Napisała do mnie autorka. Kilka lat temu zrecenzowałam jej książkę. Teraz wydała zbiór wierszy. Wiersze niedzisiejsze, więc nikt nie chce czytać, a co dopiero pisać o nich. Poprosiła mnie o lekturę tomu. I przypomniała mi to, co napisałam pięć lat temu. Pięć lat temu.
Babciu, czy już wtedy przygotowywałaś mnie na swoją Śmierć?
Nadal nie wierzę, że to ja napisałam.
Ile odwagi trzeba, żeby napisać śmierć? W jakich szkołach zdobywać
wiedzę, żeby nauczyć się jej na pamięć, uodpornić na jej wątpliwy sens,
uporządkować wspomnienia? Czy jest taka religia, która unieśmiertelnia w
słowie?
Nie wiem nic o Annie Augustyniak. A w zasadzie niewiele.
Ostatecznie nie ma to znaczenia. Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi.
Jeśli autorkę utożsamić z narratorką „Kochałam, kiedy odeszła”,
dowiadujemy się, że towarzyszyła odejściu swojej matki. Przez długi
czas. Mama przez dwadzieścia lat i trzy miesiące chorowała na raka
piersi z przerzutami do kości. Książka jest zapisem wspomnień z
ostatniej drogi, wzajemnego uczenia się siebie i bolesnej lekcji
stawiania pytań najprostszych.
Książka jest utkana z cierpienia
własnego i odchodzącej matki. I z pamięci, która jest tym, co wydaje
się, że zapomnieliśmy. I dlatego boli. Wyrzutem, że „innej drogi do
wieczności nie ma. Tylko po trupach”. I hołdem złożonym Tej, która
urodziła.
„Kochałam, kiedy odeszła” to również dyskusja z Bogiem.
A ta, jak wiemy, wymaga odpowiedniego doboru słów. Augustyniak sięga
zarówno po święte księgi, psalmy, modlitwy, teksty kultury i popkultury.
Spłowiałe klisze językowe odżywają na kartach tej książki i znów blakną
w obliczu utraty kogoś, komu się życie zawdzięcza. Bo przecież swoje
ciało zawdzięczamy innemu ciału. Bez niego nie ma życia, przez nie staje
się śmierć. Choć tak kruche i na cierpienie podatne, jest tym, dzięki
czemu określamy siebie jako ludzi. Nieznośny fizyczny ciężar odchodzenia
otwiera nam skrzypiące drzwi metafizycznych znaczeń.
Kiedy jednak
pojawia się śmierć, i język zdaje się zamierać. Matka leśmianowsko
zaistniewa w okruchach, obrazach, szczątkach i fantomach: „Cieni
wypatruję na schodach, naściennych migotań, nagłych skrzeń między
szybami w oknach. Oczekuję twojego przyjścia w nowiu. (…) W każdej
formie cię chcę, tylko nie umarłą”. Wspomnienia bronią się przed
złowieszczą fizjologią, powieleniem pamięci ciała, które przegrało
nierówną walkę z rakiem. Cielesna powłoka prowadzi na drugą stronę, ale
jednocześnie jest tym, co w doczesnym życiu najbardziej ukochaliśmy.
Daje poczucie prawdziwego istnienia, potwierdza je, ale gwarantuje nam
też, że ze śmiercią jednak w jakimś sensie przegramy. Smutny, piekący,
cielesny paradoks.
W centrum wspomnień znajduje się Matka,
żywicielka, obecna od początku, istniejąca nawet wtedy, kiedy już jej
nie ma: „moja cielesność jest boska. Żeby nie pozostała w ukryciu, matka
musiała umrzeć.” Namaszczona kobiecością matka jest wywyższona i
poniżona. Jej ciało daje życie, ale i daje śmierć. Nie traci przy tym
jednak nic ze swojej boskości. Takie spojrzenie, zarówno pozbawione
nadmiernego sentymentalizmu, jak i brutalizacji, przypomina konwencję „W
imię Matki” autorstwa Erriego de Luki, włoskiego pisarza, którego
zaledwie dwie książki możemy przeczytać w języku polskim. W jego książce
ciało Miriam nie tylko jest tymczasowym mieszkaniem Zbawiciela, jest
przede wszystkim ludzką własnością, choć i ludzkim przekleństwem.
