czwartek, 30 czerwca 2016

Tak umierają ideały

Afgańska Siostra mówi, że powinnam wydać książkę pt. "Taksówki, którymi jeździłam". Tak w nawiązaniu do książki Jarka Westermarka. Właśnie wróciłam z konferencji prasowej na plaży nad Wisłą i robię wszystko, żeby tylko nie pracować. Ojezu, jak już nie mam siły. Przystępuję zatem do dokumentowania życia.

Zamówiłam taksówkę - co będę, se myślę, zasuwać rozgrzanym chodnikiem nadwiślanym. Kraków wystarczył za wszystko.
Wiezie mnie przemiły siwy pan, gadamy o paraliżu podczas szczytu wszystkiego, czyli szczytu NATO, o dobrej zmianie i cenach fasolki na Zwycięzców. Okazuje się, że pan jeździ od stosunkowo niedawna. Specjalizował się w remontach, ale denerwowało go to, że od października do marca roboty nie ma. No to zaczął jeździć. Na chleb zarobi, potrzeb dużych nie ma, wyjeżdża o 9 rano, zjeżdża do domu o 22, bo po nocach jeździć nie lubi. A że jest sam, to mu to odpowiada. Dopytuję, co to za samotność. A nuż to rak, wypadek, porwanie żony, cokolwiek z potencjałem narracyjnym. A tu niespodzianka inna. Miał przyjaciela z podstawówki, razem robili wszystko. Przyjaciel owdowiał i zabrał się za jego żonę. Albo żona za tego wdowca się zabrała - trudno stwierdzić. Po pół roku chciała wrócić do Zbyszka taksówkarza, ale on już nie potrafił. "Jak już raz poszłaś, to drugi raz też pójdziesz" - powiedział i sobie, i jej. I tak się po 17 latach skończyło. Ma 46 lat, osiwiał całkowicie przez to półrocze.
Przyglądam się. Szczupły, czysty, ogolony, samochód peugeot 407 kombi. Może to przeznaczenie? Taki facet to może mi robić remont łazienki- myślę sobie i widzę te eleganckie odpływy, te krany zgrabne, błyszczące i brodzik sprytnie wkomponowany. Tym bardziej, że mieszka na Zwycięzców. Mam do niego blisko. I to nazwisko. Tak ładnie i po polsku brzmiące, szlachecko nieco. Na do widzenia daje mi swój numer telefonu na karteczce i mówi, że moje imię jest jego ulubionym.
Włażę na najnudniejszą konferencję prasową na świecie i zamyślam się. Wyciągam karteczkę zapisaną odręcznym okrągłym pismem.
Czytam.
Odwracam na drugą stronę.
A tam reklama Levitry. 10 mg.

niedziela, 26 czerwca 2016

W wystawowym oknie, w tłumie gdzieś

Nie zrobiłam Krakowowi ani jednego zdjęcia tym razem. Nie pękło mi serce z nadmiaru piękna na widok rzeźby Mitoraja i na widok Sukiennic. Nie popłakałam się z radości na widok Rynku. Zupełnie niepodobne do mnie.
Podobne jest za to do mnie to, że jak wsiadłam do tramwaju ze stacji, uśmiechałam się do rozgrzanych kamienic i w ogóle nie przeszkadzało mi, że w 35-stopniowym upale maszynista włączył ogrzewanie zamiast chłodzenia. Wszyscy wachlowali się intensywnie, ja uśmiechałam się do znajomych fasad, zasłoniętych okien i drżących od upału Plant. Bo mogę tu przyjechać wreszcie: z walizką pełną nadziei na nowe spotkania, nowe wrażenia, na ludzi nowych, na co dzień niespotykanych. Przecież jeszcze dwa lata temu ból powodował u mnie ciemne plamy w pamięci, o czym skrzętnie przypomniał mi Facebook, wyświetlając wspomnienie z dnia, w którym nie mogłam wrócić z pracy, bo przesiadałam się z autobusu do autobusu, żeby dowiózł mnie pod sam blok, pod samą klatkę najlepiej.
A tu nagle mogę. Sama. Wszyscy mi powtarzają, że jak się na mnie patrzy, nie widać żadnej choroby. Owszem, widać, trzeba tylko czujnego oka, które zobaczy zaokrąglone plecy i pokrzywione palce u rąk. Ale to miłe - ta przesłona na oczach.

Przyjechałam na festiwal reportażu, słuchałam Strachoty i Kingi Kosińskiej, potem Szczygła, który owszem, jest showmanem, ale umie opowiadać, jest dobrym pedagogiem, ale też ciężko zapracował na swoją pozycję, a i warsztatu niejeden dziennikarz powinien mu pozazdrościć.
Nie przypuszczałam, że wieczorem, kiedy wybiorę się na zatłoczony Rynek, spotka mnie coś innego niż końskie rżenie przy dorożkach. Starzeję się. Za duży tam dla mnie tłok, za dużo ludzi, za głośno, za tłoczno, za dużo bodźców, słów, okrzyków i wątków. Za dużo światełek, pomigań, przytulonych par, smogowych oddechów. Kiedy lawirowałam pomiędzy podchmieloną grupą Hiszpanów a rozkrzyczaną młodzieżą świętującą zakończenie roku, bacząc, żeby koński ogon na Grodzkiej nie śmignął mnie po twarzy, nagle na kogoś wpadłam. Miałam pochyloną głowę i powiedziałam tylko "przepraszam", ale ten ktoś nadal trzymał mnie za ramiona. Jakby nie mógł uwierzyć, że złapał właśnie mnie. Podniosłam głowę i pomyślałam sobie, że w to już naprawdę trudno uwierzyć. Że Pana Em spotykam właśnie tu, właśnie w takich okolicznościach, w takiej temperaturze i w takiej sukience.
Poszliśmy w stronę Kazimierza, niewiele mówiąc, za co byłam wdzięczna, bo pielęgnowałam w sobie zdumienie przy pomocy mindfullnessowych praktyk zaproponowanych przez Bognę Wszechmogącą. Odprowadził mnie do tramwaju po wcześniejszym wgapianiu się w pustoszejącą ulicę i zamyślonych, zmęczonych skwarem ludzi. Jakiś młody chłopak grał na gitarze i śpiewał "A whole new World", co w perspektywie Brexitu brzmiało ironicznie, choć jak z jakiejś bajki Goreya.

