sobota, 12 października 2013

Radości Werteryczne

Pio obronił. Podwójnie obronił, I w jakim stylu obronił.

Napisanie dwóch prac dyplomowych w ciągu jednego roku, z czego jedna de facto jest zrealizowanym filmem, to dla mnie góra niemożliwa do zdobycia. Ten tydzień przyniósł dwie dobre wiadomości: potwierdziła się data odbioru kluczy do mieszkania i Pio został oficjalnie absolwentem szkoły filmowej. A co ja się na patio szkoły nasłuchałam zachwytów, zamyśleń nad filmem, co ja, dumna młodsza siostrzyczka, spojrzeń zaintrygowanych w jego kierunku rzucanych się nałowiłam, ile uśmiechów na wędkę złapałam i przyglądałam się im jak robalowi w laboratorium. Pękałam z dumy.
Potem, przygotowana na najgorsze, bo Pio powiedział, że ten film to wstyd, z bijącym sercem zasiadłam do oglądania "Brudu". I kolejna niespodzianka: szukałam własnej szczęki. Film-pocisk.
Czemu on tak w siebie nie wierzy? Czemu nie spakuje się w jedną torbę i nie wyjedzie z mamiącego gotyckim półtonem Torunia, żeby pokazać całemu światu, jakiego ma reżysera? Po moich przenosinach kolejną sprawą do załatwienia będzie zapewne zmuszenie Piotra do podjęcia konkretnych decyzji. Z drugiej strony: kim ja jestem i jakim prawem mam go zmuszać? Będę się tłumaczyć dobrem polskiej kinematografii. Cel uświęca środki. A, jak wiemy z Bałut, nie liczy się waleczność, a skuteczność.

Kiedy go zobaczyłam, jak szedł od przystanku, młody, sympatyczny, kulturalny i genialny, aż mnie coś w dołku ścinęło. I te niebieskie spodnie, które we mnie gdzieś się zagnieździły nawracającą falą ultramaryny. Jakiś bohater opowiadania musi je kiedyś założyć. Musi.

W ostatnim czasie powiększyła mi się rodzina. Zaczęło się w lipcu. Urodziła się Helena bezzębna i bezsmoczkowa. Piękna. O ustach jak płatki peonii. Potem dotarło do mnie, że Ewa naprawdę pełni rolę mojej matki. Takiej, do której mogę przyjść ze wszystkim i z półobrotu nie dostanę. Z którą mogę wygłupiać sie jak z koleżanką z podstawówki i rozmawiać o tym, że męski ród nierządem stoi. I tata. Ten, którego odwiecznie szukałam. W Polsce, w pamięci mamy Eli, w sobie. Chemia, przerzuty, nieudana operacja i czterotygodniowe szprycownie świństwami wszelkimi przywróciło mi ojca. Nadało go. Ustanowiło. Orba obiit. Hic natus est infans. Zaopiekowany, choć bezsmoczkowy. Przerośnięty, choć ciągle z potrzebami. Zagubiony, choć walczący.
Teraz trzeba odzyskać dom. Mamie Ewie Sztynort pomóc odzyskać. Ten wielki i tajemniczy pałac, pod którego zabytkową podłogą pruską płynie rwąca rzeka. Jak rzekę się osuszy, spokój i radość na pałacu nastaną. I nowa gospodyni.
W lipcu napisała do mnie niewidziana na oczy siostra. Wojenna siostra. Dostaję mejle z Afganistanu drżącego od ataków politycznej epoki. Plus brat.   

Zbieram się. Przeprowadzkę czas zacząć.

wtorek, 8 października 2013

Jak to się literatem nie stałam

Jak ja się nałykałam literatury, języka pięknego, szlachetnego, wysokiego, szczodrego! Jak się w tym pięknie unurzałam, jak powoli spływa ze mnie jak drogocenna oliwa grecka, jak balsam dla duszy drogocenny. Wróciłam z debaty z udziałem Joanny Bator. Już konstrukcje jej książek wskazywały na to, że jest wyjątkową osobą; utwierdziłam się tylko radośnie w tym przekonaniu, słuchając dzisiejszej dyskusji. Jestem stęskniona za rozmowami o literaturze, za ludźmi wysokiej kultury, za pasjonatami pisania i śledzenia literackich niuansów. Boję się, że robię się płytka, prostacka, zanika mi zasób słów i idiocieję konsekwentnie. Moja codzienność to dane rynkowe, kampanie, w które nie wierzę, mało wytworne żarty i prostactwo kolegi po lewej stronie biurka. Budujące jest to, że w tej branży, która siłą rzeczy po roku pracy już mi zbrzydła (czyli: niespodzianka! Zanim zdążyłam ją poznać!), znalazły się takie osoby, jak Aga i Marcin. Zadziwiające, skąd ich serdeczność i szczerość wobec mnie. Boję się tego, nie przywykłam, wiję się w poświacie ich gościnności i serdeczności jak kot, który bawić się chce, a jednocześnie zaczepki odpycha. Złapałam się dzisiaj na tym, że kiedy jak zahipnotyzowana słuchałam rozmowy krytyków literackich, nieomal z otwartymi ustami, łaknęłam każde słowo, nie mogłam nawet drgnąć, byłam jak zaczarowana, zapomniałam, że plecy rozrywa mi na pół. Każde pięknie skonstruowane zdanie zdawało się rzeźbić we mnie tunel, aż dotarło do toruńskiego źródła bezpiecznej studenckiej fantazji o tworzeniu literatury i pianiu o niej peanów. Jak ja w siebie wierzyłam! Że kiedyś będę tak przydatna jak Jan Gondowicz, że będę ludziom książki objaśniać, że mądrze coś powiem, że trafnie, a do tego ludzie jeszcze będą chcieli to czytać. Statystyczny Polak w ciągu roku wydaje na książki oprócz koniecznych podręczników 19 zł. Czyli tyle, ile ja na waciki. Łatwo sobie policzyć, jak opłacalny i życiowy zawód sobie upatrzyłam. Do tego najwyraźniej taki, do którego kompletnie się nie nadaję. Miesięcznie na książki wydaję wszystko, co mogę. Czasem pod koniec miesiąca nie zjem, bo wyszedł nowy reportaż albo nowa powieść, która zastępuje mi posiłek, piwo, potańcówkę czy kręgle. Właśnie sobie uświadomiłam, że w życiu nie byłam na kręglach. O ile jeszcze żagle Ewki mnie nawet intrygują (myślę, że to kwestia poetyckości wiatru we włosach na łódce), o tyle nigdy nie rozumiałam logiki i celu rzucania ciężką kulą w kierunku pachołków w jakichś śmiesznych butach. Faktycznie, ja nie z tej bajki.

