś wskazówki dotyczące ich zabetonowanej obsługi. Okazało się, że wie, jakie to wredne, bo sama kiedyś spadła z konia i mocno je sobie potłukła. Poleciła mi pas na stawy krzyżowo-biodrowe, a potem dodała:
-No i jeszcze kula. W ciągu najbliższych tygodni, dopóki objawy się pani nie wyciszą, musi pani chodzić o kuli. Bo wszyscy widzą, jak pani się męczy. I noga będzie pracować inaczej, do pełnego przeprostu.
-Ale jak ja pójdę do pracy o kuli? Na spotkanie jakieś? Do ludzi? Na konferencję?
-Pani żartuje z tą pracą, prawda? Chce pani w takim stanie pracować? Nie ma mowy.
I poleciła studentom odnotować pragnienie pacjentki o numerze 17 za 11 kwietnia.

Chodziłam na bieżni sama bardzo długo, przypominałam sobie wskazówki Pani Kasi. Boję się, boję wracać do domu, boję się, że wyniki złe, że na leczenie biologiczne doczekam się dopiero jako człowiek ślepy, że pierwsze, co mój pracodawca zrobi, to zmusi mnie do złożenia wypowiedzenia, wypłaci trzysta złotych za dwa miesiące i uzna 50 zaległych dni urlopowych za niebyłe.
Dziś na oddziale zamieszanie, milion przyjęć, lekarze podenerwowani, pacjenci cierpiący i roszczeniowi, ruch jak w ulu.
Salę opuściła pani Stella, żegnała się ze wszystkimi i przy łazience cykała smartfonem fotki. Coś nieprawdopodobnego. Polubiłam tę kolonię karną. Pani Jadwiga za to została na polecenie pani doktor przeniesiona na pierwsze piętro, na oddział o dużo lepszych warunkach, o którym marzyłam swego czasu, a teraz za nic bym się nie zamieniła, albowiem człowiek to wierutne bydlę i nawet do cuchnących baniek z moczem na parapecie w łazience się przyzwyczaja.
Zostałam z panią Krystynką, Maratką i nowym dziewczęciem o dłoniach czerwonych jak u Wokulskiego i mocno spracowanych, jakby na roli życie spędziła. Pochodzi z niewielkiej wsi gdzieś w Małopolsce. Na oddział trafiła z powodu pogłębiającego się objawu Reynauda, który objął nie tylko dłonie.
Swoją sytuację wiąże z tym, że pracuje w rodzinnym sklepie spożywczo-przemysłowym. Średnia temperatura zimą tam nie przekraczała 7 stopni. Albowiem pracodawca na ogrzewaniu oszczędzał. Mnie się w głowie nie mieści takie zachowanie pracodawcy. A dziewoja ma jeszcze przed trzydziestką dłonie tak zniszczone, że szkoda gadać i tylko ręce załamać.

Cisza w Sparcie. Cichną rozmowy, nadciąga kolejny nudny wieczór z reżimówką w tle i moimi próbami ucieczek w książkę o życiu Billie Holiday.
Na Allegro zamówiłam sobie kulę. Czerwoną. Z metalizowaną nóżką. Również w kolorze czerwonym.
Na pocieszenie.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

"Jestem jak dziecko bezradny, Póki mnie ktoś nie podniesie"

