piątek, 31 marca 2017

Wiosna na Miączyńskiej


Trzeci dzień rwie jak jasna cholera. Wczoraj już tym kuśtykaniem byłam tak zmęczona, że poddałam się i znów wzięłam lek przeciwbólowy. A stało się tak dlatego, że rano moje współlokatorki patrzyły na mnie z niewymowną troską, obsługiwały mnie i w ogóle były dla mnie miłe, to znaczy nie próbowały mnie wychowywać jak zwykle. W końcu nie wytrzymałam i wypaliłam:
-Czy ksiądz zadał paniom pokutę, że należy się ateistami w poście zajmować, czy co?
Panie spojrzały z litością, a odpowiedziała Stella (jeśli dobrze liczę, ostatnio myła się w czwartek w ubiegłym tygodniu):
-No bo nam tak żal, że do ciebie to ani rodzic nie zajrzy, tylko czasem ci znajomi, a ciebie tak boly, że przez noc płakałaś i wołałaś „tatusiu, tatusiu, pomóż mi, tatusiu”.



W gardle pod wpływem zasłyszanych informacji oraz kaszy kukurydzianej poczułam potężną kluchę, której przełknąć było nie sposób. Powiększyły mi się oczy i jakoś tak zaszły mi łzami, bo chciałam jednocześnie się na nie wściec i jednocześnie zaoponować, że jak to, że Łukasz, że Toot przyjeżdża, że Ewa była i pan Piotr i że co one w ogóle mogą wiedzieć, a tak w ogóle to jakim kurwa prawem przywołują mojego Ojca, skoro ja już go dawno przywoływać przestałam.
Wszystko to chciałam wyrzygać na stół z jeszcze bożonarodzeniową ceratą, ale tylko przełknęłam bolesną gulę i utkwiłam wzrok w talerzu.
No i od tamtej pory pani Kasia na terapii odchodzi od zmysłów, żeby mi pomóc. Jak przykurczy się Gluteus Maximus, zwany przeze mnie Gluteusem Skurwielusem, to odpuszcza coś w klatce piersiowej, jak odpuści Skurwielus, napina się jakaś inna cholera, która blokuje mi kolano, pachwinę i pracę serca nieomal.
Są dni, kiedy już jestem tak skrajnie zmęczona bólem, że łykam te prochy, niszczę sobie żołądek, wątrobę, niszczę dotychczasowy dorobek związany z leczeniem biologicznym, pracą Doktora Majkela, Iwony, moją wreszcie. Znów kamień mi się stoczył. Znów zaczynam od nowa.

Coraz cieplej, słońce takie łaskawe. Pognałam wczoraj po południu na spacer. W ogrodzie coraz więcej reumatyków, a ja tłoku ie lubię. Chadzałam tam, zanim to było modne, a teraz wyznaczam sobie inne trasy. Jedną z tych tras jest ulica Miączyńska, oczywiście na nielegalu, bo poza bramami Instytutu. No ale co ja poradzę, podobno niektórzy pacjenci idą do Galerii Mokotów do kina, a ja raptem za róg.
Na Miączyńskiej są dziesiątki przepięknych domów, projektowanych przez doskonałych architektów, wypielęgnowanych przez ogrodników z wyczuciem, a pod ciężkimi bramami parkują bardzo drogie i bardzo ekskluzywne samochody, na które uważam szczególnie przy ich wymijaniu, żeby przypadkiem nie dotknąć i nie porysować. Wczoraj doszłam prawie do końca Miączyńskiej w poszukiwaniu bankomatu – znalazłam go, a i owszem, ale znalazłam również tak piękny modrzew, że aż mnie zatkało. Wczoraj powietrze było jeszcze ostre, na głowę założyłam kaptur od mojej pluszowej bluzy, ale światło już było inne, pachniało wilgocią, ziemią, zmianą, oddechem.
Zatrzymałam się przy tym modrzewiu, zdumiona kolorem różowych szyszek i zbitkami młodych igieł. Zadzierałam głowę wysoko, chroniąc gardło, uśmiechałam się do nieba, które powoli się przecierało. Na jednym z drzew figlowała wiewiórka. Pomyślałam, że ona na pewno nie wie, co oznacza poranna sztywność lędźwi i na pewno jej z tym doskonale. Nie wie również, co oznaczają deficyt budżetowy, saldo końcowe, wypowiedzenie, podatek dochodowy, koksartroza psychogenna, steryd dożylnie oraz dedimery. Nie wie również, że nazywamy ją wiewiórką, a jako że to tylko opinia, zupełnie jej ta nomenklatura nie wadzi. Szłam sobie wczoraj taka szczęśliwa, choć obolała nieskończenie. Utykałam tak, jak dawno nie utykałam. Poczułam, jak okrutnie mnie to męczy. Zatrzymałam się przy ogrodzeniu jednego z domów, gniotąc w rękach wystającą spomiędzy kratek tuję. Ma coraz bardziej soczysty kolor. Była taka miękka, przyjemnie chropawa, taka inna od powierzchni klawiatury, ekranów telefonów, tabletów. Aż tu nagle na rękawie kurtki siada mi cytrynowy motyl. Neonowy wręcz taki. Wstrzymałam oddech, bo wcale się nie bał, może nawet nie wiedział, na czym usiadł i jakie stanowię dla niego śmiertelne zagrożenie. Ta fluorescencyjna żółć tak odbiła od mojej granatowej kurtki. Bałam się ruszyć chorym nadgarstkiem, żeby tylko owada nie spłoszyć. Jakby się czas zatrzymał.


Nagle poczułam, w tym ostrym powietrzu, ale już słońcem przepełnionym, że coś na horyzoncie się ściemnia. Bałam się ruszyć głową, żeby nie spłoszyć tego neonowego cytrynka. Ale łypnęłam znad okularów, co oznacza, że niewiele w ten sposób byłam w stanie zobaczyć. Mimo tego rozpoznałam po chodzie.
W moim kierunku pieszo zmierzał Doktor Edgar, z daleka wyglądający jak smutny komiwojażer, który chce ludziom sprzedać licencje na szybkie umieranie. Czarne włosy, czarna kurtka, czarna, smutna, parciana torba, czarne spodnie czarne buty. Nie, nie, nie pomyliłam go z księdzem, bo pod spodem miał niespotykanie ohydną bluzę w, a jakże, czarno-rude pasy z domieszką jakiejś przykrej zieleni w odcieniu przegniłego mchu. Idzie taki smutny, wściekły jakiś, rozżalony, jakby zamiast bazyliszków – rozdawał ból. A tu naprzeciwko ja: Biało-szara bluza z bąbelkami na końcu ekspresu, granatowa kurtka, różowe legginsy, chabrowe skarpetki i czarno-srebrne buty. Na ramieniu biała płócienna torba z napisem Literacki Sopot, a na rękawie neonowy motyl. Nie dziwne, że miotał wzrokiem obelgi. Kiedy był ode mnie oddalony o jakieś piętnaście metrów, neon jakby coś wyczuł i poderwał się do lotu. Zakołował na wysokości mojego nosa i zaniosło go w kierunku Racławickiej, a ja zostałam naprzeciwko Jego Mroczności Doktora Edgara ze świadomością nieskończonej kiczowatości obrazu tego. Przez moment myślałam, że lica mu się nieznacznie rozluźniły, ale z bliska było widać, jak pracują mu żuchwy i im bliżej mnie się znajduje, tym większą ma ochotę przeciąć mnie maczetą na pół.
Pomyślałam jeszcze, że to dobrze, że stoję nieruchomo, bo może na widok mojego utykania jeszcze by się zdenerwował?
Minął mnie i poszedł. A ja odwróciłam się jeszcze za nim, bo myślałam, że idzie do samochodu. Nie. Piechotą wracał do domu. Wzruszyło mnie to. Przypomniał mi się powołany onegdaj do życia doktor Rafał Wolański, o którym napisałam swego czasu opowiadanie, ale go nie skończyłam, czym skazałam bohaterów na charakterologiczne blednięcie i przedłużoną w czasie agonię. Sama sobie zgotowałam ten los.

Dziś od rana też było źle. Pani Kasia ściągnęła mi spodnie i dawaj ugniatać mnie jak drożdżowe ciasto. Darłam się wniebogłosy. Co się udo rozluźniło, to się plecy przykurczyły. Jasna cholera. I ten ból okrutny. Szlag by to. Pacjenci w salach gimnastycznych licytują się, kto więcej wycierpiał, kto bardziej chory, kogo więcej niesprawiedliwości od losu spotkało. Zaciskałam zęby, a pani Kasia ostrzegała:
-Teraz zaboli. Teraz poczujesz. To nie będzie przyjemne.
Odwróciłam z leżanki głowę do okna i zobaczyłam, jak kołują cukrówki. Ale odwróciłam tak w ogóle, bo nie chciałam, żeby pani Kasia zobaczyła, jak wraz z napięciem w mięśniach po policzkach spływają mi ciężkie, gorące łzy. Iwona też mówiła, że jak ból schodzi, to również ze łzami. Pani Kasia przyglądała mi się bacznie zza okularów z kwiatowymi zausznikami i nie mówiła nic. Kiedy mnie postawiła na nogi, było mi lepiej, ale plecy omdlewały od trzydniowego napięcia z bólu i wściekłości, że na ów ból poradzić nic nie mogę.
Po wszystkich terapiach wróciłam jeszcze do sali gimnastycznej do pani Kasi. I okazało się na koniec, że jestem sama na ćwiczeniach w odciążeniu. Reszta pacjentów poszła na obiad. Jak pomyślałam, że znowu będą te laski nade mną gdakać, komentować obiad, rybę, konsystencję zupy i standardowo:
-Ten obiad wcale niesłony!
-I dobrze, niezdrowo za słone!
-Racja, racja, to chociaż se posłodzę.



Zdecydowałam, że zostanę dłużej na ćwiczeniach, chrzanić obiad.
Macham tą nogą, macham, widzę, że rotacja drgnęła, ale nadal jest do dupy, a pani Kasia mówi:
-Czy pani ma dobre relacje z mamą?
Zamarłam z tą nogą w powietrzu. No przecież wiem, co ma na myśli i że tropem Lowena idzie. Więc mówię, że niespecjalnie, ale nauczyłam się nie mścić na sobie za to, że z tą relacją było różnie i nie zawsze wesoło.
-Pytam nie dlatego, że jestem wścibska, tylko to może być dla mnie wskazówka co do dalszego postępowania z pani biodrem, miednicą, a tak przy okazji klatką piersiową – właśnie, jakie ma pan relacje z ojcem?
Jak jej tu powiedzieć, że nie mam relacji, bo na oczy go nie widziałam? Bo nie wiem, jak się nazywa, kim jest, jak wygląda, czy jestem jego odbiciem, czy zniekształceniem? Majtam tą nogą i majtam, nie wiem, co odpowiedzieć. Cisza taka, skrzypi tylko krata, do której jestem przytroczona.
-Ta migrena to kwestia strachu przed zmianą zawodową. Czego się pani boi, pani Kasiu?
Migrenę dostałam we wtorek. Dzień po tym, kiedy napisało do mnie wydawnictwo z bardzo serio propozycją pracy. Gdzieś w środku wszystko się we mnie z radości rozśpiewało, że zostawię tę cholerną, toksyczną i nienormalną redakcję, a wreszcie zacznę się rozwijać. Inna część mnie powiedziała mi, że chyba oszalałam. Że wrosłam już w tę branżę, że umiem, rozumiem, nadążam, chociaż pewnie szef nie okazuje mi szacunku, bo ja przecież nigdy nań nie zasługiwałam, bo Mama, bo Tata, bo to przeze mnie świat jest źle skonstruowany i takie tam. Wszystko się we mnie obsunęło. Przestraszyłam się zmiany, przestraszyłam się możłiwości, przestraszyłam się tego, że pomyślałam o sobie w kategoriach dobrego jakościowo pracownika. I że mam prawo się rozwijać, podążać, śledzić, wymagać – nie tylko od siebie. I wtedy migrena od kręgosłupa szyjnego, który oznacza ambicje zawodowe, runęła na mnie z mocą. I pokonała. A żołądek rozpaczliwie próbował pozbyć się moralnego dylematu, któremu rys moralny dodałam w swojej wyobraźni. Bo jak długo mam jeszcze pracować dla człowieka, który powiedział do mnie „sram na twoje pieniądze” i „znaj moją litość, ale kaleki więcej nie zatrudnię, od chuja masz tego urlopu”.
Pani Kasia powiedziała mi też, że za dużo we mnie dążenia do racjonalizacji, poszukiwania przyczyn, na wszystko szukam odpowiedzi, ciągle jestem niespokojna, ciągle wieszam sobie poprzeczkę wyżej, wyżej, ciągle chcę więcej. Ale przyjmować wciąż nie potrafię.
-Jak to: nie potrafię? Naprawdę potrafię już wiele przyjąć.
-Ale dziś pani noga tak się broniła przed moim dotykiem, że aż trudno mi było pracować.
Przypomniało mi się, jak Iwona wiele razy mówiła do mnie „pozwól mi”, kiedy łapała mnie za piętę, a ja spinałam się cała, przerażona.
Po obiedzie trudno mi było wytrzymać w dusznej sali z niemyjącą się panią Stellą i ekipą wiecznych narzekaczy. Wygnałam się na spacer. Coraz bardziej w nosie mam to, że nie wolno mi wychodzić poza bramy Instytutu. Jestem przecież dosłownie za rogiem, na najpiękniejszej uliczce Wyględowa.
Zbliżała się już trzecia, skończyłam wcześniej rehabilitację, połknęłam obiad, niedługo lekarze kończyli pracę i szli do domów, a nam zostawała smętna rzeczywistość szpitalna, pachnąca Octaniseptem, pojemnikami na mocz i starymi kocami.