Bardzo zbudowało mnie spotkanie w Teatrze Studio, bo usłyszałam, że fundamentem każdej nagrody literackiej, czyli każdej szczątkowej choć nieśmiertelności artystycznej, jest próżnia. Literatura nabiera ciała przez nicość. Dzieło go nabiera. Przez nieistnienie. A potem nagle cudownie zaistniewa i kula śniegowa sławy i pamięci turla się coraz szybkiej i energii kinetycznej nabiera. Kiedyś Bator istniała tylko jako antropolog. Boże, jak się marnowała. Dopiero powieściopisanie nadało jej tożsamość, wyłuskało ją z niej, zerwało do biegu. Wreszcie zasłużona Nike. Nie pamiętam, kiedy ostatniom razem tak się cieszyłam z nagrody literackiej. Chyba z Nobla dla Szymborskiej. Jakoś tak.  

Weekend za to miałam piękny. I nie mam na myśli tego, że dzielnie i samodzielnie spakowałam sześć ciężkich pudeł z niepotrzebnym utensyliami o różnym przeznaczeniu: a to kuchennym, a to łazienkowym, a to takim, które ma ze mnie zrobić wzorową panią domu. Bóle pleców ledwo pozwalają mi na zalanie sobie kawy. Forma do muffinów za to będzie na pewno imponująco wyglądała w nowym mieszkaniu. Nowym-starym. Moim.

W sobotę byłam cały dzień na świeżym powietrzu. Świeżym i zdrowym, bo w Konstancinie. Artur wyszedł wreszcie ze szpitala, nabiera powoli sił po tych wszystkich świństwach, którymi go naszpikowali. Wygłupialiśmy się jak para szczeniaków, co się zerwała z fakultetów z matematyki. Spacer zaczęliśmy od wizyty w cukierni, ja się usmarowałam bezowo-malinowym tortem, Artur eklerką, dostałam jedwabny czerwony szal w prezencie, śmialiśmy się do rozpuku z wąsów z cukru i nierównych nawierzchni Alei Wilanowskiej. Artur opowiadał o Łodzi, o studiach, o wojsku, o czasie dla mnie zaprzeszłym, a jednak w jego opowieściach tak żywym i jakby naocznym. O tym, jak bardzo nie pasował do akademika, w którym na hasło "Leon" młodzi adepci sztuki medycznej biegli do klubu "Pod siódemkami" i tłukli sie po mordach. Artur zamykał korowód, kroczył dostojnie i docierał na miejsce, jak panowie zbierali już swoje zęby. Zamiast wieczornych figli z panienkami z innych akademików wybierał teatr, kino, rozmowy inteligentów. Już sobie go wyobrażam, jak z błyszczącymi oczami w mundurze siedzi skupiony w sali pełnej wypachnionych pań i śledzi każde aktorskie słowo.

Potem chodziliśmy po parku. Na przystanki, bo mnie plecy bolą, a on jeszcze słaby po chemii. Razem, pod rękę, w ostatnich promieniach jesiennego słońca. Zaczepiała mnie zwinna wiewiórka, która nie skakała, jak te z Parku Skaryszewskiego, tylko fruwała z gałęzi na gałąź. Artur potrafi nazwać każdy krzak i drzewo. Rozpoznaje rośliny, wyraźnie wymawia ich nazwy, jakby były imionami rzymskich nimf albo greckich bogów. Opowiada o ich hodowli, o tym, czy lubią kwaśną glebę, czy zacieniony zakątek ogrodu. Nad rzeczką czy stawem, w każdym razie na takiejś wodzie stojącej kąpały się kaczki. Ile tam było taplania, kwakania, nurkowania, figur akrobatycznych, radości dzikiej, pierwotnej, nieprzebranej. Jedna kaczka dostała takiego szału z radości, że tłukąc skrzydłami o taflę wody przemieszczała się nby skokami, a z daleka wyglądała jak motorówka. Potem w Domu Zdrojowym jedliśmy frytki. W sumie wzięliśmy na wynos, ale w oczekiwaniu na nie patrzylismy na troje szóstoklasistów, którzy odliczali, ile z kieszonkowego starczy im na słodycze i deliberowali, czy najedzą się lodem, czy porcją smażonych ziemniaków. "Niech pani jej nie słucha, bo ona nam siary narobiła" - usłyzeliśmy bezcenny tekst do sprzedawczyni. Potem, wychodząc, poczęstowałam jedną z dziewczynek frytką. W dobrej wierze, ale potem pomyślałam, że skoro byli tacy głodni, to skrobia tylko podrażniła jej żoładek. Trudno.
Wróciliśmy do Warszawy, a po drodze Artur już nie denerwował się, że mówię do niego "tato". W Blue City wchłonęliśmy kolejną porcję słodyczy - ja pożarłam suflet z gorącą czekoladą, Arturowi wystarczyła kulka lodów z listkiem mięty. Spotkaliśmy panią Jolę od gambitu, która swojego pierwszorocznego syna chciała przebrać na kocenie studenckie. I tak minęła sobotą, okraszona jeszcze wieczorną "imprezą" w Soho, z której zapamiętam jedynie to, że do Bobby Burgera lepiej pasuje sos klasyczny niż barbecue, a wódka marki Soplica nie smakuje z sokiem pomarańczowym. Albo smakuje jak benzyzna.
Za to serial Daniego udany i trzymam kciuki za kolejne odcinki serialu amatorów, który więcej mówi o życiu w tym dziwnym mieście nad Wisłą niż przerażająco udziwnione produkcje w stylu "Miłości na bogato" czy "Wawa non stop".