Wróciłam do hotelu, który, jak się okazało, znajdował się na tej samej ulicy, na której mieszkał przez wiele lat redaktor Turowicz. Oczywiście napawają mnie takie zdarzenia wielką dumą, a potem uświadamiają, że znaczę jeszcze mniej niż nic. Pod oknami tłukły się ćmy, nie mogłam przez długi czas zasnąć, mimo olbrzymiego zmęczenia upałem i niezliczonymi kilometrami, które pozwoliłam sobie lekkomyślnie przedreptać. Wstałam najwcześniej, jak się dało. Połknęłam śniadanie, z mokrymi jeszcze włosami wybiegłam na ulice opustoszałego Krakowa, który już przeczuwał kolejny dzień bezlitośnie skwarliwy i ciężki od ludzkiego natłoku.

Doszłam na Piłsudskiego, choć przystanki były konieczne. Wyłapywałam tablice poświęcone a to Modrzejewskiej, a to Orkanowi, a to Kossakowi, a to Boyowi i wielu innym. Jaki to zaszczyt - kroczyć tymi samymi ścieżkami, co wielcy ludzie pióra i pędzla, pozostając przy tym nadal dziewczyną bez nazwiska, glanowaną regularnie w redakcjach, lekceważoną i pomiataną, choć już na etapie ukrytego szyderstwa, bo są dni, w których umiem na takie zachowania odpowiadać. A może tylko mi się tak wydaje. Może naprawdę nie dzieje się nic. I nie stanie się nic aż do końca.

Na Piłsudskiego znalazłam Pawilon Czapskiego i do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, że taka realizacja się w Polsce udała, że tak elegancko, ze smakiem to wyszło, że udało się ocalić fenomen Czapskiego w takim wymiarze i podać esencję życia tego człowieka w tak przystępnej i pełnej szacunku formie. I merytorycznej, i architektonicznej, i każdej innej. Nie powstrzymałam się i kupiłam jego szkice, które pilnie czytałam po nocach na studiach, ale teraz ich fragmenty tak cudownie we mnie grają. Jakaż to fraza niezwykła, jaka mądrość nieopisana, jaka myślowa zawartość. Każdego dnia, prowadząc dziennik, spisywał, co sie udało, co nie udało, robił rachunek sumienia, podsumowywał lektury i spotkania. Część dotycząca grzechów byłaby u mnie najbardziej gęsta. Choć nikt nigdy moich dzienników by nie przeczytał.


Potem pojechałam do MOCAKu i to było kolejne objawienie. Zrobiłam jakieś pięć kilometrów w pełnym słońcu, po rozjechanym dźwigami i traktorami Zabłociu i krążyłam długo, zanim do muzeum wreszcie doszłam. Ale warto było. Wystawa "Sztuka i medycyna" to jedno z najważniejszych w moim życiu objawień i doznań. To temat na odrębne przemyślenia: co we mnie się aktywuje pod wpływem zagadnień z pogranicza medycyny i sztuki. Jak ten temat we mnie drga, oddycha, krąży. Jakbym najpierw słyszała w sobie jakieś mruczenie, które przechodzi w chór, a później brzmi we mnie głosem potężnie groźnym, nieprzerwanym, trudnym do zrozumienia, polifonicznym.

Każda praca na wystawie coś we mnie poruszyła i obudziła. Przyprowadziła do mnie coś lub kogoś. Kiedy podeszłam do ściany, na której wyświetlany był film Aurelii Mihai, podeszła do mnie Eugenia. Powolutku, na paluszkach, ostrożnie, nienachalnie. Położyła mi rękę na ramieniu. Słuchałam relacji dziewczyny, która jako dziecko zachorowała na raka. Po intensywnej chemioterapii dowiedziała się, że ucierpiało serce. W wielu lat 15 "nabawiła się" cukrzycy. Tak powiedziała. "Nabawiłam się". Potem na studiach zaczęła się czuć coraz gorzej. Okazało się, że konieczna jest transplantacja serca. Organizm walczył, próbował je odrzucić. A bohaterka opowiadał o tym, że trzeba wtedy powiedzieć: "to serce jest moje. To moje doświadczenie, moja choroba, moja droga". Na ekranie widać dwie kobiety ubrane identycznie. Mają na sobie czerwone suknie z dużym dekoltem, nawiązujące do folkloru trochę bawarskiego, a trochę rumuńskiego. Duży dekolt odsłania wielką bliznę na delikatnej skórze po przecięciu mostka piłą motorową. Bohaterka mówi tak, jakby to doświadczenie w ogóle nie stało się jej udziałem. Jakby mówiła o kimś innym. Kiedy mówi o akceptacji, uznaniu serca za swoje, druga kobieta, dotychczas siedząca en trois quarts, podnosi się i odchodzi. Kiedy słyszałam, jak mówi o tym, że organizm się uczy, że trzeba uznać własność choroby i doświadczenia, poczułam, jak Eugenia podchodzi do mnie  blisko i mnie obejmuje. A ja uścisk oddaję, bo tyle mi już dała. Tyle dzięki niej doświadczyłam, tyle doznałam, tyle drzwi mi otworzyła, dała dostęp do tego, czego nie mają szansy doświadczyć inni. Nade wszystko ze śmiercią przyprowadziła życie skumulowane, jego czystą esencję, którą trzeba sobie dozować, żeby się nie upić, żeby nie klęknąć pod wpływem jego mocy i ciężaru. Jakże dobitnie mi pokazała, że nigdy się dość nie umiera. Podziękowałam Eugenii i przeprosiłam, że ją zaniedbałam ostatnio, że nie jestem z nią w kontakcie, że słusznie czuje się zapomniana i porzucona. I że zrobię, co w mojej mocy, żeby jej dziękować i utrzymać na odległość.


