środa, 29 sierpnia 2018

Dłoń, Madame

Odchodzi już upalne lato. Bywało niemiłosiernie okrutne. Paliło skórę i płuca żywym ogniem. Czasami zastanawiałam się, czy już nie mieszkamy w Tajlandii.
Wieczory krótsze i znacznie chłodniejsze. Wczoraj mieliśmy z Wojtkiem pójść do kina, ale okazało się, że z Poznania jedzie nieprawdopodobna ilość ram i na dostawę trzeba poczekać. Nie było mi przykro, lubię z Wojtkiem być, lubię z nim rozmawiać, lubię z nim milczeć. Zaprzeczam wciąż temu, że widzę w nim uosobienie wymarzonego ojca - z całym pakietem wad i uporczywą nieobecnością, a jednocześnie czujnym i czułym spojrzeniem znad prostokątnych okularów. Wystarczy mi tylko blik tego spojrzenia, to mnie karmi na długo. Nurzam się w jego obecności jak w ciepłym mazurskim jeziorze. Mam ochotę machać nogami jak mała dziewczynka. Kiedy Wojtek mnie słucha, wyobrażam sobie, że Tata przygląda się z zachwytem moim cienkim jak mysie ogonki warkoczykom i słucha bzdur, które wygaduję o życiu lalek. Mało tego: zadaje dodatkowe pytania, uważnie słucha, potem się ze mną bawi. 
Wczoraj opowiedział mi, że kiedyś w jednej z knajp w Lublinie obsługuje kelner tak do niego podobny, że mógłby być jego synem. Powiedział to z wielkim zdumieniem, miękkim zdumieniem, obniżył głos, ściszył ton do ciepłego.
- To było dla mnie wręcz krępujące, tak bardzo był do mnie podobny. Obudziła się we mnie jakaś czułość, miałem ochotę go natychmiast przytulić.
I wykonał ręką taki gest, jakby chciał mnie objąć, ale konwenanse na Krakowskim Przedmieściu kazały mu się powstrzymać.

Wyobraziłam to sobie. Że ja widzę dziewczynkę podobną do mnie. Albo że mnie widzi Tata. Po raz pierwszy w życiu być może.

Zapytałam Wojtka, czy gdyby miał nieślubne dziecko, chciałby się z nim spotkać. Odpowiedział, że to niemożliwe, żeby miał nieślubne dziecko, ale oczywiście, że tak. Że chciałby się spotkać. Że postrzegałby to jako swój obowiązek i zaszczyt. Zaszczyt. Tak powiedział.

Wszystkie trzewia we mnie podskoczyły z radości. Żołądek zwinął się w supeł i wykonał salto w brzuchu. Serce przyspieszyło z radości. Zrobiło mi się cieplej.
Nie tam, że zaszczyt. Tylko że oczywiście, że by chciał.
Tatusiu, chciałbyś?

A ręce masz takie, jak Wojtek? Delikatne, ale męskie? Czy tez, jak on, masz nerwicę natręctw i polewasz dłonie spirytusem salicylowym po podaniu ręki każdemu klientowi, który wchodzi do galerii? Czy tez używasz chusteczek nawilżanych z "funkcją antybakteryjną", jak napisał producent?
Czy otworzyłbyś przede mną drzwi do samochodu? Czy zapytałbyś mnie, czy nie marznę? Jak by to było: gdybyś powiedział, że ładnie mi w sukience? Czy czułabym się wtedy osadzona w ziemi? Wreszcie pewnie? może gdybyś Ty tak do mnie mówił, nie reagowałabym paniką na każdy komplement, który ktoś do mnie kieruje. Mężczyzna na przykład. Mężczyzna to w ogóle, powiem Ci, najgorzej. Bo nie wiem, co mam wtedy zrobić. Czy mam mu sie odwdzięczać? Też go zasypać komplementami? I jak poradzić sobie z myślą, że ja wcale na to nie zasługuję? Albo że to jakiś fortel? Że ten mężczyzna kłamie, bo czegoś oczekuje? Czegoś ode mnie chce? Na coś ma nadzieję? Na co? Co się wtedy robi?

