wtorek, 22 lipca 2014

Z transformersa do pokolenia 1600

"Jeżeli masz 80 albo 90 lat, doskonale wiesz, że to się nie zmieni. Nie liczysz na awans i podwyżkę, nie marzysz o zrobieniu kariery, o lepszej pracy ani o interesie życia. Nie liczysz miesięcy do końca studiów czy stażu, kiedy zaczniesz normalnie zarabiać. Liczysz tylko dni do pierwszego, do wizyty w przychodni, do czynszu. Niby w kieszeni masz z grubsza tyle, co stażysta, ale w głowie masz mniej. Nie możesz żyć mrzonkami, jak 20-, 30-, 40-latki. Nie przeżyjesz skoku adrenaliny na widok chłopaka, który patrzy na ciebie z pożądaniem, albo gdy umawiasz się z dziewczyną na wino. Nie liczysz nie tylko na seks, ale też na miłe muśnięcia, na pocałunki ani na obiecujące spojrzenie. To się już nie zdarzy. Nikt cię nie chce dotykać. Przez lata nikt nie popatrzy na ciebie z afirmującym zainteresowaniem. Sam tak na siebie nie patrzysz."

To tekst Jacka Żakowskiego z najnowszej "Polityki". Dziwne. nie mam jeszcze trzydziestu lat, a czuję się właśnie tak, jak przeciętny polski emeryt lub rencista. 

wtorek, 8 lipca 2014

Zgubiłam się latu

Nazwa Sadyba oznaczała osadę wojskową na Kresach II RP. Czyli to oznacza, że nawet tutaj, na spokojnym Dolnym Mokotowie, wciąż jestem na wojnie.
Dzisiaj przyglądałam się dokładniej, kto jeździ na Sadybę autobusem. Przesympatyczny przekrój. Dres w neonowych adidasach z taką sama neonową torebką zmierzający do siłowni, dziewczyna z kolczykami w kształcie perłowych kół kartkuje nową powieść Jo Nesbo, gimnazjalista w okularach lotnika kiwa się w rytm muzyki, płynącej ze słuchawek telefonu, całe koło gospodyń miejskich przewożących porzeczki i czereśnie z taką czułością przez zawekowaniem, że nie starcza już jej dla pozostałych uczestników podróży. Patrzą z pogardą, jak wybieram miejsce i siadam. Taksują mnie spojrzeniami od góry do dołu, kiedy wstaję przystanek wcześniej, żeby się rozprostować. Prychają, kiedy wysiadam, trzymając się poręczy u drzwi. Patrzą na moją bransoletkę z wygrawerowanym napisem "Zwycięzca". Napisu nie widzą, ale pociągają nosem. Pewnie z żalu, że one takiej nie mają.

Kamila mówi, że starość się Bogu nie udała, bo i jak miała się udać, skoro Chrystus zmarł, mając 33 lata. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że i młodość mu się nie udała. W każdym razie nie zawsze. Sam miał raczej niewesołe dzieciństwo, o młodości nie wspominając.
Babcia ma ostre zapalenie oskrzeli. Mama wczoraj nakrzyczała na mnie przez telefon z powodu upału. nie dziwię się. Kończy się jej już cierpliwość. Pytałam, czy przyjechać. Póki co Babcię odwiedził lekarz. Zinnat i rosół.
Dzisiaj zadzwoniłam do mamy po 7 i w głosie słyszałam rozpacz. Tym razem jelita i układ trawienny nie dały rady antybiotykowi. mama po łokcie upaprana w produktach ubocznych trawienia na kolanach zmagała się z losem pokornej wobec starości córki. Wiem, że to niewdzięczne, wiem, że to podłe, ale chciałabym, żeby to się już skończyło. Boże, czemu za wszelką cenę chcesz utrzymać istniejące status quo? Moja Babcia zmarła w szpitalu ponad dwa lata temu, w karnawale, wtedy, kiedy zawiozłam ją w sylwestra. Od tamtej pory mentalnie już do siebie nie wróciła. Odrobiłyśmy z mamą zadanie domowe z odpowiedzialności i bezsilności wobec Twoich wyroków. Wystarczająco pochyliłyśmy głowę przed starczą niezbornością, agresją i percepcją na poziomie dziecka. Nauczyłam się przewijać osobę starszą, cierpliwie słuchać o wytworach przelekowanej wyobraźni, znosić oskarżenia o kradzież wkładów anatomicznych i pieniędzy odłożonych na trumnę. Ale ja to nic. Z Babcią mam teraz kontakt okazjonalnie, a nawet jak na mnie patrzy i ze mną rozmawia, nie mam do niej dostępu. Mama ma to na co dzień. grymasy przy jedzeniu, krzyki, płacz, wykrzykiwane modlitwy i telewizor na cały regulator. Nieprzespane noce, intensywny zapach octu, kiedy babcia walczy ze skurczem łydki, oskarżenia o to, że mama zabrała dorobek życia babci i dziadka.
I najgorsza w tym wszystkim obojętność brata mamy, przeplatana telefonami z prośbą o pożyczkę na wieczne nieoddanie. Nie chcę dożyć starości.