Po bezmiarze pochmurności niedzieli nastał wietrzny i słoneczny poniedziałek. Od trzeciej słuchałam, jak śpiewają ptaki. Coraz głośniej, rytmicznie, równo, pulsacyjnie, choć bez metronomu.
Dziś też w nocy bolało, choć już nie tak okrutnie. Wepchnęłam pod biodro wałek i koc, mój niecny oszukańczy plan przejrzała Pani Kasia, ale przynajmniej dzięki temu mogłam trochę pospać. Tyle że miednica się skrzywiła.
Rano beton na stawach krzyżowo-biodrowych był potrójny. Nie wzięłam Diclo Duo z powodu bólu, tylko z powodu betonu.
Potem pognałam do Pani Kasi, pozwoliłam sobie zrobić wszystko. Zaczęła od rozluźnienia wątroby. Kto by to pomyślał, że wątroba też fochy pokazuje w tej chorobie. Podobnie krezka i dwunastnica. Kiedy tak usiadła za mną i próbowała mi wątrobę rozluźnić, dotarło do mnie, jaki to czuły i opiekuńczy gest. Jak potwornie mi takiego uścisku brakuje z jednej strony, a z drugiej - jak panicznie się go boję. Kiedy ktoś jest bardzo blisko mnie i chce coś dla mnie zrobić, chce mi coś dać, a ja nie muszę robić nic, tylko rozluźnić się i to przyjąć. Walczyła długo, namawiając: „puść, rozluźnij, oprzyj się o mnie, puść plecy”. Ponieważ nie bardzo jej na to pozwalałam, nachyliła mi się do ucha i powiedziała: „jestem tutaj dla ciebie. Jesteś bezpieczna, pozwól mi”. I powiedziała to tak ciepło i miękko, że niemal usłyszałam, jak we mnie płacze mala dziewczynka. Potem poddałam się, rozluźniłam mięśnie wokół wątroby i osunęłam się na kolano Pani Kasi, bez sił, płacząc. „Już dobrze, właśnie o to mi chodziło” - uspokoiła mnie, położyła rękę na głowie, a ja aż zaszlochałam. Poderwała mnie niezwłocznie, po czym zabrała się za pozostałe narządy wewnętrzne. I biodro. Przywodziciele. Odwodziciele. Trójgłowy. I mięsień gruszkowaty, który jest na drugim miejscu najbardziej znienawidzonych przeze mnie mięśni szkieletowych.
Długo nade mną pracowała. Nieskończenie. W końcu kazała mi się napić i po dwóch godzinach wygoniła z sali, żebym wróciła za godzinę. Wychodzę z sali gimnastycznej, w której oczywiście starłam się z panem Romkiem o kwestie fundamentalne, czyli istnienie obopólnej kurtuazji. A na zewnątrz sali widzę znajomą sylwetkę, znajomą postać, znajomą twarz. Ten ktoś nie ma na sobie dresu, ani przydeptanych papci domowych, klapek Kubota ani kreszowego dresu. Ma za to laptop ze znaną mi naklejką i zdjęciem Kostka na tapecie. Nie spodziewałam się Marcina, ale jego widok bardzo mnie ucieszył. Jak forpoczta innej rzeczywistości. Bez otuliny L4, ale też dalekiej od pękatych słojów napełnionych moczem zbieranym w celu bilansu płynów, wiecznie zajętej łazienki, korytarzowych przepychanek, porannych nerwów przy śniadaniu, pobrań krwi o 6 rano.
Marcin widział wyciąg, widział ćwiczenie w odciążeniu, towarzyszył mi, słuchał mnie. Usłyszałam od niego niebywały komplement. Powiedział, że charakteryzuje mnie ekstrawagancja myślenia. I tak niewymownie mi się to podobało, że aż się ucieszyłam na dźwięk tego określenia. Według słownika języka polskiego oznacza to „wzbudzający zainteresowanie, zadziwiający lub bulwersujący oryginalnością, odbiegający od ogólnoprzyjętych zwyczajów i norm, dziwaczny”.
I pomyśleć, że wszystko, co nieoczywiste, skojarzył ze mną. Przyhamowałam się za chwilę, żeby zbyt raptownie nie zachwycić się samą sobą, bo przecież Bogna powtarza, że jestem taka, jak wszyscy i ma rację. Jestem taka, jak wszyscy, jestem tak samo, jak wszyscy: dziurą w podłodze, marnym wyrodkiem kryształu, śmiertelną i niedoskonałą istotą. Nie ma we mnie więcej nadzwyczajności niż w innych ludziach. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku: urodziliśmy się i umrzemy. Nie mogę więcej niż na wyciągnięcie ręki. I nie mogę więcej od siebie więcej wymagać.
W świetle tego, że mogłam Marcina posłuchać, a w zasadzie zmusić go do słuchania mnie - moja domniemana wyjątkowość wyewoluowała w kierunku akceptacji tego, jak bardzo jestem niedoskonała. I nawet nie mam do siebie pretensji o moją gadatliwość, bo wynikała z tęsknoty za inną rzeczywistością, za aktywnym słuchaczem.
Marcin poszedł, mnie czekał jeszcze małpi gaj, a Marcina wzywały obowiązki. Po małpim gaju Pani Kasia przygnała po mnie i zawiozła na minus jeden. Przy krioterapii znajduje się sala z bieżnią i rowerami. I wtedy cofnęłam się o 31 lat.
Pani Kasia zaczęła uczyć mnie chodzić. Spaliłam na bieżni 12 kalorii. Szłam z niewielką szybkością, żeby obserwować stopy, kontrolować krok, naśladować prawą, zdrową stopę, trzymać wyprostowane kolano, podnosić nogi, a nie szurać nimi po ziemi. Pani Kasia trzymała mi dwa palce na kości krzyżowej, pilnując, żebym nie szastała miednicą. Pokazała, jak i na czym oprzeć ręce. Jak równać do rytmu maszyny. Spojrzałam na nią spanikowana. I łzy mi w oczach stanęły. Przełknęłam boleśnie ślinę. Pani Kasia, pomiędzy poszczególnymi instrukcjami, niepytana, powiedziała: „to nic. Ile trzeba będzie, tyle razy będziesz zaczynać. Za każdym razem będziesz się od nowa uczyć chodzić, ale będziesz chodzić. Równo będziesz chodzić. Nie, wyżej kolano, zegnij, zegnij to biodro, nie taki ból wytrzymałaś, wygraj, wygraj z tym. Jestem tutaj.”
Pstryknął klips, który użytkownik bieżni przyczepia do ubrania. Odczepiłam się, bieżnia się zatrzymała, a ja wybuchnęłam histerycznym płaczem na wspomnienie tych wszystkich nieprzespanych nocy, skrzypienia wózka, ukłucia igieł, pękniętych żył, przerażających diagnoz i tego panicznego, zwierzęcego strachu, jakbym była nutrią prowadzoną na rzeź, żeby obedrzeć mnie ze skóry, z godności, z wiary, ze wszystkiego, co mam. I to „jestem tutaj”, jak w „Pasji” Gibsona, jak słowa matki do dziecka. Tego było za wiele. Myślałam, że Pani Kasia przewróci oczami i poczeka, aż histeria mi przejdzie. Weszła na bieżnię, przytuliła mnie, a ja, zamiast mocniej się rozkleić, zaczęłam oddychać. Zaszlochałam jeszcze ze dwa razy. I uspokoiłam się. Pani Kasia zeszła z bieżni, włączyła ją jeszcze raz. Przeszłam sto metrów równym krokiem. Zatrzymała bieżnię. Pokazała ręką, że mam zejść. Podeszła, spojrzała mi w oczy i powiedziała: „idź. Prosto. Z wyprostowanym kolanem. Podnoś biodro. Ból został na bieżni.”

I poszłam.
Poszłam po raz pierwszy od wielu lat prosto. Z pracującym kolanem. Z ugiętym biodrem. Bez utykania. Z prostymi plecami. Nieznacznym skurczem wokół lewego kolana. Stopa na siebie, kolce biodrowe do góry, łopatki ściągnięte, plecy proste. Oddech. Idę i oddycham. Uprawiam moje idzenie i szłość. Tym razem pod czujnym okiem Pani Kasi. Czuję, że obserwuje moje kostki, ścięgno Achillesa, kolano, biodro, ruch miednicy. Chciałam raz jeszcze rzucić się jej na szyję, ale machnęła ręką na znak, że musi iść na oddział.
Pognałam do sali zjeść zimną zupę i zimną rybę z lodowatymi ziemniakami.
Kiedy wstałam, noga już się zbuntowała.

Poszłam na schody ponownie rozpocząć naukę chodzenia.
Znowu.
Ciągle zaczynam od nowa.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Przyzwyczajenie