Wczoraj Artur zabrał mnie na slam poetycki poświęcony Osieckiej. Różnica poziomów między aktorami starszego pokolenia a młodzieżą, która w aktorstwo się bawi, jest już dla mnie nie tyle wyraźnie widoczna, ile nie do zniesienia. Przesłodzone frazy Olgi Bończyk, zdyszane interpretacje serialowych celebrytek, żenujący prowadzący - dreszczy od tego dostałam. Za to Damięcki bardzo na plus, niezawodna Czubówna i doskonały dokument o życiu Agnieszki, co wino na Saskiej Kępie ukochała i dziwnych ludzi ściągała - wynagrodziły mi celebryckie zapędy kwiatu warszawskiej sceny rozrywkowej.
Z Chmielnej pojechaliśmy do radia. Artur miał audycję - tym razem o seksie w ciąży i w okresie połogu. O, jak się wydawca nasłuchał przez telefon złorzeczeń katolickiego głosu narodu, co to wszystkie tematy by potopił razem z grzesznikami we wrzącej smole. Ale za to realizator mnie pamiętał, pani Kasia chyba polubiła, powąchałam sobie korytarze na Niepodległości, przypomniały mi się lata błędów i wypaczeń, że świat to taki piękny, a każda firma czeka na mnie z otwartymi ramionami.
Od realizatora Przemka, co nierówno siwieje, usłyszałam, że podczas jednej audycji o orgazmie, odebrali telefon od starszej pani, która zwierzyła się, że w życiu przeżyła cztery orgazmy, z czego dwa przed woją. Nie wiadomo tylko, przed którą i kiedy te dwa pozostałe.
A dzisiaj dowiedziałam się, że Artur zaprasza mnie do teatru. W niedzielę. A potem na naleśniki. I tak to znalazłam ojca. Co to ścina, kiedy trzeba, ale nie poniża i nie karci, kiedy to niekonieczne. Który poucza i daje wskazówki, ale pozostawia duże pole do popisu i daje możliwość popełnienia błędu. Nie mówi mi, że nie rozczesałam włosów, tylko na widok mojej wściekle czerwonej pomadki z uznaniem kiwa głową: "to to rozumiem". Nie obraża się za to, że powiedziałam coś źle i poniewczasie, nie wymaga ode mnie przedstawiania mu mojego planu dnia co do minuty i nie komentuje każdego mojego wyboru, patrząc nań przez pryzmat własny. Nie odtrąca i nie porzuca. Już nie kopie. Czasem tylko sprowadzi dość boleśnie na ziemię, ale nie wgniata w chodnik.
Na dzisiejszej debacie usłyszałam, że więź między ludźmi dopiero rozpoczyna się wtedy, kiedy uświadomimy sobie, ile zła, podłości i ohydztwa jest w każdym z nas; kiedy nie będziemy uciekali od zobaczenia tego, a nawet damy się temu czemuś obryzgać. Dopiero wtedy zaczyna się więź. Musiałam dostać trochę kuksańców, trochę sobie popłakać na Halach Banacha, powłóczyć się bez celu po Kirasjerów, żeby dotarło do mnie, że ani ja idealna nie jestem, ani on. Ale jeżeli wejdę mu na głowę z nadmiarem mojej sztucznej dobroci, on odejdzie, zaduszę go, zmęczę, wypompuję z energii. Już dzisiaj mówi, że zna mnie jak własną kieszeń. Chociaż chciałabym temu zaprzeczyć, coś w tym jest. Za dużo widział i za dużo wie, żeby rzucać słowa na wiatr. Nie chcę przedobrzyć, bo i on cierpi, a to nie uszlachetnia. To uzłośliwia. Uwrażliwia na każdy bodziec i podrażnia. Ostrożnie, powoli. Muszę robić tak, żeby firanek nie zdejmować, bo będzie jak w wierszu Herberta: ojciec wyjdzie wtedy przez okno i nie wróci. Zamieszka na wyspie, na której będzie gubernatorem, a na tej wyspie palmy są i liberalizm.

Wczoraj jeszcze zrobił coś, co zapamiętam bardzo dobrze, bo sprawiło mi to przyjemność, którą, jak mniemam, mają gimnazjaliści, kiedy grają w gry komputerowe albo sięgają po zakazane wino truskawkowe. Jechaliśmy sobie z Chmielnej Puławską. Jak to Artur w Insigni: powoli, majestatycznie, ograniczenie prędkości wynosi 70 kilometrów, to on przezornie czterdzieści pojedzie. Jakaś blondynka z botoksem na lewym pasie zapomniała, że nie jest sama na drodze. Zaczęła zjeżdżać w  naszym kierunku. Już-już miał na nią zatrąbić, ale jego dłoń zsunęła się powoli po kierownicy. Minęliśmy jedne światła, drugie, Artur opuścił się trochę na siedzeniu, z miną jogina osiągającego siódmy poziom satysfakcji mlasnął i nagle tak dodał gazu, że moja wątroba wylądowała z plaskiem w bagażniku. W osiem sekund osiągnęliśmy setkę, a w dziewięć znaleźliśmy się na rogu Malczewskiego. Jak w kapsule czasowej. Myślałam, że z radości oszaleję. Jeszcze nigdy tak szybko nie uderzyła mi w żyłach adrenalina, a przy okazji w tym samochodzie-czołgu nie czułam się nigdy tak bezpiecznie. Tak lekko. Potem śmiał się jak licealista, co spsocił nauczycielce fizyki, a ja chciałam mu urwać szyję ze szczęścia.
A to będzie mi przypominać wieczór ostatni, radiowy, dzień, w którym Osiecka skończyłaby 77 lat, a ja wyobrażałam sobie, że Artur to mój tata.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Był rekord, nie ma rekordu

Wytrzymałam całe trzy doby. Jeszcze w niedzielę połknęłam truciznę, żeby się zobaczyć z Arturem i nie wrzeszczeć przy każdym ruchu. W poniedziałek zaparłam się. Na macie do ćwiczeń patrzyłam przez lufcik w sali gimnastycznej, bo było widać niebo i wyobrażałam sobie, że tam nikogo nie boli. Ciekawe jest to sformułowanie "sky is the limit". To trochę tak, jak ktoś mnie pyta, czy bardzo boli. Mogłabym na to odpowiedzieć właśnie sloganem z reklamy Blacka. Co z tego, że wielki gwiazdor naparzania po mordzie reklamuje energetyk, jak przyznaje się do tego, że jest bliski śmierci. I tak jest lepszy ode mnie: w dniu konferencji prasowej powiedział, że nie pije i nie ćpa od sześciu dni. Ja nie ćpałam tylko trzy.

W pracy w środę zaczęłam marzyć o śmierci. Marzyć. Wtedy wszystko by się skończyło. Nareszcie. Wróciłam do domu i rozpaczliwie próbowałam napisać coś, żeby poinformować czytelników o dobryczynnym oddziaływaniu glikozydów stewiolowych. Na przemian mdliło mnie z bólu albo ściemniał mi się obraz. Zaciskałam zęby. Nie wezmę. Nie wezmę leku.

Położyłam się o 1 w nocy, bo i tak nie byłam w stanie pisać. Do piątej rano leżałam i jęczałam w poduszkę, żeby nie obudzić Magdy. Słuchałam liści na Waszyngtona. Słyszałam jak sąsiad wraca po pijaku, sąsiadka człapie po domu, bo nie może spać, jakiś kot przeciął z dzikim miauczeniem ulicę, przejechał wóz do szlifowania torów. Bolało tak, jakby piekielny ogień ścinał mi białko. Odpokutowałam atak bronią chemiczną w Syrii. Odpokutowałam zdrady i kłamstwa, okrucieństwo i podłość przynajmniej jednego pokolenia. Pięć lat życia oddałabym za sen właśnie tamtej nocy. Tak bardzo się rozdrobniłam.