Wróciłam na Stare Miasto. Miałam jeszcze na rajskiej spotkać się z Dominiką, ale jako że to zapalona kibicka, oglądała w Nowej Hucie mecz. Jak żyję, nie widziałam takiego zjawiska. Miasto zamarło. Żywej duszy nie było, jakieś pojedyncze sztuki i to i tak ze słuchawkami na uszach, żeby niczego nie stracić ze sportowej gorączki. Kiedy już skończyły się karne, na wysokości teatru Bagatela doznałam percepcyjnie czegoś na kształt filmu. Jakby ktoś włączył odtwarzanie. Tramwaje ruszyły, wraz z nimi karetki, ludzie wylegli z domów, restauracji i barów. Ulica zaczęła krzyczeć "Polska! Biało-czerwoni!", zapełniły się place i autobusy. Dominika nie miała szans przedrzeć się z Nowej Huty w takim czasie, żeby się ze mną na spokojnie zobaczyć i porozmawiać o nowej książce. A ja jej tego nie ułatwiłam, bo widziałam, ze zbliża się burzowa chmura, a ja musiałam przedostać się na stację, bo wracałam ostatnim pociągiem do Warszawy.      

Na placu przed galerią usiadłam na rozgrzanej kamiennej ławce, bo zerwał się wiatr, więc postanowiłam skorzystać z naturalnej klimatyzacji, a nie tej handlowo-komercyjnej. Obok siedziała jakaś młoda dziewczyna gotowa do dalekiej podrózy, z walizką, torbą i laptopem. Jakieś piętnaście metrów ode mnie spał młody chłopak, w grubej bawełnianej bluzie i ocieplanych spodniach dresowych. Podjechał radiowóz i zobaczyłam, jak policjant w pełnym rynsztunku odziany w fioletową rękawicę, jakiej Pani Terenia używa przed moim wlewem, podchodzi do chłopaka i budzi go. Pyta, czemu spi, a on odpowiada, ze w nocy sie nie wyspał. Policjanci spisali go i spokojnie kazali mu stamtąd pójść. Już się miałam stamtąd wynosić, żeby nie krępować chłopaka o twarzy ogorzałej jak letnia brzoskwinia i oczach błękitnych jak chorwackie wody, ale nie miałam siły sę stamtąd ruszyć. Siedziałam więc obok innej podróżniczki w mojej jasnej sukience w kwiatki i rozglądałam się po placu. jeden z policjantów zaczął na mnie zerkać, uśmiechał się. Kiedy chłopak już poszedł, policjant wychylił sie z radiowozu i powiedział: "nie siadajcie tam przypadkiem, na tym miejscu, co on. Miał takie wszy, jak czołgi". W pierwszej chwili zareagowałam śmiechem. No bo od takiego dictum już niedaleko do wizji jadącego wzdłuż przedziałka Rosomaka. A potem ta wizja jakoś się we mnie rozwinęła do kłębiącego się worka z tłustymi robakami, smrodu rozkładu i nie wiadomo dlaczego kiszonej kapusty. To znaczy wiadomo, ale uświadomiłam to sobie dopiero dzisiaj rano.

Poszłam do sklepu po butelkę wody na podróż i filiżankę kawy. Zjechałam na najniższy poziom galerii. Zaczęłam znów od dylematu prawdziwej Europejki: sieciowa kawiarnia, lokalny biznes, czy sklep spożywczy. Patrzę: Słodki Wentzl. "Aha - pomyślałam - zlikwidowaliście się na Rynku, a przenieśliście tutaj, to lepsza miejscówa, słuszna decyzja". Przypomniało mi się, że mają bardzo dobre tartinki z kwaśnymi owocami, a ja nie jadłam dziś nic prócz śniadania, co może sugerować, że w pociągu dopadnie mnie głód, czego Eugenia nie lubi, a oddziałujące na mnie mysie przeciwciała monoklonalne jeszcze bardziej. Już miałam ruszyć po kawę i ciasteczko, kiedy nagle intensywnie zamrugałam. No tak, od upału bywają zwidy. Spojrzałam znowu. Nie, to on. Pan Em. Z córeczką. Wybierają lody. Ścierały się we mnie dwa głosy: podejdź, pomóż im wybrać lody. A drugi: po co tam idziesz? Mało kawiarni masz do wyboru? Spędza czas z córką, nie przeszkadzaj mu. Kiedy już podniosłam nogę i miałam wykonać krok  w ich kierunku, zobaczyłam, że lody wybiera również jedna ze stażystek, która w redakcji mignęła mi kilka razy, bo głównie pracowała w terenie. No ale ona opublikowała książkę. Co z tego, że jestem w zawodzie dłużej od niej. Ja nie wydałam książki. To znaczy doprowadziłam do tego, ze kilku autorów wydało swoje, pomogłam im w napisaniu. Ale swojej nie wydałam. Nie mam nic mądrego i wartościowego do powiedzenia ludziom. na tyle, że nie mam prawa Panu Em i jego córce pomagać wybierać lodów. 
I tak w ogóle to co ja sobie wyobrażałam? Że coś znaczę? Że za coś mnie lubi? Na jakiej podstawie roję sobie cokolwiek? Po co mu ja? A może jednak powinnam rzadziej spuszczać głowę i rzadziej uciekać? Nie, to nie o to chodzi. Po prostu muszę zostać, gdzie moje miejsce. Z kawą w papierowym kubku i preclem posypanym makiem.