niedziela, 6 lipca 2014

Jestem dinozaurem!

Wczoraj się złamałam i połknęłam lek przeciwbólowy. Iwonka pewnie nie byłaby z tego zadowolona, ale musiałam to zrobić. Jestem już taka zmęczona wiecznym stękaniem. Sapaniem przy każdym bardziej zaawansowanym ruchu, np. wtedy, kiedy przychylam się do kosza na śmieci albo strzepuję z tuniki jakiś nadprogramowy paproch.
Ból nie jest teraz aż tak silny jak np. w styczniu, ale potwornie męczy, wysysa ze mnie życiową energię do tego stopnia, że jestem w stanie spać całą dobę, choć jeszcze trzy lata temu byłam zdania, że sen jest potworną stratą czasu. Teraz jestem w stanie spać zawsze, jak na zawołanie, w dowolnej pozycji, w której tylko Eugenia nie marudzi i nie powoduje u mnie grymasu bólu.

Wczoraj przeżyłam jeden z piękniejszych dni w życiu. Dlatego, że był cudownie normalny, niespotykanie spokojny, błogi i nieważki. Wstałyśmy z Afgańską Siostrą po dziewiątej, jednym okiem oglądałyśmy jakiś kuriozalny program śniadaniowy, zamarudziłyśmy w łazience, a później wybrałyśmy się nad rzekę. Najbrzydsza plaża świata pod Mostem Poniatowskiego ma swój urok tylko w obecności Odnalezionej Siostry. A potem słodka smuga tego leniwego popołudnia ukoronowanego lodami na Saskiej Kępie nieoczekiwanie została spotęgowana przybyciem Agnieszki i Marcina. Świeży, młodzi, radości, wzajemnie się wspierający - ile piękna w takich dobranych parach, których sam widok cieszy. Pokazali nam knajpkę, o którą byśmy Kępy w życiu nie podejrzewały. Najedliśmy się tam jak małe bączki, popiliśmy piwem, a potem skorzystałyśmy z zaproszenia na Gocław.
Niemal zapomniałam już, jak smakuje alkohol. Ponieważ nie jestem już tak struta chemią jak jeszcze kilka miesięcy temu, doszłyśmy z Asią do wniosku, że trudno nam się upić. Nie czułyśmy w ogóle w organizmie alkoholu. Równie dobrze mogłyśmy nie pić go wcale, ale białe wino ma to do siebie, że w dobrym towarzystwie smakuje doskonale. Jakby go nie było, a jednak podtrzymuje całość.