Poszłam znów zachwycać się modrzewiem, podziwiać jego kolor, liczyć pąki, które strzeliły na magnolii – tym razem na ulicy Bełskiej, która jest tak nieprawdopodobnie urokliwa, że można tam kręcić filmy. Słońce grzało dziś jak w czerwcu, porzuciłam polar, założyłam tylko lekko ocieplany płaszcz, rozsupłałam szalik. Przypomniało mi się, jak w Maroku wschodziło słońce, jak w bezmiarze swojej dostojności wychylało się zza horyzontu, aż ugięło mi swoim majestatem kolana. I tak mnie zapiekły oczy z żalu za tymczasem beztroski, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że są takie rzeczy jak sterydy, że istnieje Eugenia, a za rogiem sapie Eustachy. Kiedy nie myślałam o śmierci, bo nawet truskawki z Hali Banacha były dla mnie synonimem życia. I jego największą emanacją. Komunią moją, z Boską Wszechmocą zespoleniem. Słońce na Miączyńskiej uruchomiło strumień najpiękniejszych wspomnień: Agnieszkę odbitą w wielkim błękitnym oku Kostka, uśmiech ślubny mojej Ani, wiatr na Marszałkowskiej, kiedy rodził się Henry, spad włoskiej uliczki, kiedy Aga i Marcin się pobrali, śpiew mojej Babci przy wyrabianiu drożdżowego ciasta, wygłupy z Toot po pożarciu kilograma pierników, leżenie na trawie z Afgańską Siostrą, bilet do kina, kiedy zaczął mi się urlop i mogłam obejrzeć seans o 13, zapach książki podpisanej przez J., ciągnący się ser na pizzy z Francuskiej, smak jajek po benedyktyńsku w Gdyni, nieokiełznany śmiech Natalii, uśmiech Pana Fi na Żoliborzu, ramiona Stacha, które chcą mi urwać szyję, szept Tysi: „ciociu, chcę mieć z tobą tajemnicę”, „pani Kasiu, pani już wygrała z chorobą, jak tylko wypełniłem skierowania”, mokry nos Kropki na moim łokciu, złote słońce nad autostradą, smak jajka od kury zielononóżki, skwarne powietrze nad centrum Marrakeszu. Zanurzona w tych najpiękniejszych wspomnieniach doszłam do samego wejścia do Instytutu, na samym rogu schodów na metalowej części ta sama osoba, która kilka miesięcy temu doprowadziła mnie do rozpaczy naklejką „uciesz się tym, co cię dziś nie boli”, nakleiła „kimkolwiek jesteś, dobrze ci życzę”. Pomyślałam, że to uśmiech i dar od losu. Pozwoliłam płynąć tym wszystkim wspomnieniom, tańcom Heli, Stasinym wygłupom, mejlom z podziękowaniem za redaktorskie sugestie, smakom czekolady szwajcarskiej, sernikowi z cukierni na Niekłańskiej, pomadce w kolorze schłodzonych płatków róży, bardzo, bardzo dalekiemu śmiechowi mojej Mamy, kiedy jeszcze umiała i lubiła się śmiać. Zamknęłam oczy i tak chłonęłam to słońce, całą sobą, z taką wdzięcznością, jak mówiła Bogna. Czułam, że gdzieś głęboko mnie dotyka, rozgrzewa, że może los odwróci.
Z ramienia zsunęła mi się torba z napisem Literacki Sopot, plasnęła o podjazd swoją polarową zawartością. I tak stałam, półtora nieszczęścia, z mózgiem w innej rzeczywistości, zbolała, chorobą zniszczona, ze świata kształtów oczywistych dawno i bezpowrotnie wygnana, ale za to świadkowanie cudom świata tak nieprzyzwoicie i nadmiernie wdzięczna. Po policzku znów zaczęło mi coś płynąć, przypomniało mi się, że Iwonka mówiła, że tak ból wychodzi. Wyprostowałam głowę. Zamrugałam, bo słońce mnie oślepiło.
Przed wejściem do Instytutu stał Doktor Edgar. Cały na czarno. Z nieświeżymi włosami, rozpiętą torbą, zatrzymał się wpół kroku. Patrzył prosto na mnie. Miał otwarte usta. I ani odrobiny nienawiści na twarzy.

wtorek, 28 marca 2017

Ups&downs

Po pełnym hajów dniu nastał czas zjazdu. I to właśnie było dzisiaj. Już wieczorem coś było ze mną nie tak, bo czułam zapach pomarańczy. Byłam pewna, że to dlatego, że pachną te na oknie, od Ewy. Pomyliłam się, pomyliłam.
Obudził mnie nie silny ból głowy, ale zabójczy ból głowy. Jak ja wyglądałam przez cały dzień! Nieszczęście - to mało. Byłam szaro-niebiesko-kredowa. Nie mogłam otworzyć oczu. Słabo słyszałam. Doktor Edgar, zazwyczaj istotom ludzkim niechętny, dziś spojrzał na mnie z miną, jakby miał na mnie zwymiotować.

Na pomoc przybyła mi pani Kasia terapeutka, która zrobiłam mi taki zabieg, jak Iwonka onegdaj. To znaczy rozluźniała coś w dziąsłach. Kiedy położyła mi rękę na podstawie czaszki, a ja prawie padłam na posadzkę. Pomiędzy zabiegami wymiotowałam długo i boleśnie. Nie byłam w stanie zjeść nic przez większość dnia, dopiero kawałek angielki na kolację. Naprawdę byłam umierająca.
Na leżance kilka razy pani Kasia straciła ze mną kontakt. Poklepywała mnie po twarzy. Wracałam. MImo że dziś miała Armageddon w pracy, poświęciła mi ponad godzinę. NIe zapomnę jej tego.
Na ćwiczeniach radziłam sobie gorzej niż panowie po udarach i ze wszczepionymi endoprotezami. Kriokomora tylko zaostrzyła objawy, bo podniosła mi ciśnienie.

Do sali przybyła pani Kasia, do której od razu poczułąm wielką sympatię. Kiedy przyszła do niej pani doktor i wypowiedziała mi doskonale mi znanym profesjonalnym tonem reumatologiczne asertywne formułki, wiedziałam, jak z panią Kasią jest źle. Potem zobaczyłam jej oczy. Przerażone oczy zaszczutego gryzonia. I wiedziałam, że włóknienie płuc oraz obrzęki stawowe to nic innego jak szarża tocznia. A potem posłuchałam, jakie badania zlecono. Jak tak dalej pójdzie, będę specjalistką od chorób reumatycznych i zacznę diagnozować ludzi na ulicy.  
Pani Kasi włączyli Solu Medrol. Tak jak mnie. Bo dziś trzecia rocznica. Dnia, w którym trafiłam do Orłowskiego, umierając. Może dlatego w tym zwierzęcym strachu rozpoznałam ten mój. Wciąż obecny, choć dziś już o trzy lata starszy.

Rozmawiam z Eugenią półsłówkami. Widzę, że zwinęła się w kłębek w nogach pani Kasi. Zawinęła grafitową spódnicą. Ma nową, z falbanami. Wiosenną, odświętną. Pilnuje płyciutkiego oddechu pani Kasiu, której niespełna trzy miesiące temu urodziły się wnuki. Basia i Jaś. Nie mam wpływu na to, że Eugenia tak bardzo chce panią Kasię zabrać. Kiedy tylko mogę, Eugenii zawadzam. Podkręcam tlen, proszę pielęgniarkę o zmianę kroplówki, bo pani Kasia zasypia. Ja też zasypiałam. Ja też się bałam. Eugenio, proszę, idź na okno. Pani Kasia ma do kogo wracać.

poniedziałek, 27 marca 2017

Słońce, to słońce mnie uzdrowiło!

Dziś panie z pokoju chciały już się wynosić ode mnie niezwłocznie. Po kriokomorze dostałam taki strzał energii, że fruwałam, biegałam, gnałam, nie mogłam wysiedzieć na miejscu. Potem pomyślałam, że niekoniecznie mój stan musi być związany z zabiegami. Tym bardziej, że wcale mniej mnie nie boli. Przykurczyły mi się wszystkie przyczepy, buntują się mięśnie, wrzeszczą stawy, rąbie mnie klatka piersiowa. Przez ostatnie trzy dni chodziłam po ścianach, a Toot, kiedy odwiedziła mnie w niedzielę, aż przyhamowała. Uciekła wzrokiem, przestraszyła się, przypomniała sobie. W końcu w minionym tygodniu była też rocznica śmierci Stjupa, śnił mi się często, ale jasny, radosny, spełniony. Zarejestrowałam u niej dawną czujność na mnie, choć wtedy zazwyczaj z przejęcia na mnie nie patrzy. Wiem, że się o mnie martwi. Czuję to. Wiem też, ze to jest szczere i autentyczne. Myślałam, że się nawzajem utraciłyśmy. Ale najwyraźniej to trwa. Cieszę się z Toot. Jest coraz piękniejsza.
Wczoraj wieczorem przez Messenger napisała do mnie redaktorka z jednego z ważniejszych polskich wydawnictw. Poszukują redaktora prowadzącego. Chcą się spotkać niezwłocznie, A ja tu w szpitalu. Kolejna przeszkoda: etat musi być. I kolejna: jestem niepełnosprawna. Napisałam szczerze, niezwłocznie, nie owijając w bawełnę. Napisałam, że mogę się z nimi spotkać nawet w dniu wypisu. Który prawdopodobnie przypadnie 10 kwietnia i wonczas będą to jaja jak balony. Bo będę się musiała przebić przez miesięcznice, kontrmiesięcznice, demonstracje i przejechać na skośkę Warszawę kilkukrotnie.
Może to mnie tak ucieszyło? Może dzięki temu coś we mnie zaczęło walczyć? Kiedy przyszła do mnie w sobotę Iwonka, przyznałam się, że nie mam już marzeń. Na nic nie czekam. Nie tyle mam wrażenie, ale jestem pewna, że wszystko, co dobre, już za mną. Nie mam już marzeń, nie mam oczekiwań, pogodziłam się z tym, że jestem nic nie warta, dlatego tkwię w toksycznej redakcji, regularnie poniżana przez współpracowników i lżona przez szefa. Tkwię w układzie złożonym z ludzi przegranych, sfrustrowanych, przekonanych o własnej bezwartościowości, częściowo, niestety, słusznie, bo poddali się jeszcze wcześniej niż ja. A tu nagle propozycja pracy. Wczoraj jakby mi ktoś tlen odkręcił. Albo krew podał. Do spotkania z nimi jednak nie mogę za mocno cieszyć się z propozycji. Bo może się okazać, ze proponują mi coś niedorzecznego, a nie mogę zarabiać mniej niż teraz – to się po prostu nie godzi. Zobaczymy – Iwona mówi, że, żebym w ogóle zaczęła zdrowieć, muszę niezwłocznie zmienić pracę. A potem dietę. I wyeliminować toksyczne środowisko, bo przecież stres i tak będę miała przez całe życie. Takie czasy przecież. Tylko stres i frustracje mam ograniczać, bo Eugenia tego nie lubi. Tupie wówczas quickstepy.