W pendolino mignęła mi w lustrze moja twarz. Twarz dziecka, nie trzydziestojednoletniej kobiety. Ale oczy miałam inne niż zazwyczaj. Większe, smutne, zawiedzione. Jak oczy dzieci na zdjęciu w zbiorach Hutten-Czapskich. Nic nie widać, tylko te oczy. Dziwne, bo nigdy nie były duże, ani wyraziste. W ogóle chyba byłam zawsze bez wyrazu. Lekka jak dwadzieścia groszy reszty.

Po powrocie do domu zjadłam słuszną porcję lodów śmietankowych z wiśniami i poszłam spać. Nie mogłam długo zasnąć. od upału, wrażeń i jakiegoś głosu szepczącego do mnie w nieznanym mi języku. Obudziłam się zmęczona, podenerwowana tym, że w radio nie brzmi głos Marcina Łukawskiego, a pierwszy obraz, który stanął mi przed oczami, to plecy Pana Em pochylone nad ladą w Słodkim Wentzlu. Skrzywiłam się na to wspomnienie, choć postanowiłam zmierzyć się z nim, zgodnie z sugestią Bogny. I doszłam do wniosku, że to nie to mnie nęka. Nie to mnie gnębi. Zadzwoniłam do Mamy Ali i opowiadałam o sztuce, Krakowie, pyszczku Kropki wtulonym pod mój łokieć i wyrzutach sumienia, że Iron Maiden już w tym tygodniu, a ja Mamie do tej pory kubka fanki nie dowiozłam.
I wtedy to do mnie dotarło. Skąd to zmęczenie i rozdrażnienie. Już wtedy wiedziałam, dlaczego jestem tak zmęczona, jakbym żniwa przeżyła.
Przypomniało mi się, że przez całą noc, z przerwami co prawda, ale wciąż śniłam ten sam sen. Nie mogłam się od niego uwolnić. Śnił mi się Michał. Że wynajmowaliśmy jakąś nieskończoną ruderę, która nosiła jednakowoż znaki dawnej świetności. Michał wracał z pracy brudny i śmierdzący, z piwem pod pachą. Nie chciałam, żeby spał w domu, bo miał wszy. Tłuste, wijące się robaki. W domu zbierały się całe narady wielopokoleniowe, sąd skorupkowy nade mną. Wszyscy pytali mnie, dlaczego nie pozwalam Michałowi spać w domu. A ja nie znajdowałam słów, żeby to wyjaśnić. Denerwowałam się swoją niemocą. Wszyscy byli w tym śnie: Michał, świętej pamięci Mama Michała, moje koleżanki ze szkoły, wspomniana stażystka z redakcji kraj, a nawet Pan Em, który w tym śnie palił papierosy marki Viceroy w biało-czerwonym opakowaniu.  Nie pamiętam, o co dokładnie chodziło i jaki był przebieg snu. Wiem tylko, że to była całonocna udręka. Michał nic nie mówił, tylko patrzył na mnie oczami tak samo jasnymi, jak ten chłopak na kamiennej ławce na placu przed krakowskim dworcem.

A teraz łyżka miodu. Moja mama ma dni, w których mam ochotę przełożyć ją przez kolano i spuścić jej lanie. Albo nawrzeszczeć na nią jak na jakieś krnąbrne, złośliwe dziecko, które postawiło sobie za życiowy cel testować moją nerwową wytrzymałość. Nie rozumiem jej postepowania, jej kulawych decyzji, jej niezdecydowania, które, niestety, w wielu aspektach mojego życia się ujawnia, co jest niezbitym dowodem na potęgę genetyki. Ale mama miewa również zachowania zaskakujące. Pozytywnie. Tak, jakby to była zupełnie obca mi kobieta, która kładzie mnie na łopatki jednym zachowaniem, zdaniem, decyzją.
Oto po czterdziestu jeden latach, rytuałach niezmiennych, twardych, najbardziej konsekwentnych i skrupulatnych, pilnowania, żeby było dwadzieścia, nie więcej, moja mama oświadczyła mi:
"no miałam ci nie mówić, ale wkurwiłam się. Ile jeszcze mogę: za swoje własne pieniądze, przy użyciu moich własnych nerwów chodzić do tej lurwy z mordą wiejskiej kurwy i żebrać o papierosy? Od tygodnia nie palę. No bo chyba kiedyś trzeba rzucić"
O, losie nieprawdopodobny, kreatorze niespodzianek. Jako pięciolatka chodziłam do Społem po Zefiry dla niej. Czterdzieści jeden lat palenia. Paczka dziennie - w ciąży dwie. Extra Mocne, Radomskie, Marsy, potem cienkie w białym opakowaniu, ostatnio półcienkie, bliżej mi nieznane. Nie żaden tam Niquitin, nie żadne akupunktury, nie wiadomość o czyhającym raku ani postanowienie z pielgrzymki do Częstochowy. Socjologia zadziałała. Zaimponowała mi mama tą decyzją i zaskoczyła mnie. W międzyczasie okazało się, że podjęła decyzję niby to mimochodem, od niechcenia, jakby przez przypadek. 

