niedziela, 7 września 2014

Kiedy przyjdzie z bytu zwolnienie



Piękna jesień. Przyszła szybko: ciepła, słoneczna, z łaskawym dla fotografów światłem. Krzyczy dziećmi i szeleści liśćmi na Niekłańskiej. Ogrzewa na przystankach zakochane pary.

Wczoraj choroba nie miała dla mnie litości. Przedwczoraj również. Kiedy leżałam na leżance u Iwony, nie wytrzymałam i zadałam pytanie z gatunku najgłupszych i najbardziej bezcelowych na świecie: kiedy wreszcie przestanie mnie boleć.
W oczach terapeutki, która zwróciła mi życie, ujrzałam bezbrzeżny niebieski smutek. Rozlany falą łagodnego błękitu pod doskonale poprowadzoną czarną kreską nad górną powieką. Z czułością, jaką zazwyczaj (tak mi się wydaje) patrzą matki na dzieci, ściszonym, spokojnym głosem, z empatią i pewnością powiedziała: "kiedy twój kręgosłup całkowicie zesztywnieje". 

Od kogoś innego bym nie przyjęła takiej wiadomości. Nikt nie potrafi o śmierci poinformować czulej, bardziej profesjonalnie i bardziej przekonująco niż Iwona. Ale nie popłakałam się dlatego, że powiedziała mi o skutkach choroby. Załzawiłam jej leżankę, bo zobaczyłam w jej oczach coś, czego nigdy nie doświadczyłam jako dziecko. Dostawałam to tylko od obcych ludzi. I to mnie tak rozmiękczyło. Jednak samotność daje dużo siły. Jestem wtedy czysta, jak to, czego nie ma. Bogata jak możliwość. Bezpieczna jak platońska idea. Do czasu wyjścia do ludzi.

Śmieszne. Ćwiczę codziennie i poddaję się pokornie wszystkim zabiegom, każdego dnia wykonuję morderczy taniec z hula hoop na biodrach, jak w pracy Sigalit Landau. Składam ofiarę z mojej jakości życia, żeby opóźnić postęp choroby. Za cenę zwierzęcego strachu i palącego bólu, który zabiera mi cztery godziny w nocy z mojego bezcennego snu. Przewrócenie się na bok to dla mnie dyscyplina olimpijska. Skłon - jak wspinanie się na siedmiotysięcznik. A przestanie boleć wtedy, kiedy już nie będzie nadziei. Kiedy nastanie bezruch i nie będzie życia. Jak u Leśmiana. Iwona mówi, że będę miała sprawne ręce i sprawny mózg. O, tak. Do końca pozostanę świadoma. To taka kolejna niespodzianka od losu. Prezent. Dlatego dodatkowo wczoraj, kiedy wyszłam od Iwony, trzymając się siatki ogrodzenia i próbując nie szlochać, doświadczyłam Bożej nierówności.

Podeszła do mnie (na swoje nieszczęście) świadkowa Jehowy, dzierżąc cztery numery "Strażnicy" i rozwijając je przede mną jak wachlarz cygański z kart.
- Opowiem pani o miłości Bożej.
Przez zaciśnięte zęby wycedziłam:
- Proszę pani, jestem nieuleczalnie chora. Każdego dnia przechodzę przez piekło. Jestem zdania, że Bóg jest nieskończenie okrutny. Jeżeli w ogóle istnieje.

Cofnęła "Strażnice". Odwróciła się i poszła.

Bluźnię, więc jestem.