Dzisiaj tyle słońca, ciepło było tak nieskończenie, w ogrodzie zaroiło się od reumatyków, ale jeszcze więcej jest ptaków, brodzących w coraz zieleńszej trawie kawek i kruków, nad ranem wrzeszczą sroki, gonią się cukrówki. Usiadłam na ławce, na kurtkę wlazł mi maleńki pajączek. Słońce go prześwietlało. Niby takie nic, a jednak świat cały. Wyciągnął w moim kierunku jedną nóżkę i tak mnie to wzruszyło. Jakby chciał pokazać, że to słońce, słonce życie niesie. Może mi przyniesie też zdrowie. A w każdym razie jego poprawę. „E tam, faka ci pokazał” - skonstatowała Toot, a potem opowiedziała o jednym z nowych raperów, z którym wytwórnia płytowa ma same problemy. Albowiem pan jest wyjątkowo niesubordynowany. Umówiony na sesję zdjęćiową do jakiegoś tygodnika nie stawił się. Zadzwonił za to i poinformował: „elo, no siema, wczoraj dostałem wpierdol, jestem po szyciu i pysk mam zapuchnięty. Innym razem”. Zadzwonił też w dniu emisji do promotorki i powiedział: „Nie przyjdę do Teleekspressu, bo mam kaca”.
-Ponieważ dziennikarze muzyczni są jeszcze głupsi niż on, zadają pytania na przykład o jego ulubioną część garderoby. A ten dekiel odpowiada: „włosy” - poinformowała rezolutna Toot.

Pokazała mi swój nowy telefon, nie umiem go obsługiwać, poza tym boję się go dotykać, jest taki drogi i śliczny. Ale zrobiła mi piękne zdjęcie – piękne, bo twarzy mi nie widać.
Kazałam się sfotografować na tle tablicy dydaktycznej, w której zafascynowała mnie fraza, która na pewno nie powinna się znaleźć w miejscu, gdzie średnia wartość odczynu Biernackiego to 36: „Kto chce zapalać innych, sam musi płonąć”.
Czytam książkę zredagowaną perfekcyjnie przez Pana Fi, która nosi również adekwatny do mojego stanu tytuł „Inna od siebie”, czekałam na Toot z radością. Opowiadała o klubach, miłostkach, ukradkowych spojrzeniach, podartych rajstopach, nowych wegeknajpach i o Rodzicach. Fajni ci Tutkowie, chętnie o nich słucham. Mama Magdy zaraziła Tatę katarem, ten się wykurował, ale w szkole złapał po raz kolejny jakąś infekcję. „W nosie mam takie pożycie małżeńskie” - powiedział Pan Tata, a mnie to też rozbawiło, bo Tutkowie to najpiękniejsi podkarpaccy kosmici i wiele bym dała, żeby pniaczka na żywo podczas Wielkanocy obejrzeć.

Na oddziale dziś ruch, dużo przyjęć. Poniedziałkowa bieganina, nerwówka, nieporozumienia, nawoływania, Morze Czerwone pobranej krwi. Dziś na korytarzu usiadł obok mnie pan odpowiedzialny za transport  krwi. Nazywałam go Nosferatu, bo przez długi czas się do mnie nie uśmiechał, mimo że ja szczerzyłam się do niego, wdzięczna za dostarczanie fiolki z moją krwią do laboratorium. A dzisiaj się przysiadł, bo zrobił sobie przerwę, spojrzał na mnie i zapytał z groźną miną: „cukierka chce?”
Zakochałam się w nim z miejsca i po uszy.

Spotkałam też siostrę Stellę, która dziś wyszła do domu. Spojrzała na mój podkoszulek widniejący na zdjęciu (dostałam go od Toot) i skomentowała:
-Wymowne.


Byłam jej za to wdzięczna, bo nie każdy jest w stanie czarny humor złapać. Mówi się, że jego rozumienie świadczy o wysokim ilorazie inteligencji. No może. Ucieszyłam się, że na siostrę Stellę wypadło. Rzuciła jeszcze ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku pokoju lekarskiego, w którym urzędował Doktor Edgar vel Paweł. Och, jakie to było rozdzierające spojrzenie. Jakie to by było love story.
Mijałam się z Edgarem na wysokości zabiegowego, włosy miał niekoniecznie świeże, twarz tradycyjnie bladą. Znów na moje dzień dobry odpowiedział, ale odpowiedź skierował do drzwiczek od lodówki. Ha. Again. No nic, znajdę jeszcze na niego sposób.
W ciągu dnia przywieźli m.in. starszą panią w stanie leżącym. Staruszka ma zaawansowany RZS i już nie chodzi. Pani Stella biegała po szpitalu w panice, że na pewno do nas ją położą i ona protestuje, bo ona nie będzie staruszkom usługiwać. Ja nie miałabym nic przeciwko temu, przecież to nie trąd, a poza tym może i Stella trzyma się dobrze, ale jednak ma 80 lat. Howgh.

Krążyłam po korytarzu, bo miotałam się pomiędzy zabiegami, aż przyuważyłam, że wózek jedzie na koniec korytarza i staje w poprzek drzwi do pokoju lekarzy, w którym urzęduje m. in, Doktor Majkel. Coś mi w środku mówi, że za chwilę coś się stanie, Niby czekałam na windę, ale stałam wychylona w tamtym kierunku.
Sylwetka za oszklonymi drzwiami stawała się coraz bardziej wyraźna. Drzwi się otwierają. W drzwiach zjawia się natchniony i całkowicie nieobecny doktor Edgar. Drzwi otworzył z takim impetem, że poły kitla furkoczą za nim jak żagle na regatach. Włosy  miałby rozwiane, ale, jak zaznaczyłam, były nieco nieświeże. Twarz ma ściągniętą, gniewną, minę Mściwoja, skupionego wojownika, któren nie zna litości. Widać, że właśnie analizuje w głowie budowę jakiegoś białka, jest już na 1678 łańcuchu tegoż, wizualizuje sobie atak cytokiną prozapalną i dlatego nie widzi, nie widzi wózka w poprzek. Po czym w ten wózek z impetem włazi, nadziewa się nań, zgina go wpół i ostatecznie zlega na kolanach obolałej staruszki.
Ja się pytam: gdzie są jacyś kamerzyści? Dlaczego nikt tego nie sfilmował? Musiałam to utrwalić. Szkoda tylko, że nieudolna jestem językowo. Język tego nie odda.

To nie wszystkie moje osiągnięcia z dziś. Po raz czterechstetny biegnę na zabiegi. Z windy wyłania się Doktor Majkel. Przewraca na mój widok oczami, ale serdecznie się uśmiecha.
-Widzi Pan, jaka ja wyprostowana? Jakbym kija od Viledy połknęła!
-Widzę, pani Kasiu, cieszę się, tak powinno być.
Łapie mnie za nadgarstek:
-A jak ręka? Lepiej?
-Och, spuściłam mu takie manto, że powinien odpuścić wreszcie.
Majkel łapie się za stetoskop
-Pani wie przecież, że tak nie wolno, trzeba ostrożnie, oszczędnie, to ręka przecież.
-Łu, z okiem też mam doświadczenie, co się Pan martwi.
Myślę, myślę i nagle wypalam:
-Doktorze Michale, a może damy radę bez biologicznego?

Spogląda na mnie zaskoczony. Widać, że tego pytania się nie spodziewał, a w każdym razie nie teraz, nie na wysokości wind, nie w poniedziałek, nie wtedy, kiedy mam na sobie TĘ koszulkę.
Walczy ze sobą, oczy ma jakby większe, bierze oddech, łagodzi przekaz:
-Pani Kasiu, no ja bym chciał. Mam nadzieję, że ta remisja będzie trwała jeszcze długo. Naprawdę wierzę, że będzie pani mogła normalnie żyć. Będziemy obserwować, codziennie dzwonię do NFZu, może uda się to leczenie przywrócić, ale kto wie, może nie będzie trzeba, wierzę w to.
Kątem oka zauważam na horyzoncie montera UPC, który w Instytucie podszywa się pod lekarza, a oprócz tego jeszcze zabiera tlen, psuje powietrze i znęca się nad pacjentami. Dziś ma na sobie koszulę, a jakże, w kratę, za to w ohydnym kolorze moszny piżmaka. Już wiem, jak mu poniedziałek umilić. Na razie patrzę na Majkela z nieskończoną miłością, robię zachwycone oczy okraszone masłem, tartą bułeczką z cukrem i odrobiną cynamonu, uśmiecham się, kręcę nieomal włosami na palcu i, kiedy monter jest na wysokości pleców Doktora Majkela, trochę za głośno uderzam w ton hymniczny:
-Ja Panu bezgranicznie ufam, bo Pan mi życie uratował. I jest Pan taki oddany pacjentowi, Pan jest najlepszy.
Czułam, że pierdolę trzy po trzy, Majkel przechylił głowę i w swoim stylu odpowiedział:
-Pani Kasiu, nie przesadzałbym, w końcu i pani się napracowała nad swoją kondycją, nie widziałem jeszcze pacjenta...
-Nie!-przerywam dramatycznie. To nie moja zasługa! To Pana autentyczne powołanie, świadomość wykonywanego zawodu, intuicja – no najlepszy Pan jest!
Robię kroki wstecz, bo wycofuję się na schody, jednocześnie łypię okiem w kierunku tego zgreda w kolorze piżmaczym. Doktor Majkel jeszcze się chwilę kryguje, po czym go zauważa, dlaczego w tamtym kierunku patrzę i czemu, do cholery, tak się drę; blednie, a kiedy ja daję dyla na schody, otwartą dłonią klepie się w zbyt wysokie czoło i posyła mi sztubacki uśmiech. Ale czy mi wybaczył, to nie wiem, bo monter to mściwe bydlę. Ważne, żeby wiedział, że ja Doktora Majkela obiektywnie wielbię.

Dzisiaj mam też taki wniosek, że każdy trafi do innego piekła. W zależności od zasług oraz preferencji. To znaczy ich braku. Bo moim piekłem będzie kriokomora. Nienawidzę jej. Bo ja w ogóle nienawidzę zimna., Jakiegokolwiek. Czy to jest zimno meteorologiczne, czy to jest zimno lecznicze i zamierzone. Dziś byłam po raz drugi. Już lepiej oddycham, ale to i tak koszmar i szok dla moich płuc. Minus 140? Jak na dworze jest minus dwa, Eugenia śpiewa falsetem. A tu ja wchodzę w ciekły azot, no doprawdy. Staram się nie myśleć o niczym, ale naprawdę nie przypominam sobie, kiedy ostatnio dwie minuty tak mi się ciągnęły. Coś nieprawdopodobnego. I to, że jak stamtąd wychodzę, jestem fioletowo-sina. Dziś się prawie popłakałam. Ale po zabiegu wskoczyłam na stacjonarny rower i pedałowałam tak, że mogłabym w tym tempie w niecałą godzinę dojechać do Żyrardowa. Po zabiegu dostałam strzałę energii i nie odpuszczało mi do wieczora.

Pani Kasia z dredami czuje, że i ja jestem społecznie alternatywna, przez co czuje ze mną więź.  Dziś wymyśliła, że zrobi mi ćwiczenia w całkowitym odciążeniu. Nazwałam je teatrem lalek albo ćwiczeniem kukiełki, bo polega na tym, że każdą kończynę pani Kasia przy pomocy skomplikowanych fizjoterapeutycznych chomąt pęta mi skutecznie. Po tym podwiesza mnie u powały boksu. I pokazuje, jak mam się rozbujać. Wiszę w powietrzy na sznurkach. I to jest szał. Pajacyk, wąż, skręty bioder. Dzisiaj mało się nie zsikałam z radości – po raz pierwszy od wielu miesięcy, a kto wie, czy nie lat, czułam, że pracują moje mięśnie. Kręgosłup jest już znacznie zrośnięty, więc wiele z nich jest już w zaniku. Dziś na ćwiczeniach w odciążeniu ruszyłam je tak, że założę się, że z łóżka nad ranem będę się musiała sturlać, bo inaczej rady nie da. Ale co się pobujałam, to moje.

Jakie to śmieszne, smutne i żałosne: ten repertuar radości reumatyka. Cieszę się, kiedy mogę siadać na sedesie, kiedy zaledwie przy wsparciu grawitacji udaję, że latam, kiedy słońce w ogrodzie i buraczek na obiad.