Bogna powtarza mi, żebym pamiętała o tym, kto za mną i co za mną. I że jestem silna siłą tego, co minione. I silna siłą tego, co trwa. I że dla mojej mamy nie byłoby większego ciosu niż stwierdzić, że jej córka jest słabą, zrezygnowaną kobietą, która nie potrafi przeżyć swojego życia wystarczająco pełnie i intensywnie.
Owszem, decyzja mamy mi zaimponowała. Ale też wzmocniła przekonanie o własnej bezwartościowości, przezroczystości, drugorzędnej genialności i o tym, że już nigdy nie będzie mi dane znaleźć swojego miejsca na ziemi. Swojej przestrzeni przydatności. I swojej przystani, do której nie będę zaglądać przez szybę. Bo ktoś mnie ubiegnie.






nie bój się chodzenia po morzu
nieudanego życia
wszystkiego najlepszego
dokładnej sumy niedokładnych danych
miłości nie dla ciebie
czekania na nikogo

czwartek, 23 czerwca 2016

Pod światło

To nieprawda, że to mija. Tęsknota. Złość. Bunt. Wściekłość z bezsilności.
Szukam Cię w każdym przechodniu, w każdej zasłyszanej historii, w każdym spojrzeniu i męskim uśmiechu.
Przyglądam się zazdrośnie wspólnym spacerom w parkach, chłonę widok Marcina pochylonego nad Kostkiem, prawie mi serce pękło, jak zobaczyłam Julka na rolkach z Maszą. Nie zapomnę, jak oblałam łzami dedykację "Bardzo martwego sezonu", jak poruszyło mnie, że Julek o Maszy wspomina w swojej recenzji. Dzisiaj sąsiad z drugiego piętra zabrał synka na rower, biegł za nim z kijem i wołał: "uda ci się, jesteś najlepszy!". Poczułam sie wtedy lekka i niepotrzebna jak papierek po gumie do żucia ciśnięty przy przystanku. I dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek jestem przekonana, że nie mam nic wartościowego do powiedzenia. Ludziom i światu.

Każdy 23 czerwca zaczyna się tak samo: głosem Marcina Łukawskiego i niepokojem. Suchością w gardle. Dzisiaj poszłam na kawę z Lilianą i łykałam łzy. Nic nie jest w stanie mnie ucieszyć, wszystko drażni, nawet Facebook z tej okazji uznał za stosowne złożyć mi życzenia.
Przez cały dzień nie mogę się pozbyć myśli, jak bardzo muszę być nic nie warta, jeżeli mnie nie szukasz. Jeżeli tych poszukiwań zaprzestałeś. Jeżeli się poddałeś. 
Do granatowej sukienki z lnu założyłam dzisiaj wisiorek, który podobno pochodzi od Ciebie. Na co dzień dodaje mi siły, dziś pali mnie jak rozżarzone żelazo.
Wiesz, ile bym dała za to, żeby się w Tobie przejrzeć? Żeby się Tobie przyjrzeć? Zobaczyć, jak chodzisz, jak się poruszasz, jak brzmi Twój głos, jak szybko oddychasz.
Choć raz usiąść obok Ciebie i razem pomilczeć. Sprawdzić, czy masz mocny uścisk dłoni, czy słaby. Czy oglądasz się za kołującymi gołębiami, czy golisz się maszynką, czy brzytwą. Czytasz Grossmanna czy Barta? Wolisz dzienniki, czy tygodniki? Którego radia słuchasz? Czy lody wolisz w wafelku, czy w pucharku? Czereśnie, czy truskawki? Jabłka zielone, czy wykwintnie jesienne? krawat, czy mucha? Pastujesz buty? Jaki masz grzebień? Wiesz, co to brustasza? Bo Koło nie wiedział. Masz jakiś obraz nad biurkiem? Masz w ogóle biurko? A zdjęcia? kolekcjonujesz zdjęcia? Masz jakieś w domu? W ramkach? kto na nich jest? Co dzisiaj wspominasz? Kogo? Czy śniłam Ci się kiedykolwiek? Kogo uczyłeś jeździć na rowerze? Byłeś kiedyś na rybach? Żeglujesz? A może grałeś w tenisa? Jeździsz samochodem? W jakim kolorze? Z napędem na cztery koła?
Boisz się burzy? Wolisz jesień, czy wiosnę? Słodzisz? Ile? Denerwują cię włosy w odpływie umywalki? Mamę denerwowały. Masz psa albo kota? Jakie jest Twoje najpiękniejsze wspomnienie? Jak znosisz porażki? Ja źle. Odchorowuję je. Długo nie mogę się pozbierać.
Czy czułeś się kiedyś bezwartościowy i niepotrzebny? Dlaczego? Jak sobie z tym poradziłeś? Czy kiedykolwiek wziąłeś jakąś sprawę, która budziła w Tobie moralny bunt? Jaka to była sprawa? Broniłeś mordercy? A może cwanego alimenciarza? U kogo broniłeś pracę magisterską? Gdzie się zaczyna, a gdzie kończy sprawiedliwość? Jak miał albo ma na imię Twój najlepszy Przyjaciel? Znaliście się jeszcze z podwórka? W co się bawiłeś? Miałeś dużo zabawek? Co lubiłeś czytać? Jak się nazywali Twoi Rodzice? Jak ktoś mi zrobił przykrość w szkole podstawowej, to powinnam mu za to przyłożyć? Co widziałeś z okna, kiedy byłeś dzieckiem? Lubiłeś gotowaną marchewkę z groszkiem? A fasolkę wolisz białą, czy zieloną? Z malin sok lubiłeś pić, czy kojarzy Ci się z chorobą? Lubisz miętówki? A chłodnik z buraków? mizerię? Lubisz prasować? Pijesz gazowaną wodę?