W piątek w pracy, kiedy zostałam sama z Tomkiem i pokutując za grzechy ludzkości siedziałam przy biurku do 18, zajrzałam jeszcze tradycyjnie do sieci w poszukiwaniu potencjalnie nowych faktów o mojej tajemniczej chorobie.
Wiedziałam już, że przydarza się ona przeważnie mężczyznom. nie wiedziałam tylko, że przeważnie Skandynawom. Co może wskazywać na moje rodzinne korzenie sięgające lodowatych urwisk i skalnych bezkresów.
Na choroby reumatyczne cierpią nie tylko ludzie. Wydaje się wręcz, że jest to przypadłość tak stara jak sama tkanka łączna u kręgowców. Najstarsze dowody kopalne interpretowane jako zapalenie stawów z zajęciem stawów kręgosłupa pochodzą sprzed 245 mln lat (dolny trias) i są o ponad 100 mln starsze od znanych wcześniej reumatycznych zwyrodnień kości późnojurajskich dinozaurów.
Na tę chorobę nie ma nadal lekarstwa, ale za to naukowcy dopatrują się w niej plusów. Czymś przecież pacjenta trzeba motywować. Co prawda wśród takich jak ja częściej notuje się zachorowania na szpiczaka mnogiego, większe jest również ryzyko zachorowania na wirusowe zapalenie wątroby typu C i AIDS, ale tak się składa, że to drugie w ogóle mnie nie dotyczy, no bo niby jak dotyczyć by mnie miało.
Zawsze zastanawiało mnie to, że kochają mnie bakterie, ale wirusy jakoś podejrzanie trzymają się ode mnie z daleka. Okazuje się, że zawdzięczam to właśnie owemu antygenowi, który co prawda sprawia, że mój organizm sam siebie wyżera od środka, ale uodparnia na różnego rodzaju wredne wiriony, które resztę ludzkości rozmontowują na trzydniówki w łóżkach. A mnie nie. Jestem również odporna na zachorowanie na malarię. Nie wiem, czemu, ale tak mnie ten fakt ucieszył, że przystąpiłam do projektowania mojej przyszłości.

Doszłam do wniosku, że jest to znak z nieba i że, jak podejrzewałam od momentu lektury "W pustyni i w puszczy" w głębokiej podstawówce, jest mi przeznaczona Afryka. Koniecznie najodleglejsza część Czarnego Lądu, gdzie biały wykształciuch z żenującym bagażem wiedzy o kulturze śródziemnomorskiej nie ma pojęcia, jak zareagować na obecność węża, ale za to jest gotów pouczać niepiśmienny lud o wyższości mycia rąk nad magicznymi zamawianiami w oparach haszyszu. Pamiętam jak podczas pobytu w Maroku na środku Sahary poskarżyłam się na ból kręgosłupa. Nade mną stanął nagle zastęp kuzynów Hassana, którzy mruczeli pod nosem jakieś piosenki, dali mi zaciągnąć się haszyszem, a później chodzili wokół mnie, pobrzękując grzechotkami. Dali mi się napić wrzącego naparu z mięty, a później rozpalili ogień i w akompaniamencie bębnów śpiewali piosenki, przerzucając mnie z rąk do rąk i każąc tańczyć. Oddawać cześć słońcu. Kłaniać się swojemu sercu w podzięce za całodobową pracę.
Rano, kiedy wdrapywałam się na wydmę, żeby zobaczyć, jak zza horyzontu wystrzela złocista kula słońca, już mnie nic nie bolało. Uśpili antygen. Pochowali Eugenię, o której istnienie w moim ciele jeszcze wtedy siebie nie podejrzewałam.

Od jakiegoś czasu coraz większą więź odczuwam z wszelkiego rodzaju zwierzętami, choćby był to drób hodowlany. Zaczynam podejrzewać sąsiadkę z pierwszego piętra o to, że katuje swoje psy i jej jamnik wcale nie ma porażenia nerwu, tylko ta pani o spojrzeniu Bazyliszka po prostu któregoś dnia w dzikiej furii złamała mu kręgosłup. Jednego dnia uśmiecha się do ludzi, a następnego przygląda się tak, jakby za chwilę jednym łypnięciem oka miała zmiażdżyć innej ludzkiej istocie T10. Jamnik na pewno ledwo przeżył starcie z jakąś emanacją jej agresji. Na pewno.