W Wielkiej Brytanii dziś obchodzi się Dzień Matki, taki ichniejszy. I dziś do Ani, Adriana i Henryczka dojechała moja paczka. Z ręcznie robionym kocykiem, a kubkiem od mojej Mamy i królikami świątecznymi z Goplany.
Tylko raz dziś pomyślałam, że chciałabym żyć krótko i bez Bólu.







sobota, 25 marca 2017

Szpitalne love story

Zakonnicę Stellę polubiłam bardzo i autentycznie. Trochę żałuję, że w poniedziałek prawdopodobnie wyjdzie. Nie jest atakująca, emanuje nadludzkim dobrem i choć aktywuje we mnie czynnik psot, widzę, że patrzy ma mnie z humanistycznym zrozumieniem.
Zwierzyła mi się przy toaletach, że ona też niejednokrotnie wątpi. I że to jest ludzkie, że to nie jest grzech, ona sądzi.
Od kilku dni miewam cały szereg epizodów z jednym z lekarzy z oddziału w roli głównej. I, zaskakujące, nie jest to Doktor Majkel, choć i z nim na korytarzu regularnie się spotykam, ale o dziwo zderzyłam się z nim podczas pobytu tylko raz. I kawa tradycyjnie chlapnęła, ale na szczęście nie na jego kitel, a na podłogę.
Otóż nowym bohaterem jest pan doktor o włosach kruczoczarnych, gęstych, dobrze obciętych i mściwym spojrzeniu, do którego Lowen na pewno by przyporządkował jakieś skomplikowane schorzenie bodaj jelit. Znam go już przecież od lat, ale po raz pierwszy podczas tego pobytu pomyślałam, że zespół Aspergera, na który on prawdopodobnie cierpi, to musi być udręka. Nie patrzy w oczy, ucieka wzrokiem i nie wiem, co by się musiało stać, żeby się uśmiechnął. To znaczy wiem: gdyby go porazić prądem przy nerwie twarzowym, w jakiejś formie by się to udało.
No i częściowo z nudów, a częściowo ze zmęczenia, postanowiłam pogapić się na niego i zmierzyć z tym, czy uda mi się nastroić spojrzenie tak, żeby wyczuć, czy to przypadek dla Lowena.
Niestety, przez trzy dni klapa. Ale dzień dobry odpowiada, choć mruczy pod nosem jak stary niedźwiedź, a to przecież osobnik niewiele ode mnie starszy. Pomyślałam, że to może wina żony, ale nie: na palcu obrączki nie widzę, co wcale dowodem na jego żonatość być nie musi. Szukamy dalej. Gej? Nie, o nie. Nie z takim spojrzeniem. Nosi smutne, bure bluzy i swetry w jakiś arcynieciekawy wzór. Przypomina trochę bohatera filmu „Gnój” w swoim ascetyczno-niemodnym sposobie bycia, ale typ urody prezentuje zgoła inny. Wiem: spojrzenie Severusa Snape'a. Tak, to to. Mściwe, zimne. Ale jestem pewna, że bym je wytrzymała. Teraz już tak. Za dużo na ustawieniach Hellingera widziałam.

W minionym tygodniu trzykrotnie udało mi się osiągnąć coś nadzwyczaj durnego. Trzy razy było tak, że z impetem, który reumatykowi nie przystoi, wyszłam z sali i dosłownie zderzyłam się z właśnie tym panem doktorem. Za trzecim razem spojrzał na mnie lodowato, wykręcając przy tym piruet w kierunku szafek z wysterylizowaną bielizną, żeby we mnie nie uderzyć. Musiałam mocno się hamować, żeby nie parsknąć śmiechem, bo jak zestawić tę figurę z tym lodem emanującym ze źrenic, wychodzi ciekawe zestawienie. I ten fartuch, który wokół niego się zakręcił jak zmięte tutu wokół baleriny z Petersburga. Jakie to było śmieszne.
No ale to dopiero początek.
W głowie zaczęła mi powstawać jakaś historia, mroczna nieco, bo i postać doktorka, o którym nic nie wiedziałam, też do takich należy. Zaraz zaczęłam sobie wyobrażać, że a to hoduje w domu pająki, a może wypchane zwierzęta, a może odprawia czarne msze, czyta Lovecrafta, strzela z kuszy po godzinach, cokolwiek. Może zajmują go wojny punickie, albo rekreacyjnie wyciąga upiorne pierwiastki trzeciego stopnia czy oblicza pola skomplikowanych figur. Nie znam tembru jego głosu, bo zawsze jak mruczy coś pod nosem, to mruczy, nie brzmi jak podczas egzaminu na kartę mikrofonową. Nazwałam go Edgar, dodałam mu jeszcze w głowie upiorne sąsiadki i miałam gotowy konspekt opowiadania, które nigdy nie powstanie i w związku z tym którego nikt nie przeczyta.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy w tym tygodniu odwiedziła nas przeniesiona do innej sali siostra Stella z propozycją wzniesienia gorliwych modłów kolektywnych do Boga. No, jeszcze dnia skupienia sobie nie robiłam na Spartańskiej, doprawdy – pomyślałam i zastrzygłam uszami, co to nasza zakonnica wymyśliła tym razem. Jest w niej jednak coś tak ciepłego, ludzkiego i czułego, że nawet gdyby zaproponowała leżenie krzyżem, rozważyłabym to bez przykrości, a odnalazłabym w tym metafizyczny fun.
Nagle, wzmożona, uduchowiona siostra Stella jedzie:
-Drogie moje, umiłowane w Panu, proponuję, żebyśmy odmówiły różaniec za jednego z tych cudownych młodych lekarzy, którzy nas diagnozują.
-Cudownych, młodych – wtóruje Jadwiga.
-A jakich ładnych – jara się Stella vel Stanisława.
-Hola, a który to taki ładny - oby nie monter. Ja się za wrogów moich modlić nie będę, aż tak nieortodoksyjną ateistką nie jestem - zaburzyłam niebiańskie pienie.

Widzę, że siostra Stella wcale się na mnie nie oburza, tylko patrzy z autentyczną miłością. Tłumaczy, że modlitwa modlącemu się dobrze robi i w ogóle. No ale proszę ją, żeby wytłumaczyła, o co chodzi, bo ja lubię wiedzieć, w jakiej intencji klepię pacierze, nawet w nie nie wierząc.
-Pomódlmy się w intencji tego młodego pana doktora o kruczych włosach i książęcej twarzy, który tak dba o nasze skierowania, umysł ma taki jasny i przenikliwy, niech go Łaska Boża nie opuszcza w diagnozowaniu, niech nie zabraknie mu siły do wspierania chorych i niech Bóg obdarzy go łaską zdrowia, a Matka Boska otacza go czułą opieką.
Zamachał we mnie ogonem Encorton.
-Halo, siostro Stello, czy ma siostra na myśli tego mocno mobilnego mściciela o gęstej szczecinie, który się waszą salą opiekuje?
-Zaiste – odpowiada Stella, spuszczając skromnie oczy, a ja już kwiczę z radochy.
-To nie lepiej powiedzieć, że to po prostu fajne ciacho i dobrze, że go Bóg takim zgrabnym stworzył?
Siostra Stella poprawia błękitny kaptur od szlafroka na głowie i wygląda w tym jak Matka Boska.
-Pani Kasiu, tak nie można mówić. To grzech – i spłoniła się, mimo że zbliża się do sześćdziesiątki.
-A bo ja wiem, co można? No może i wam zakonnicom nie można powiedzieć, że mężczyzna się wam podoba, ale co jest złego w obiektywnym stwierdzeniu, że ktoś jest po prostu ładny?

Zakonnica nie wiedziała, a w każdym razie nie powiedziała, machnęła tylko ręką. No i znowu: że do Ducha Świętego w hołdzie za umysł jasny i przejrzysty, do Boga Ojca z prośbą o opiekę nad lekarzem, do Chrystusa o prowadzenie, do świętej Rity – do tej to nie pamiętam, po co, chyba po dobry krem na zmarszczki.
Nagle zamachała we mnie trzpiotka z Bałut:
-Ale, ale. I ja miałam romantyczny epizod z panem doktorem, właśnie sobie przypomniałam.
Natychmiast atmosfera mistycznego uniesienia pękła, a jej miejsce zajęło jawne podniecenie wzmożonej potrójnie białogłowy:
-I nic nam pani nie powiedziała, pani Kasiu? Jak to możliwe? No co się stało? Niech pani opowiada. Natychmiast.
Ubawiona po pachy z miną konfidentki, co chwilę zaniżając głos i chytrze nim manipulując, powiedziałam:
-Ach, to się stało wczoraj. Cóż to było za przeżycie. Śnił mi się potem do rana. Moment niby, chwilka tylko, mgnienie, a na długo we mnie zostanie.
(słuchające robią aaawwww)
-To spojrzenie głębokie...
(siostrze Stelli rozszerzają się oczy)...
-te nogi takie chyże...
(pani Jadwiga poprawia się na poduszce i dostaje rumieńców)...
-i te ramiona takie silne... - dyszę.
Stella dostaje spazmów i zaczyna niemal piszczeć:
-No niech pani powie co się tam stało?! W gabinecie? Badał panią? Co robił? Co powiedział?
Podniosłam do góry brew i powiedziałam:
-Nic nie powiedział. Bo on nie gada. (To klasyczny autystyk albo zaburzony z Aspergerem - pomyślałam)
-No to skąd pani wie, że ma ramiona silne?
Nagle zmieniam ton na boleśnie przyziemny:
-Wczoraj, jak wychodziłam z toalety, dostał ode mnie drzwiami i jęknął tak, że złapał się skrzydła drzwi. Po tym, z jaką siłą te drzwi zablokował, wniosłam, że na pewno jest silniejszy ode mnie, co w przypadku reumatyka po drugiej stronie żadnym, drogie panie, ale to żadnym osiągnięciem nie jest.
Trzy gracje zawiedzione okrutnie tym, że wczoraj w toalecie zaledwie duszy ulżyć chciałam, zeskrobywały właśnie padłe na PCV libido.
-No i spojrzał na mnie groźnie, ale nie skarcił tylko wydał z siebie takie Mrrmm, jak Wojciech Mann.
Trzy pary oczu mrugają w moim kierunku nierozumnie. Nagle Stella:
-A nogi?
-A, nogi – odpowiadam. No, chyże, bo tak zasuwał, że nieomal te drzwi z framugi wyrwał.

Trzy piersi westchnęły tęsknie i jadą różaniec. Wyniosłam się na korytarz, rozparłam na wózku inwalidzkim jak na fotelu z Ikei i czytałam nudnego Sosnowskiego. Potem przypomniało mi się, że ten pan doktor ma na imię Paweł. Jak w 2014 umierałam w sali obok, w nocy miał dyżur. Nie wiedział, że nie śpię. Przyszedł, stanął nade mną i ogryzał palce.
Nie tylko Doktor Majkel się o mnie wtedy bał.

P.S. w tym czasie, kiedy to piszę, Stella, nieustannie karcąca mnie za zbyt częste ablucje, naprzeciwko mnie właśnie myje stopy nawilżanymi chusteczkami. Przypomniał mi się post Saramonowicza o ścieraniu się zwolenników opcji politycznych, które najlepiej oddaje stosunek do higieny. Jedni to zwolennicy mycia się codziennie, inni – zwolennicy mycia stóp raz w miesiącu albo w ogóle. Czy jakoś tak.

Z biegiem dni

To już piąty dzień w Sparcie. Mam męcząco nieograniczone pole obserwacji, nasłuchiwań, a tym samym – rozwoju choroby. Jestem również bezpośrednio narażona na ataki ze strony wściekłych współlokatorek. Koncentracja suwerena na metr kwadratowy jest wysoka. Ludzie o swoim bólu i chorobach w ogóle nie myślą w kategoriach cierpienia, a pretekstu do zemsty na bliźnim. Pod płaszczykiem kościółkowego rozmodlenia wbijają sobie nawzajem nasączone jadem szpile.
W mojej sali obecne są dwie przenajświętsze: Jadwiga, przybyła w środę po endo plastyce knykci dłoni prawych (lat 74) oraz przybyła tego dnia, co ja – Stella de facto Stanisława lat 80. Stella z nas wszystkich ma energii najwięcej. Kiedy sobaczyłam, jak ćwiczy w odciążeniu, zdębiałam. Macha nogami nad głową, jakby miała lat pięć i nigdy w życiu nic jej nie dolegało. Bo i najwyraźniej nie dolega – rehabilitację szpitalną wymusiła z emeryckiej nudy i pragnienia mnożenia plotek, bo mieszka raptem dwa przystanki dalej.
Tych ostatnich szuka się tutaj nieustannie. Wifi i lokalizator smaczków towarzyskich włączony jest nieustannie, nawet nocna przebieżka na siku jest powodem do rozwoju teorii spiskowej o domniemanym nietrzymaniu moczu albo udziale w nocnej schadzce.
Żeby zdążyć do łazienki, a potem na zabiegi, śniadanie i inne przyjemności, wstaję przed 5 i jestem zazwyczaj już trzecia w kolejce. Inne panie albo się ne kładą, albo przychodzą o 3. Nie wiem, to też dla mnie tajemnica. Na rehabilitacji pędzę z sali do sali, nie nadążam, kriokomora powoduje u mnie hiperwentylację, na polu magnetycznym zasypiam natychmiast, a stabilizacja kręgosłupa boli mnie jak łamanie kołem.