Jutro zaczynam czwarty tydzień w Sparcie. Nie mam już siły. Przed weekendem bolało tak bardzo, że fizjoterapeutki zdecydowały o zawieszeniu najintensywniejszych ćwiczeń. Biodro ma się regenerować.
Ale w ogóle wczoraj ruch się wokół mnie zrobi l. Chyba do nich dokapało, że po czterech tygodniach w szpitalu mój stan sukcesywnie i dość drastycznie się pogarsza. Przez trzy dni w minionym tygodniu musiałam korzystać z wózka inwalidzkiego, bo to jest nieprawdopodobne, żebym siedem metrów do łazienki od naszego pokoju pokonywała przez dwadzieścia minut. I tak sobie jeździłam tym wózkiem, zamyślona, aż dojechałam do schodów. W samą porę zahamowałam – gdyby nie to, że jakaś opatrzność nade mną czuwała, spadłabym z tym wózkiem ze schodów. Ból jednak wyłącza normalne funkcjonowanie.
Dziś przed 6 rano przyszła do mnie pielęgniarka i pobrała mi krew. Mnóstwo krwi. Czyli się przestraszyli. Doktor Majkel powiedział mi, że powstała lista pacjentów najbardziej potrzebujących leku biologicznego i w tej sprawie lekarze teraz najmocniej lekarze w NFZie cisną. Podobno jestem na początku listy. Podobno.
Niech to będzie odpowiedź na Twoje pytanie, Aniu. Nie chcę póki co korzystać z pomocy żadnej fundacji. Zresztą, w fundacjach największe powodzenie mają ci, których przypadki są w jakiś sposób rozpoznawalne. Ja raczej z moja chorobą się nie obnoszę. Wciąż nie umiem domagać się swoich praw. Do tego stopnia, że teraz, po powrocie do pracy, przez dwa najbliższe miesiące nie dostanę wypłaty. Tak się zabezpieczył mój pracodawca, zatrudniając kalekę: zatrudnienie oparł na dwóch filarach. Kiedy tylko biorę choć na jeden dzień na zwolnienie lekarskie, odpada drugi filar, który jest związany z przeniesieniem praw autorskich, jest niżej opodatkowany, ale to właściwy zrąb mojej wypłaty. Kiedy idę na zwolnienie lekarskie, ląduję na najniższej krajowej, której mój pracodawca nie zrewaloryzował, bo po co. Teraz zamilkł, nie pisze, przypuszczam, że przygotował jakąś wyrafinowaną zemstę, o której powie mi we właściwym sobie stylu: z nogami na biurku, rozkładając w komputerze pasjansa.
Dziś pogoda nieskończenie tragiczna, moje współlokatorki przez większość dnia spały, a dwie chrapały tak, że trzęsły się szyby w oknach. Mimo wszystko będzie mi ich brakować. Są tak nieskończenie zabawne, na ich zboczenia i odboje patrzę już teraz z czułością.
Pani Stella na przykład wyrwała w ogrodzie przed Instytutem kawał darni z kwiatami, które szczególnie jej przypadły do hustu. Obecnie hoduje je na oknie, dołożyła do nich jeszcze gałązki forsycji, a koleżanka przyniosła jej hiacynt w doniczce. Pielęgniarki zauważyły, że kwiatek intensywnie pachnie. Wobec tego panie doszły do wniosku, że ów intensywny zapach musi być szkodliwy i na pewno w ciągu najbliższego tygodnia z Instytutu Reumatologii zostaną w trybie pilnym przeniesione do Instytutu Onkologii, bo zapach kwiatu na pewno po kolei je wykończy.
Dwa dni temu, kiedy okropnie mnie bolało, a na wieczór byłam tym bólem skrajnie zmęczona (nie przespałam nocy), pani Krystyna weszła do sali po powrocie z łazienki i zaczęła konspiracyjnym szeptem:
-O mój Boże! (to taki jej charakterystyczny przerywnik) Kto to słyszał, żebym na stare lata musiała coś takiego przeżywać.
-Co się stało? - dopytują się pozostałe papryki z sali.
-O mój Boże, co za czasy przyszły, jakie te ludzie paskudne.
-Niech pani mówi, pani Krystyno!
-Olaboga, co ja wam będę opowiadać? Wstyd takie rzeczy mówić.
-Dobra, pani Krystyno, dość tego, co pani widziała, seks grupowy w łazience, czy jak? - nie wytrzymałam.
Skrajnie święte trio obruszyło się, ale pani Krysia zaznaczyła:
-Jaki to cud od Boga, że ja się nie poślizgłam na tem.
-Na czym? - dopytuje się Zielona Papryka, pani Jadwiga.
-Ach, pani, pod prysznic poszłam. Wchodzę ci ja, naparowane jak nie wiem, noga przecież nieczynna, powoli się rozbieram – Żółta Papryka stopniuje napięcie.
Czerwona papryka gotowa do przygotowania popcornu. Zielona sapie z emocji.
-No i ja się rozbieram, patrzę, co to leży? Nachylam się, myślałam, że szczur.
-Że szczur – potakuje w swoim stylu pani Jadwiga vel Zielona Papryka.
-Może kuna. Z ogrodu – mówi Czerwona Papryka.
-Eee tam, nachylam się, patrzę... - papryki wychylają się, przejęte, nawet reżimówkę ściszyły.
-No kupę ktoś zrobił pod prysznicem!
Alleluja, okazało się, spada napięcie. Teraz na przemian trzy kobiece piersi unoszą się w oddzielnych rytmach oburzenia:
-Coś podobnego!
-Jak to możlywe?
-Coś obrzydliwego – wydyma usta Zielona Papryka.
-No niech pani powie, jakie to ludzie są?
-O mój Boże, pomyślałam sobie, że co to by było, jak ja bym się z tą kulą na tym poślizgła, co to by było, na święta akurat.
-Ale jak pani poznała, że ktoś się załatwił? - docieka Czerwona Papryka.
-No jak, poznałam, patrzę, no nie można powiedzieć, nieduża. Ale jest.
-I co pani zrobiła?
-Ano tę kratkę podniosłam w łazience i tam spłukałam.
-Spłukała, tak – mówi Zielona Papryka.
-Matko kochana, co to za czasy. Żeby się załatwiać na podłogę w łazience, jak przez ścianę mają toaletę.
-Zdziczely, ot co, kto to słyszał?
-Może mają takie chore żołądki? - pyta jedna z papryk z troską.
Na koniec pani Krystyna podsumowała wszystko:
-Musi, że to ktoś z oddziału.
-A po czem pani poznała? - dociekała Czerwona Papryka, podżerając ciasteczka w kształcie grzybków.
-Ano po tym, że była buraczkowa. A buraki były na obiad wczoraj.
Cała wymiana zdań trwała kilkanaście minut, ale na to buraczkowe dictum nie wytrzymałam i wybuchnęłam takim śmiechem, że byłam pewna, że pęknie mi przepona. Nie mogłam złapać tchu ze śmiechu, za chwilę mój śmiech zaraził resztę papryk, ale one jeszcze rokowały. Mnie śmiać się chciało coraz bardziej. Nie wiem, może to byłą reakcja stresowa na wielodniowy uporczywy ból, męki w sali gimnastycznej i na leżance, przerażenie w oczach Iwony na widok ruchomości mojej nogi, strach, że leku jednak nie dostanę, chyba że wcześniej stracę wzrok. Wszystko. Śmiałam się, bo ta kupa, taka cielesna, taka powszednia, a urosła pod prysznicem do rangi wydarzenia dekady. Co tam demontaż państwa prawa, którym żyłam przez ostatnie miesiące na co dzień, gorąca publicystyka wszystkich mediów głównego nurtu, najnowsze publikacje i doniesienia z kraju i ze świata. Jestem w innej rzeczywistości, to i zasięg problemów inny. Teraz muszę się martwić o zajęcie o 5.10 kolejki do łazienki, o to, czy zdążę na obiad, czy mi nie ostygnie, czy miejsce na ćwiczenia w odciążeniu będzie i czy w toalecie wystarczy papieru toaletowego, czy lekarz należycie mnie zbada i nie orzeknie, że jednak „zostajemy na tym wózku, pani Kasiu, za duże ryzyko chodzenia dziś”.
Próbowałam się poturlać ze śmiechu, ale Gluteus Medius miał wobec mnie zupełnie inne plany. Męczyłam więc przeponę do nieskończoności. Aż mi łzy pociekły – z radochy, z rozpaczy, z żalu, że ten los człowieczy taki rozpaczliwy, bo zwykłych zjadaczy chleba w aniołów chce przerobić, a tu ciało ku ziemi ciąży.
Na początku ubiegłego tygodnia do naszej sali przybyła pani z zaawansowanym toczniem, rzutem choroby jak ta lala i gorączką 40 stopni. Oczywiście wszystkie papryki podniosły wrzask, że na pewno wszystkich nas zarazi, że dramat, że tragedia i że one żądają przeniesienia tego przypadku do innej sali, bo się pozarażają, co będzie skutkowało sepsą tryprem, a w najgorszym wypadku – odwołaniem świąt.
Przedziwna to toczniowa kobieta. Jest gigantyczna. Prawdopodobnie to głównie wina sterydów, ale przecież ja po sterydach na przykład pięć kilogramów schudłam. Pije przeróżne farbowane napoje, więc wszystkie panie dawaj ją dietetycznie edukować, choć kobita ledwo na oczy patrzy i z powodu gorączki nie dociera do niej absolutnie nic z rzeczywistości.
W nocy kilka razy jej się przyglądałam. Zwalista, obolała, ciężka, w gorączce, leżała bezwładnie z otwartymi ustami pod kroplówką. Spała na szpitalnj kołdrze w koszuli nocnej zupełnie mokrej, nieprzyzwoicie ściągniętej ku górze ud, z nogami szeroko rozłożonymi. Zielona Papryka wyła, ze to obrzydliwe, bo koło niej, ona nie wie, jak to możliwe, a poza tym, jak to, bo ona nie rozumie, jak tak można w chorobie wyglądać, albowiem ona się nie poci.
Przyglądałam się tej pani w nocy, bo owa pozycja przypominała mi nieco „Śmierć Marata”, tylko ta pani na pewno nie zmieściłaby się do większości wanien dostępnych na polskim rynku. Mówi rzadko, mało, ale przeważnie nie ma jednak nic istotnego do powiedzenia. Trochę mi jej żal, bo widzę, jak obserwuje pozostałe papryki z ich codzienną krzątaniną, zakładające biustonosze na pomarszczone, ale szczupłe plecy, wskakujące na łóżka jak młode sarenki, podczas gdy ona jednym udem odsuwa łóżko, mimo założonej blokady. Gdyby na nie wskoczyła, spadłaby na oddział kardiologiczny piętro niżej.
Którejś nocy prawie doprowadziła mnie do szału. To było wtedy, kiedy mnie tak nieprawdopodobnie bolało. Ona w tym czasie miała znów skok gorączki. Bałam się ruszyć, żeby nie umrzeć z bólu. Od czasu do czasu przykładałam tylko do ust przedramię, żeby je zagryźć, a przypadkiem nie wrzasnąć. Spocona, sapiąca, jakoś w okolicach trzeciej poderwała się z łóżka, nachyliła nade mną i mówi:
-No, niech se pani poczyta chocia. Tyle pani czyta, widziałam. Jak już panią boli, to chocia niech pani czyta. To do rana przeżyje jakoś, a nie. No? Czyta?
Niewiele z tej wypowiedzi zrozumiałam, nie zrozumiałam jej charakteru, czułam na policzku jej gorący oddech, z czoła kapały jej na ramę mojego łózka krople potu, a wtedy pomyślałam, że takie choroby mają w sobie coś z szaleństwa. Próbowałam się w nocy rozpłakać, ale nie dawałam rady. Nie mogłam. Nie miałam czym. Był taki moment, że chciałam ją złapać za szyję i zacząć dusić, bo sam ból rozum odbiera, a co dopiero współlokatorka z nadmiarem altruizmu o podejrzanej proweniencji. Nie ruszyłam jednak niczym oprócz wspomnianego przedramienia, żeby położyć je na ustach. Inny ruch niósł ze sobą zagrożenie omdlenia z bólu.
Następnego dnia Maratka, leżąc znów pod kroplówką z magnezem i potasem, obserwowała mnie bacznie, kiedy z trudem schylałam się do torby po czysty podkoszulek i ubrania do ćwiczeń. Obserwuje, wodzi za mną wzrokiem. I wypala:
-No ja mam swój krzyż i nieraz mnie boli wszystko, ale jak na panią patrzę, to mi się żyć odechciewa. No kto to słyszał: taka młoda i takie kalectwo. To po cholerę tak żyć?
Nie skomentowałam tej wypowiedzi, szczególnie, że nie dalej jak dwa dni wcześniej pani serdecznie polecała mi modlitwę i różaniec w intencji uzdrowienia oraz pokoju na świecie. A teraz zadawała mi pytania o sens ludzkiej egzystencji.
Jest cichy, chłodny kwietniowy wieczór. Ptaki śpiewają i gadają w ogrodzie. Pani Krystyna drzemie, pani Stella czyta w smartfonie Gazetę Polską, pani Jadwiga leży na kołdrze i patrzy na drzwi. Maratka trzy razy już przeczytała „Kobietę i życie”, z braku pomysłów na intelektualną aktywność zwróciła mi uwagę:
-No co se pani tak tych gołych mężczyzn ogląda w internecie?
-Słucham? - zapytałam zdumiona.
-No przecie widzę, że se pani rozbierane strony ogląda, podejrzałam tu panią.
Dziwne, ale nawet papryki nie zwróciły uwagi na ten nieskończenie durny komentarz. Pewnie nawet one wiedzą, że jeżeli stuka mi klawiatura, trudno mi w tym czasie przeglądać pornostrony.

