niedziela, 26 czerwca 2016

W wystawowym oknie, w tłumie gdzieś

Nie zrobiłam Krakowowi ani jednego zdjęcia tym razem. Nie pękło mi serce z nadmiaru piękna na widok rzeźby Mitoraja i na widok Sukiennic. Nie popłakałam się z radości na widok Rynku. Zupełnie niepodobne do mnie.
Podobne jest za to do mnie to, że jak wsiadłam do tramwaju ze stacji, uśmiechałam się do rozgrzanych kamienic i w ogóle nie przeszkadzało mi, że w 35-stopniowym upale maszynista włączył ogrzewanie zamiast chłodzenia. Wszyscy wachlowali się intensywnie, ja uśmiechałam się do znajomych fasad, zasłoniętych okien i drżących od upału Plant. Bo mogę tu przyjechać wreszcie: z walizką pełną nadziei na nowe spotkania, nowe wrażenia, na ludzi nowych, na co dzień niespotykanych. Przecież jeszcze dwa lata temu ból powodował u mnie ciemne plamy w pamięci, o czym skrzętnie przypomniał mi Facebook, wyświetlając wspomnienie z dnia, w którym nie mogłam wrócić z pracy, bo przesiadałam się z autobusu do autobusu, żeby dowiózł mnie pod sam blok, pod samą klatkę najlepiej.
A tu nagle mogę. Sama. Wszyscy mi powtarzają, że jak się na mnie patrzy, nie widać żadnej choroby. Owszem, widać, trzeba tylko czujnego oka, które zobaczy zaokrąglone plecy i pokrzywione palce u rąk. Ale to miłe - ta przesłona na oczach.

Przyjechałam na festiwal reportażu, słuchałam Strachoty i Kingi Kosińskiej, potem Szczygła, który owszem, jest showmanem, ale umie opowiadać, jest dobrym pedagogiem, ale też ciężko zapracował na swoją pozycję, a i warsztatu niejeden dziennikarz powinien mu pozazdrościć.
Nie przypuszczałam, że wieczorem, kiedy wybiorę się na zatłoczony Rynek, spotka mnie coś innego niż końskie rżenie przy dorożkach. Starzeję się. Za duży tam dla mnie tłok, za dużo ludzi, za głośno, za tłoczno, za dużo bodźców, słów, okrzyków i wątków. Za dużo światełek, pomigań, przytulonych par, smogowych oddechów. Kiedy lawirowałam pomiędzy podchmieloną grupą Hiszpanów a rozkrzyczaną młodzieżą świętującą zakończenie roku, bacząc, żeby koński ogon na Grodzkiej nie śmignął mnie po twarzy, nagle na kogoś wpadłam. Miałam pochyloną głowę i powiedziałam tylko "przepraszam", ale ten ktoś nadal trzymał mnie za ramiona. Jakby nie mógł uwierzyć, że złapał właśnie mnie. Podniosłam głowę i pomyślałam sobie, że w to już naprawdę trudno uwierzyć. Że Pana Em spotykam właśnie tu, właśnie w takich okolicznościach, w takiej temperaturze i w takiej sukience.
Poszliśmy w stronę Kazimierza, niewiele mówiąc, za co byłam wdzięczna, bo pielęgnowałam w sobie zdumienie przy pomocy mindfullnessowych praktyk zaproponowanych przez Bognę Wszechmogącą. Odprowadził mnie do tramwaju po wcześniejszym wgapianiu się w pustoszejącą ulicę i zamyślonych, zmęczonych skwarem ludzi. Jakiś młody chłopak grał na gitarze i śpiewał "A whole new World", co w perspektywie Brexitu brzmiało ironicznie, choć jak z jakiejś bajki Goreya.

Wróciłam do hotelu, który, jak się okazało, znajdował się na tej samej ulicy, na której mieszkał przez wiele lat redaktor Turowicz. Oczywiście napawają mnie takie zdarzenia wielką dumą, a potem uświadamiają, że znaczę jeszcze mniej niż nic. Pod oknami tłukły się ćmy, nie mogłam przez długi czas zasnąć, mimo olbrzymiego zmęczenia upałem i niezliczonymi kilometrami, które pozwoliłam sobie lekkomyślnie przedreptać. Wstałam najwcześniej, jak się dało. Połknęłam śniadanie, z mokrymi jeszcze włosami wybiegłam na ulice opustoszałego Krakowa, który już przeczuwał kolejny dzień bezlitośnie skwarliwy i ciężki od ludzkiego natłoku.