Po zabiegach czuję się źle. Najchętniej spałabym w dzień, ale nie mogę – ciągle ktoś moje lokatorki odwiedza albo one nadają nieprzerwanie. Zabieram do torby z napisem Literacki Sopot komputer i książkę. Człapię do drugiego skrzydła, siadam przy wejściu do polikliniki geriatrii, skąd pada na mnie szczątkowe zimne światło. I zajmuję się czymkolwiek, byleby nie słuchać o ich życiowych mądrościach, wrażliwości Jarosława Kaczyńskiego na krzywdę bliźniego, a od wczoraj ryku „Tańca z gwiazdami”, bo niestety odkryły, jak się włącza telewizor. Od teraz oznacza to dla mnie, że chyba spać będę również pod geriatrią.
Po trzech godzinach pracy przy poliklinice (pisałam sobie wewnętrzną recenzję wydawniczą powieści, jak Fi uczył – a kto mi dla wprawy zabroni?), kiedy weszłam do sali, Jadwiga była przyklejona do ekranu, zachwycona kondycją cery Krzysztofa Ibisza, za to naskoczyła na mnie przenajświętsza Stella:
-O, przyszła nasza powsinoga!
Zgrzytnęłam zębami.
- Słucham?
- Powsinoga! Gdzie ty łazisz tyle czasu?!
Bogna. Szybko. Pani Kasiu, oddech. Mało? To jeszcze jeden. To tylko opinia. One nie mają znaczenia dla naszego życia.
Zamykam drzwi od sali. Stella nie odpuszcza:
- No, gdzie ty byłaś? Spowiadaj się!
- To jest, droga pani, moja słodka tajemnica – wysyczałam.
Gdyby nie to, że wszystko mnie boli okrutnie, może trochę bym poskakała, wściek na basbko z siebie wyrzuciła. No ale jak? Od przedwczoraj nie działa mi nadgarstek lewy, co pani doktor, która mnie prowadzi skwitowała tylko: „phi, co się pani dziwi? W tej chorobie i z takimi wynikami to cud w ogóle, że pani chodzi”. Mhm. Przestałam się zatem dziwić, a nadgarstkowi spuszczam ćwiczeniowy wpierdol przy każdej najmniejszej okazji.
Czyli pani doktor w skrócie miała na myśli: morda w kubeł, ciesz się, że NFZ jeszcze na cokolwiek daje pieniądze.

Po celebryckich wygibasach moje współlokatorki włączyły telewizję reżimową i oglądały faflunienie Semki. Na co dzień nawet na chwilę nie włączam tego bełkotu, tylko internet donosi mi o zakłamywaniu rzeczywistości w mediach publicznych, czasem w Trójce wychwycę manipulację zdaniem przy serwisie informacyjnym, ale przeważnie słucham audycji o kulturze, muzycznych, a z tych wysokiego ryzyka – Poranka w Trójce. I Śniadania z Michniewicz w soboty. Na resztę nie mam czasu albo nie jestem w stanie.
Ale to, co wczoraj zaprezentował w TVP Info pan Semka, to już było nawet dla mnie za dużo.Nie dziwię się, że Polonia zagranicą głosuje na PiS, jeżeli ma tak skandalicznie ograniczony dostęp do informacji, a jeśli już je dostaje – są tak wysoko przetworzone, że żywność z GMO to przy tym potrawka z kurczaka zrobiona na parze.
Obie gwiazdy rozmodlonym wzrokiem wgapiały się w ekran, a ja czułam się jak na chińskich torturach, bo przecież obie słabo słyszą, więc Semka swoimi faflami w dolby surround z dużą dawką nienawiści otacza mnie z każdej strony. Stopery nie działają. W ogóle mało co tutaj działa, teraz jeszcze zepsuł mi się nadgarstek.
Ponieważ telewizor pożarł dwuzłotówkę i się wyłączył, obie harpie przestraszone, że zaczną się nudzić, przystąpiły natychmiast do poszukiwania kolejnej ofiary. Mimo że już leżałam w łóżku, ledwo żywa ze zmęczenia i bólu, postanowiły nie odpuścić. Stella przeważnie komentarz inicjuje, Jadwiga wzmacnia bądź potakuje. Czasami działa w charakterze echa. Coś nieprawdopodobnego.
- Co, pewnie jutro włosy znowu od rana będzie myła?
Jadwiga na to, o szpitalne piernaty oparta:
-Właśnie, pewnie będzie myła.
Oddychaj, Kasiu, zawsze możesz w nią czymś rzucić i każdy sąd cię uniewinni.
- No, odpowiedz.
Głęboko wciągnęłam powietrze. I nagle, z brawami od Bogny w tle, wypaliłam:
-Droga pani, po pierwsze nie wiem, do kogo się pani zwraca, bo najwyraźniej nie wystarczyło pani odwagi zapytać mnie wprost. Po drugie: pani zachowania wobec mnie wydają mi się opresyjne.
Stella zamrugała powiekami pokrytymi precyzyjnie eyelinerem (jak słowo daję! Na własne oczy widziałam, jak nim się maluje – nigdy, przenigdy mi się to nie udało!). I chyba nie zrozumiała, bo przystąpiła do dalszej odsłony ataku:
- No ale ty nic nie rozumiesz, to jest nałóg!
Jadwiga:
-Nałóg, tak!
-Ty myślysz, że jak włosy co dzień (z akcentem na „co” - przyp. aut.) myjesz, to będziesz miała ładniejsze. A to wcale nie tak jest.
Jadwiga po endoplastyce knykci:
-Nie tak.
Pomyślałam, że jak by obie złapały przyzwoity rytm, to pewnie z tego nawet niezły tłusty beat by powstał i wśród blokersów może by i obie panie zapracowały sobie na SLU (jak mnie wyedukowała Toot: szacunek ludzi ulicy). No ale to nie wszystko. Stella wrzuca trójkę:
-Kto to słyszał, żeby codziennie myć włosy. Ja tam mam tak, że czem brudsze są moje włosy, tem lepi się układają.
- Tak, tak – zdobyła się Jadwiga, bo raczej nie wygląda mi na kobietę, która myje włosy raz na dwa tygodnie. W ogóle uważam, że to jest mimo wszystko lekka przesada, nawet jeśli ma się lat 80 i rzekomo więcej wolno.
Postanowiłam w międzyczasie, że przy najbliższej okazji muszę poprosić Pana Fi o komentarz w sprawie derywatu „brudszy”. Nie mogę się doczekać, co powie.
-Drogie panie, widzę, że postanowiły panie mnie naraz wychowywać. Niestety, ma mzłe wieści: na wychowanie jestem już za stara. Chciałabym też zauważyć, że nie wyobrażam sobie, jakie represje spotykałyby mnie z pań strony, gdybym wychodziła na papierosa. Czy wówczas panie stosowałyby wobec mnie areszt?
Stella zamrugała, Jadwiga chyba nie dosłyszała. Zadowolona z siebie nieskończenie kontrolowałam puls. Ach, Pani Bogno, byłaby Pani ze mnie na pewno zadowolona! Jak ja jej powiedziałam, zgodnie ze sobą, obroniłam się, odparłam atak, nie pozwoliłam na siebie włazić. Och, Pani Bogno, jakie ja postęp zrobiłam!
-No ale myć co dziń włosy to jest głupie – zakończyła Stella nie do zdarcia.
-Głupie, głupie – przyklepała przekaz Jadwiga.
W rezultacie dziś rano nie umyłam włosów, ale przypuszczam, że po południu po prostu nie wytrzymam. Nie wytrzymam i umyję. No co ja poradzę. Czy naprawdę mam tym zapatrzonym w swoje światy emerytkom tłumaczyć, na czym polega nerwica natręctw?

Z dnia na dzień w ogrodzie zmian coraz więcej. Ptaki gadają coraz głośniej. Wczoraj na moim oknie usiadły dwie cukrówki i uderzyły w tany wokół siebie. Stanęłam nieruchomo, ściskając wilgotny ręcznik. Ile to piękna w świecie, normalności i harmonii. Ptasich zagadek, bliży ziemskiego rytmu. Czy których z gawronów kiedykolwiek potrzebował mysich przeciwciał monoklonalnych do życia? Czy sroka kiedykolwiek zgłaszała zapotrzebowanie na lek osłonowy, choć zjada z ziemi okruszki i ziarnka piasku. Wenflony obce są cukrówkom. Szpaki nie połykają trzy razy dziennie wyciągu z escyny, a po śniadaniu Vigantoletten.
Plama trawy przy czeremchach od strony Woronicza powoli się zazielenia. Zmiany następują każdego dnia i dopiero dalsza czasowa perspektywa pozwala wyraźnie zauważyć konkrety. Takie pąki na przykład – rozwijają się stopniowo coraz mocniej, błyszczą w słońcu tłustymi sokami, zmieniają kolor na bardziej zdecydowany. Błoto powoli obsycha w ogrodzie. Dwa dni temu zauważyłam kota wędrowniczka, który przebiega od strony działem przez ogród, wdrapuje się po schodach od strony poliklinik i siada na oknie na pierwszym piętrze. Czasami przez to okno zagląda. Cały jest czarny, ale ma wyraźny biały krawat (a w zasadzie muszkiet – taki szeroki), grubie białe wąsy i na tylnych łapach białe skarpetki. Włazi na to okno i sobie po cichy miauczy. Jak mu się znudzi, wyciąga tylną łapę i metodycznie ją wylizuje. Wielka to była przyjemność patrzeć na jego ziemską adekwatność. Poczułam, że w ogrodzie marzną mi policzki, więc wróciłam do sali. Stella oczywiście nie pozostawiła tego bez komentarza:
-Ja też bym wyszła, ale buty zostawiłam w depozycie. A przecież tu pilnują, jak bym teraz je zabrała, to by mnie posądzili, że ja uciekam. A to przecież nieprawda.
-Nieprawda – zakończyła codą Jadwiga.

Po dwóch dniach moim spacerów po ogrodzie Stella była na tyle zdesperowana, że postanowiła zaryzykować swoją szpitalną reputacją i pognała po kurtkę i buty do depozytu.Po Semce, Tańczu z gwiazdami, w którym nie wiadomo już, które to gwiazda i ataku łazienkowym, postanowiłam udać, że śpię. No chyba będą miały trochę litości i przynajmniej ściszą głos – pomyślałam naiwnie. Bardzo naiwnie. Stella opowiada z przejęciem Jadwidze opatrującej rękę przed snem:
-Ale powiem ci, kochana, że kradną. No nie to, ze za rękę złapałam, ale w mojem przekonaniu świnie tu kradną. Taki specjalny pośpiech stworzono, jak zeszłam po kurtkie. I miałam taky szalyczek biało-czarny, elegancki, na niedziele do kościoła zakładałam, to się ksiądz patrzył tak na mnie, podobam mu się, wiem. No i zeszłam to kurtkie do depozytu, tłomaczę, że ja muszę na powietrze, do parku, no i ona mi mówi, że zaraz przyniesie. No i ja czekam, ale ona taki że pośpiech wprowadziła. Że jej się spieszy. No i kazała mnie usiąść, to usiadłam i sobie koronkę do Miłosierdzia Bożego odmawiam. A potem ona przede mną kładzie moją kurtkie i co ja widzę? Szalyczka nie ma. No i ja mówię, że ja bym jej wygarła, dogoniła ją, ale potem se myślę, że oni mnie oskarżą, ze ja chciałam z tego szpytala uciec. Wie pani, jak jest. Ludziom nie można ufać. Żeby mnie kto nie posądził. Ja nie móię, nie, nie chcę skrzywdzić, ale szalyczka nie było. No to ja się pytam: no nie kradną? Kradną, łajzy.
-Łajzy – z przejęciem odpowiada Jadwiga.
-Ja jestem chrześcijanka, dobry ze mnie człowiek, nie chcę skrzywdzić, ale no niech pani powie: nie śwynie?
-Świnie – odpowiada Jadwiga.
-Pani, ja na drugiego słowa złego nie powiem, ja taki człowiek jestem, no, do rany przyłóż, jak nasz papież kazał miłować wrogów nawet. To ja i nawet naszych wrogów miłuję, Tuska nawet miłuję, chociaż się Rosji zaprzedał, sobaczy syn. Ale no niech pani powi, szalyczek taki miałam piękny, czy o Boga w serci nie ma, że ukradnie?
-Że ukradnie, tak – odpowiadas Jadwiga.