Mimo wszystko będzie mi jednak w jakimś sensie brakowało opieki, pomocy, ich rozbawionych spojrzeń, ich rozmów o niczym, a jednak prowadzonych z takim zaangażowaniem, ich podżerania w nocy, chrapania i spacerów po ogrodzie. Człowiek jest wierutne bydlę, bo do wszystkiego się przyzwyczaja. Nawet do niespłukiwanych kup i nocnych nawoływań.

sobota, 8 kwietnia 2017

Genialna maszyna i bezsenne noce


Wczoraj przeżyłam jedną z najgorszych nocy w życiu, która przypomniała mi dni z czasów poprzednich rzutów. Spałam może pół godziny. Nie więcej. Żaden z podanych mi leków nie zadziałał. Ponieważ rwało nieprawdopodobnie, ściągnęli do mnie neurologa, który tylko zaproponował morfinę i lek nasenny. Odmówiłam z mocą, bo Eugenia tylko czeka na taki krok. Kolejny to uzależnienie. Poza tym – nie po to w bólach te mięśnie od trzech tygodni ćwiczę, żeby teraz je porazić.
Zatem przez całą noc leżałam z otwartymi oczami, łapiąc powietrze raz na minutę, bo nawet oddech powodował nieprawdopodobne rwanie gdzieś w przyczepie za krętarzem trzecim. Przez długi czas podejrzewałam wspomnianego onegdaj Skurwielusa. Rotator, zginacz i odwodziciel. Jak się ma takie funkcje, to czemu nie uprzykrzyć całego dnia właścicielowi? Potem doszedł jeszcze mięsień krawiecki, co oznacza, ze nie tylko nie mogę oddychać (jakby to ne załatwiało sprawy), ale również nie jestem w stanie samodzielnie nogi ugiąć i wepchnąć pod nią koca, poduszki zwłok współlokatorki, czegokolwiek, żeby tylko w bólu sobie ulżyć. Iwonka nie pochwala unoszenia biodra, bo twierdzi, że to osłabia mięśnie i grzebie dotychczasową pracę. Ale jeśli mam do wyboru uzależnić się od morfiny i psychotropów a zaczynać od początku pracę z moim i tak już skołatanym ciałem, to wolę wybrać opcję, którą znam. Bo przecież każdego dnia zaczynam od nowa, od zera, od zera nieraz absolutnego.
Przez cały dzień walczyłam, żeby nie zasnąć na stojąco. Zmniejszyły mi ćwiczenia na fizjoterapii, zrównując z tymi, którzy ćwiczą po paraliżach zgięcie nadgarstka. Cofnęły mnie nawet do minus dwa. Na ćwiczeniach w sali gimnastycznej lepiej ode mnie ćwiczył nawet pan Roman, który nie miał do niedawna siły rozciągnąć taśmy gumowej do ćwiczeń. Mój szczyt możliwości w ciągu ostatnich trzech dni to ćwiczenia z piłką pod łokciem i delikatny ruch drewnianym kijkiem. Do łazienki jeżdżę na wózku inwalidzkim, podobnie do holu. Tylko jak Aga z Matyldą przyjechały, naćpałam się nieskończenie dwie godziny przed, żeby po schodach zejść uśmiechnięta i tylko nieznacznie utykająca. Przez całe spotkanie z nimi pajacowałam, choć krętarz chciał mnie rozerwać i nie pozwalał mi cieszyć się z odwiedzin. W myślach siłowałam się z samą sobą, za wszelką cenę próbując się odciąć od bólu. Kiedy poszły, zjechałam przy izbie przyjęć po śnianie prosto na leżankę. I tam musiałam z wysiłku odczekać godzinę, zanim ruszyłam w długą drogę do wind, a potem na trzecie pietro, miejsce mojego utrapienia.