I jak by to było, gdybyś mnie pocałował w rękę? Co bym wtedy czuła? Taki jesteś? Oldskulowy? Całujesz kobiety w ręce? Dlaczego? Kto Cię tego nauczył? Twój Tata, a mój Dziadek? Dziadziuś. Mojego prawdziwego nie znałam. Taty mojej mamy nie znałam. Twoich Rodziców też nie znałam. Ciebie nie znałam nigdy, Tatusiu.  No to jak by to było? Czy byłabym tak samo skrępowana, jak wtedy, kiedy w rękę pocałował mnie Wojtek? Czy uczyłbyś mnie, jak na to reagować? Kazałbyś się przyzwyczajać do takiego traktowania? jak by to było: być Twoją księżniczką? Córeczką tatusia, gwiazdką z nieba, ósmym cudem świata, kwiatuszkiem, różyczką, wampirellą, okruszkiem, jaskółeczką, Twoją Kasią.

Kupiłam dziś na bazarku Sadyba pierogi z borówkami. Oczy mi się zaszkliły, bo Babcia takie pyszne z jagodami robiła. I z truskawkami knedle. Jadłam ich po siedem, zalewałam maślanką. Wtedy jeszcze mogłam. Wtedy jeszcze mnie nie bolało.
Stoiska uginają się od darów późnego lata: papryki czerwonej jak krew, jabłek jak policzki wiejskich dziewcząt, śliwek zgrabnych, malin rdzawych, cieżkich od nasion główek słoneczników. brzoskwiń soczystych, pomidorów słodkich, polnych - wypalonych ostrym słońcem. Babcia kochała o 5 rano jeździć na targ i przebierać w tych dobrach wszelakich. Miała wtedy na twarzy uśmiech pełen dumy i ukontentowania. Tak się cieszyła z każdego urodzaju. Pamiętała przecież wojenny głód. Mówiła, że czasami było tak, że człowiek miał ochotę ugryźć kamień z głodu.
A wtedy ze mną paznokciem kciuka zdzierała cienką skórkę z ziemniaków i sprawdzała, czy to na pewno irga. Była z siebie taka zadowolona, kiedy udało jej się kupić najlepsze na targu warzywa, najświeższe owoce. Pamiętam, jak pachniały sierpniowe i wrzesniowe poranki, kiedy jechałam z nią na targ. i od rana marzłam, bo wyjeżdżałyśmy tak wcześnie.
tak pysznie gotowała. Wojtek mówi, że jego mama też pysznie gotowała. Ale że teraz już tak pysznie nie gotuje. Nie ma na czym i z czego. Bo to sie bierze z biedy. Odkąd w ramach ustawy dezubekizacyjnej obcięto jej rentę do tysiąca złotych.
Czułam się tak, jakby coś się we mnie rozwarstwiało boleśnie na te słowa Wojtka. Jakby w aorcie tworzył się tętniak. Przypomniał mi się fragment z Jelinek. Kiedy główna bohaterka "Pianistki" tnie skórę żyletką. I obie części przeciętego ciała patrzą na siebie zdumione, że widzą się w lustrzanym odbiciu po raz pierwszy, a potem ze wzruszenia krwawią. I krzyczą z bólu rozdzielenia.
A takich pięknych Synów wychowała. Sama.

Pierogi z bazarku nie miały smaku w ogóle. Były twarde i niesmaczne.

Wiesz, Tatusiu, co to jest bieda? Kiedy możesz sobie wyobrazić każdy szczegół wszechświata: aśramy w Indiach, liczi w Tajlandii, skorupę żółwia na Zanzibarze, zapach tuberozy, deszcz meteorów, ostry walijski klif i teksański oddech pustyni.
Ale sięgnięcie po kubek z wodą na stoliku metr od Ciebie jest niemożliwe.

To jest właśnie bieda, Tatusiu.

sobota, 18 sierpnia 2018

Wojna trzydziestoletnia. Etap biodrowy

Póki co - przygotowania. Będzie ich dużo i będą uciążliwe. Armię mam nieliczną. Zasoby amunicji niewielkie. Szanse znikome. Ale idę na nią. Bo nie mam wyjścia.