Forma
książki przypomina trochę cykl trenów, trochę dziennik, trochę
wspomnienia z podróży. Wpisuje się w nurt literatury funeralnej, starej
jak ludzkość, a przez to wiecznie żywej. Przykłady można mnożyć, tak jak
mnożą się śmierci. Bo każda jest niesprawiedliwa, jeśli dotyczy
ukochanej osoby. Począwszy od „Trenów” Kochanowskiego, przez Różewicza
„Matka odchodzi”, aż po rozdzierającą książkę napisaną po śmierci
ukochanej córeczki Holendra P.F. Thomese „Cień dziecka” rozpościera się
literacki całun, który ma ukoić stratę. Jednym z najcenniejszych i
najbardziej przejmujących świadectw oswajania śmierci, czyli przeżywania
żałoby, jest „Smutek” Clive'a Staplesa Lewisa, w Polsce znanego jako
autora „Kronik Narnii”. Dla mnie najważniejszym wnioskiem, który
zapamiętałam z jego wspomnień po śmierci żony, było zdanie „częścią
każdego cierpienia jest cień lub odbicie tego cierpienia; fakt, że nie
tylko cierpisz, ale także musisz wciąż o tym myśleć.” To paradoks:
„Kochałam, kiedy odeszła” zdaje się pełnić funkcję terapeutyczną, ale
bez powtórnego przeżycia bólu i wspomnienia bólu nie ma
rekonwalescencji. Musi być zwielokrotniony, przeżyty każdego dnia na
nowo, w każdym wspomnieniu, w każdym przebłysku nieustannej obecności, w
pojedynczym wyrzucie sumienia, że można było zrobić więcej i lepiej.
Cudom towarzyszą cierpienia, ale cierpieniu nie zawsze cuda. Jak na
zbawienie czeka się na rozdarcie nieba, apokaliptyczne trąby, pęknięcie
ziemi. A tu tylko cisza, słońce, powtarzalne czynności pogrzebowe i
żadnych światowych zgliszcz. Całopalenie, ciało-palenie, gorączka
oczekiwania i bezsilności – to odczucia pojedyncze, nienazwane i
nieopisane, a mimo tego wspólne. Każdy z nas przeżywał kiedyś żałobę,
każdemu wydaje się pojedynczym końcem świata, a tymczasem niebo takie
tragedie wchłania od wieków błękitnym okiem. „Kochałam, kiedy odeszła”
jest także zapisem skargi na nieuchronność ludzkiego losu.
Widać
tu rękę reportera, ale i humanisty, który gniewa się, że lata w
bibliotekach nie dają właściwego oręża do słownej walki z tym, co
nieuniknione. Zapis odprowadzania własnej matki i współodczuwanie w jej
drodze krzyżowej wymagają wielkiej odwagi i ciągłego podważania krawędzi
bolesnej rany. Z drugiej strony to niezbędne, żeby ją oczyścić,
odchodzenie w sobie przepracować, „stworzyć z materii cierpienia/ rzecz
albo osobę”. Przed założeniem Rzymu i po założeniu pękała skóra,
otwierały się rany, za Rembrandta i za Moneta przeprowadzano mniej lub
bardziej udane amputacje, ból wciąż szarpał i rozrywał na strzępy, a
pomoc drugiego człowieka nie była w stanie przekroczyć progu nadziei
cierpiącego. O tym także jest ta książka.
Jak to jest, że
cierpienie wieńczy wszystkie intymne relacje międzyludzkie i jest ceną,
jaką płacimy za nasze prawo do miłości? Tę książkę trzeba sobie dozować.
Z różnych powodów. Przewaga literatury nad śmiercią polega na
możliwości wyboru. Cierpienie z kolei wymaga większej odwagi niż śmierć.
Poruszające, odważne, prawdziwe świadectwo tego, co nazywamy
człowieczeństwem.
Anna Augustyniak, "Kochałam, kiedy odeszła", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2013.