wtorek, 11 listopada 2014

Sprzątam

Powoli, po kawałku, na tyle, na ile pozwala mi zesztywniały radośnie kręgosłup i na tyle, na ile pozwala mi głowa.
Razem z zalegającymi od miesięcy, zakurzonymi i zżółkniętymi egzemplarzami  "Gazety Wyborczej", ulotkami promocyjnymi, katalogami wysyłkowych sklepów odzieżowych, przedartymi biletami z przedpremierowych pokazów i pogniecionymi chusteczkami higienicznymi z mojego życia po kawałku znikają pielęgnowane od lat nałogi, dziwactwa i małe zboczenia. Jeszcze nie dla wszystkiego znajduję miejsce, nadwyżki upycham na kupę, wciskam w kąt, pod łóżko, do szafy, ale z mocnym postanowieniem poprawy i już nie tym o charakterze słomianego zapału.
Mama Alicja powiedziała, że, żeby zrobić porządek, najpierw trzeba zrobić burdel. Mocne to określenie, ale jakże celne. Drżące "r" mieści w sobie całe pokłady znaków zapytania, frustracji, agresji kierowanej dotychczas do wewnątrz. Od trzeciego spotkania z Pani Bogną zaczyna się wypracowywać jakiś algorytm postępowania. Jeszcze nie umiem go rozpisać, pewnie nigdy nie będę umiała ze względu na moje żałosne matematyczne dokonania w szkole, ale w większości zadania domowe robiłam na czuja i wtedy zazwyczaj trafiałam w dziesiątkę. Nadmiar myślenia bywał dla mnie zgubny. Może i teraz tak trzeba: intuicyjnie, bez nadmiernych analiz, po prostu.

Wszystkiego starać się mniej. Nie gromadzić, nie odkładać, nie pędzić, nie mnożyć, nie multiplikować. Przygotowywać wydanie drugie poprawione swojego świata.

Zadziwiająca jest skuteczność profesjonalnych metod terapeutycznych. Tych, które potrafią błyskawicznie przejrzeć mój kabotynizm i silenie się na robienie dobrej miny do śmiercionośnej gry. Przejrzała mnie. Od razu. Ale pokazała to dopiero na trzecim spotkaniu, kiedy uśpiła moją czujność. Ukłuła mnie palcem pod żebrem, kiedy najmniej sie tego spodziewałam. "A teraz panią trochę zdezorientuję" - powiedziała, spokojnym gestem wyjmując z szafki plastikową torbę z kamieniami. Ucieszyłam się, że to jakaś gra, w której będę mogła wykazać się błyskotliwością, sprytem, refleksem, który będzie można docenić, pochwalić mnie za niego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zarejestrowałam u siebie spojrzenie zdumionego dziecka, które po raz pierwszy w życiu ogląda w cyrku żonglującą małpę. A tymczasem patrzy z otwartą buzią na siebie. Jaka jestem nieskomplikowana i jak łatwa do przejrzenia. jaka na pozór twarda i wytrwała, przywdziewając szaty wymachującej nad głową złotą klingą Walkirii, a w środku siedząc w kucki jak przerażone szczenię, które moknie przy autostradzie pełnej ryczących samochodów.

Kazała mi wybrać trzy kamienie: taki, który obrazuje mnie, mój ból i moją mamę. Ja - oczywiście, płaska, szara, z tendencją do zaokrąglenia, ale niemożliwa do zamknięcia w doskonałym kształcie. I z defektem na wierzchu w postaci dziury, ułomności. Nie dość, że nudna, oczywista i nieforemna, to jeszcze dziurawa. Oto ja. Mama - kamień w kształcie jaja Faberge, marmurkowy, brązowo-szary, taki, którym można skutecznie potłuc potylicę. Na początku ją ustawiłam. A w środku? Piękny, kolorowy, opalizujący jak jajko w święconce ból. Różowo-turkusowy. Nieduży, ale zgrabny. Takim dobrze się okna wybija. Mniejszy ode mnie, ale przytłaczający swoją różnorodnością. Dopiero po dwóch godzinach zwróciła uwagę, że jest w kształcie serca. I stoi pomiędzy mną i mamą. Mama widzi ból, ale nie widzi mnie. Ból patrzy na mnie, ale ja stoję do niego odwrócona plecami. Uciekam. Zamykam oczy i udaję, że go nie ma. Albo że jest częścią teatralnej sztuki, którą jako zmanierowany recenzent muszę oglądać, ale mnie ta sprawa nie dotyczy.
Na co pani patrzy, pani Kasiu?
Jak to: na co? Przed siebie. Ale przed panią pustka.
No tak, patrzę na wszystko, czyli na nic. Skąd mam wiedzieć, jak wygląda mój cel, jeżeli nie wiem, jak wygląda moje źródło?
Poprosiła, żebym wybrała jeszcze jeden kamień, który będzie obrazował to, do czego dążę. Wybrałam iście księżycowy. Srebrzysty, opalizujący, radosny jak czujne spojrzenie Fantoma na słonecznej Ochocie, jak jego uśmiech na Nowym Świecie, kiedy powiedziałam: "przepraszam, że nie mogę być", a On powiedział: "Przecież już jesteś". Kamień o strukturze tak nęcącej jak zapach świeżej farby drukarskiej, kiedy jeszcze ciepłą książkę niosę z księgarni albo przedpremierowo ze spotkania autorskiego. Świetlisty jak radość ze spotkania z Panem Fi, z którym wymieniam trzy zdania, a potem każde z nich pracuje we mnie miesiącami, bo jestem przekonana, że Leśmian się w nie wcielił. Tajemniczy jak spojrzenia nowo poznanych ludzi, pełne znaków zapytania; wyrzucają z siebie swoje historie, kiedy siadam przed nimi z dyktafonem, a potem pytają zdziwieni ni to mnie, ni to siebie: "dlaczego ja w ogóle pani o tym mówię?"
Niezłomny w swojej strukturze, nieuchwytny, niespotykany, rzadki. Złudny w swojej prawdziwości. Niby po nic, a wygląda, jakby jego obecność ktoś zaplanował. Tak wyglądał kamień księżycowy moich pragnień. O nazwie Utylitaryzm, bo jakże inaczej nazwać moją ciągłą potrzebę kłaniania się życiu w pas i składania mu hołdu na siłę?

