wtorek, 6 stycznia 2015

Szarże kobyły historii

Trąba dziwny dźwięk rozsieje,

ogień skrzepnie, blask ściemnieje,

w proch powrócą światów dzieje.

Z drzew wieczności spadną liście na

Sędziego straszne przyjście,

by świadectwo dać Psalmiście...



A ty, psalmisto Pański, nastrój harfę swoją

już na ostatni ton!



Grzech krwią czarną duszę plami...

Bez obrońcy staniem sami -

któż zlituje się nad nami?



Nie wiem zupełnie, dlaczego akurat tego popołudnia Kasprowicz mi w głowie tętni. Chyba już nawet trochę się uspokoiłam, ale to zastanawiające, że przez całe Święta czekałam na jakiś przełom, a wydaje się, że nastąpił w Trzech Króli. A w każdym razie moje fizyczne roztrzęsienie od momentu wyjścia Kuby może na to wskazywać. Nie wiem. Przecież ja reaguję dokładnie odwrotnie niż reszta ludzkości.

Od rana byłam niespokojna. Nie mogłam sobie miejsca znaleźć. Przerażona tym, co dzieje się w Ministerstwie Zdrowia, zadzwoniłam do Justyny. Akurat była w szpitalu na dyżurze, odstawiała i włączała dzieciom leki, na jej oddział trafił nastoletni Pakistańczyk, który podczas poprzedniego pobytu groził jednemu z dzieci nożem. Pożaliłyśmy się na system, uznałyśmy, że nowy rok ma być przełomowy i zaplanowałyśmy wspólny wyjazd na wakacje - koniecznie do miejsca, gdzie ginie zasięg. Wieś, woda albo góry, sześć kilometrów do najbliższego spożywczaka. Ładnie to wygląda w fazie planów. Faza praktyczna zależna będzie od tego, czy kiedykolwie wyjdę z rzutu. A to z kolei zależy od decycji NFZ, a te zależą od tego, co ustali minister Arłukowicz.

Czekałam dzisiaj pełna radości na Kubę. Tak rzadko sie widzimy. Albo Kuba ciągle maluje, albo podróżuje. Ja juz nie nadążam. Już nie mogę po pracy pobiec do niego do pracowni, juz nie leżymy razem na trawie w Pamiętnej i nie zastanawiamy się, która chmura od dadaistów. I przyszły czasy, że jak emeryci spotykamy się na herbatkę, podczas gdy jeszcze na studiach w jego mieszkaniu dudniły imprezy, a ja po dzikim tańcu na stole w jego dżinsach i koszuli budziłam się z nogami w piekarniku albo (na szczęście) na nagim torsie mojego brata. A teraz wszystko takie eleganckie, wtłoczone w ramy, ciasto na półmisku, herbata z filiżanki. Jeszcze kilka lat temu na śniadanie usmażył mi gruszkę z czosnkiem, bo był pewiem, że to połaczenie smaków będzie przełomowe.



I tak sobie rozmawialiśmy, wypytywał o chorobę, o możliwości, powiedział: "teraz do mnie do pracowni przychodzi dużo ludzi, którzy mają pieniądze. Jak będziesz chciała na coś zbierać, to daj mi znać". Cały Kuba. Zawsze z sercem na dłoni. Tylko na co ja mam zbierać? Na detektor ojca? Ale propozycję doceniam. Opowiadał, jak to on, zabawnie o swoich nowych i starych kolegach, o nowych projektach, o tym, że wyszukują z kolegą jakieś dziwne newsy w sieci i piszą o nich piosenki. A później robią koncert. A ludzie tego słuchają. I nawet im się podoba. Ja nic z tego nie rozumiem, ale też mi się podoba. Lekkość ich muzyki. Nieprzystawalność. Niepodobieństwo do niczego. I poszukiwanie. Grzebanie w dźwiękach odważne i bezczelne. Bezkompromisowe. Jak Kuba.