Doszłam na Piłsudskiego, choć przystanki były konieczne. Wyłapywałam tablice poświęcone a to Modrzejewskiej, a to Orkanowi, a to Kossakowi, a to Boyowi i wielu innym. Jaki to zaszczyt - kroczyć tymi samymi ścieżkami, co wielcy ludzie pióra i pędzla, pozostając przy tym nadal dziewczyną bez nazwiska, glanowaną regularnie w redakcjach, lekceważoną i pomiataną, choć już na etapie ukrytego szyderstwa, bo są dni, w których umiem na takie zachowania odpowiadać. A może tylko mi się tak wydaje. Może naprawdę nie dzieje się nic. I nie stanie się nic aż do końca.

Na Piłsudskiego znalazłam Pawilon Czapskiego i do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, że taka realizacja się w Polsce udała, że tak elegancko, ze smakiem to wyszło, że udało się ocalić fenomen Czapskiego w takim wymiarze i podać esencję życia tego człowieka w tak przystępnej i pełnej szacunku formie. I merytorycznej, i architektonicznej, i każdej innej. Nie powstrzymałam się i kupiłam jego szkice, które pilnie czytałam po nocach na studiach, ale teraz ich fragmenty tak cudownie we mnie grają. Jakaż to fraza niezwykła, jaka mądrość nieopisana, jaka myślowa zawartość. Każdego dnia, prowadząc dziennik, spisywał, co sie udało, co nie udało, robił rachunek sumienia, podsumowywał lektury i spotkania. Część dotycząca grzechów byłaby u mnie najbardziej gęsta. Choć nikt nigdy moich dzienników by nie przeczytał.


Potem pojechałam do MOCAKu i to było kolejne objawienie. Zrobiłam jakieś pięć kilometrów w pełnym słońcu, po rozjechanym dźwigami i traktorami Zabłociu i krążyłam długo, zanim do muzeum wreszcie doszłam. Ale warto było. Wystawa "Sztuka i medycyna" to jedno z najważniejszych w moim życiu objawień i doznań. To temat na odrębne przemyślenia: co we mnie się aktywuje pod wpływem zagadnień z pogranicza medycyny i sztuki. Jak ten temat we mnie drga, oddycha, krąży. Jakbym najpierw słyszała w sobie jakieś mruczenie, które przechodzi w chór, a później brzmi we mnie głosem potężnie groźnym, nieprzerwanym, trudnym do zrozumienia, polifonicznym.

Każda praca na wystawie coś we mnie poruszyła i obudziła. Przyprowadziła do mnie coś lub kogoś. Kiedy podeszłam do ściany, na której wyświetlany był film Aurelii Mihai, podeszła do mnie Eugenia. Powolutku, na paluszkach, ostrożnie, nienachalnie. Położyła mi rękę na ramieniu. Słuchałam relacji dziewczyny, która jako dziecko zachorowała na raka. Po intensywnej chemioterapii dowiedziała się, że ucierpiało serce. W wielu lat 15 "nabawiła się" cukrzycy. Tak powiedziała. "Nabawiłam się". Potem na studiach zaczęła się czuć coraz gorzej. Okazało się, że konieczna jest transplantacja serca. Organizm walczył, próbował je odrzucić. A bohaterka opowiadał o tym, że trzeba wtedy powiedzieć: "to serce jest moje. To moje doświadczenie, moja choroba, moja droga". Na ekranie widać dwie kobiety ubrane identycznie. Mają na sobie czerwone suknie z dużym dekoltem, nawiązujące do folkloru trochę bawarskiego, a trochę rumuńskiego. Duży dekolt odsłania wielką bliznę na delikatnej skórze po przecięciu mostka piłą motorową. Bohaterka mówi tak, jakby to doświadczenie w ogóle nie stało się jej udziałem. Jakby mówiła o kimś innym. Kiedy mówi o akceptacji, uznaniu serca za swoje, druga kobieta, dotychczas siedząca en trois quarts, podnosi się i odchodzi. Kiedy słyszałam, jak mówi o tym, że organizm się uczy, że trzeba uznać własność choroby i doświadczenia, poczułam, jak Eugenia podchodzi do mnie  blisko i mnie obejmuje. A ja uścisk oddaję, bo tyle mi już dała. Tyle dzięki niej doświadczyłam, tyle doznałam, tyle drzwi mi otworzyła, dała dostęp do tego, czego nie mają szansy doświadczyć inni. Nade wszystko ze śmiercią przyprowadziła życie skumulowane, jego czystą esencję, którą trzeba sobie dozować, żeby się nie upić, żeby nie klęknąć pod wpływem jego mocy i ciężaru. Jakże dobitnie mi pokazała, że nigdy się dość nie umiera. Podziękowałam Eugenii i przeprosiłam, że ją zaniedbałam ostatnio, że nie jestem z nią w kontakcie, że słusznie czuje się zapomniana i porzucona. I że zrobię, co w mojej mocy, żeby jej dziękować i utrzymać na odległość.