W minionym tygodniu mój przypadek posłużył wielu studentom do nauki. Wyginali mnie we wszystkie strony, odpowiadali na pytania docentów na wyrywki, podsumowywali ruch w moim biodrze i w stawach krzyżowo-biodrowych, jakby mnie tam nie było. Padały określenia „niespotykany przypadek” i „koszmarne ograniczenia”, co pani docent karciła spojrzeniami zza okularów zsuniętych na czubek nosa. Najbardziej rozbawił mnie młody ortopeda na drugim roku specjalizacji, który badał mnie w obecności Pani Kasi. I okazało się, że nie wie po prostu nic. A przynajmniej na to wyszło. Wróciła trauma z ortopedii sprzed dwudziestu lat, gdzie to na zawsze zepsuto moje biodro w wyniku dwóch nieudanych operacji. Bo tak samo mnie badał. Znów czułam się jak mała przerażona dziewczynka, której mama wyszła z gabinetu, bo przytłaczała ją ta sytuacja, a ja zostałam w obecności ortopedy-rzeźnika, który miał taką parę w łapach, że mógłby mi kość piszczelową zmiażdżyć w dwóch palcach. A potem darł się w szpitalu nad moją głową: „siostro! Wózek! U tej pacjentki bezwzględny zakaz chodzenia!”
Potem pan doktor specjalizujący się w byciu rzeźnikiem uczył się na mnie rozluźniać kość strzałkową, a robił to z takim zaangażowaniem, że oczy wychodziły mi na wierzch. Na koniec Pani Kasia zamiotła go pod dywan swoją wiedzą i doświadczeniem. Ściągnęła mi skarpetkę i zapytała: „co pan widzi”. A ten idiota odpowiada; „stopę”. Pani Kasia, z właściwym sobie dystansem, pokręciła udredzioną głową, po czym powiedziała: „dobrze, ale jakie symptomy chorobowe pan widzi”. „Płaskostopie” - odpowiada idiota. Pani Kasia prosi go o wskazanie przyczyn, a tutaj pan doktor, któremu nieustanie w kieszeni fartucha dzwoni ajfon, głupieje.
Na co Pani Kasia funduje mu pięciominutowy wywód o tym, dlaczego moja stopa ma kształt taki, a nie inny (nie widziałam znaczniejszych odstępstw od normy w porównaniu do innych stóp ludzkich, ale moje oko jest wybitnie laickie; wiem tylko, że mam problemy z obcięciem paznokci, dlatego kilka razy do roku odwiedzam salon pedicure'u na Zwycięzców). W wypowiedzi Pani Kasi są i kostki śródstopia, paliczki proksymalne, pojedyncze mięśnie przywodziciele, jest i Achilles nawet, a także sieć zależności pomiędzy poszczególnymi układami od przepony poczynając, że siatka ArtB to przy tym naprawdę nieskomplikowana układanka.
Panu doktorowi krew z twarzy odpływała powolutku, starał się wszystko sobie w mózgu zanotować, ale widać było, że pozostał jednak przy tym płaskostopiu. Na koniec chciał mi zaordynować ćwiczenia na płaskostopie, ale okazało się, że znałam ich więcej niż on i w rezultacie to ja go kolejnych nauczyłam. Pani Kasia z uśmiechem igrającym na bardzo ładnie wykrojonych ustach zajmowała się rozluźnianiem mojego przywodziciela, kiedy pan doktor sobie poszedł, a ja postanowiłam przypomnieć jej wiersz o geniuszu maszyny ludzkiego ciała na przykładzie dłoni:

Dwadzieścia siedem kości
trzydzieści pięć mięśni
Około dwóch tysięcy komórek nerwowych
w każdej opuszce naszego palca
to zupełnie wystarczy
żeby napisać „Mein Kampf”
albo „Chatkę Puchatka”

Pani Kasia przyjrzała się wyciągniętej w jej kierunku dłoni, przekrzywiła głowę, poprawiła układ dredów i odpowiedziała:
-No tak, tylko Szymborska nie wiedziała, że w stawach nadgarstka istnieją punkty swobody. Czyli będzie tego jakieś dwanaście razy więcej.

I dlatego świat potrzebuje zarówno artystów, jak i fizjoterapeutów. Bo to, co jest dowodem na geniusz ludzki, mieści się gdzieś pomiędzy gatunkową ułomnością a pokornym ćwiczeniem rzemieślniczego warsztatu.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Wtem

Tak sobie jest. Kiedy lek przeciwbólowy połknięty na noc zaczyna działać, jest względnie. Beton na plecach jest, a jakże. Natomiast ból biodra działa absolutnie w swoim tempie, zupełnie nieokiełznanym. Szczególnie kiedy pogoda całkowicie wariuje. Jak dziś. Od rana na pachnące zakwitłe już mirabelki leciał siedem razy deszcz, trzy razy grad, dwanaście razy ogrzewało je słońce.
Czuję się źle. To znaczy kiedy boli. Teraz boli również podczas siedzenia.
Ćwiczenia z Panią Kasią spokojniejsze, rozmawiała z panią doktor, że moja choroba nie lubi gwałtownych ruchów. Pochwaliła mnie za dzielność, podoba mi się jej motywowanie, nie skręcam się już w sobie i przyjmuję coraz odważniej dobre słowa o sobie. Tylko, z drugiej strony, co z tego.