Odkąd odwiedził mnie Łukasz, Stelli trudno o nim przy każdej możliwej okazji nie napomykać:
-Kto by to pomyślał, taka chora, taka już zmieniona, niemłoda, a taki mynszczyzna do niej przyszedł – nie może przeboleć Stella. A bo faktycznie, Łukasz wszedł grzeczny, zadbany, pachnący, uśmiechnięty, do tego powiedział jeszcze dzień dobry. W sumie ubawiło mnie to, że Stella sugeruje, że do tak bezwartościowej i schorowanej dziewczyny jak ja nie może przyjść zadbany mężczyzna. Film, film by z tego dobry wyszedł.
Któregoś razu Stella się rozpędziła do tego stopnia, że już nawet Jadwiga nie zawtórowała:
-No i po co taki mynszczyzna przyszedł, chyba lubi, bo to przecież ani już dzieci ne urodzi, ani wokół siebie nic nie zrobi.
Zagłębiłam się w lekturze arcynudnej powieści Sosnowskiego i udałam, że radio nadaje nudnawe słuchowisko. Kątem oka widziałam jednak quick step Eugenii na parapecie okiennym.
Codziennie do tematu odwiedzin Łukasza Stella wraca, podpytywała o niego, powiedziałam, ze to pisarz bardzo znany – tak znany, że nie wypada mi jego nazwiska wymieniać, bo jeszcze się media zlecą, a do telewizji stąd niedaleko i dopiero byśmy miały. Łukasz za to, całkowicie w swoim stylu, napisał mi:
-Powiedz, że jestem uchodźcą.
Łukasz jak mało kto naprawdę potrafi mnie rozśmieszyć. Kiedy przyszedł, śmiałam się tak szczerze. I głośno.



piątek, 24 marca 2017

Eugenii w Sparcie dobrze

Czytam kapitalną książkę "Siedemnaście zwierząt", którą dostałam od Pana Fi na okoliczność pójścia do szpitala.
"Tylko niech mi się Panna nie boi" - powiedział, robiąc groźną minę, a ręka lewa mu drżała. Z trudem powstrzymałam łzy, broniąc się przed Pana Fi dobrze maskowaną troską.
W rezultacie Pucka z rozmiłowaniem czytam, choć go sobie dozuję albo czytam po kilka razy jeden rozdział, żeby lepiej go zapamiętać, takie to pyszne eseistyczno-zwierzęce. 

Eugenia towarzyszy mi podczas wszystkich zabiegów. W większości jej się nie podobają, bo albo przeganiają ją na okno, albo w ogóle wywalają precz. Kiedy znajduję się poza jej zasięgiem, czuję jej złość. Na odległość przesyłam jej zapewnienia, że wciąż mamy siebie. Bo kocha się najbardziej to, czego się nie wybierało. Mam wrażenie, że tak bardzo jest o mnie zazdrosna, że wyszarpuje mnie z cudzych rąk i z obszaru cudzej uwagi - stąd ten zajęty nadgarstek, bolesna łopatka lewa. Śnią mi się strasznie smutne rzeczy, które w momencie przebudzenia się doskonale pamiętam. W większości. Budzę się po kilka razy w ciągu nocy. Zasypiam koło drugiej, bo wówczas wyjątkowo żywotne staruszki wreszcie przestają obracać ozorami. Eugenia zasypia na stojąco na oknie. Przeważnie.
Najgorzej jej było w kriokomorze. Całe moje ciało krzyczało o ratunek. Nie lubię tego zabiegu, ale chcę wierzyć, że to mi pomaga. Płuca mi chciało rozerwać. Rozpaczliwie zerkałam za szybkę, czy obsługujące komorę panie byłyby uprzejme mnie wreszcie wypuścić. Minuta ciągnęła się jak wieczność, nikt mnie nie instruował, jak powinno się oddychać. Eugenia wskoczyła na górę komory i tam się darła niezrównanie, choć tylko ja ją słyszałam. Rozpaczliwie łapałam powietrze. W rezultacie ból klatki piersiowej jest dziś nieporównywalny - jakbym dopiero co wczoraj wygrała olimpiadę w pływaniu.

Ciekawym zjawiskiem było również zachowanie Eugenii podczas odwiedził Łukasza. W ogóle to trudno mi w to uwierzyć, że mnie odwiedził i chyba planuje raz jeszcze. Ma w sobie tyle ciepła i serdeczności. Usiadłam z nim w moim sekretnym miejscu, obok geriatrii. Łukasz ma tyle obowiązków w domu, wychowuje syna, gotuje mu i tak fajnie nazywa „gamoniem”. A teraz jeszcze do mnie przyjechał.
Gienia o Łukasza była nie tyle diablo zazdrosna, ile szalała z zazdrości, rozpaczy bycia odtrąconą czy jakkolwiek ona to widziała. Nie wiem. Miałam tylko wrażenie, że jest we mnie zwielokrotniona, zajęła każdy przyczep, każdą ciała komórkę.
Szurała spódnicą, szczypała mnie w bark, chwytała za szyję. W końcu przysiadła się od strony Łukasza, ale on na szczęście w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Kazałam jej usiąść na zupełnie innych krzesłach, ale podrywała się stamtąd ze trzy razy, bujała na przeszklonej gablocie, tupała na schodach wiodących do administracji poliklinik.
Kiedy Łukasz wyszedł, wbiła mi kły w biodro na wysokości dawnego pokoju wlewów, kiedy nad prawidłowym przebiegiem procedury czuwała jeszcze wówczas doświadczona i profesjonalna pielęgniarka Małgosia. Teraz to już mogła, zależało mi na tym, żeby Łukasz nie widział, jak bardzo mnie boli. Ale chyba nic z tego, bo opieka nad synem wyzwoliła w nim rozległe pokłady empatii i choćbym nie wiem, jak się kryła z bólem, on i tak zauważył – bo w oczy mi spojrzał.

U Roberta Pucka przeczytałam piękną kołysankę, którą na pewno będę Eugenii z przyjemnością wieczorem nucić:

Dzień gaśnie, nietoperz, i mrok już się mości
W powiekach i wełnie mych kocy.
Gdy znikąd pomocy, ty zjawiasz się w nocy,
I tulisz się do mnie w ciemności.

Osnuwasz me lędźwie, zamykasz me oczy,
Gdy w ciemne wchodzimy podwoje.
Co twoje, to moje, na zawsze we dwoje
I zaraz mi serce wyskoczy.

„Wnet wyrwę ci trzewia, połamię ci kości
Boś niczyj, jam także niczyja.”
Choć noc już przemija, wciąż syczy jak żmija:
„Mam pomysł, umrzyjmy z miłości.”

środa, 22 marca 2017

Sen

Dziś śniło mi się, że ukruszył mi się ząb. Bardzo to sen nieprzyjemny. 
Obudziłam się. Przypomniało mi się, że taki sen zwiastuje pogorszenie zdrowia. 
Ruszyłam pod kołdrą jedną nogą. Potem drugą. Boli tak, jak zazwyczaj. Żadnych nowości. Uff. 
Przypomina mi się powiedzenie Babuni: „sen-mara, Bóg wiara”. Nigdy nie widziałam zależności i nie rozumiałam tego powiedzenia.
Poprawiam się na poduszce, sięgam po telefon, żeby sprawdzić, która godzina. Zamieram. Nadgarstek jest spuchnięty jak balon. Ręka sinawa. Z trudem się rusza. Z przerażenia nie mogę złapać powietrza. 
Jest 4.12. 
Jeszcze nie dnieje.

wtorek, 21 marca 2017

Roz-gwiazdy i spartańskie deja vu

„Jak to jest możliwe, że Polska jest ciągle uciemiężona i o pod zaborami? Kto to słyszał, że siedemdziesiąt procent mediów w Polsce to są media niemieckie? Ile jeszcze będziemy pod zaborami? Teraz Unii Europejskiej? Dobrze, że Telewizja Trwam jest, to przynajmniej człowiek trochę prawdy się dowie. Wreszcie. Ale żeby jakiegoś zamachu stanu nie było – Dudzie przebili oponę, Szydło próbowali zabić jakimś podstawionym gnojkiem, nie pozwolą rządzić, nie oddadzą władzy.”

Od wczoraj w Instytucie ćwiczę się w odporności psychofizycznej, Leżę pomiędzy 80-letnią zwolenniczką klątwy smoleńskiej a siostrą zakonną. Dziś dokooptowali na naszą salę radomską prawniczkę, również zwolenniczkę dobrej zmiany. a obok mnie leży pani podobna uderzająco do Papuszy, która walczy z bólem oczodołu i w sumie nie wiem, co robi na oddziel tkanka łączna. Ale co ja tam wiem w ogóle. 

 

Podczas przyjęcia okazało się, że jestem w znacznie gorszym stanie niż po pierwsze podejrzewałam, a po drugie podejrzewał jakikolwiek lekarz. Smutna, zmęczona, z Ewką rozpykującą w izbie przyjęć na głośnym mówieniu przetarg na sprzedaż nieruchomości na Mazurach, w strugach wiosennego deszczu udałam się do Instytutu celem zamknięcia mnie na tak długo, na ile się da. Bo jest czas rzutów, syfu wszelakiego, wyniki badań mam dramatyczne, a Jarosław zdecydował o zabraniu mojego leku. Wczoraj do szpitala przyjechała Afgańska Siostra – taka śliczna, pachnąca, elegancka. A tu wychodzę ja - w dresie, pogniecionej bluzie, blada jak nieszczęście, utykająca. Kiedy zobaczyłam, jak do mnie idzie, od połowy korytarza wyłam w głos. Zdumiało mnie jedno: rozpłakała się razem ze mną. Poczułam bezbrzeżną wdzięczność. W końcu ten, kto z tobą płacze, jest twoim przyjacielem. Powiedziała, że jedna fiolka leku kosztuje ok. 2 tys. zł. Na wlew potrzeba trzech. I że zbierze pieniądze na dawkę i podanie w warunkach szpitalnych.
Podziękowałam jej, bo jak znowu zacznę umierać, pewnie to będzie nieuniknione. Na razie jednak trzeba próbować udobruchać Eugenię krioterapią, ćwiczeniami, brakiem naczelnego w pobliżu i spacerami po ogrodzie na Mokotowie. A, dorzucam jeszcze Vigantoletten i Aescin. W skrajnych przypadkach - Diclo Duo.

Żeby móc czytać, uciekam na korytarz obok oddziału geriatrii, bo tam i tak większość w śpiączkach. Cisza, spokój i nikt nikogo nadmiernie nie odwiedza. Siedzę sobie w półmroku, nie słucham wiecznego klakania, komentowania wszystkiego, a potem jeszcze bardziej wszystkiego. Już mnie samotność nie piecze, co bez wątpienia jest zasługą Bogny. Tęsknię tylko za kinem, tak bym chciała pognać teraz na „Amok”. Na pożegnanie z wolnością zobaczyłam „Piękną i Bestię” i „Klienta”. Dziś przez chwilę miałam ochotę na sernik mokka z cukierni na Zwycięzców. Przeszło mi stosunkowo szybko.

Wczoraj na korytarzu spotkałam Krzysia, niedawno urodziła mu się córeczka Alicja, ale ja wszystko pomyliłam i zapytałam o synka. To wszystko przez Henryczka, Konstantego, Frankę i Nikodema. Mylą mi się cudze dzieci. Krzyś ładnie wygląda, nie widać po nim nieprzespanych nocy, może mała ładnie śpi. Życzę im tego, żeby tak było zawsze.
Na oddziale te same pielęgniarki, znajome twarze, Doktor Majkel zbladł dziś na mój widok i powiedział: tak, wiem, też pomyślałam tego dnia tylko o pani. No raczej: w końcu to w mojej sprawie wisiał na telefonie kilka tygodni. A teraz wszystko na nic.

Śmierć zrównuje wszystko i wszystkich. Podobnie choroba. Wykonuję te same ćwiczenia z piłką, co pan Józef po udarze, tylko jemu idzie to lepiej, sprawniej, szybciej. Pani Ela po operacji kręgosłupa jest skrzywiona tak jak ja, tylko że ona rokuje. Pan Andrzej z dnia na dzień robi postępy w zakresie rotacji, u mnie trzeba się będzie cieszyć z tego, że w ogóle nogę zegnę.

