niedziela, 21 stycznia 2018

Insygnia mamusi

Wydzielał miedzianą woń krwi. Za ciężki dla moich dziecięcych rąk hałasował złowrogo na biurku mamy. Odkładała go zawsze zdecydowanym ruchem na czarny blat. Chrzęścił i dzwonił, kiedy wykładała go na kołnierz wełnianej togi. Zsuwał się nieustannie. Wierzyłam, że orzeł na końcu łańcucha chce odlecieć, a kiedy mu się uda, uwolni mamę od biurka.

Ogrzewany długo w zamkniętych dłoniach oddawał krótko fałszywe, nieswoje ciepło. Potem ręce pachniały nim długo. Czasami ukradł cząstkę sandałowego zapachu kołnierza mamy. Szybko wygrywała z nim woń metalu. Pochłaniał jej wspomnienie.

Kiedyś próbowałam nim kręcić jak lassem. Wiedziałam, że tego mi nie wolno. Raz dosięgła mnie niewidzialna ręka Temidy, bo łańcuch uderzył mnie boleśnie w wątły nadgarstek.

Przegrywałam z orłem w koronie. Z jego ciężarem urzędowym, dostojnością złotych ogniw, preclem zwiniętym nad głową ptaka w finezyjny kształt liter „RP”.

Aż któregoś dnia postanowiłam się na nim zemścić. Zostać mamy bohaterką. Z białego plastikowego kubeczka w róże przyniosłam pilnik do paznokci. Ostry, metalowy, nieprzyjemny w dotyku.

Piłowałam całe popołudnie, aż mi palce mdlały. Orzeł dzielnie bronił korony. Na wełnianej spódniczce osadzały mi się złote opiłki.

Potem pomogłam sobie zębami. I odgryzłam orlą koronę.

Mama nie zrozumiała mojego poświęcenia.

Postawiła mnie w kącie i długo mówiła o przyzwoitości.

Zabrała skakankę i herbatniki.

Od tamtej pory stosunek do godła mam ambiwalentny.