Ewa była. Przywiozła mi ubrania na poprawienie humoru. Idę, uprawiam szpitalną szłość. Na korytarzu przy izbie przyjęć froterowanie podłogi. No nie zadepczę im, nie będę taka. Boli, ale wracam. Idę piętro niżej. Wchodzę od strony krioterapii i zakładu densytometrii. Boli, ale idę. Poprawiam na ramieniu torbę z napisem Bałucki Rynek – miejsce wielkiej wagi. Mam na sobie czarną bluzę z nadrukiem białych skrzydeł. Jestem trochę smutna, trochę rozczarowana, trochę przerażona tym, że ledwo chodzę, a zaraz będę musiała wrócić do pracy. I co wtedy, co wtedy. Szybko przypominam sobie zapach mirabelek, widok pszczoły w sali gimnastycznej, która zaplątała się do ćwiczących reumatyków. Te stokrotki takie jasne, ludzi pracujących w ogrodzie, dzieci na deskorolkach. Już, schodzi napięcie, Gluteus Maximus odpuszcza, mniej się boję, korytarz jest pusty, nikt nie widzi, jak utykam, nikt nie widzi też, że na myśl o tych dzieciach i słońcu uśmiecham się sama do siebie. Uprawiam spartańskie idzenie i szłość, patrzę zamyślona w lastrykową posadzkę, idę, zmniejszam krok, Iwonka mówi, że wtedy powinno mniej boleć.Kolce biodrowe do góry, stopa na siebie, łopatki razem, na wdechu, rozluźnij bok, ŁUP.

Zdążyłam jeszcze wciągnąć powietrze. Zalewa mnie fala ostrego bólu. Ktoś chlapnął mi przed oczami wiadrem z bordową cieczą. Zacisnęłam zęby, zacisnęłam oczy. Zawisłam na kimś, bo zrobiło mi się słabo, a ten ktoś trzyma mnie za łopatkę lewą. Nie otworzę oczu, nie otworzę, nie wytrzymam, aż mnie dziąsła bolą. Umrę, umrę tu i teraz, już nie będzie tak nigdy boleć. Ani tak, ani nigdy.

Wyciszaj się, wyciszaj, Bólu. Bo muszę otworzyć oczy. Stuk-stuk, stuk-stu, pulsuje mi w ksroniach. Wracam pomalutku.
Już czuję zapach łącznika na poziomie minus jeden.
Wraca mi powoli smak – metaliczny smak bólu. Jeszcze tylko szumi mi w głowie trochę. Wraca czucie głębokie.

To wszystko trwa ułamki sekund. A dla mnie wieczność. Chwila prawdy. Z kim się zderzyłam?
Spinają mi się gluteusy, przywodziciele, dwugłowe ramienia, odwodziciele, rotator zewnętrzny, półpierzaste, wrzecionowate, wszystkie po kolei...o Boże. Doktor Edgar.
No i co? Czy ktoś mi może powiedzieć, jak to jest możliwe? Ze akurat na niego wpadam każdego dnia? Choć Doktor Majkel z nie mniejszą częstotliwością zasuwa po korytarzach? Czy musiałam na niego wpaść po 16, kiedy wszyscy lekarze po 15 wychodzą z pracy i on też? Zazwyczaj? I niby dlaczego wyszedł od strony łącznika przez poziom minus jeden, choć zazwyczaj wychodził wejściem głównym? Dlaczego wiszę teraz na jego ramieniu odzianym w obrzydliwy kolor kurtki w kolorze zakurzonego grafitu i jakim prawem o mnie trzyma za łopatkę lewą?
No dobra, zamyśliłam się, próbuję przeprosić. Jeszcze mnie boli, więc wyszeptałam w obawie o to, że usłyszę, jak brzmi mój głos.
Jestem tak blisko, że gdyby chciał, zabiłby mnie lodowatością wzroku. A tu nic. Podtrzymuje mnie za tę łopatkę. I to nie jest ani trochę wulgarne, ani trochę romantyczne, żadne. Jego wzrok nie ma odcienia żadnego. Nie ma w nim czułości, ale nie ma też nienawiści. Mówi bardzo cicho do mojego policzka:

-Strożnie.

Zsuwa rękę po nadruku skrzydła na bluzie. Jak na mnie – trochę za wolno. Skoro to lekarz, może wie, co to znaczy uderzyć w reumatyka. Śmiało, bądź delikatny.

-Nia – mówi, co odczytuję jako „do widzenia”.
Idzie korytarzem w stronę parkingu. Poznaję po krokach, bo nie mam siły się odwrócić.
Stoję jeszcze z ugiętą nogą, czekam, aż uspokoi mi się puls.

Kimkolwiek jesteś, jeśli to czytasz, pamiętaj: nie ma większego bólu dla reumatyka niż wtedy, kiedy się na niego wpada.
Znienacka.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Wdech-wydech

Jeśli był kiedykolwiek szczyt moich możliwości znoszenia Bólu, był dzisiaj. Ledwo ciepła dotarłam do Pani Kasi, drżąc ze strachu, że znowu będzie boleć, jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Bo już nad ranem stawy krzyżowo-biodrowe podniosły larum, a ja tylko tego pienia słuchałam w milczeniu, bo co mogę zrobić innego.

Pani Kasia motała jakiegoś biedaka w kracie, spojrzała na mnie i powiedziała:
-Dziś jest źle, co?
-Bunt na Bounty - odpowiedziałam.
Skierowała mnie na leżankę. Wchodziłam na nią 5 minut.
Plecy były zabetonowane tak, jakby ktoś nalał tam Cekolu. Czysty klej albo beton. Ugniatała mnie, rozluźniała, próbowała przełamać. Leżałam twarzą do dołu i nawet nie wiedziałam, czy wydaję jakieś dźwięki. Męka Pani Kasi trwała jakieś 40 minut. Kiedy kazała mi powoli wstać, cały ręcznik higieniczny był mokry od moich łez. Nawet nie czułam, że tak ze mnie schodzi. Sprawdziła jeszcze biodro, jakiś przyczep na mostku. I dawaj - od nowa. Kolejne 40 minut. Nie krzyczałam, wstrzymywałam tylko oddech. Jeden jedyny raz nie wytrzymałam i odjechałam do krainy bezbólowej na kilkadziesiąt sekund. Geniusz ludzkiego organizmu wyłączył mi prąd na chwilę, żeby dać organizmowi odpocząć. Pani Kasia ocuciła mnie szybko chlapnięciem w twarz i komendą: "Kaśka, wracaj". Wróciłam, chwytając rozpaczliwie powietrze zbolałą klatką.
Po drugiej godzinie mąk Pani Kasia poprawiła opadły na spocone czoło dred, postawiła mnie na miękkich nogach przed sobą i powiedziała:
-Jedno ci powiem, dziewczyno. Jesteś chyba ze stali.