Dopiero na sali gimnastycznej dotarło do mnie, jak bardzo, jak nieskończenie źle jest z moimi stawami biodrowymi, z moimi stawami krzyżowymi, ze mną w ogóle. Kręci mi się w głowie, kiedy wykonuję ćwiczenia na barki i szyję, piłki nie jestem w stanie poturlać nogami po ścianie.
Krioterapia mi się spodobała, lodowatą dyszą dmucha mi w nerki pani o niezwykłym kolorze włosow i spojrzeniu dziewczynki ze szkoły podstawowej. Chodzi otulona w polar, zakłada narciarskie rękawice. Mało mówi, rzadko się uśmiecha. Na oknie przykleiła laurkę od jakiejś małej pacjentki: „Dla pani Anetki z Krainy Lodu” - mówią wczesneszkolne kolorowe kulfony.
Na polu magnetycznym kładzie mnie korpulentna pani o kiczowatekj urodzie i grubej warstwie podkładu w zbyt pomarańczowym kolorze. Ma mocno wytuszowane rzęsy i kryształowe, błyszczące kolczyki. Jest szybka i uczynna.
W sali ćwiczeń dwie panie i pan. Pani Kasia dredy wiąże czerwoną bandaną w czarne kropki. Prawie w ogóle się nie uśmiecha, choć ma wokół ust głębokie bruzdy. Szalenie mi to imponuje – brak uśmiechu, nie bruzdy. Im bardziej próbuję kontrolować mój uśmiech, który bardziej szczodrze go rozdaję. Choć jak nie myślę o tym, że nadmiernie się uśmiecham, to zarejestrowałam, że uśmiecham się naprawdę coraz mniej. Po prostu muszę wyłączyć mój narcyzm i przestać myśleć o sobie. I o tym, czy się uśmiecham, czy się nie uśmiecham. Pokora to nie myśleć o sobie gorzej,m tylko myśleć o sobie mniej.
  • Teraz pani pójdzie się zamrozić, potem zje pani przydziałową zupę, a potem pani przyjdzie na ćwiczenia, dobrze?
Trudno mi było powstrzymać drgnienia kącików ust. Rozbawiła mnie jej udawana powaga. Przygnałam po przydziałowej zupie. Pani Kasia przypadła mi do gustu i póki co to ona prowadzi moją terapię indywidualną.
Ćwiczenia w sali gimnastycznej wykonuję z emerytkami. Oczywiście idzie im lepiej ode mnie i dzisiaj już dwa razy usłyszałam teatralny szept: pani patrzy, taka młoda, a taka niedołężna. Druga pani powiedziała: niby to młode, a takie do niczego.
W takiej atmosferze minęło mi dziś przedpołudnie. Pani doktor od rehabilitacji była mojej reakcji na krioterapię ciekawa od rana, zgłosiłam wszystko, czyli zachwyt. W przeciwieństwie do pani świeckiej Stelli. Nie pasowały jej smak zupy warzywnej, smak zupy mlecznej, ilość ćwiczeń, cena paluszków z sezamem w bufecie, stan łazienki, wielkość szafki.

O, i to jej przypadek na książkę. Kiedy po wejściu do sali dowiedziałam się, że leżę z zakonnicą o imieniu Stalla, a naprzeciwko mnie leży pani o imieniu Stella, byłam wniebowzięta. Oraz pewna, że teraz powinnam sobie w Sparcie też wybrać nowe imię – czemu nie Furia albo Konsolata. Bo foch na dobrą zmianę wcale mi jeszcze nie przeszedł.
Panie między sobą wymieniały komentarze na temat wszystkiego: tego, ze właśnie coś im upadło, że widelczyk się zabrudził, że ściany nieodmalowane, że pogoda brzydka, że może je zawiać, że jeden koc to za mało i jeszcze te kolory, kolory tego koca takie nieprzytulne.
Na ćwiczeniach w sali gimnastycznej, które koordynował wczoraj wieczorem pan Michał o dawno niestrzyżonych włosach i płochym spojrzeniu chłopaka z powieści Jurgielewiczowej, zapytał po skończonej terapii:
  • Nazwisko?
  • Trawińska.
  • Imię?
  • Stanisława.
Aha. Czyli Stella aka Stanisława, już rozumiem. W rezultacie moja złośliwa zawsze bałucka podświadomość przez cały obiad kazała na głos nazywać ją panią Wiesią, na co moja lokatorka reagowała wściekłym spojrzeniem gotowej do recydywy.

Poszłam do ogrodu. Zaniedbany, zdziczały, ale nosi w sobie częściowe oznaki dawnego uroku. Strzelają pąki, ganiają się sroki, wrzeszczą na siebie cukrówki. Ziemia zaczyna inaczej pachnieć, powietrze jest łaskawsze, kiedy spojrzeć w niebo pionowo spod nagiego jeszcze drzewa, widać, że piękne, spokojne popołudnia i wieczory już niedaleko.
Za kilka dni będzie trzecia rocznica mojego niedoszłego przekręcenia się w Orłowskim. To już trzy lata. Mój Boże.
Jeśli jestem w Sparcie, to znaczy, że zima już nie wróci.

sobota, 18 marca 2017

Jeszcze w zielone gramy

Wczoraj, w urodziny Kostka, dowiedziałam się, że od 1 marca rząd Beaty Szydło zdecydował, że leczenie takich jak ja jest dla państwa nieopłacalne. Z czegoś bowiem 500 plus oraz kolejne rozbijane rządowe limuzyny trzeba sfinansować.

Moja rozkosz bycia pozbawioną największego bólowego balastu trwała w przekonaniu polityków PiSu stanowczo za długo, bo ponad rok. Rząd radykalnie ograniczył finansowanie leczenia chorób rzadkich, w tym dziecięcych. W tym reumatycznych.

Dlatego uznali za stosowne wyrzucić mnie z programu, nie informując o tym wcześniej.
Dowiedziałam się już na miejscu, przepełniona nadzieją na zbawienny lek, bo od tygodnia naprawdę mnie boli.

Kiedy pani Mirka mi powiedziała, podobno osunęłam się po ścianie. Nie pamiętam tego.

Pamiętam tylko, że minął mnie facet w czarnej bluzie z kapturem z napisem na plecach "Great as fuck".

Iwonka napisała, żebym się nie martwiła, bo "w życiu spotykają mnie też dobre rzeczy, więc i tym razem".
Toot, słusznie na poczynania PiSu wściekła (ja już nie mam na tę wściekłość siły), napisała, że Iwonka jawi jej się ostatnio w roli praskiej mistyczki z motylami i kwiatami kołującym na orbicie eliptycznej ponad jej głową. 

Pielęgniarka z trzeciego piętra wysyczała: "co pani jeszcze w tym kraju robi? Niech pani stąd natychmiast spierdala. Najlepiej do Niemiec. Tam leczenie biologiczne bez problemu dają. A potem pani pozwie polski NFZ i państwo polskie w Strasburgu."

Fakju, dobra zmiano.

środa, 8 marca 2017

Dzień Kobiet

- Panie Fi, Panie Fi, jak słowo daję, przez całą noc śnił mi się Pana brat! Pracowałam z nim w Polanach Surowicznych, wykuwałam w kamieniu dłutem wielkim, o takim. Ale jak wyraźnie, jak długo mi się śnił. Brat Pana. Fakturę jego bezrękawnika Panu odtworzę, nawet to, jak mu się mięśnie przy tym wykuwaniu napinały. I które.
- Niechże panna oddech weźmie, bo mnie przydusza, jak tego galopu słucham.
- Popędzał mnie, żeby szybciej pracować, bo nie zdążymy na pogrzeb.
- Musi, że coś panna niestrawnego zjadła przed snem.
- Nic! Wczoraj miałam globus i tylko wodę piłam.
- Z głodu zatem.
- Wie Pan, co ja myślę, Panie Fi? Że ja bodaj czarownicą jestem. Bo jak Pan mi się śni, to znaczy, że Pan z mocą pracuje. Potem się okazuje, że tak było naprawdę, że Pan po nocy siedzi. Może to jednak korzenie u czarownic.
- Może tak, panno Kaś.
- No wie Pan?!
- A któż to może stwierdzić?
- W kozi róg mnie Pan zagnał.
- Bo ja o rzeczywistości chciałem. Muszę wyjechać, trudno będzie mnie spotkać, bo wyjeżdżam do Tarnobrzega do autora.
- Panie Fi, życzę Panu owocnej pracy. I szybkiej. Niech Pan do mnie szybko wraca, bo ja już będę wiedziała, jak Panu popołudnie nowym autorem zająć.
- Dziękuję, panno Kaś. Pani pozwoli, że nie upokorzę panny życzeniami na dzień kobiet w tych okolicznościach - wśród innych takich.
- Ja Panu życzę, żeby Pana baby nie zjadły. Ostrzą się na Pana wszystkie.
- Zawsze szanowałem panny przenikliwość. Niniejszym panna pozwoli, że się oddalę.

Gdybym umiała się zakochać, to pewnie zakochałabym się w Nim. 

W pracy dziś dwuosobowy męski zarząd zamówił arcysłodki tort toffi. Rzuciły się na niego głównie te z nadwagą i cukrzycą. Wdzięczne nieskończenie za dar. Konrad rozdawał mleko w tubkach, słodzone. Zdziwił się, że spojrzałam na niego pogardliwie. Trudno, żebym spojrzała inaczej, jeśli do jednej fruzi wcześniej powiedział: "chociaż jak to wyssysasz, popatrzę". Brawo, firmo. Piękny poziom prezentujesz.
A potem w autobusach i tramwajach te rozanielone, obładowane zakupami, zmęczone kobiety, dziewczyny, nastolatki, chichoczące podlotki z rozmazanym błyszczykiem. Za jeden wiecheć gotowe są zapomnieć o wielu godzinach udręki, zmęczenia, poniżeń, robienia z nich zmywaka i podnóżka. Za jeden wiecheć i tubkę słodzonego mleka.
Same jesteśmy sobie winne.     

Nic już nie jest tym, za co się podaje. Ustalenia z ostatnich dni:
- kiełbasa to pomidor

- Ellen DeGeneres to kobieta o imieniu Beata
- Tusk to kandydat niemiecki
- PiS to Prawo i Sprawiedliwość
Wiewiórka nie jest męczennicą Szyszki, Jakóbiak był i nie był u Ellen, "La La Land" dostał Oscara i nie dostał, Jethon walczy choć nie wie o co, Żakowski przeprasza za wolność słowa na antenie Tok FM, PiS broni kolejnego TW bo "swój", Duda je mięso w piątek...

Innego końca świata nie będzie.

poniedziałek, 6 marca 2017

żegnaj, poniedziałku

"Ale jeśli ktoś z was przeżył kiedyś coś podobnego - jeśli płakał całą noc, aż zabrakło mu łez - to wie, że w końcu przychodzi pewien szczególny rodzaj spokoju. Człowiek czuje się tak, jakby już nic nigdy nie miało się zdarzyć."
C. S. Lewis

niedziela, 5 marca 2017

Micwa prawdziwego umiłowania

Wiosna. Może i śnieg jeszcze któregoś dnia obraz świata wynaturzy, ale wiem, że mróz już nie wróci.

Jutro nad ranem jadę do Bogny, dawno się z nią nie widziałam. To niedobrze. Po ostatnim intensywnym otwarciu powinnyśmy zobaczyć się najpóźniej w ubiegłym tygodniu. A jednak wytrzymałam. Poradziłam sobie z atakami paniki, wszechogarniającym strachem i nieznanym dotąd uczuciem nagłej żądzy mordu.
A także udało mi się tę agresję przynajmniej częściowo skanalizować - ucierpiała tylko kanapa, ale za to oszczędziłam częściowo biodro.
Iwona jest zaskoczona kondycją moich pleców. Odgraża się tylko, że ta reszta złości, której wyzwolić nie potrafię, za mocno zasiedziała się na biodrze. W planach jest wbicie dwunastocentymetrowej igły w okolice krętarza. Boję się tego bólu, choć to niedorzeczne. Mam za sobą dużo gorszy.

Afgańska Siostra wyleciała dziś do Indii, zadzwoniła z samolotu. Nie tak, że sama z siebie, nie. Życzyłam jej dobrej podróży smsem. Dobrze, że była w samolocie. Bo z pracy ani nie odpisuje, ani nie oddzwania. Dziękuję ci, podróży służbowa, że choć przez moment mogłam głos Asi usłyszeć. Niech leci bezpiecznie. I wraca cała, zdrowa, pełna wrażeń i nowych doświadczeń.  