Dzisiaj dowiedziałam się, że ten ból nazywa się opasającym. Tak się właśnie czułam. Jakby mnie opasał, związał, nie chciał puścić. Miofibryle, jony wapnia, troponiny - wszystko płonęło, jak południe Europy, jak tynel Gotarda. Nie mogłam leżeć, nie mogłam się ruszyć, nie mogłam oddychać. Przemęczyłam się do wpół do szóstej, z płaczem wzięłam lek. Przegrałam. Przegrałam.

Po godzinie rozlała się po mnie dobroczynna fala. Jak ręką odjął. Odjął wraz z funkcjami wątroby i fragmentem błony śluzowej. Rehabilitanci załamali ręce. Nie znają przyczyny. Ale nie powiem im, że od dawna już nie marzę o podróżach dookoła świata. Ani o ratowaniu osiedlowych kotów i zbieraniu kwiatów na Mazurach. Ani o nauce latania szybowcem.
Nie powiem im, że jedyne, czego teraz chcę, to umrzeć. 

Śmierci, próżno się pysznisz; cóż, że wszędy słynie
Potęga twa i groza; licha w tobie siła,
Skoro ci, których - myślisz - jużeś powaliła,
Nie umrą, biedna Śmierci; mnie tez to ominie.
Już sen, który jest twoim obrazem jedynie,
Jakże miły
: tym bardziej więc musisz być miła,
Aby ciała spoczynek, ulgą duszy była
Przynętą, która łudzi, wabi w twe pustynie.
Losu, przypadku, królów, desperatów sługo,
Posłuszna jesteś wojnie, truciźnie, chorobie;
Łatwiej w maku czy w czarach sen znaleźć niż w tobie
I w twych ciosach; więc czemu puszysz się aż tak długo?
Ze snu krótkiego zbudzi się dusza człowieka
W wieczność, gdzie Śmierci nie ma; Śmierci, śmierć cię czeka.

środa, 21 sierpnia 2013

Dear Darkness

To nie był dobry dzień. I to wcale nie jest przesada. Od czasu operacji naprawdę nauczyłam się zupełnie inaczej traktować stopniowanie przymiotników i przysłówków. "Bardzo" na przykład wcale nie musi oznaczać natężęnia bólu. On nie ma skali. Ma kolory. Dzisiaj przeszedł już w głęboki rubin. Wczoraj przed snem, ponieważ doskonale przeczuwałam, że będzie padać i nie ma co liczyć na cuda, połknęłam Poltram - cudowny lek na wszystko oprócz tego, co naprawdę mnie boli. Widziałam stada bezdomnych w moim pokoju, kołujące nade mną kolibry, taczkę z piachem - ale ból nie przeszedł. Rano było potwornie. Byłam jeszcze oszołomiona tym świństwem, kiedy wsiadałam do samochodu i jechałam na rehabilitację. Ruszałam się na niej gorzej niż dziewięćdziesięciolatki, które pod moim nosem dziarsko machały nogami, podczas gdy ja walczyłam zapamiętale z włożeniem sandałka. Wróciłam do domu. Musiałam się przebrać, bo bardzo się ochłodziło, a angina w połaczeniu z rwącym bólem biodra i nieprzytomnym naparzaniem gorsetu mięśni tułowia to już jest najgorsze z możliwych wyjść. Wcześniej weszłam do pobliskiego sklepu spożywczego wyczekując z utęsknieniem ulubionej jagodzianki. Na środku sklepu, w którym zawsze byłam doskonale obsługiwana, absolutnie bez zarzutu, na środku stała jakaś nędzna podróba Belmonda w towarzystwie dwóch smętnych jamników. Pan perorował na całe gardło: "I tego Actimela mnie pani policzy, bo po chlańsku to muszę się dotankować. I tego, kefiur jakiś, bo mie lekarz chuj przepisał". Zbliżyłam się, sklep ciasny, a ja z kulą. Pan na mój widok z radości prawie zatańczył kankana i nagle wyrzygnął: "ej, muszę się wziąść przesunąć, bo tu jakaś koza z trzema nogami lezie".
Podskoczyła za ladę szybko ekspedientka i, chcąc załagodzić sytuację, zaświergotała: "ja panią obsłużę w tym czasie". Spojrzała na mnie wzrokiem pełnym czułości, ale też pełnym błagania o litość. Uśmiechnęłam się do niej, ale jak mijałam pana, wychodząc ze sklepu, ponieważ rozwalił się na środku, powiedziałam: "przepraszam, bo jeszcze panu nieopatrznie przyłożę". Pan na to z wrzeniem: "o, i jeszcze do tego agresywna!"
Na co ja: "szanowny panie, z kalectwa się wychodzi. Z buractwa - nigdy".
Nie słyszałam, czy coś na to odpowiedział. Pewnie go zatkało. Gdyby się w mojej obecności odetkał, na pewno by mi przyłożył. Pokuśtykałam do samochodu, zagryzając dolną wargę z bólu.

Kiedy podjechałam pod blok, oczywiście już o 10 nie było gdzie zaparkować. Nie chcę w strugach deszczu i o kuli drzeć przez całe osiedle, żeby po półgodzinie zrobić to samo, tylko w drugą stronę. Niedaleko mojej klatki jest miejsce oznaczone znaczkiem dla niepełnosprawnych. Nie mam co prawda jeszcze orzeczenia, bo lekarz powiedział mi, że to, co mam, to nie kalectwo (cóż, to zaledwie szesnaście lat z bólem i utykaniem - jak dojadę do pięćdziesięciu, może się zastanowi, czy nie dać mi pierwszego stopnia, jak u cukrzyków), pomyślałam, że nikomu nie zaszkodzę, jeśli na pół godziny tam się zakotwiczę w strugach deszczu. Jakże się pomyliłam. Wyszłam po półgodzinie. Postawiłam samochód tak, że na ten dla niepełnosprawnych było jeszcze spokojnie miejsce - na kombi z nawisem. Ale w tym czasie samochód ze znaczkiem niepełnosprawności postawił tak, że kiedy podeszłam do Pandy, byłam pewna, że nie wyjadę. Samochód za mną oparł się o mój tylny zderzak, za nim było półtora metra wolnego miejsca, ale tak właśnie mnie chciał ukarać. Zarysowałam sobie tył, wyjeżdżając, bo specjalnie postawiłam tak blisko tego przede mną, żeby inwalida za mną mógł sobie jeszcze na miejscu parkingowym bączka zakręcić.