Wczoraj zadzwoniła do mnie Ciocia z Ursynowa, bo najwyraźniej po całej rodzinie rozniosła się wieść o moim skandalicznym zachowaniu w Śródmieściu wobec prawie stuletniej Cioci. Wszyscy okazują mi telefonicznie wzmożone zainteresowanie, udzielają dobrych rad, jak to się nie można poddawać i jak to każdy ma dzisiaj jakąś chorobę kręgosłupa, tylko ja muszę wyłączyć moją wrodzoną hipochondrię, skłonność do hiperbolizacji, a skoro o przedrostku hipo- już mowa, to może i powinnam wyzbyć się mojej słabości do zwierzęcego rodu.
Już 245 mln lat temu zwierzęta chorowały na to, co ja. Dowodem na to są zdjęcia biednego, wygiętego działaniami Eugenii archozaura, którego choroba wcale nie wykończyła przedwcześnie. Na koniec wzięła go głodem, bo nie mógł ruszać szyją. Naukowcy nazwali go "władczym jaszczurem". Pewnie zdechł z głodu, bo królewska duma nie pozwoliła mu zjeść tego, co spadło na ziemię. Zrośnięte kości znaleziono na terenie basenu Karoo w RPA. Już tyle lat temu mierzył się z Eugenią. Mój Boże.
Poczucie więzi z braćmi naszymi mniejszymi pogłębiło się u mnie jeszcze z jednego powodu. Jakieś dwa miesiące temu, kiedy Agnieszka zadzwoniła z Magdalenki, powiedziałam, że jeszcze biorę Encorton. Poprosiła, żebym powtórzyła nazwę leku. Była przerażona: "nasz pies to bierze". Beagle Ferdynand, który wiódł sobie szczęśliwe wśródleśne psie życie w zadbanym kojcu któregoś dnia stracił apetyt i popiskiwał. Mniej się ruszał, więcej leżał, był apatyczny i nawet z Tysią nie chciał się bawić, choć psim sposobem reagował na jej obecność machaniem ogona. Kŧóregos razu, kiedy Agnieszka położyła przed nim miskę z jedzeniem, stał jak zaczarowany, bo nie był w stanie schylić się do niej. Lekarz powiedział, że te psy wykazują tendencję do zachorowania na ZZSK. Ferdynand dostał Encorton i po tygodniu był jak nowy.
Ciocia Ursynowska zadzwoniła wczoraj i w bezmiarze szczerości skomentowała: "wiesz, ja teraz naprawdę jestem w stanie uwierzyć, że coś się u ciebie może dziać z jelitami. Bo Ferdek po tej kuracji nieustannie ma sraczkę."
Kto by to pomyślał, że los naszych braci mniejszych będzie rodzinnemu sercu bliższy niż mój los bałuckiej znajdy. Ale skoro łaskawiej patrzą na mnie przez pryzmat psiej dolegliwości, to może właśnie zwierzętom zawdzięczamy ogólną zdolność empatii? 



Weekend mimo wszystko upływa pod znakiem wyimaginowanej tęsknoty za Fantomowym nieruchomym spojrzeniem. Nieuzasadnionej tęsknoty, bezpodstawnej. Głębokich rozmyślań nad znaczeniem słówka "alesz". Wspomnienia szeroko otwartych oczu i muskającego mój policzek troka od bawełnianej bluzy w kolejce po autograf Świetlickiego.
Do krzyża boleści przybiłyśmy się jeszcze z Siostrą odtwarzaniem piosenek Geppert i miażdżącej interpretacji "Tomaszowa" Kingi Preis. I taki weekend zawieszony pomiędzy słodkim far niente i wichrowym wzgórzem smutku jeszcze przez wiele lat nie da się zapomnieć.

Na krańcach mojego ciała,
tam, gdzie skóra,
czekaj na mnie.
Przyjdę, ale to tak daleko.

(A. Kamieńska, "Randka")