Piąty kamień był najpięknieszy. Kształtem matkę przypominający, ale od niej bardziej regularny i bezpieczniejszy. Jakby bardziej stylowy. Konkretny kolor ochry poprzecinany paskami bieli z jednym paskiem na skos, jak na fotografiach umarłych. Ale ja pomyślałam o krawacie. "Elegancki taki, ładny, prawda?" - żałośnie szukałam aprobaty u terapeutki. Patrzyła spokojnie, czujnie, nieubłaganie. Jakby miała zdjąć szwy. Opatrzeć ranę. Przemyć betadyną. A potem zabezpieczyć na powrót miękkim opatrunkiem, z którego w najbliższych dniach wszystko, co złe sączyć się będzie.
Kamienie są pokrewną ludziom rasą. O ile kamień matki, bólu, mój i księżycowy stanęły w jednej linii, nie widząc siebie nawzajem, o tyle kamień ojca zawisł nade mną. Ale nie jak ten na Playa Roja, kiedy kawałki łupków spadały mi na głowę z zamiarem pozbawienia życia. Był jak tarcza ochronna dokładnie nade mną. Widział mnie. Patrzył na mnie. Ale widział też mamę, ból i kamień księżycowy. Patrzył i widział. Drżącą ręką go tam umieściłam. I tak mi się ta konfiguracja podobała. W kolorach ziemi, z zachmurzonym niebem mojego istnienia na samym brzegu, na linie nad przepaścią końca historii rodzinnej, której nie przedłużę, ale którą z drugiej strony oświetla księżycowy kamień.
I kiedy myślałam, że najtrudniejsze i najgorsze mam już za sobą, Pani Bogna z głębin swojego spokoju powiedziała: niezwykłe jest to, że nie chowa pani żalu ani urazy do ojca. Nie buntuje się pani, nie awanturuje. Wszystko pani wybaczyła. Zrozumiała, nie wiedząc nic. Przyjęła jak każdą inną historię, wciąż czekając, że usłyszy tę najważniejszą w swoim życiu, tę jedyną, na którą naprawdę czeka. Znalazła pani miejsce dla ojca w swoim sercu.

Jak się tak przyjrzeć temu ostatniemu zdaniu, to spełnia wszystkie kryteria literackiego kiczu. Postawiłabym za nie jedynkę. Za egzaltację, za brak konkretów i zdecydowania, zgrabny ogólnik bez desygnatu, który Pan Fi nazywa niepotrzebną "ślicznotą". A jednocześnie to zdanie, wypowiedziane spokojnym, ściszonym głosem Pani Bogny uderzyło we mnie z siłą jakiejś broni rakietowej masowego rażenia. Prosto w splot słoneczny. Ojezus, jak to bolało. Jakie to było straszne. Jak to było skandalicznie i niespodziewanie prawdziwe. Realne jak głowica wiertarki wkręcana prosto w kość, która okruchami okostnej strzela na prawo i lewo. Niespodziewanie, zza węgła, tu i teraz. Ale było jak jedno ostre chirurgiczne cięcie, po którym w moim ciele, wraz z uderzeniem bólu w biodrze, rozlała się po mnie życiodajna fala ulgi. Kiedy przygotowana byłam na prognozowany lodowaty strzał z armaty, jak ogłoszenie diagnozy, jak matczyna konstatacja o moim bezwartościowym istnieniu, w otwarte ramiona przyjęłam tąpnięcie beli aksamitu. Wpadłam w ten materiał, szamotałam się w nim, im bardziej się szarpałam, tym bardziej malało prawdopodobieństwo zrobienia sobie krzywdy. To już, to tutaj, tu boli. Już nie trzeba szukać dalej. To ten przyczep ze stanem zapalnym cię spowalnia. Nacisnę i przytrzymam, a ty mi powiesz, kiedy ból się wyciszy.