Tyle się działo przez ostatnie miesiące. Od śmierci Babci tyle się wydarzyło. Tyle śmierć uwolniła, tyle przyniosła. Każdego dnia czuję Babci obecność. Czasami karcące spojrzenie. Z drugiej strony - nie mam się co czarować - Babcia żyje we mnie. Żadnego nieba nie ma. A jeśli nie ma nieba, nie ma też piekła. Nie mam więc dokąd po śmierci trafić. Jedyne, co mam, to czas tu, na ziemi.

Zatem od grudnia ubiegłego roku znacznie częściej niż zazwyczaj czułam radość, śmiałam się, płakałam pełnym głosem i doznawałam wzruszeń. Widziałam się z Anią i Henryczkiem, który jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie i najmądrzejszym, poznałam Anitę, widziałam się z Natalią na plaży w Gdyni, hekluję właśnie kocyk dla jej córeczki Zojki, która na przekór światowej podłości chce ją rozjaśnić swoją obecnością w listopadzie. Skończyłam warsztaty literackie u Mikołaja Grynberga i za swój tekst przeczytany na głos dostałam wielkie brawa. Tak wielkie, że prawie rozerwały mi klatkę piersiową. Zapisałam się na kolejną edycję warsztatów. Niech się dzieje wola nieba. Wzięłam udział w kampanii społecznej, którą firmowałam nie tylko moim nazwiskiem, ale i wizerunkiem, działania ewoluują, w planach jest album pod moją redakcją. Dostałam mnóstwo prezentów od życia, wielu ludzi zniknęło, ale straty mam ostatecznie nieliczne. Co nie znaczy, że nie bolą.
Posypały mi się zlecenia na dodatkową pracę, orałam od kwietnia do teraz bez ustanku, po dwadzieścia godzin na dobę. Praca jest zawsze dobrą odpowiedzią na wszystkie bolączki od życia, traumy i niedogodności. Jeśli, oczywiście, jest dostępna. Może dlatego od dziecka mam tak, że bezczynnie nie usiedzę. Jestem smutna, odkąd pamiętam.

Najnowsze doniesienia biodrowe są złe. Iwonka pewnie określiłaby je jako "katastrofalne", ale szkolenie na kursie Rakowskiego nie pozwala jej tego powiedzieć na głos. Niestety, oczu nie zakryje przede mną. W jej oczach widać wszystko.

A walczyłam, byłam taka dzielna przecież.

Przypomniały mi się lekcje historii. To może tak zacznę. Jak na lekcjach u pani Stańskiej.

Przyczyny wojny trzydziestoletniej:

- w wyniku ataku choroby autoimmunologicznej w 12. roku życia nastąpiło złuszczenie głowy kości udowej lewej;
- etiopatologia choroby pozostała nieznana do czasu mojej pierwszej diagnozy w Instytucie Reumatologii 5 lat temu;
- żaden z ortopedów, do których mama mnie zaprowadziła (no dobra, zaprowadziła mnie tylko do jednego), nie dociekał przyczyn; chciał tylko ciąć;
- zatem pocięli mnie, w prowincjonalnym szpitalu, pod nieprofesjonalnym sprzętem; w trakcie zabiegu od sprzętu renthenowskiego odpadały nóżki; operator zakrwawionymi rękawiczkami przykręcał je w sali operacyjnej, po czym płynnie przeszedł do grzebania w moim biodrze;
- pierwsza operacja trwała osiem godzin; byłam małą dziewczynką; nie wiedziałam, co mnie czeka;tyle upokorzeń i leżenia plackiem bez ruchu przez miesiąc;
- operacja polegała na repozycji kości (starła się cała chrzęść, noga wyszła ze stawu, prawie ją zgubiłam; kiedy skarżyłam się na ból i utykałam, mama mówiła, że histeryzuję, bo nie chce mi się ćwiczyć na wuefie; co było częściowo prawdą - nie chciałam ćwiczyć na wuefie, bo nie mogłam wybić się lewą nogą i przeskoczyć przez tyczkę; i dzieci się ze mnie śmiały, że jestem łamaga; ale mama w mój ból też nie wierzyła;) i wstawieniu pięciu drutów Kirschnera; wyglądają trochę jak druty do szaszłyków; wstawili je krzywo; gdybym zaczęła z nimi obciążać nogę, pękłyby; wówczas do wymiany byłaby cała kość i fragment miednicy;
- w związku z tym, że spieprzyli pierwszą operację, po sześciu dniach położyli mnie ponownie na stół celem reoperacji; wyjęli dwa druty, pozostałe podciągnęli; jak się okazało - to i tak nie wystarczyło; końska dawka narkozy spowodowała u mnie zapaść; wybudzała mnie pielęgniarka z bardzo grubym warkoczem i błękitnym tuszem do rzęs; prała mnie po twarzy na OIOMie, krzycząc: "obudź się, gówniaro!";
- ponieważ po roku chodzenia o kulach w okresie wzrostu zapowiedziałam mamie, że żadnemu lekarzowi z wybieranych przez nią nie dam się już dotknąć, zażądałam zawiezienia mnie do profesora z Drewnowskiej w Łodzi; profesor Marek postanowił, że druty trzeba wpizdu wyjąć; jak powiedział, tak zrobił; po dwóch tygodniach chodziłam bez kul; a po roku weszłam na Giewont;
- żyłam; zdawałam maturę, dostałam się na studia, zaliczyłam katastrofalny związek z psychopatą-alkoholikiem, adoptowałam psa, dostałam pracę, przeprowadziłam się do stolicy;
- sześć lat temu bolało już tak, że mało nie oszalałam; więc znów zgłosiłam się do profesora; powiedział, że to zwyrodnienia powierzchni stawowej i zrobił artroskopię; nie dociekał przyczyn zniszczeń powierzchni stawowej; po operacji rozszalał się rzut; wreszcie wiedziałam, co mi jest;
- wielomiesięczna rehabilitacja u Iwonki zaczęła przynosić owoce; mięsień czworoboczny się wzmocnił, Gluteus Maximus zaczął się odradzać; joga poprawiła ukrwienie nogi; chodziłam, biegałam, prowadziłam samochód, tańczyłam u Kuby na weselu;
- od kwietnia rotacja zaczęła siadać; Iwonka kładła to na karb zbyt intensywnej jogi, na której chętnie przekraczam własne granice; żeby jeszcze milimetr dalej, żeby jeszcze pięć sekund wytrzymać; no bo taka jestem;
- żeby dociec przyczyny siadania rotacji, Iwonka postanowiła mnie zbadać per rectum; wzbraniałam się, bo myślę sobie: ok, dużo przeżyłam, ale palca w dupie to jeszcze z Eugenią nie miałyśmy; ale się złamałam; badanie wykazało, że nie chodzi o zanik żadnego mięśnia; to kość, kość mi to uczyniła; Iwonka kazała na rentgen;
- czułam, że nie będzie dobrze; może dlatego odkładałam pójście do lekarza; w końcu poprosiłam o skierowanie mojego ginekologa, do którego wreszcie zgłosiłam się celem odbioru wyników cytologii;
- badanie przyniosło taki oto opis:


No i co, Kasiu?
Dlaczego płaczesz?
Przecież rozumiesz każde słowo z opisu. Każdziusieńkie.
Przecież zwężenie szpary stawowej masz od lat; po prostu źle kość wstawili na swoje miejsce. A sklerotyzacja podchrzęstna? No w tomografii u doktora Batmana już to było, nic nowego. Zresztą, jeśli głowa kości udowej może mieć migrenę, to nie może mieć sklerozy? Kaman, trochę wyobraźni.
Zniekształcenie? Pff, przecież nie ufasz temu, co idealne, prawda?
Zmiany zwyrodnieniowe - czy tego nie słyszysz od dziecka? Miały je ciotki, koleżanki ciotek, mieli je wujkowie, biegacze, artyści z pierwszych stron gazet. Nie masz w sobie niczego wyjątkowego.
Zwapnienie, tak. Bo moja choroba nie umie zarządzać jonami wapnia. Znam prezesów, którzy nie potrafią zarządzać firmą, a jednak jeżdżą samochodami, za który można kupić dwa apartamenty na Mokotowie, i co?
Zanik kostny? No a Encorton? nie pamiętasz? Po nim miałaś galopującą osteoporozę. Co, że tak sobie pozwolę przypomnieć, zaliczyłaś przed trzydziestką, a nie, jak siostra twojej Babci, po osiemdziesiątce.
Ankyloza stawu krzyżowo-biodrowego. Och, doprawdy, zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa brzmi przecież bardziej kalecząco dla ucha. "Ankyloza" to imię jak dla greckiej nimfy. Albo siostry zakonnej.
Więc dlaczego płaczesz?