Dlaczego mnie nie chcesz, Tato?   

niedziela, 19 czerwca 2016

Ciągle jestem

Lato w pełnej krasie. Na Sadybie na bazarku można kupić jaśmin w słodkich, pachnących kiściach. Ulice zakwitły truskawkami i malinami, fasolka coraz tańsza, na Zwycięzców do przechodniów uśmiechają się karminowe pomidory. Parki są pełne rodzin z dziećmi, rowerzystów, miłośników jogi i ociężałych po zimie wiewiórek, którym na nic się zdały gromadzone pieczołowicie orzechy, bo mrozu było jak na lekarstwo. Susza wielka. Na środku Wisły przy Moście Poniatowskiego łacha piachu powiększa się każdego dnia coraz bardziej, za chwilę przestanie kursować prom na drugą stronę rzeki. W międzyczasie w Polsce wichury zrywają dachy, łamią drzewa i zabijają ludzi. Hala Koszyki pięknieje, za chwilę ją otworzą, miłośnicy jedzenia o wysokiej jakości i kulinarnych snobizmów będą mieli gdzie chadzać i zaglądać. W Deseo na Angorskiej przyjmują zamówienia na torty na Dzień Ojca. Lewa ręka dobrze przyjęła wlew i bolała mnie tylko przez trzy dni. Pani obok dziwiła się, że nie przyjmuję Methotrexatu. Pod blokiem silna grupa pod wezwaniem wyremontowała pięknie parking, a mimo tego wciąż nie ma gdzie stawiać samochodów. Francuska zamieniła się w jedną wielką imprezownię i po raz tysięczny podziękowałam losowi, że mieszkam dwie ulice dalej, gdzie nie słychać pokłosia imprez i okrzyków nad pizzą. Iwona chwali mnie, ze wzmocniłam mięśnie brzucha, tylko biodro trochę się usztywniło. W Promie Kultury na Brukselskiej otworzyli dach, posadzili kwiaty i mieszkańcy Kępy chętnie chodzą tam oglądać zachody słońca. W mediach nie ustają pytania o to, czy jesteśmy demokratycznym krajem i czy nasza reprezentacja zjadła odpowiednio sycące śniadanie. Menu piłkarzy oraz wygrana z Irlandią Północną przyćmiły na szpaltach wiadomości o masakrze w Orlando, piłka padła nam na mózgi i odbija się rytmicznie.
Jestem zabiegana, zapracowana i zmęczona. Tyle że nie mam się na co skarżyć - jak to dobrze być zmęczoną od nadmiaru pracy, a nie od nadmiaru bólu. Ile mi jednak leczenie biologiczne daje radości - nawet tym steraniem, zmęczeniem. Przecież zanim dostałam życiodajny lek, po śniadaniu kwalifikowałam się tylko z powrotem do łóżka. A teraz biegam, pędzę, jeżdżę autobusami, tramwajami, samochodem, spotykam się z ludźmi, słucham ich aktywnie, a w tym tygodniu czekają mnie Kraków i trzy wywiady.
Czasami nie poznaję samej siebie. To wtedy, kiedy zatracę się w codziennych zajęciach, czasem tak żałośnie bezzasadnych albo niewartych gromadzonej w nich energii. A czasem takich, których owoce wracają do mnie z opóźnieniem, ale za to dźwigam ciężar klęski urodzaju. Tak jak po wywiadzie w Vedraną Rudan. Trudnym, ciężkim, bo i Vedrana jest partnerem do rozmowy trudnym, słusznie nieufnym i zaawansowanym w przemyśleniach. Na koniec naszego spotkania dziękowała mi, powiedziała, że jak na gimnazjalistkę jestem wyjątkowym filozofem i pytała, czy w szkołach uczą filozofii. A potem napisała mi po chorwacku w dedykacji - "dla Kasi - kobiety, którą podziwiam". Do tej pory nie mogę uwierzyć, że można mnie za coś podziwiać. Za pytania, które jej zadałam? Pytania będące dowodem na słabość? "Jak by pani nazwała relację matka-córka? To rola, układ, z może dwie strony lustra i przestrogi" albo "Co by pani powiedziała kobietom, które stoją w obliczu wyzwania przeprowadzenia matki na drugą stronę? Skąd mają czerpać na to siłę, jeśli same dostały od matki za mało?" Wielkie to było dla mnie przeżycie - rozmowa z nią. jestem szalenie ciekawa, czy Kultura Liberalna będzie łaskawa ten tekst opublikować.

Największa i koronna radość ostatnich dni i miesięcy to Konstanty. Nie mam swoich dzieci, o ich rozwoju nie mam wyblakłego pojęcia, ale jestem na dwieście procent pewna, ze Kostek rozwija się szybciej niż inne dzieci. ma takie mądre oczka. I bodaj to pierwszy i jedyny póki co mężczyzna, który na mój widok uśmiecha się, skupia na mnie wzrok maksymalnie i reaguje uśmiechami na moje narracyjne wygłupy. Nie wiedziałam także, że moje wprawki z klasy fortepianu i perkusji kiedykolwiek przydadzą mi się w życiu w warstwie praktycznej. A tu niespodzianka. Wygrywane triady i triole na plastikowym stołeczku po Kostkowej konsumpcji okazały się dla Kostka inspirujące i ciekawe (jak by to powiedział pan Andrzej). Agnieszka coraz bardziej w swojej matczynej roli mi imponuje. Marcin tak samo. Aga mówi do Kostka poważnie, choć z matczyną czułością. I tak śmiesznie się z nim bawi, głaszcze go po brzuszku, karmi piersią i mówi: "kocham cię". Tak po prostu, a wtedy Kostek na chwilę cichnie, jakby wypowiadała jakieś zaklęcie. Marcin też jest w tej relacji piękny. Oddany i odpowiedzialny. I za każdym razem, kiedy chwyta go jak kociątko i sprawnie podnosi do góry, zastygam w oczekiwaniu na minę chłopca. Zawsze jest zdumiony, kiedy może oglądać świat z innej perspektywy.
Myślę sobie, że to jego rozbrajające ruchy szczęką to może być złość. może złości się, że nie może powiedzieć, co mu nie odpowiada? Bo póki co jedyny sposób na wyrażenie czegokolwiek, to właśnie płacz. Taki suchy, bez łez, w krzyk przechodzący. Jaki to cud, że mały człowiek tak skutecznie umie się domagać uwagi i zainteresowania. I jakie to przykre, że taką umiejętność z wiekiem zatracamy albo zamieniamy na manipulację.
Na spisywanie zasługują również dialogi Agnieszki i Marcina. To se ne vrati i może po latach jak to przeczytają albo usłyszą, będzie to dla nich zabawne. Albo wręcz przeciwnie.

- Kiedy był karmiony?
- Jak była kupa.
- A kiedy była?
- NIe wiem, sprawdź w aplikacji.
- No nie powinien być głodny.
- Bo nie jest.
- To dlaczego wrzeszczy?
- To go zapytaj.
- Chce na ręce.
- Skąd wiesz?

No właśnie: skąd wiedzą? Skąd się bierze ta wiedza, że taki a nie inny wrzask oznacza głód albo konieczność zmiany pieluchy? "Kiedyś malowałam paznokcie, bo chciałam. teraz maluję, żeby nie było widać, że przed chwilą przewijałam Kostka" - mówi Aga z rozbawieniem, ale też z pewną grozą powagi sytuacji. I te oczy. Takie czujne. Zasłuchane. Jak dziecko potrafi zmienić nawet physis człowieka. Aga jest moją Mistrzynią. W tamtym tygodniu wybrała się na siłownię, choć nie ma na to czasu ani siły. Mówi, że przeszkadza jej to, co zgromadziła podczas ciąży, choć teraz podoba mi się jeszcze bardziej. Zawsze była bardzo szczupła i teraz nie jest inaczej. Tylko widać, że karmi. No przecież potrzebna jest do tego tkanka tłuszczowa. Ale przy tym Aga ma kształty bardziej kobiece, bezpieczne. Pełne. Spełnione może?
Marcin robi przy Kostku śmieszne miny. A najbardziej lubię jego pełen ciepła i chyba jakiejś poważniejszej refleksji uśmiech, kiedy gadam nad Kostkiem trzy po trzy, żeby tylko się nie rozwrzeszczał. przeraża mnie ten moment bezsilności. Że Kostek się rozpłacze, a ja nie będę wiedziała, co zrobić. I jak mu przynieść ulgę. Albo go uspokoić. Przecież takie rzeczy wiedzą tylko Rodzice. Do tej Tajemnicy nie mam dostępu.  



Jak bardzo warto było przejść przez to wszystko, żeby zobaczyć, że na mój widok Kostek się uśmiecha. A przecież nic o mnie nie wie. Nie wie, kim jestem, nie wie, co robię, nie ocenia i nie pyta. Czeka tylko na widok i dźwięk. I cieszy się - tak czysto, tak po prostu. Jest ucieleśnieniem życia i radości.
Dziś rocznica ślubu Agnieszki i Marcina. Najbardziej odjechanego ślubu, na jakim w życiu byłam. Drugiego takiego nie będzie. Śmiałam się dzisiaj na wspomnienie mailingu, jaki Marcin rozesłał do wszystkich uczestników rzymskiej wycieczki. Rżałam najbardziej na podpunkcie, który mówił o porannym szabrze na rabatkach włoskich, żeby zgromadzić kwiaty na ślub i stroik dla Agnieszki. Miałam ambitny plan zrobić im niespodziankę i przygotować ciasto z musem truskawkowym. I wszystko szło nawet bardzo dobrze, tylko że dałam za mało żelatyny, ciasto się nie ścięło. Ale wiem, z czego to wynika. Dzisiaj w ogóle jestem przez cały dzień rozbita i pokopana. Wróciłam wczoraj od mamy, bo musiałam zostawić Kropkę na czas jakiś. W tym tygodniu jadę na dwa dni do Krakowa, przecież nie wrzucę nikomu opieki nad psem na głowę. Afgańska Siostra wychodzi do pracy o 6 rano, a Toot wtedy wraca z imprezy nad rzeką. Krysia ma Miodka i niech jej to wystarczy. Zatem pies po dwóch tygodniach na saskokępnym wywczasie wrócił do mamy. I od razu widać było, ze ta sytuacja jej nie pasuje. Od Babci ucieka, ucieka od śmierci, widoku laski i zapachu odchodzenia. Tak bardzo dostałam w ciągu doby u mamy w kość, że dzisiaj Eugenia rozsiadła się we mnie we wszystkich możliwych dostępnych jej rejestrach. W pewnym momencie aktywowała również wyrzuty sumienia, że nie jestem z Agą i Marcinem tego dnia. Ale żaden ze mnie pożytek, kiedy jestem zgięta w pół, a wyrazem twarzy odstraszam nawet pokutujące dusze. Mam plan pojechać do nich jutro przed konferencją prasową. I chociaż uściskać. To w końcu Im zawdzięczam życie.