Iwona i Pani Bogna nigdy się nie widziały. A metoda zdaje się być podobna. Tak jak sprawne ręce Iwony sprawdzają po kolei, co w moim ciele zrobiło mi niespodziankę w postaci żarzącej się paczuszki ze skondensowanym bólem na wycieraczce, tak słowa Pani Bogny szukają i odnajdują. Mimo tego, że się chowam, że uciekam, udaję, nastawiam się inną stroną, żeby nie od razu udało się mnie rozpracować i zlokalizować. Ona zawsze znajduje. Sprawnym palcem dotyka całego nerwu wzdłuż, przesuwa po nim jak po strunie z włosia i wydobywa dźwięk.
Dlaczego pani wstrzymuje oddech, pani Kasiu?
Bo boje się, że się rozpadnę.
Co to znaczy?
Że zacznę płakać w głos.
A kiedy to pani ostatnim razem robiła?   

Pamiętałam. To znaczy zapomniałam, ale mi się przypomniało. A może nie chciałam pamiętać. Łzy to taki wielki dar, był taki czas, że go nie dostępowałam. W końcu mama mnie uczyła, że płacz jest przejawem bezsilności, wstyd takie rzeczy pokazywać.

W Polskim Busie wydawało mi się, że w środku płacze we mnie dziecko. Nie płacze. Wydziera się. Krzyczy jak obdzierane ze skóry. Serce mi dygotało. Nie wiedziałam, jak usiąść, żeby nie rozwrzeszczeć się z bólu. Łyknęłam Diclo Duo. Nie działa. Cholera, nie działa.
Kiedy dojechałam do Warszawy przed północą, byłam więcej niż pewna, że ból mnie zabije. Że to już ostatnie moje chwile. Całe ciało darło się z niewyobrażalnego bólu, łącznie z lewym ramieniem. Jezu, może wreszcie serce tego nie wytrzyma i to się skończy, może tej nocy - myślałam, przytulając do siebie telefon i zastanawiając się po kolei, do kogo napisać. Do Mamy Ewy, do Marcina i Agi, do Pani Alicji, do Mamy Asi, do Kamili i Maćka, żeby uściskali kudłaty łeb Kapsla, do Iwonki - z podziękowaniem, że widziałam wiosnę na Saskiej Kępie, do Justyny, żeby wierzyła w siebie i medycynę, do Pio, żeby odbierając Oscara pozdrowił mnie przez mikrofon (wtedy do piekła na pewno dotrze jego głos) i do Afgańskiej Siostry, żeby nigdy nie ustała w oczekiwaniu na Dobrą Miłość. Pomyślałam, że zanim napiszę wszystkie smsy, śmierć mnie na pewno dopadnie, a nieładne to umierać ze smartfonem, zaczęłam więc w myślach rezygnować z wstępnego pomysłu. A potem nagle, kiedy walczyłam z lewą stopą, żeby położyć ją na łóżku, pomyślałam: Chryste, jutro rano hiszpański! Jak ja w takim stanie dojadę na Nowowiejską? A, racja, przecież umrę, to nie dojadę. Victor już nie zaśmieje się z mojego żartu o hiszpańskim winie i nie opowie o siedmiu imionach swojej mamy. No tak, szkoda, fajne były te lekcje. I nawet pracę domową odrobiłam w Polskim Busie. Z rozsypanych słów ułożyłam zdania i odmieniłam czasownik "być" we wszystkich osobach. A on tego nie przeczyta. Co za żałość.
I ta iskra hiszpańska najwyraźniej przeważyła. Obudziłam się o 6.15 pewna, że już umarłam. Nie, chyba jednak nie umarłam, bo budzik w telefonie się drze. Czym tu ruszyć, żeby ból mnie nie zabił jednak o poranku? Zaczęłam od ramienia. A jednak. Ruszam się. Czy mi się zdaje, czy nie boli tak, jak wieczorem? A noga? Patrzcie, państwo, rusza się tak jak co rano. Z trudem, ale się rusza. No a bark? Też skrzypi, ale mnie dźwiga. A lędźwie? Zabetonowane, ale tak jak co rano. Nie gorzej. Nawet powiedziałabym, że lepiej. Usiadłam. Potem wstałam. Czy ja śnię ciągle? Czy kiedykolwiek bym przypuszczała, że spondylostandard mnie ucieszy? Wstałam. Kawa. Hiszpański przecież. W przedpokoju już wiedziałam, że pracę domową Victor mi sprawdzi.

Po centymetrze. Pełznę po centymetrze. Czołgam się w tempie ślimaczym, spowalniana czymś nieustannie. Ale ciągle przed siebie, mimo wszystko do przodu. Niewytłumaczalnie. Zaprawdę, do klęski nie jesteśmy stworzeni.