Oznajmił, że bedzie sie juz zbierał, bo idzie jeszcze do pracowni. Lamentowałam nad tym, że sie farby nawdycha, że tam zimno, że tak późno, a on jeszcze pracuje. I nagle, kiedy pomagał mi odnieść do kuchni talerzyki i elementy rodzinnej scenografii, stanął w progu i powiedział:

- Wiesz, co mi powiedziała moja babcia? Że dziadek Stanisław przed wojną miał rodzinę. Ale oni zginęli. I dopiero po wojnie założył rodzinę z babcią.

Zesztywniałam. Oczywiście na tyle, na ile ja o tym zdecydowałam, a nie choroba. Jak to: Kuba nie wie? To ja wiem, że jego dziadek, najcudowniejszy człowiek pod słońcem, uciekł z transportu do Auschwitz, a jego żonę i dzieci na jego oczach zastrzelił gestapowiec. Moja babcia mi powiedziała. A jemu nie? To znaczy dopiero teraz?

Kuba zrobił krok w przód i powiedział:
- Zapytałem ojca, a ojciec powiedział, że babci to już się wszystko dokumentnie myli.

Każdego można podejrzewać o demencję, ale babcia Kuby, siostra mojej babci, jest całkowitym zaprzeczeniem tego, że z wiekiem zanika w człowieku pamięć. Jest tak mentalnie jasna i intelektualnie aktywna, że jedną dyskusją załatwiłaby spór z Porozumieniem Zieleniogórskim.

Milczałam. Ale za długo. Odwróciłam się do Kuby, pakując mu babeczki z budyniem do pracowni, i, robiąc wszystko, żeby zachować kamienną twarz, powiedziałam:
- Wiesz, myślę, że taki scenariusz jest możliwy.

Scenariusz. Nie wiem, czemu użyłam tego słowa. Może dlatego, że kiedyś z Kubą przeprowadzałam wywiad. Tekst-sylwetkę podzieliłam na dwie części. Jedną zatytułowałam "Ecce Homo", a drugą "Ecce Artifex". Wszyscy podnieśli krzyk, że w egzaltowane tony uderzyłam. Ale właśnie taki tekst uznałam za właściwy, bo uważam Kubę za wielkiego artystę. Od zawsze uważałam.A Kuba w tym wywiadzie mówił mi, że lubi spotkania rodzinne, bo szalenie podoba mu się teatralność tych spotkań. Chyba teraz zrozumiałam boleśnie, co miał na myśli. A może on sam nie wie, tylko podświadomość przez niego przemawiała?

Chyba jednak zdradziła mnie niepewność w głosie. Kuba w mojej mikrokuchni zrobił krok do przodu i powiedział:
- Ty coś wiesz.

A ja go okłamałam. Powiedziałam: "nie wiem, ale wydaje mi się, że taki scenariusz jest możliwy".

Okłamałam mojego Kubusia. Mojego braciszka. Mojego pierwszego w życiu prawdziwego młodego dżentelmena, który zapraszał mnie do zabawy w schron w Magdalence, która za czasów naszych szczenięcych była jeszcze nie osiedlem bogactwa, tylko mieściną pod Warszawą, gdzie chodziło się na grzyby, a przy furtce grasowały stada ślimaków. I gdzie pachniały chojaki, bujaliśmy się na hamaku, a jamnik Skin pożerał moje skarpetki. I jak na wakacje przyjechał Łukasz, to bawili się po chłopaczyńsku, a Kuba nigdy mnie nie wykluczał. Zawsze byłam równorzędna. Mimo że nosiłam spódniczki z falbanką. A później pękałam z dumy, kiedy miał wystawę u Fibaka, albo kiedy na Emilii Plater na jego wystawę przyszły setki ważnych osób i wszyscy się jego obrazami zachwycali. A ja przyniosłam mu czerwone jabłuszko, bo co można dać młodemu artyście. Kwiaty do niego nie pasowały. Raczej gałęzie, bo nam się ciągle z lasem kojarzyły. I z czasem beztroski, bo nie wiedzieliśmy. Bo nas dorosłość nie dopadła, rachunki, umowy o pracę, ubezpieczenia zdrowotne i pokłosie Holocaustu. Bo wszystko to, co rodzinne, pachniało pieczenią wujka, świeżymi grzybami, malinami zerwanymi w zagajniku w Magdalence i drożdżowym ciastem. Rodzina kojarzyła się z głośnymi spotkaniami, śmiechem, radosnymi opowieściami i dziadkiem Stasiem, który usilnie starał się nauczyć mnie gry w warcaby, ale uznał, że pójdę w komedianty, bo zawsze bardziej niż szachownica interesowały mnie czubki drzew albo pszczoła kołująca nad rabatą przed domem. I miał rację Dziadek Staś, po którym jego prawnuk nosi to imię. Poszłam w komedianty. Żałosne komedianty.
Bo kontynuuję w takim razie historię rodzinnego zakłamania. Ale postanowiłam coś od siebie dorzucić. I powiedziałam:

- Wiesz, jest taki pisarz. Henryk Grynberg. Napisał wiele książek. Jego syn, Mikołaj, w ubiegłym roku wydał książkę "Oskarżam Auschwitz". Przeprowadza w niej wywiady z ludźmi, którzy noszą rodzinne brzemię obozu. Pielęgnują wspomnienia lub próbują się ich pozbyć. A Henryk w jednej z książek opisuje wojnę, a twój dziadek jest jednym z bohaterów. Ma pseudonim Słoń.

Zastrzegłam od razu, że nie czytałam, bo akurat ta książka była przede mną chowana. "Żydowska wojna". Niczego innego przede mną nie chowano w domu, jako kilkuletnie dziecko przeczytałam "Zbrodnię i karę", po czym dostałam gorączki i zalałam się łzami na trzy dni.
Nie czytałam, ale mam zamiar przeczytać. Skserować i dać Kubie. Bo przecież nie chodzi o rozpamiętywanie, tylko dowiedzenie się o faktach. Czy to nie one budują naszą tożsamość?

Właśnie dlatego, że tylu rzeczy nie wiem, w snach odwiedzają mnie duchy i głosy. To one doprowadziły mnie do pana sędziego z Łodzi, to one kierują moją intuicją. Ale też mnożą pytania i nie dają spokoju. Są wodą na młyn dla Eugenii. Właśnie z rozkoszą stepuje mi po kręgosłupie piersiowym. Sycząc i wijąc się z bólu przed komputerem piszę i wyrzucam, jak kazał Marcin. Jak sumienie mi każe.

Ale po wyjściu Kuby zrobiłam najgłupszą rzecz na świecie. I odruchową zarazem. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do mamy. Chyba była zaskoczona, że Kuba nie wie, ale potwierdziła, że na oczach wujka zginęli jego żona i dzieci. Szybko - pomyślałam - póki ciocia żyje i można jeszcze cokolwiek od niej wyciągnąć, jakiekolwiek fakty, jakiekolwiek historie o przeszłości naszej rodziny. Bo moja Babcia już dawno w swoim świecie. A w zasadzie na planecie, na której rządzą Barańczak wespół z Leśmianem, bo tworzy nowe słowa, jak "przysłuch głuchy" i "faceusz". 
Zapytałam mamę, dlaczego. Bo automatycznie poczułam z Kubą jezcze większą więź. Dlaczego pokolenie mojej mamy i taty Kuby nas oszukuje? Dlaczego trzymają w tajemnicy przed nami tożsamość naszych dziadków i rodziców, zabraniając nam tym samym odkryć i zbudować własną tożsamość? Wtłaczają nas tylko w schematy pięknej, idealnej rodziny, a pod maskami uśmiechów i życzliwości tętnią bolesne, nieprzepracowane historie, zadry, zastrzały - o tym, że coś takiego istnieje, dowiedziałam się w Wigilię od Agnieszki. Zapalenie opuszki palca. "Ropne zapalenia grzbietowej powierzchni palców i śródręcza są banalnymi zapaleniami okołowłosowymi (łac. perifolliculitis), choć urastającymi niekiedy do wielkości czyraka". Tym razem wcale to niebanalne. Poczułam, ze sama w jakąś ramę się wtłaczam, nie mówiąc Kubie, co wiem. Przemilczałam to w zasadzie. Ale mam zamiar moją winę odkupić. Porozmawiać z nim. I powiedzieć, co wiem. Może to niewiele, a dla Kuby bardzo dużo.