W pracy okazało się, że operacja Artura się nie udała - ponieważ lekarze zwlekali z zabiegiem, pod chłoniakami na szyi zgromadziła się ropa. Takie bylo jej ciśnienie, że kiedy otworzyli mu szyję, eksplodował węzeł chłonny. Artur jest na prowizorycznych szwach. Z rozciętą w poprzek szyją.

Dyrektor marketingu powiedział: "z nudów przeczytałem wczorajszy twój tekst". Zapytałam, jak mam to rozumieć. "No wiesz, powiem Ci, że grubo". No ale co: grubo? Tekst nie był o otyłości. "No że musiałem ze sześć razy w słowniku sprawdzać, bo napisałaś tak, że to jak tekst akademicki jakiś, z ksiażki jakiejś. No że nie rozumiałem dużo." Powiedziałam, że to dla mnie cenna uwaga, bo muszę w takim razie popracować nad komunikatywnością moich tekstów. Podkuszona nie wiadomo czym, zapytałam: "a którego słowa nie zrozumiałeś?" A on na to: "No że coś o heblu czy jakoś tak."
Zmarszczyłam brwi. Sromota mnie ogarnęła, bo może i dziadek był stolarzem, ale nie miałam na jego punkcie aż takiego kręćka.
Wtedy coś mi błysnęło. Krótko. Po Poltramie reakcje spowolnione przecież.
Tytuł mojego tekstu to "Na pohybel optymistom".

Za oknem wciąż leje. To bez wątpienia jeden z najgorszych dni w moim życiu.  

PJ dobrze robi: http://www.youtube.com/watch?v=rPGnFtx8Ifg

czwartek, 18 lipca 2013

Jak to gusty w kołysce się kształtują

Ostatnio nie luię jeździć do domu, bo nie mogę zdzierżyć wszechobecnej atmosfery poddania się i umierania. Złożenia broni, rozpaczy, użalania się nad sobą i oddania walkowerem wszelkich działań, które mają szansę człowieka przed rozpaczą uratować.

Ale są takie chwile, które chcę zapamiętać na zawsze. Na przykład te, w których mama nie opowiada o tym, jak trudno jej się żyje z babcią i jeszcze jednym lokatorem: demencją.
Kiedy mama ciachała ostatnio czterysta dwudziestego pomidora, przypomniała jej się historia, kiedy nie skończyłam jeszcze dwóch lat i podobno gadałam jak nakręcona. Najgorsze, że wyraźnie, najczęściej pełnymi zdaniami i z ripostą wgniatającą w podłogę.

Mamy odwiedzili jacyś znajomi z pracy. Nowe mieszkanie, samotnie wychowywane dziecko i pusta lodówka. Piękna perspektywa. Znajomi to było jakieś małzeństwo prawników, kobieta była elegancka, mężczyzna przystojny.
Kiedy już sobie poszli, a mama sprzątała ze stołu, urządziłam na rozłożonej wersalce (tak! tak!) zawody w jak najwyższym podskakiwaniu na poduszce podbijanej sprężyną, która dawała mi przekonanie o tym, że jestem jednak siostrą bliźniaczką Piotrusia Pana.
Mama powiedziała: "wiesz, podobał mi się mąż mojej koleżanki. Taki grzeczny, elegancki i przystojny. Dobrze ułożony, dżentelmen taki."
- Tak, podobał ci się, mamusiu? - zapytałam między jednym skokiem grożącym odgryzieniem sobie języka a drugim, grożącym złamaniem żuchwy.
- Tak, podobał.
- Mnie też się podobał - odpaliłam, bijąc rekord w osiąganiu rekordowej wysokości, przez okno balkonowe widząc okna piwnicy bloku naprzeciwko.

I pomyśleć, że już wtedy podobali mi się mężczyźni starsi ode mnie o jakieś trzydzieści lat.

Samotność przeludniona

Skończyłam "Chustkę". Tak bardzo sobie zwizualizowałam ostatnie, pełne cierpienia dni Joanny Sałygi, że śniłam o wlewach z cisplatyny. Obudziałm sie sześć razy w nocy i za każdym razem byłam jednakowo zrozpaczona.
Co bym zrobiła, gdybym się dowiedziała, że to już koniec? Że więcej nie pożyję? Że wszystkie moje plany o służeniu ludziom, przydatnych tekstach, smaku soli na ustach nad morzem, górskich wędrówkach, przygodach z siostrzeńcami to tylko nabożne życzenia?
Mimo tego, że każdego dnia uczę się żyć z bólem, tak rozpaczliwie mocno trzymam się życia zębami. Podobno głęboko wierzącym odchodzi się łatwiej, bo są przekonani, że po drugiej stronie jest coś lepszego. Nie jestem przekonana, czy jest cokolwiek. Lubię to, co znam. Nagrzany słońcem pokój, zapach ozonu po burzy, smak czereśni jedzonych w nadmiarze, sok z gruszek skapujący po rękach, widok pani Krystyny z Miodkiem na spacerze i jej rozczulające słowa, że policja w Parku Skaryszewskim "Miodka zaaresztuje".
Spokojny chód Artura i peany na cześć sernika krakowskiego, pachnące jabłonie, wysuszone słońcem dojrzałe kłosy, wirujące nad głową jerzyki, zapach porannej kawy, wizg metra, dzwonienie tramwaju przy Placu Narutowicza.


Najbardziej zapadł mi w pamięć z wczorajszej lektury ten fragment bloga:
Bronnie Ware pracowała w hospicjum.
spisała najczęściej powtarzające się wypowiedzi chorych, podsumowujące życie.
1. Żałuję, że nie miałem odwagi na życie takim życiem, jakie uważałem za słuszne, a prowadziłem takie, jakiego ode mnie oczekiwano.
2. Żałuję, że tak ciężko pracowałem.
3. Żałuję, że nie miałem odwagi, by okazywać uczucia.
4. Żałuję, że nie pozostawałem w kontakcie z przyjaciółmi.
5. Żałuję, że nie pozwoliłem sobie być szczęśliwszy.