Z Toot spontanicznie w miniony wtorek po pracy odwiedziłyśmy Ochotę. Ani ja, ani ona nie miałyśmy na to czasu. Ale jednak poszłyśmy. Powspominać dawne czasy, drzemiące arystokratyczne uliczki Filtrów, kocie mignięcia w oknach.
Zatrzymałyśmy się też przed naszymi dawnymi oknami. Chyba zmienił się właściciel, bo kraty zdjęte, w środku coś na kształt aranżacji meblowej, moja ulubiona swego czasu szafa gdańska zniknęła. A tak mi przypominała Dziadka.
Na jednym z murów znalazłyśmy mural z wściekłymi psami. I wiedziałyśmy, że tak samo można wizualnie określić debatę publiczną.
- Wiesz co, tęsknię za naszym wspólnym mieszkaniem, że ci wyżerałam zawsze chleb i nieraz zajebałam buty. Ale mózgi to nam od sztuki wtedy aż furkotały. Wiem, że ty tam zostałaś i jesteś kosmitką, bo nie wiesz, co to jest Tinder, ale ja ci tego zazdroszczę - powiedziała mi na Mianowskiego w swoim stylu Toot.
A ja wiedziałam, że wiele ją to kosztowało i to jest wielkie wyznanie miłości od Madzi. I wyraz szacunku najwyższego. 


Może to właśnie to jest ta osławiona bliskość? Że nawet jak nam czasem z naszymi charakterami nie po drodze, to jednak krótkie spięcie atmosferę rozładowuje i drepczemy dalej, nawet w równoległych bajkach? Wiele raz miała do mnie pretensje za jej krytykę. Ale nie dlatego, że się z nią nie zgadzała. Odpowiadała podobnym, a ja reagowałam niesomatyzująco. Może to jednak jedna z niewielu naprawdę zdrowych relacji w moim życiu, nieobliczona na żadne zyski, kurtuazje towarzyskie, bicia w przelocie, roszady wizerunkowe. Tak po prostu. "Nie mów do mnie, bo mi źle" - ale nigdy nie "weź, nie pierdol". Ani żadne z animalnych określeń też nie padło. Mimo całej podkarpackiej Madzinej bezczelności. Jakoś ten szacunek w erze Tindera udało się do siebie nawzajem zachować. 
Jest coraz piękniejsza, co z dumą i satysfakcją stwierdzam. Obcięła i rozjaśniła włosy. Nabrała sznytu z wybiegu dla modelek, charyzmy gwiazdy rocka. Bardzo słusznie robią mijający nas panowie, że włażą z wrażenia na słupy. Jeszcze tylko reszta Bólu niech z niej po odwiedzinach Śmierci zejdzie. I rozkwitnie Toot.

Nogę dało wiele tygodni nieobecności u Kostka. Na pewno już chodzi. Nie mogę, nie umiem do nich pójść. Nie mam siły.
Dzisiaj mijałam blok do nich prostopadły, bo zmierzałam po Pandę.
Słońce wdzierało się niekontrolowanie do środka widnego mieszkania. Przy oknie siedział szpakowaty pan, trzymał na kolanach kilkuletnią dziewczynkę. Razem sadzili rzeżuchę. Stanęłam pod tym oknem z rozchylonymi ustami. Czułam, jak rozszerzają mi się oczy. Przyspiesza serce. Przełykałam ślinę jak Kropka, kiedy podkrada plaster szynki z lodówki, a ona nie dostanie swojego kawałka.
Jedno było inaczej niż zazwyczaj. Świadomość nie nakładała na mnie lodowatego klosza żalu. Stanęłam na chodniku mocniej, pewniej. Zdecydowana i jakby pogodzona z tym, że tak już będzie. Już wiem, do czego Bogna przez tyle miesięcy mnie przygotowywała. Właśnie do tego. Żebym stanęła pomiędzy egzotyką rodzinnego ciepła w oknie a eleganckim pasmem wypielęgnowanego ogródka z Gocławia z napisem "nie wchodzić do strumyka" i miała odwagę powiedzieć: tak już będziesz, Kasiu, stać. Na pograniczu. I będziesz losowi wdzięczna, że przeżyłaś. I że wciąż widzisz. Możesz widzieć. Możesz czytać.  Choroba nie zabrała Ci wzroku. I będziesz z tą swoją osobnością, odrębnością, pogodzona. Nie, to nie znaczy, że nie będzie ci przykro. Nieraz będzie. Ale nie będziesz już się na sobie za tę odrębność mścić. Nie będziesz dodatkowo karać siebie za to, że nie pasujesz. I nie potrafisz dostosować się do miałkości small talków, mentalnego płaskostopia i niedorzeczności kontentu social mediów. I zamiast spuszczać głowę, kiedy wszyscy szydzą z twojej miłości do czytania, jeszcze mocniej się w tę odrębność zanurzysz.   

  
Dziś pojechałam na Powązki, bo przecież był Dzień Pisarza, a ja do Bolka dojechać nie mogłam. Zapaliłam mu znicz, zaśpiewałam, pocieszyłam, że i tak ci, co się znają, świętują jego rok. Że tylko mali ludzie oficjalnie odwołali obchody Roku Leśmiana, zamieniając je na rok kolejnej Matki Boskiej i żołnierzy wyklętych. Nie martw się, Boleś, my nie zapomnimy. Żarliwości Twojej, kadencji królewskiej, obrazowania niespodziwnego, tkanego ze światła.      

Potem pojechałam na cmentarz żydowski śladami Abrahama Ostrzegi.
I dopiero tam poczułam, że jestem w domu.

Cisza organiczna, cielesna, otulająca. Milczenie omszałych macew. Liternictwo, które jest samo w sobie dziełem sztuki. Jęk nagich drzew nad Dołami Śmierci, czujność potężnego kruka, który przez cały pobyt na cmentarzu mnie nie odstępował, stukot moich butów w Alei Głównej, który wydał mi się niestosowny i niegodny. Gojka jako turystka. Nie miałam jednak ściśniętego gardła. Czułam wielką pokorę i zachwyt jednocześnie. Tak, to dopiero drugi dom, przyszłość nasza. Ale bez tej niedorzecznej rewii mody na polskich cmentarzach. Bez konkursów na najpiękniejszy pomnik.


Zatrzymałam się przy pomniku Geni Oppenheim. Czy to było dziecko, czy dorosła kobieta? Lubiła wiśnie? Chodziła na sanki? Zginęła z reki "hitlerowskiego zbira", czy śmiercią naturalną, otoczona dziećmi i wnukami? Nad Dołami Śmierci zatrzymałam się na dłużej, bo miejsce aż ziało czernią. Podobno doły zasypane są dopiero od dwóch lat, wcześniej były dużo głębsze. Musiały takie być. Musiały pomieścić sto tysięcy ludzkich ciał, zrzucane jedno na drugie.
I wtedy usłyszałam śpiew. Melodyjny, tęskny, taki, jak słyszałam na ustawieniach Hellingera po raz pierwszy w Łodzi. Śpiewali młodzi mężczyźni. Nie miałam dokąd odejść, chyba że prosto do dołu. Jakoś odruchowo zasłoniłam głowę chustką. Obok mnie przechodził kondukt. Nie wiem, dlaczego, ale dyskretnie utrzymując odległość, poszłam za nimi. Pewnie z ciekawości, niby dlaczego z innego powodu?      

Jak oni pięknie śpiewali nad tą prostą trumną z nieoheblowanego drewna dębowego. Była w tym ludzka godność, i najwyższy szacunek. Jeden starszy pan rozdarł ubranie po prawej stronie. Czyli pewnie chował brata. A może żonę?
Stałam skulona za drzewem, nie chciałam przeszkadzać rodzinie w pożegnaniu, a jednak tak bardzo chciałam być blisko. Tak mnie ten śpiew wzruszył, te mycki poprawiane, twarze skupione.
W pewnym momencie jeden z młodych mężczyzn spojrzał mi w oczy. Tak bardzo intensywnie to zrobił, że zabrakło mi tchu. Był taki rosły, piękny. Dumny, jakby wykuty z marmuru.
Ruszył w moim kierunku. Oho - myślę - jeszcze znajomości nie zawierałam na cmentarzu. Schylił się i podniósł z ziemi kamyk. Jeden swój, przeznaczony na grób Mortkowicza, obracałam w rękach już wcześniej. Patrzę, a młody bóg idzie w moim kierunku. Nie wiedziałam, co zrobić. No nic, przecież niczego złego nie robię. Czy to straszny blamaż, kiedy gojka w żydowskim obrządku uczestniczy spod niedalekiego drzewa? Z drugiej strony: skąd wiadomo, że jestem gojką? Kto to może stwierdzić?
Podszedł. Stanął naprzeciwko mnie. I patrzył mi w oczy. Nie pytająco. Po prostu. A potem stanął po mojej lewej stronie. Staliśmy tak razem, nasłuchując śpiewów. Czułam, że na mnie patrzy. Poprawiłam chustkę, żeby zasłonić lepiej twarz.
Staliśmy tak jeszcze przez chwilę, a potem on na stojącej najbliżej nas rozbitej macewie położył kamień. Drugi wyciągnął w moim kierunku. Czułam, że zgromadził ciepło jego ręki. Zamknęłam je w lewej dłoni. Wrócił do rodziny, a ja poszłam dalej.

Uparłam się znaleźć tego Mortkowicza. Edelmanowi położyłam kamyk od tego pięknego chłopaka. Umrzeć musi, co ma żyć.

No gdzie ta ulica 7? Jest. Ale kwatera 31? Nie do znalezienia. Wszystko zamazane i omszałe. Przystanęłam przy jednym z nagrobków, na którym umiałam odczytać tylko jedną literę po hebrajsku - gimel. Uznałam moją żałość i cały mój bałucki upór skondensowałam w myśli, że mam robotę do zrobienia. Jak przy żywych nie umiem, to wśród umarłych może coś zdziałam.
Szurały mi pod nogami niezgrabione liście. Obracałam w rękach kamień dla Mortkowicza. Bez niego nie byłoby Leśmiana na papierze. Wydawca. Znawca. Wizjoner. On by się poznał na żarliwości prozy Łukasza. On by wiedział. Gdzieś ty?
Wrzeszczy nade mną to kruczysko straszne. No czego kraczesz? Tak, wiem, nie mogę znaleźć, nie umiem, pierwszy raz tu jestem, no co ja poradzę. A ty? Umiesz znaleźć wszystko, co chcesz? No sama, sama, przecież widzisz. Nie? Nie sama? Ach, racja. Eugenia też jest. Ale nie siedzi mi na biodrze, nie. Pognała do części ortodoksyjnej. Bujała się na mnie na Powązkach, ledwo skręciłam za katakumby. Tutaj jej jakoś swobodniej.
Szuram, liczę. kwatera 31, tyle, ile mam lat. Przypomniałam

Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę, —
Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze.
Leżę właśnie, zapatrzony w wieńców liście,
Uroczyście — wiekuiście — osobiście.
 
Nagle. Znalazłam. Jaki to piękny pomnik. Z trzema księgami wyrzeźbionymi na górze macewy. Leży z żoną. Nie jest sam.
Aż się na ten widok niespodziewany uśmiechnęłam. 

Micwa chesed szel emet. Gojka ją wypełniła.

I wtedy znowu dotarło do mnie, że kamienie są pokrewną ludziom rasą. Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę, ulatniam się tak szybko, jak to ciepło z kamyka. "Postąp wobec mnie z dobrocią i prawdą", bo co innego możesz zrobić po śmierci?
Zatem, Jakubie Mortkowiczu, Ty będziesz wiedział. Ja ten kamyk tak tu tylko zostawię.




Śnią mi się przeróżne niedorzeczności. Na przykład to, że szpital nagle zamienił się w zakład karny, a ja przyglądałam się ostatnim posiłkom mężczyzn. Gwoli ścisłości: jedli chilli con carne z dużą ilością kukurydzy. Patrzyłam na to we śnie, a martwiłam się, że nie zdążę na zabieg do kriokomory. Obudziłam się z myślą, że jestem nikomu niepotrzebna. Za chwilę przyszły do mnie słowa Bogny: "pani Kasiu, proszę sprawdzić, jaka potęga tkwi w tym, że jesteśmy tylko dziurą w podłodze. I że świat sobie bez nas poradzi. Widzi to pani?"
Tak, Bogno Wszechmogąca. Teraz, po prawie trzech latach terapii, widzę to wyraźniej. Teraz oznacza to, że światu nie jestem nic winna. To uspokaja. I koi.

Mirona wiersze rozproszone PIW wydał. W maju - biografia Makuszyńskiego. Leśmiana zbiór poezji też szykują na późną wiosnę. Jest po co żyć.


czym dłużej od długiego myślenia
tym krótsze krótsze myślenie
          co raz
          to myślnąć
na      raz znaczeń
          tyle
          co - ąć 


Jezu, czemu nie widzimy, że to miasto dosłownie stoi na grobach?