Rozmowa z mamą przebiegła standardowo. I oczywiście skończyła się karczemną awanturą. A mama się rozłączyła. Znów usłyszałam, że to, co robię, jest niegodziwe, że zawsze byłam egoistką, że ona sie dla mnie poświęciła, a ja jej się tak odpłacam. "My tego wam nie mówimy, bo chcemy was chronić". Przed czym, kurwa? Przed prawdą?! I mówi to prawnik z imponującym doświadczeniem?! Powiedziałam, że w moim przypadku ukrywanie prawdy o moim ojcu nie pozwala mi normalnie żyć, bo przekłada się na sposób stosowanej terapii. I że przez to nie mogę żyć pełnią życia, bo ciągle czegoś mi brak i poszukuję, a osoba, od której powinnam to usłyszeć, uporczywie milczy. A mama odpowiada mi, że "jak sie żyje pełnią życia, to można się zachłysnąć". Wypaliłam: "w związku z tym, żebym sie przypadkiem nie zachłysnęła, postanowiłaś posadzić mnie na wózku inwalidzkim?"
No to znowu, że jestem podła i egoistyczna.
Nie wiedziałam, że w roku, w którym, jeśli dożyję, będę "świętowała" trzydzieste urodziny, dopadnie mnie historia. Obryzga mnie jej ochłap krwawy, odłamek. A katalizatorem jest historia Kuby. Miał rację Miłoszewski, że wszyscy jesteśmy uwikłani. A nawet o tym nie wiemy. Nie wiemy, jaki ciężar historii dźwiga nasza rodzina i przy okazji jaki ciężar my dźwigamy. Czy nam sie to podoba, czy nie.
Mama powiedziała mi jeszcze, że już dawno wyzbyła się wobec mnie złudzeń. To akurat słyszałam od piątego roku życia. Teraz dodała do tego ozdobną jak jagody Acai perełkę, że "niczego dobrego po mnie się nie spodziewa". No pewnie, od zawsze słyszałam, że jestem podła. I zła. I nie doceniam tego, że mama się dla mnie poświęciła. Dzisiaj też jej powiedziałam, że to nie ja się na świat pchałam. Klasyczna napierdalanka. Scenariusz oczywisty do przewidzenia.
Już nawet nie pamiętam, czym jeszcze się przerzuciłyśmy. Oczywiście powinnam pomyśleć, zastanowić się, jak kazała zawsze Bogna. Mówić o swoich odczuciach. "Trudno mi z tobą o tym rozmawiać", "proszę, zrozum, że mam potrzebę dowiedzenia się tego", "w mojej opinii", "w moim odczuciu". Ćwiczę to przed lustrem. tak rzadko wybucham. A teraz zaczęłam od "to podłe, że mi tego nie powiedziałaś". Oceniłam, podsumowałam, zaatakowałam. Więc znowu dostałam w pysk. Że jestem niewdzięczna. Okrutna. Egoistyczna.  
Ale, niespodzianka: mam na koncie kolejny grzech: nie mam wyrzutów sumienia. Nie żałuję, że dałam Kubie do zrozumienia, że coś wiem. Nie żałuję tego, że planuję jego wiedzę poszerzyć książką Grynberga. Ba, jestem gotowa z Grynbergiem się spotkać. Z Mikołajem też. Jest psychologiem przecież. Zrozumie mnie.
Jean Reno zaprosił mnie na kawę. Jego z kolei mam zamiar zapytać, jak szybko, skutecznie i bez zbędnych ceregieli skorzystać z archiwów IPNu.
W ubiegłym roku o tej porze podziwiałam barwny orszak Trzech Króli na wyspie Lanzarote. Choinki były ubrane w bombki obok palm. Dwadzieścia sześć stopni w cieniu. A u nas za oknem trzaskający mróz. W tle stepująca Eugenia. I cuchnący oddech historii na karku.