Słucham Świetlików i przypominam sobie wydarzenie z mojego życia, które zaliczam do jednego z najważniejszych. Koncert Świetlików w Klubokawiarni Kicia Kocia. Nazwa miejsca tak samo gorzko absurdalna jak niektóre nihilistyczne teksty Świetlickiego. 
To, czego najbardziej bym żałowała, to brak odwagi w okazywaniu uczuć. Bo co? Bo ktoś mnie kiedyś skrzywdził? Przecież raz - nie zawsze. 
Pamiętam drżące ręce i kolana na widok J. Ściśnięcie gardło ze strachu. Właśnie: przed czym? Że mnie wyśmieje? Patrzy na mnie przecież tak łaskawie. Czujnie i nieruchomo. Mogłam chociaż jaśniej, wyraźniej, dosadniej, śmielej. Bez ściemy, bez teatru. Bez uciekania wzrokiem. Z mostu. Minimum formy. Maksimum treści.
Złapałam krzesło w tym samym momencie, co On. Położył palce na mojej dłoni. Takie miękkie i bezpieczne. Ciepłe. Bliskie.
Najbardziej odczujesz brak jakiejś osoby, kiedy będziesz siedział obok niej i będziesz wiedział, że ona nigdy nie będzie twoja.
Pomyśleć, że człowiek tyle rzeczy wypiera. I ciągle sobie odmawia. Że nie zasługuję, że nie powinnam, że na pewno odpadnę w przedbiegach. Skupiałam wzrok na trokach jego bluzy. Na kształcie nosa z profilu. Na zmarszczce mimicznej przy prawym oku, której się pomnik spiżowy należy. Na tym, że jeśli istnieje Bóg, nigdy nie był dla mnie tak czuły i dobry, jak wtedy, kiedy On na mnie spojrzał i dodał mi urody. Kiedy bezmiarem swojego wnikliwego spojrzenia zaszczycił płatek mojego ucha. Kiedy wszystko było tak proste i jasne, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem i biegłam zdyszana przez łąkę, żeby paść bez oddechu nad rzeką, zgoniona upałem i życia łakomstwem. 
Jeszcze jednego bym żałowała. Tego, że faktycznie prowadzimy w większości życie takie, jakiego od nas oczekują, a nie takiego, jakiego sami chcemy. Przecież ja nie chcę pisać o jogurtach. Ani o udziałach rynkowych. Chcę pisać o ludziach. Czemu więc tego nie robię? Dlaczego tak bardzo przejęłam się słowami Bogusia, że jestem dziewczyną bez nazwiska? Dlaczego tak to we mnie zostało?
Jak bym wyglądała w przekonaniu, że zostały mi, dajmy na to, trzy miesiące? Czy w trzy miesiące nadrobiłabym zaległości z lat, miesięcy aktywności, wysłuchiwania ludzkich opowieści, nadzwyczajności dnia codziennego?
I teraz wiem, co miała na myśli Joanna Sałyga, pisząc: chwilo, trwaj. 
Jesteś piękna. 



niedziela, 14 lipca 2013

Nowe życie

To była klasyczna leniwa niedziela. Robiłam nic, patrzyłam na chmury, jadłam pyszne rzeczy, wąchałam maliny i pochłaniałam wzrokiem długo niewidzianą Ewę.
Na rękę wskoczyła mi wiewiórka, próbowałam tarty z kaparami, jadłam marchewkowe ciasto, czułam, jak pachnie powietrze nad Jeziorem Kamionkowskim i nawet kule mi nie przeszkadzały. Przejrzałam się w Arturze, podziękowałam mu za to, że mogę na niego popatrzeć, wygłupiałam się z Magdą. Chyba już nie potrafimy się wygłupiać tak, jak dawniej. Za dużo się stało, za bardzo się poznałyśmy i chyba trochę się sobą zmęczyłyśmy. Ale bez względu na to, jak bardzo się nią zmęczę, ciągle za nią tęksnię. To chyba nie tylko kwestia przywiązania. 

Dzisiaj po raz pierwszy od długiego czasu zobaczyłam Ewę i naocznie przekonałam się o tym, jak bardzo Ją kocham. Kiedy zobaczyłam Ją cała na biało - wychudłą od zmęczenia i zmartwienia, wysuszoną archangielskim słońcem, pomyślałam, jak bardzo by mnie to zniszczyło, gdybym to moją Drugą Matkę utraciła w tym potwornym wypadku. Powiedział mi o tym ucisk w mostku. Bałam się z Nią zobaczyć. Bo widok Jej spokojnego chodu, figury licealistki i pewnie podniesionej głowy tylko pogłębiał poczucie możliwej straty. Wiem, wiem, że to niesprawiesliwe i egoistyczne. Nie umiem inaczej.
W całej tej sytuacji to jednak nie ja jestem zwyciężczynią.

Ewa z okazji swoich pięćdziesiątych urodzin dostała najpiękniejszy prezent, o jakim można zamarzyć: drugie życie.
Ponieważ jednak od dłuższego czasu coraz bardziej brakuje mi wiary w to, że Bóg istnieje, a jeśli istnieje, to ma kiepskie poczucie humoru, zastanawiam się, czy ten urodzinowy dar od życia, jak większość darów, nie jest przypadkiem ambiwalentny.
Uważam, że w ciągu pięćdziesięciu lat Ewa dostała od życia tyle niesprawiedliwości i trudności, że teraz może być tylko z górki. Tylko łatwiej i tylko jaśniej.
Ale to tylko ludzka logika. Taka prosta i taka sprawiesliwa. A przecież podobno ta boska jest nierównością.
Czy boska pula niespodzianek od życia i doświadczeń dla Ewy już się skończyła? Czy jesień na stałe przyniesie nowe, dobre życie?


piątek, 12 lipca 2013

Sedes experientiae

Zaprawdę powiadam Wam: nie przekonacie się, co dla człowieka znaczy tak prosta i pozornie prozaiczna czynność, jak załatwianie swoich potrzeb fizjologicznych tak, jak robią to normalni ludzie, czyli na sedesie, w pozycji wertykalnej, jeżeli nie będzie Wam dane robić tego inaczej. Polecam rozważyć tę kwestię szczególnie paniom.
Po raz pierwszy odczułam dyskomfort oddalenia od muszli klozetowej, kiedy byłam dzieckiem. Na wczasach rodzinnych okazało się, że na całe piętro przypada jedna łazienka. Moja mama do dziś z lubością opowiada, jakie to salwy radość wywołałam, kiedy po powrocie ze wspomnianych czasów jako rezolutna i szczera trzylatka padłam na kolana, objęłam z czułością klozet i zakrzyknęłam pełnym tęsknoty głosem: mój kochany sedesik!
Nigdy nie lubiłam chodzić siku w krzaki (komar tylko czyha na moje zaproszenie, prawda?), nie lubiłam nawet korzystania z cudzych łazienek, z restauracyjnych toalet, w ogóle czynności fizjologiczne lubię najbardziej załatwiać w swoim własnym mieszkaniu, w znanym mi otoczeniu. O ile na obozach, wycieczkach (szczególnie po Ukrainie) pewne uniedogodnienia są częścią podróżniczej zabawy (nie zapomnę komentarza uczestniczki wycieczki na widok bezbrzeżnej Sahary: "ojaciejakawielkakuweta!"), o tyle z basenem, czyli nocnikiem szpitalnym związane są moje najgorsze wspomnienia. Jako 12-latka po raz pierwszy przykuta do łóżka wstrzymywałam się z oddaniem moczu przez półtorej doby po operacji z narkozą, znosząc nieprawdopodobne męki ze strachu przed tym, że jakaś przerażająca salowa będzie na mnie krzyczeć i wtedy już na pewno siku zrobię dopiero za miesiąc (kto przeżył, wie, o czym mówię, a dla niewtajemniczonych - narkozę trzeba jakkolwiek wydalić - albo zwymiotować, albo wydalić z moczem. Im szybciej, tym lepiej).
Po miesiącu leżenia plackiem w końcu oswoiłam się z tym, że muszę załatwiać się na basenie. Koszmar wrócił po 16 latach, czyli po mojej ostatniej operacji.