Patrzę sobie wzrokiem laika i widzę to wszystko, o czym powyżej. Myślę sobie: ok, tyle nakurwiałam, to jeszcze pociągnę. Na czterdzieste urodziny sprawię sobie nowe biodro, a co, należy mi się i kto bogatemu zabroni. Czyli mamy siedem lat. Kupa czasu, może jeszcze jeden kierunek studiów skończę, bo Afgańska Siostra czwarty zaczęła, czuję się przy Niej debilem. No i łazienkę wyremontuję, kuchnię może - przez pięć lat odkładania każdego grosza powinno mnie być stać na średni standard z Ikei. Będę miała wreszcie piekarnik. A może uda mi się jeszcze do Maroka pojechać. i do Izraela. Będę chodzić na jogę trzy razy w tygodniu i regenerować się za czworo. Zrobię sobie trzy iniekcje z osocza bogatopłytkowego. Będę łykać wszystkie dostępne na rynku suplementy diety, przejdę na dietę całkowicie wegańską, wyeliminuję cukier, imbir z cytryną i kurkumą będę piła sześć razy dziennie. Kawę nawet ograniczę. Piję już tylko dwie dziennie, trudno, będzie jedna. Wytrzymam. Tyle wytrzymałam.

Iwonka ma infekcję, oprócz tego jest w trakcie rozwodu (zaprawdę, powiadam Wam, nie proście mnie nigdy na świadka, bo wówczas małżeństwo źle rokuje. Jak świadkowałam u Iwonki, małżeństwo nawet roku w zgodzie nie przetrwało), więc postanowiła nie oplatać. I orzekła, co następuje:
"Nie, Kasiu. Sytuacja jest dramatyczna. Powinnaś być operowana natychmiast. W tej sytuacji nie będziesz na wszczepienie endoprotezy czekać trzech lat, tylko znacznie krócej. Kość jest martwa. Rotacja w błyskawicznym tempie spada. Skutkuje to zmianą biomechaniki ciała. Obciążasz nadmiernie kręgosłup, miednicę, kolano i kostkę. Za chwilę i te stawy zaczną się deformować pod wpływem źle rozłożonych sił. Poza tym kość w każdej chwili może pęknąć. Szpary międzystawowej prawie nie ma. W okresie zaostrzenia choroby nerwy ocierają się o zwapnienia. Kość nie jest odżywiana. Za chwilę mięśnie przestaną być odżywiane, więc największe mięśnie zaczną zanikać. Wówczas może przyjść moment, że nie będę w stanie ci pomóc. W przyszłym tygodniu umów się na wizytę do lekarza z Otwocka, bo w Instytucie mają złych operatorów. Będę z tobą. Przejdziemy przez to razem".
Międlę w ustach siarczystą kurwę. Słyszę znajomy pisk jak po wybuchu bomby. Mam ochotę rzucić się na Iwonę i ją pobić. A potem paść jej do nóg i przepraszać.
Widzę Babcię przy stole ze splecionymi rękami, pełen nienawiści wzrok mojej mamy, czuję zapach przesiąkniętego krwią bandaża, dotyk konika, po którym się wspinałam, żeby podnieść się z łóżka po operacji, kiedy byłam dzieckiem, fakturę szyny podłożonej pod moje biodro, dotyk basenu, który podkładała mi niewprawnie mama i przez to zdzierała mi skórę na rozpulchnionych od leżenia pośladkach, czuję na sobie pełen sadyzmu wzrok lekarza, kiedy jednym ruchem odsłania kołdrę, a ja leżę bez majtek i warczy: "zegnij kolano!", czuję, jak dren spomiędzy przeciętych mięśni wysuwa się z rany, a pielęgniarka opatrunkowa na widok mojej blizny mówi do koleżanki: "o kurwa, jak świnię ją rozerżnęli", widzę niedomyte włosy rehabilitantki, która krzyczy na mnie, kiedy stoję po raz pierwszy od miesiąca na jednej nodze, nie umiem obsługiwać kul, a ona każe mi po schodach wejść o jednej - kiedy płaczę ze strachu, ta podnosi głos i syczy: " no i co? mamusia sędzia, a ty taka idiotka?", potem widzę mojego oprawcę, który w gabinecie z ironicznym uśmiechem na pożegnanie mówi do mnie: "no, to przyjdź, jak cię drugie biodro zaboli, bo ta choroba lubi chodzić parami, hehe", słyszę pikanie lasera skierowanego na bliznę, potem czuję zapach okładki książki, którą czytam, leżąc w polu magnetycznym, widzę nieskończenie wysokie schody w szkole, do której wróciłam o kulach, a na koniec widzę wzrok Doktora Majkela, który mówi: "tak się bałem, że mi pani umrze".
I nadal mam ochotę płakać i krzyczeć, drapać i pluć, zabić być może. Ale słyszę tylko swój żałosny, zalękniony charkot:

- Ale może chociaż łazienkę zrobię.


Jakimże dziełem jest człowiek. Że nawet jak duszą o beton zaryje, to nie wiadomo kiedy mimo wszystko się podniesie.
Jak po śmierci Babci - włączył mi się tryb zadaniowy. Myślę o wszystkim naraz, dlatego póki co nic z tego myślenia nie wyjdzie. Bo najpierw muszę wyznaczyć datę operacji. Czyli zgłosić się do operatora. Uzgodnić odstawienie leczenia biologicznego z Instytutem. Bo podczas leczenia biologicznego operować nie można - wykrwawię się albo skończy się sepsą.
Na czas bez leku biologicznego muszę chyba jako ateistka zacząć się modlić, żeby nie przyszedł rzut, bo w trakcie zaostrzenia choroby nikt mnie nie zoperuje.
Trzeba dostosować łazienkę do możliwości albo ich braku. Podnieść sedes. Zainstalować uchwyty do siadania. Oraz siedzonko pod prysznic. Czyli moim zadaniem jest natychmiastowe znalezienie ekipy remontowej. I wyżebranie pieniędzy PFRONu o dofinansowanie remontu.
Nie mogę zawieść uczestników projektu Piotra Sobika. Których tak pięknie sfotografował. Mnie też sfotografował. Obiecałam Im Wszystkim, że zredaguję album. I że zrobię to najlepiej, jak potrafię. Choćbym miała wydawcy przegryźć tętnicę. Bo to dla nich ważne. A dla mnie fundamentalne.
Zapisałam się na drugą edycję kursu literackiego Mikołaja Grynberga. Choćby nie wiem co, skończę ten kurs. 
Muszę za wszelką cenę zarobić mnóstwo pieniędzy. Brać każde zlecenie. Bo nie mam pojęcia, przez ile czasu będę na zwolnieniu lekarskim, a moja umowa o pracę została tak skonstruowana, żeby pracodawca broń Boże nie płacił nadmiernie za moją nieobecność. Zostanę więc z wypłatą na poziomie najniższej renty. Wówczas nawet nie będę miała jak za to umrzeć. A po operacji będę potrzebowała tysięcy, żeby powrócić do sprawności. Na mamę nie mam co liczyć. Być może będę musiała opłacać kogoś do pomocy w domu. Bo zakupy może i zrobię do plecaka. Ale przy kuchni nie wystoję. Do biblioteki nie pójdę. Samochodu nie będę prowadzić długo. Będę wyautowana, wyłączona. Zdeklasowana. Niekompletna. Niepotrzebna. Zależna. Kaleka.

Daję sobie rok. Od teraz. Zaczynam odliczanie. O, kości udowa, wytrzymaj. Tyle czasu wytrzymałaś. Teraz też wytrzymasz. Jeszcze tylko rok. Album. Remont łazienki. Zlecenia.
Czyli: rozejm. Ocalamy Rygę, przytrzymamy Inflanty. 

Iwonka mówi, że to niemożliwe.

No to watch me.