Przeżyłam z Kropką piękne dwa tygodnie. Kiedy mamie było naciężej, bo Babcia miała zmienione leki, postanowiłam, ze pies przyjedzie do mnie. Znękany, z zapaleniem ucha, ciążą urojoną i strachem w oczach. Pod wpływem zachowań Babci chowała się pod stół i do krwi wygryzała łapy. To taki papierek lakmusowy domowych zachowań. W Warszawie pod wpływem zmiany diety, wielogodzinnych pomyziań i długich spacerów odżyła, zrzuciła trochę nadmiaru tłuszczyku i oczy miała bardziej błyszczące. Pobiła ze mną Rekord Guinessa na Psiej Górce w Parku Morskie Oko - w ramach Big Book Festivalu ścigałyśmy się z całym światem w ilości jednocześnie czytających psów i ludzi. Jej nieopisany spokój zaowocował trzema wywiadami - jednym radiowym i dwoma telewizyjnymi. Nawet zniosłyśmy dzielnie panią redaktor Telewizji Republika, która w zdumieniu zapytała, jak się z tym czujemy, ze ktoś nas zmusza do siedzenia na trawie w słońcu i czytania wśród innych psów. Jaka ta pani musi być smutna. Pewnie ktoś jej każe zadawać takie pytania.
Kropka poznała również nową ciocię - Toot, nad którą wciąż kołują ciemne chmury Szeolu. A później w Relaksie Kropka piła z nami kawę, a niedaleko siedziała Anita Werner we własnej osobie. Czyli ona pija tę samą kawę, którą zwykli śmiertelnicy, Jakże to zaskakująco przyziemne i uspokajające.
To niezwykłe, że do domu z pracy wracałam jak na skrzydłach. Bo ktoś tam na mnie czekał, zakopany w moją pościel i poduszki, ze złości rozrzuciwszy wcześniej wszystkie zabawki i wędzone królicze uszy, które zostawiałam jej na dywanie, gdyby złość z powodu mojej nieobecności była trudna do zniesienia. A potem te skoki piski na mój widok, tak po prostu. Bo mnie widzi. Bo przyszłam. Bo jestem. Dzisiaj, kiedy obudziłam się bez niej, rozpłakałam się. Ból stał się dotkliwy, przyciemnił mi poranek, zepsuł i rozjechał dzień. Przy Kropce nawet wstanie na okoliczność wlewu o 4.15 nie było takie potworne, bo wcześniej czekał nas spacer w wysokiej trawie i polowanie na osiedlowe gołębie. Tylko czy wolno mi ją zabrać od mamy na stałe? Z powodu jej nieobecności mama nie wychodziła z domu przez dwa tygodnie w ogóle. Kropka pewnie nawet nie wie, jak ważną rolę ma do odegrania i jak bardzo wszystkim nam pomaga. Tylko Babci już pomóc nie może. Nawet ona.



W domu pod wpływem opowieści o Kostku moja mama wyciągnęła stare zdjęcia. Nie widziałam ich wcześniej. Zaskakujące, że dziś z dziesięciodniowego pobytu na Rodos przywozimy pięć tysięcy slajdów. Z czasów mojego dzieciństwa zdjęć mam piętnaście. Na większości jestem z Babcią. Trzyma mnie dumna, prezentuje całemu światu, jakbym jednym ruchem ręki kasowała całą listę UNESCO.
Na pięciu - ja i moja mama. Karmi mnie twarożkiem trochę na siłę, a ja mam minę, jakbym miała za chwilę opluć obiektyw. Na drugim nachyla się nade mną, kiedy drę się w łóżeczku. Na trzecim stoję pomiędzy mamą i Babcią w ogrodzie u Antczaków, a obie patrzą w obiektyw. Mama nade mną nachylona. Na czwartym mama próbuje podciągnąć mi spodnie, a ja wciskam głowę między jej kolana, ściskam w piąstce jej sukienkę i wyglądam, jakbym chciała w tym uścisku wytrwać. Pieprzyć gacie. Chcę w tym przytuleniu być zawsze. I najważniejsze zdjęcie. Ja w siermiężnym wózku spacerowym również w ogrodzie u Antczaków, na ścieżce, siedzę uśmiechnięta i szczęśliwa jak Myszka Miki. Nachyla się nade mną mama i też się uśmiecha. Ładne to zdjęcie, takie ciepłe, choć już wyblakłe. Niepozorne. Standardowe. Nic na tym zdjęciu nie zapowiada katastrof, kataklizmów, łez i rozpaczy. Nic śmierci na tym zdjęciu nie zapowiada. Tylko pachnące w środku Bałut zioła, odchodzące lato, słońce, sukienka w kwiatki i dmuchany kot Filemon, który piszczał, kiedy naciskało mu się brzuszek. Pamiętam ciągle, jak pachniał i jaki był w dotyku. Gładki. Oddawał chętnie sztuczne ciepło dziecięcej rączki.


W Warszawie próbowałam to zdjęcie oprawić w ramkę. Kiedy już wyjęłam tył, ramka wysunęła mi się z rąk i z łoskotem runęła na płytki w kuchni. Szybka rozbiła się w drobny mak. Najwyraźniej na to zdjęcie jest jeszcze za wcześnie.