Od razy włączył się we mnie mechanizm wypracowywany pieczołowicie u Bogny. Bo przecież jestem taka, jak wszyscy. Tylko tak się złożyło, że jestem chora.Ktoś inny hoduje ptaki, skupuje kompulsywnie ziemię. Ja - jestem chora.
Potem jeszcze raz wyciąg, motanie klatki piersiowej, ćwiczenia na rowerze z dodatkowym obciążeniem, małpi gaj i ćwiczenia w częściowym odciążeniu. W połowie gehenny Pani Kasia wygnała mnie na oddział i kazała się czegoś napić. Po dziesięciu minutach byłam z powrotem. Cięższa o pół litra wody, która podobno pomaga niwelować ból.
-Ja nie wiem, pani Kasiu, czy to jest dobry pomysł, żeby pani w tym stanie wracała do pracy.
-No ale już szef się denerwuje, pisze, nie mogę tu długo być.
-Pani jest w złym stanie, nie nadaje się pani do powrotu do pracy.
-Wydaje mi się, że bywałam w gorszym.
-No tak, czytałam pani kartę. Faktycznie, jako osoba ślepa raczej nie poradzi sobie pani z tworzeniem artykułu. Nie myślała pani o tym, żeby jeszcze pobyt u nas przedłużyć?
Myślałam. Na razie nie mam odwagi. Chciałabym wrócić i pracować w bezkolizyjnej atmosferze, najchętniej z domu. Ale jak to powiedzieć szefowi, który lubi patrzeć, jak pracujemy w jednym miejscu? Wszyscy? Włącznie z kaleką?

Po południu odwiedziła mnie Ewa, przywiozła mi banana i moje ulubione pomarańcze. Stropiła się, że tak źle idzie mi schodzenie po schodach i siadanie na ławce. Opowiadała o Porto, o inwestycjach na Mazurach, o smaku ciastek od Antolakowej. Tęsknię za miastem, za aktywnością, za kawą z Toot i zapachem książek we Wrzeniu Świata. I za ptasim drżeniem Saskiej Kępy. I za drganiem ulicy Zwycięzców.
Poszłam ulicą Miączyńską obejrzeć modrzew. Było już po trzeciej, pomyślałam, że jak będę miała szczęście, nie wlezę na żadnego lekarza. Weszłam do sklepu spożywczego i zawiesiłam się na wysokości ściany z czekoladowymi batonami. I dumam. Bo pani doktor kazała mi schudnąć co najmniej pięć kilogramów, ale tak strasznie miałam ochotę na coś słodkiego. Kusił mnie Pawełek. I kusiła mnie czekolada Jedyna. I orzeszki w karmelu. Nie, nie wolno, pani doktor nie pozwala. Odwracam się na pięcie celem poszukiwania chociaż jakichś suszonych owoców. I co? Staję twarzą w twarz z Doktorem Edgarem. No co jest, do jasnej Anielki? Nie wystarczyło, że wczoraj na siebie wleźliśmy znów? Codziennie włazimy?
I nagle dokapało do mnie, że jestem poza teren Instytutu, że pan doktor może mnie za szmaty dostarczyć do sekretariatu i mogę natychmiast z hukiem wylecieć, bo przecież poza bramy wychodzić mi nie wolno. I to lodowate spojrzenie. Podałam tyły, nie uśmiechnęłam się nawet. Zakręciłam się wokół owoców. Porwałam słonecznik bez łusek - to tak z owoców.
Wyturlałam się, mijając coraz bardziej zielony modrzew. Ale naginałam, ile sił w obolałej nodze, bo byłam pewna, że za mną za chwilę wystrzeli racę. Obeszłam sklep, żeby zgubić jego ślad, ewentualnie zatuszować ślady, a potem wszystkiego się wyprzeć, że nie, wydawało się panu, to nie mnie pan widział.
Czuję, że w torbie wibruje mi telefon. Majka. Odebrałam. Nie teraz. Muszę przecież wiać. Ale na chwilę się zatrzymałam, bo jak tak bardzo boli, nie umiem robić kilku rzeczy naraz.
Drę Miączyńską w najszybszym tempie, w jakim potrafię. Schylam się, wrzucam telefon do torby i próbuję iść dalej, ale drogę zastępuje mi Doktor Edgar. Żołądek spada mi do macicy. Ze strachu. Te zimne oczy. Ojezu. Co teraz? W głowie układam sobie błagalną przemowę.
Słyszę chrupnięcie. Jedno. Drugie. Trzecie. Czwarte. Stoimy tak obok modrzewiowych szyszek w kolorze różowym. Spuszczam głowę w okularach przeciwsłonecznych. Doktor Edgar wyciąga w moim kierunku połamaną na szybko tabliczkę.
Biorę jeden kawałek. Ze zdumienia nie mówię dziękuję.
Na twarzy Doktora Edgara widać smutny grymas. Jakby coś mu poraziło nerw twarzowy.
Kładzie kawałek czekolady na języku. Patrzy na mnie po raz ostatni. Mija mnie i idzie w kierunku Miłobędzkiej.
Kawałek wedlowskiej mlecznej rozpuszcza mi się w palcach. 
Patrzę za nim jeszcze.
Musiał poczuć wiosnę, bo zdjął kurtkę gota. Teraz nosi taką w kolorze grafitu przykurzonego pyłem Halemby.
Romantyk.

Strajk krzyża i trzy oddechy

Najpiękniejszy jest ten moment o godz. 4.23. Kiedy Krystyna, Stanisława i Jadwiga śpią jeszcze. Przez okno gadają ptaki. Rytmicznie, w różnym tempie, polifonicznie. Jakby ptasi chór złożony był z samych upierzonych indywidualistów, a każdy zdecydował grać swój utwór.
Pod oknami strzeliły dawno niepielęgnowane drzewa dzikich jabłonek, magnolia puściła tłuste, błyszczące soki. Teraz mogę czytać w spokoju, nasłuchując głosów z ogrodu. Nikt nic ode mnie nie chce. Nikt nie ma do mnie o nic pretensji. Nikt nie oczekuje ode mnie niczego. Jak ja bym chciała, żeby ten stan trwał.

Pani Kasia odchodzi od zmysłów, co robić, bo boli coraz bardziej. Wczoraj znów dostałam knebel na leżance, żeby nie straszyć innych pacjentów.
Zrobiła trakcję biodra, próbowała rozluźnić klatką piersiową od strony mostka. Potem z trudem posadziła mnie na krześle przodem do oparcia, kazała założyć ręce na piersiach, sama usiadła za mną i w sumie można powiedzieć, że mocno mnie przytuliła. Na tyle mocno, że coś chrupnęło, zakręciło mi się w głowie, a potem zalała mnie fala jakiejś słodyczy i prawie zjechałam z tego krzesła. Opowiadała o typach budowy ciała i jak te się mają do zadań w szkole muzycznej. Wyszło na to, że z moim mocnym osadzeniem dobrze zrobiłam, że wybrałam wokal. Szkoda tylko, że nic z tego nie wyszło, bo i tak uciekałam na zajęcia sesji perkusji.
Potem Pani Kasia głowiła się nad biodrem. I zdecydowała się na najbardziej radykalne posunięcie w postaci wyciągu. Zaczęła od tego najmniej bolesnego. Przywiązuje mi do leżanki miednicę, mota łydkę, a potem przywiązuje do nogi ciężarek 10-kilogramowy. Na początku było super. Poczułam, jak puszcza torebka stawowa. Biodro się rozluźnia. Oczywiście rozdarłam się z radości, że teraz to na pewno stąd wyjdę zdrowa. Pani Kasia nawet się nie uśmiechnęła, tylko zaglądała do kraty z leżanką co dwie minuty. Czytałam sobie pracę Zbigniewa Libery o medycynie ludowej. A Pani Kasia zerka.
Najpierw wydawało mi się, że to złudzenie. Za chwilę uznałam, że może trochę coś tam czuję. Ludzie po endoprotezach tak mówią: "czuję dziś ranę". No to sobie pomyślałam, pozostając w tej nomenklaturze: "czuję moje kości krzyżowo-biodrowe".
W pewnym momencie nie można było tego nazwać czuciem. Miałam wrażenie, że ktoś we mnie wrzucił koktajl Mołotowa i wszystko we mnie w obrębie miednicy płonie. Strzelają polana. Coś we mnie wybucha co chwilę, jak bomba w petersburskim metrze.
Wstrzymałam oddech. Potem coraz bardziej wstrzymywałam. Nie mogłam z bólu oddychać. Z rąk wysunęła mi się książka Zbigniewa Libery o medycynie naturalnej. Chciałam wołać "pomocy", ale nie mogłam nabrać tyle powietrza w płuca.
Pani Kasia położyła mi rękę na głowie, a ten gest wyjątkowo mnie rozczula i powiedziała:
-Wiem, że wytrzymasz.
A potem położyła mi przy twarzy knebel. Ponownie.