Kiedy znieczulenie miejscowe zaczęło powoli odpuszczać, czułam tak nieprawdopodobny ból w nadbrzuszu, że myślałam, że mnie rozerwie. Świadomie nie zdecydowałam się na cewnik - głównie po lekturze tekstu Pawła Walewskiego o zakażeniach wewnątrzszpitalnych. Naprawdę, jeszcze galopującego zapalenia pęcherza mi brakuje.
Wijąc się na łóżku jak piskorz, zadzwoniłam po jakąś siostrę miłosierdzia, która głosem irytującym jak lektorka z GPS-u oznajmiła: "niech się nie denerwuje, że boli. Zastrzyk w kręgosłup dostała, to ją boli. Ucisk na pęcherz jest, to boli. Salową zawoła, mocz odda, to boleć przestanie. Na basen zrobić musi. Tylko głowy od poduszki nie odrywa". Głos osiągnął już takie rejestry, że o znieczuleniu usłyszały już delfiny na Florydzie.
Osoba po operacji zrozumiała, że piguła równie dobrze może do nie powiedzieć "pierdol się". Boli, bo boleć musi.
Żeby położyć się na basenie, należy unieść dość wysoko biodra i idealnie wycelować w tzw. przerębel. Nie wiem, czy tak się nazywa otwór w basenie, ale z tym mi się kojarzy. Skoro jeszcze nie do końca odzyskałam czucie w nogach, niby jak mam się unieść? Ponieważ miałam wrażenie, że mój brzuch eksploduje, zadzwoniłam po salową.
Do łóżka zbliżyła się pani po siedemdziesiątce, cuchnąca papierosami z przemytu i lizolem. Nachyliła się nad moim łóżkiem i wycharczała: "siku chce?"
Zaczęłam się jej zwierzać, że nie mam pojęcia, jak to zrobię, skoro nic nie czuję. Kątem oka zarejestrowałam, że jej szczękę zdobi słowie jeden ząb - górny kieł po lewej stronie. Doświadczona i spokojna niczym joginka pani Czesława (to na pewno skutek tych papierosów bez banderoli), nachyliła się nade mną i teatralnym szeptem zapewniła mnie o swoim profesjonalizmie:
"Nie boi się. Ja tak jej basen podłożę, że się nie obejszczy".

Czesława błyskawicznie odczytała jej obawy i strachy skryte. Tak jej basen podłożyła, że ta osoba dzisiaj w komputer klepie. I pod niebiosa wychwala tego, kto sedes jednak opatentował.

O znaczeniu zmysłu udziału

Wyraźnie nie tylko ja byłam świadkiem zjawiska nieprawdopodobnie silnego oddziaływania opublikowanego przez Znak bloga Chustka autorstwa Joanny Sałygi. W ostatniej "Polityce" właśnie tej książce Chutnik poświęciła kolumnę w rubryce Kawiarnia literacka. Bardzo ładnie, zacnie bardzo. Chutnik - nazwisko rozpoznawalne, Sałyga - teraz również. Jaka szkoda, że dopiero teraz. Co za dowcip, co za konstrukcja zdania, co za pomysł na posty! Niestety podsunięty przez życie. Wyostrzenie zmysłu udziału, którego w trakcie choroby doznała Chustka, włożyło w jej ręce potężny literacki oręż. Bardzo doceniam fakt, że pisarka taka jak Chutnik dzieli się z czytelnikami refleksjami z lektury. I jednocześnie ubolewam nad tym, że dopiero tragedie uwidaczniają talenty. Jestem w trakcie lektury Chustki i świeżo po lekturze felietonu Chutnik. Na podstawie analizy języka obu Pań rzuca się w oczy dar, który dostępny jest jedynie wtajemniczonym dotkniętym chorobą i naznaczonym walką (od razu zaznaczam, że ja nie będę miała odwagi do tej grupy samodzielnie się zaliczyć - na wszelki wypadek, gdyby ktoś jednak ten blog odnalazł i postanowił wylać na mnie trochę błota, czy, jak mówi Tootsie, "troszeczkę mi przypierdolić"). Sałyga pisze tak przejmująco, prawdziwie, ostatecznie i jednocześnie świetliście, bo, po pierwsze: tylko tak potrafi, a po drugie: pisze, tak jak żyje: smakując każdą sekundę na ziemi, jakby właśnie była jej ostatnią.
"Żyły pozapychane igłami, co pozostały po poprzednich zabiegach. W kroplówkach sączą się mętne mazie, które zastępują wykwintny obiad w restauracji. Ach, cóż my mamy w karcie, może coś pani poleca?" mają się nijak do soczystych i okrągłych zdań relacji z walki. Dodajmy, że wygranej, bo to, że Joanna nie żyje, nie znaczy, że walkę z rakiem przegrała. Pod tym względem zgadzam się z nominowaną w tym roku do Nike Chutnik. W języku Sylwii brakuje mi od jakiegoś czasu konkretu, kopnięcia, uderzenia, jak to mówi Pan Fi, Słońce Mojego Życia, "nieudawanego buntu". Z drugiej strony doceniam bardzo fakt, że Chutnik w ogóle zaznaczyła wrażenia z lektury. Ale z tekstu felietonu wieje jakąś sztucznością: "Żyły pozapychane igłami, co pozostały po poprzednich zabiegach" - że jak? Taniutkie jak na Chutnik.
Wielką pułapką lektury dziennika Asi Sałygi jest to, że wydaje nam się, że moglibyśmy pisać tak samo. Wiele z nas przecież podsłuchuje swoje dzieci, obserwuje szefa, skrzętnie zbiera do kieszonki absurdy dni codziennego.  Nic bardziej mylnego: za taki talent i taki dar wymowy płaci się najwyższa karę. Zdaje się, że i próby podróbek wszelakich również wiążą się z poważną karą za grzechy.