Wróciłam na Stare Miasto. Miałam jeszcze na rajskiej spotkać się z Dominiką, ale jako że to zapalona kibicka, oglądała w Nowej Hucie mecz. Jak żyję, nie widziałam takiego zjawiska. Miasto zamarło. Żywej duszy nie było, jakieś pojedyncze sztuki i to i tak ze słuchawkami na uszach, żeby niczego nie stracić ze sportowej gorączki. Kiedy już skończyły się karne, na wysokości teatru Bagatela doznałam percepcyjnie czegoś na kształt filmu. Jakby ktoś włączył odtwarzanie. Tramwaje ruszyły, wraz z nimi karetki, ludzie wylegli z domów, restauracji i barów. Ulica zaczęła krzyczeć "Polska! Biało-czerwoni!", zapełniły się place i autobusy. Dominika nie miała szans przedrzeć się z Nowej Huty w takim czasie, żeby się ze mną na spokojnie zobaczyć i porozmawiać o nowej książce. A ja jej tego nie ułatwiłam, bo widziałam, ze zbliża się burzowa chmura, a ja musiałam przedostać się na stację, bo wracałam ostatnim pociągiem do Warszawy.      

Na placu przed galerią usiadłam na rozgrzanej kamiennej ławce, bo zerwał się wiatr, więc postanowiłam skorzystać z naturalnej klimatyzacji, a nie tej handlowo-komercyjnej. Obok siedziała jakaś młoda dziewczyna gotowa do dalekiej podrózy, z walizką, torbą i laptopem. Jakieś piętnaście metrów ode mnie spał młody chłopak, w grubej bawełnianej bluzie i ocieplanych spodniach dresowych. Podjechał radiowóz i zobaczyłam, jak policjant w pełnym rynsztunku odziany w fioletową rękawicę, jakiej Pani Terenia używa przed moim wlewem, podchodzi do chłopaka i budzi go. Pyta, czemu spi, a on odpowiada, ze w nocy sie nie wyspał. Policjanci spisali go i spokojnie kazali mu stamtąd pójść. Już się miałam stamtąd wynosić, żeby nie krępować chłopaka o twarzy ogorzałej jak letnia brzoskwinia i oczach błękitnych jak chorwackie wody, ale nie miałam siły sę stamtąd ruszyć. Siedziałam więc obok innej podróżniczki w mojej jasnej sukience w kwiatki i rozglądałam się po placu. jeden z policjantów zaczął na mnie zerkać, uśmiechał się. Kiedy chłopak już poszedł, policjant wychylił sie z radiowozu i powiedział: "nie siadajcie tam przypadkiem, na tym miejscu, co on. Miał takie wszy, jak czołgi". W pierwszej chwili zareagowałam śmiechem. No bo od takiego dictum już niedaleko do wizji jadącego wzdłuż przedziałka Rosomaka. A potem ta wizja jakoś się we mnie rozwinęła do kłębiącego się worka z tłustymi robakami, smrodu rozkładu i nie wiadomo dlaczego kiszonej kapusty. To znaczy wiadomo, ale uświadomiłam to sobie dopiero dzisiaj rano.