To było najdłuższe 20 minut mojego życia. Kiedy zdjęła odważnik, dopiero wypuściłam powietrze.
-NIestety, tak myślałam, że u pani nie biodro zastrajkuje, tylko krzyż. Ale rozmawiałam z panią doktor. Mówiła, ze jest pani najbardziej wytrzymałą i najbardziej cierpliwą pacjentką. Więc pani to wytrzyma. Tak myślę.

Po wyciągu nie można chodzić, więc ćwiczyłam dalej w odciążeniu, ale nie mogłam już na leżance podnieść bioder do góry. Bo przecież kolejny pas na miednicę był potrzebny. Ludzkie chomąto.
Kiedy miała mnie pionizować, cała się trzęsłam. Z trudem usiadłam, ale kiedyś pomyślałam o tym, że mam teraz jeszcze na ten nodze stanąć, zakręciło mi się w głowie. Zachciało mi się płakać. Wołać o pomoc.
Pani Kasia stanęła przede mną, złapała mnie za ramiona i mówi:
-Wstaniesz i pójdziesz. Zawsze tak robiłaś, zrobisz tak tym razem. Nie jesteś światu nic winna. I on tobie też nie. Wstaniesz teraz i pójdziesz. Właśnie dlatego, że nikt w to nie wierzy i wszyscy próbują być mądrzejsi od ciebie. Trzy oddechy. I wstajesz.
Czułam, jak uspokaja mi się wspomniany oddech. I zaokrąglają oczy. Wzięłam trzy oddechy. Zsunęłam się z leżanki. Chwiejąc się jeszcze na wspomnienie bólu, wyciągnęłam ręce w kierunku kraty. Pani Kasia zrobiła cztery kroki do tyłu.
-Puść. Nie jesteś już dzieckiem. Umiesz chodzić.
W asyście pacjentów po endoprotezach, mężczyzn po rozległych udarach, kobiet w średnim wieku po operacjach kolana i po zapaleniu ścięgna Achillesa, z umiarkowanie zachmurzonym niebem za oknem, z Radiem Pogoda w tle i w oparach Octaniseptu, mokra z bólu i strachu zrobiłam jeden krok.
Biodro puściło.
Pani Kasia dokonała cudu. Biodro puściło ścisk, ucisk, napięcie, przykurcz.
Za to stawy krzyżowo-biodrowe darły się na potęgę, rozlewając na całe moje plecy piekącą zasłonę sztywnienia. Nasilającą się. Bo teraz Eugenia dopiero zgotuje mi zemstę. Bo ktoś śmiał ją przechytrzyć.

Drugi, trzeci krok. Pan Józef klaszcze na ten widok jedną ręką o kolano, bo drugą ma jeszcze po udarze niesprawną. Pani Kasia patrzy jeszcze na cztery moje kroki.
-Stopa na siebie, kolce biodrowe wyżej.
Próbuję powiedzieć, ale bardziej metalicznie chrzęszczę:
-Dziękuję, Pani Kasiu,
Nagle odwraca się do okna i podnosi do ust kubek z kawą:
-Pani przyjdzie za godzinę na ćwiczenia indywidualne.
Podeszłam do stołu po kartę zabiegów. Pani Kasia wyraźnie uciekała wzrokiem. Niczego po sobie nie dała poznać. Tylko usłyszałam, jak siąka nosem. Pewnie od kawy.

Kimże bym była, gdybym nie miała jeszcze jednej przygody? Mocno po zabiegu obolała i porażona myślą, że jutro czeka mnie to samo, ostrożnie wykręciłam w kierunku sali z polem magnetycznym. Uprawiam szpitalne idzenie. Szłość. Oddycham, trzymam kolce biodrowe, próbuje opanować drżenie kolan, stopa na siebie. Kiedy po raz pierwszy od trzech tygodni postanowiłam zrobić coś z rozwagą, oczywiście świat mi w tym przeszkadza. Z sali, w której rehabilitowana jest ortopedia, z impetem, furkoczącym kitlem i wzrokiem zawieszonym na dwa tysiące czterysta piętnastym łańcuchu białkowym, wypadł Doktor Edgar. I tu słowa mi się kończą, bo nagle wyobraziłam sobie, że teraz we mnie uderza, a ja umieram z bólu i w sumie następuje smutny koniec całego tego teatrzyku.
Co się jednak okazuje. Pan doktor albo jest z gumy, albo cud się stał, bo bodaj opuszkami palców zatrzymał całą swoją rozpędzoną czarnowłosą masę i przyssał ją do futryny. Dziwne, że pisku opon nie było słychać. W rezultacie znalazłam się dwa centymetry od jego nosa i czy komukolwiek się to podoba, czy nie, a szczególnie Doktorowi Edgarowi, musiał mi spojrzeć w oczy. Wplątał mnie pomiędzy łańcuchy białek i agresywnych cytokin. Na lewym policzku poczułam jego oddech i nie wiem, co mnie bardziej przeraziło: wyciąg, czy bliskość oddechu tego smutnego, mrocznego kimowojażera.
I co teraz? Powie coś? Zaśpiewa?
Zsunął rękę, dzięki której wyhamował o futrynę, po ścianie pomalowanej olejną farbą w kolorze kaszy kukurydzianej z mlekiem. Przeprosi? Uśmiechnie się? Nawrzeszczy?

-Za szybko.

Powiedział  to głosem przyjemnym, głębokim, nadanym z innej planety.
I poszedł.
Stałam jeszcze chwilę struchlała przy ścianie. Aż rozdarła się pani z pola magnetycznego, że sama nie jestem i mam iść, bo moja kolej.

Pół nocy zastanawiałam się, czy w ten sposób dokończył wypowiedź rozpoczętą w sali ortopedii. Czy moze chciał mi coś powiedzieć. Tylko mnie.
Edgar.
Kosmita.
Ort-Ot.