Skoro tak, a nie inaczej wyszło to Chutnik, ja też zaznaczę zatem moje wrażenia po lekturze, choć jestem dziewczyną bez nazwiska. Po operacji mój zegar biologiczny wyznacza głównie dbanie o siebie, nieustanne dogadzanie sobie i swojemu organizmowi i błogie zaspokajanie apetytów duchowych (filmy, książki, gazety, galaretki, kisiele, regularne posiłki, owoc raz dziennie, warzywo trzy, herbatki owocowe, len mielony, preparat na odbudowę tkanki chrzęstnej i hektolitry spokoju w ciągu dnia, choćby to się miało wiązać z zablokowaniem kolejki w Lidlu na całe popołudnie - przecież na dziewczynę o kulach nikt nie krzyknie.) Przedwczoraj wieczorem, kiedy już wreszcie odkleiłam się od ekranu komputera i przestałam zachwycać się kształtem lewej brwi Jona Snow, jakby od tego zależał przebieg mojej rekonwalescencji, sięgnęłam po lekturę drukowanej "Chustki". Oczom nie wierzę już od dłuższego czasu. Mam mieszane uczucia i trochę mi wstyd za siebie. No bo do czego to podobne, żeby czytać czyjś blog o odchodzeniu? Że niby inni mają gorzej? A że ja mam lepiej? I że to mnie pokrzepi, podniesie na duchu? Kosztem jej odejścia przecież. Ale "Śmierć" Dąbrowskiego też czytałam na studiach i jakoś ani nie dostarczyła mi wielkich wrażeń estetycznych, ani żadnych duchowych, ale za to sprzedałam Magdzie informacje o przykładach obrzydliwości w historii naszej literatury, co Magda przyjęła z tradycyjnym prychnięciem i wielkim zapałem do czytania wspomnianego dziennika gruźlika, który to zapał wypalił się na stronie 25 morderczej lektury. Po raz pierwszy w życiu byłam świadkiem czegoś takiego, że moje ciało tym razem nie mogło się zdecydować na reakcję na lekturę. Ostatnio fizycznie zareagowałam na "Zbrodnie i karę", ale chyba dlatego, że scenę zarzynania konia przeczytałam w wieku 8 lat - to stanowczo za wcześnie. Temperatura 38,6 kazała Babci dać na mszę, bo majaczyłam. Tym razem siedzę, skupiam się i trafiam na taki fragment:


piątek, 5 listopada 2010 [210]. rurka.

nowa rurka, jak to fachowo ujęła Babcia B. - z powodu zmienionych warunków anatomicznych - stwarza problemy. otóż połknięcie choćby maleńkiego kęsa czegokolwiek (jabłka/mięsa/bułki) bez polania przed-w trakcie-po dużą ilością picia skutkuje makabrycznie bolesnym zatkaniem się. gdy rurka się klopsuje, wyję z bólu łapiąc rozpaczliwie powietrze i toczę pianę z pyska, kręcę młynka rękami, zwijam się w kłębek oraz rzucam kurwami. remedium stanowi intensywne klepanie po plecach, tak aby odblokować rurkę. mam już odbite plecy od walenia. *** wczoraj zatkałam się kawałeczkiem jabłka. popicie go nie pomogło. ani popicie picia większą ilością picia. byłam sama w domu, nie było nikogo do kogo mogłabym dopełznąć błagając o ratunek. postanowiłam uratować się sama. nieoceniona okazała się być wielka warząchew, której zwyczajowo używam do mieszania bigosu. kilka ciosów w plecy drewnianą łychą odblokowało rurkę. w związku z powyższym rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych, którymi w razie potrzeby mogłabym się na ulicy pierdolnąć w plecy - bo przecież nie będę zaczepiać przechodniów charcząc prośbę czy mógłby mnie pan postukać po plecach, ponieważ nie mam żołądka.
Cytuję: http://chustka.blogspot.com/2010/11/210-rurka.html

Najpierw zaczęłam się śmiać, bo język potoczysty, akcja wartka, zdania aż błyszczą. Potem uświadomiłam sobie, co robię - śmieję się z sytuacji, w której ta Dziewczyna walczy z bólem, śmiercią, odchodzeniem, niedogodnościami fizycznymi - i skarciłam się za to. Pomyślałam, jaki to potworny ból musi być i łzy stanęły mi w oczach. A potem mój wzrok padł na słowo "warząchew" i znowu zaczęłam się śmiać. Znowu się skarciłam, bo przypomniało mi się, że nie dalej jak trzy tygodnie temu sama miałam problem z tym, żeby trafić łyżką do ust. A potem spojrzałam na słowa "rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych" i znowu zaczęłam się śmiać, nie tłumiąc jednocześnie gila z poprzedniej reakcji. Skutek był taki, że zasmarkana i zapłakana ze śmiechu, łamiąca się pod wpływem każdego ruchu, bo kręgosłup wyjątkowo w tym tygodniu postanowił uprzykrzyć mi życie, pokuśtykałam o jednej kuli do pokoju Magdy. Magda najwyraźniej jest bardziej zrównoważona emocjonalnie ode mnie, bo tylko się śmiała. Jednak daleko mi jeszcze do normalności. W nagrodę postanowiłam, że przeczytam jej jeszcze jeden fragment.
-Radzę ci, żeby to było zabawne.
Poczułam się dostatecznie skarcona i pogrożona paluszkiem i trochę z mieszanymi uczuciami przeczytałam młodszej o cztery lata dziewczynie o apodyktycznych zapędach:

środa, 22 grudnia 2010 [248]. choinka.
podjechaliśmy (koło wymienione, tak, tak) na parking lokalnej mekki konsumpcjonizmu celem kupienia choinki. panowie sprzedawcy kulili się jak kurczaczki w starym golfie. po dłuższej chwili jeden wychynął z fury. przed zakupieniem zażyczyłam sobie otrzepania choinki ze śniegu. - ja nie jestem od trzepania - zażartował pan rezolutnie. - słyszałam, że mężczyźni SĄ od trzepania - odparłam nie mniej banalnie. pan zachichotał dziko i zwrócił się, nieopatrznie, do Niemęża: a pan jest mężem tej pani? Niemąż, który był wczoraj fatalnie społecznie aspołeczny, na to: nie, jestem koleżanką, niemiecką sportsmenką na sterydach, najebać ci? niewtajemniczonym opiszę wygląd Niemęża: sumiaste wąsy i broda, prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i tyle samo wagi. a panowie byli całkowicie spaleni trawą, więc przydało im się trochę tresury.

Cytuję za: http://chustka.blogspot.com/2010/12/248-choinka.html

Magda ryczała ze śmiechu. Z wieloletniego doświadczenia życia z moją współspaczką w różnych warunkach i wśród różnych ludzi z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że to jedna z najlepszych recenzji, jakie padły z ust Magdy. Przeczytajcie "Chustkę". O tym nie da się pisać. Tego trzeba samemu doświadczyć.