Poszłam do sklepu po butelkę wody na podróż i filiżankę kawy. Zjechałam na najniższy poziom galerii. Zaczęłam znów od dylematu prawdziwej Europejki: sieciowa kawiarnia, lokalny biznes, czy sklep spożywczy. Patrzę: Słodki Wentzl. "Aha - pomyślałam - zlikwidowaliście się na Rynku, a przenieśliście tutaj, to lepsza miejscówa, słuszna decyzja". Przypomniało mi się, że mają bardzo dobre tartinki z kwaśnymi owocami, a ja nie jadłam dziś nic prócz śniadania, co może sugerować, że w pociągu dopadnie mnie głód, czego Eugenia nie lubi, a oddziałujące na mnie mysie przeciwciała monoklonalne jeszcze bardziej. Już miałam ruszyć po kawę i ciasteczko, kiedy nagle intensywnie zamrugałam. No tak, od upału bywają zwidy. Spojrzałam znowu. Nie, to on. Pan Em. Z córeczką. Wybierają lody. Ścierały się we mnie dwa głosy: podejdź, pomóż im wybrać lody. A drugi: po co tam idziesz? Mało kawiarni masz do wyboru? Spędza czas z córką, nie przeszkadzaj mu. Kiedy już podniosłam nogę i miałam wykonać krok  w ich kierunku, zobaczyłam, że lody wybiera również jedna ze stażystek, która w redakcji mignęła mi kilka razy, bo głównie pracowała w terenie. No ale ona opublikowała książkę. Co z tego, że jestem w zawodzie dłużej od niej. Ja nie wydałam książki. To znaczy doprowadziłam do tego, ze kilku autorów wydało swoje, pomogłam im w napisaniu. Ale swojej nie wydałam. Nie mam nic mądrego i wartościowego do powiedzenia ludziom. na tyle, że nie mam prawa Panu Em i jego córce pomagać wybierać lodów. 
I tak w ogóle to co ja sobie wyobrażałam? Że coś znaczę? Że za coś mnie lubi? Na jakiej podstawie roję sobie cokolwiek? Po co mu ja? A może jednak powinnam rzadziej spuszczać głowę i rzadziej uciekać? Nie, to nie o to chodzi. Po prostu muszę zostać, gdzie moje miejsce. Z kawą w papierowym kubku i preclem posypanym makiem.

W pendolino mignęła mi w lustrze moja twarz. Twarz dziecka, nie trzydziestojednoletniej kobiety. Ale oczy miałam inne niż zazwyczaj. Większe, smutne, zawiedzione. Jak oczy dzieci na zdjęciu w zbiorach Hutten-Czapskich. Nic nie widać, tylko te oczy. Dziwne, bo nigdy nie były duże, ani wyraziste. W ogóle chyba byłam zawsze bez wyrazu. Lekka jak dwadzieścia groszy reszty.

Po powrocie do domu zjadłam słuszną porcję lodów śmietankowych z wiśniami i poszłam spać. Nie mogłam długo zasnąć. od upału, wrażeń i jakiegoś głosu szepczącego do mnie w nieznanym mi języku. Obudziłam się zmęczona, podenerwowana tym, że w radio nie brzmi głos Marcina Łukawskiego, a pierwszy obraz, który stanął mi przed oczami, to plecy Pana Em pochylone nad ladą w Słodkim Wentzlu. Skrzywiłam się na to wspomnienie, choć postanowiłam zmierzyć się z nim, zgodnie z sugestią Bogny. I doszłam do wniosku, że to nie to mnie nęka. Nie to mnie gnębi. Zadzwoniłam do Mamy Ali i opowiadałam o sztuce, Krakowie, pyszczku Kropki wtulonym pod mój łokieć i wyrzutach sumienia, że Iron Maiden już w tym tygodniu, a ja Mamie do tej pory kubka fanki nie dowiozłam.
I wtedy to do mnie dotarło. Skąd to zmęczenie i rozdrażnienie. Już wtedy wiedziałam, dlaczego jestem tak zmęczona, jakbym żniwa przeżyła.
Przypomniało mi się, że przez całą noc, z przerwami co prawda, ale wciąż śniłam ten sam sen. Nie mogłam się od niego uwolnić. Śnił mi się Michał. Że wynajmowaliśmy jakąś nieskończoną ruderę, która nosiła jednakowoż znaki dawnej świetności. Michał wracał z pracy brudny i śmierdzący, z piwem pod pachą. Nie chciałam, żeby spał w domu, bo miał wszy. Tłuste, wijące się robaki. W domu zbierały się całe narady wielopokoleniowe, sąd skorupkowy nade mną. Wszyscy pytali mnie, dlaczego nie pozwalam Michałowi spać w domu. A ja nie znajdowałam słów, żeby to wyjaśnić. Denerwowałam się swoją niemocą. Wszyscy byli w tym śnie: Michał, świętej pamięci Mama Michała, moje koleżanki ze szkoły, wspomniana stażystka z redakcji kraj, a nawet Pan Em, który w tym śnie palił papierosy marki Viceroy w biało-czerwonym opakowaniu.  Nie pamiętam, o co dokładnie chodziło i jaki był przebieg snu. Wiem tylko, że to była całonocna udręka. Michał nic nie mówił, tylko patrzył na mnie oczami tak samo jasnymi, jak ten chłopak na kamiennej ławce na placu przed krakowskim dworcem.

A teraz łyżka miodu. Moja mama ma dni, w których mam ochotę przełożyć ją przez kolano i spuścić jej lanie. Albo nawrzeszczeć na nią jak na jakieś krnąbrne, złośliwe dziecko, które postawiło sobie za życiowy cel testować moją nerwową wytrzymałość. Nie rozumiem jej postepowania, jej kulawych decyzji, jej niezdecydowania, które, niestety, w wielu aspektach mojego życia się ujawnia, co jest niezbitym dowodem na potęgę genetyki. Ale mama miewa również zachowania zaskakujące. Pozytywnie. Tak, jakby to była zupełnie obca mi kobieta, która kładzie mnie na łopatki jednym zachowaniem, zdaniem, decyzją.
Oto po czterdziestu jeden latach, rytuałach niezmiennych, twardych, najbardziej konsekwentnych i skrupulatnych, pilnowania, żeby było dwadzieścia, nie więcej, moja mama oświadczyła mi:
"no miałam ci nie mówić, ale wkurwiłam się. Ile jeszcze mogę: za swoje własne pieniądze, przy użyciu moich własnych nerwów chodzić do tej lurwy z mordą wiejskiej kurwy i żebrać o papierosy? Od tygodnia nie palę. No bo chyba kiedyś trzeba rzucić"
O, losie nieprawdopodobny, kreatorze niespodzianek. Jako pięciolatka chodziłam do Społem po Zefiry dla niej. Czterdzieści jeden lat palenia. Paczka dziennie - w ciąży dwie. Extra Mocne, Radomskie, Marsy, potem cienkie w białym opakowaniu, ostatnio półcienkie, bliżej mi nieznane. Nie żaden tam Niquitin, nie żadne akupunktury, nie wiadomość o czyhającym raku ani postanowienie z pielgrzymki do Częstochowy. Socjologia zadziałała. Zaimponowała mi mama tą decyzją i zaskoczyła mnie. W międzyczasie okazało się, że podjęła decyzję niby to mimochodem, od niechcenia, jakby przez przypadek. 

Bogna powtarza mi, żebym pamiętała o tym, kto za mną i co za mną. I że jestem silna siłą tego, co minione. I silna siłą tego, co trwa. I że dla mojej mamy nie byłoby większego ciosu niż stwierdzić, że jej córka jest słabą, zrezygnowaną kobietą, która nie potrafi przeżyć swojego życia wystarczająco pełnie i intensywnie.
Owszem, decyzja mamy mi zaimponowała. Ale też wzmocniła przekonanie o własnej bezwartościowości, przezroczystości, drugorzędnej genialności i o tym, że już nigdy nie będzie mi dane znaleźć swojego miejsca na ziemi. Swojej przestrzeni przydatności. I swojej przystani, do której nie będę zaglądać przez szybę. Bo ktoś mnie ubiegnie.






nie bój się chodzenia po morzu
nieudanego życia
wszystkiego najlepszego
dokładnej sumy niedokładnych danych
miłości nie dla ciebie
czekania na nikogo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz