czwartek, 1 lutego 2018

Mamo. Bólu. Rozłąko

Napisała do mnie autorka. Kilka lat temu zrecenzowałam jej książkę. Teraz wydała zbiór wierszy. Wiersze niedzisiejsze, więc nikt nie chce czytać, a co dopiero pisać o nich. Poprosiła mnie o lekturę tomu. I przypomniała mi to, co napisałam pięć lat temu. Pięć lat temu.
Babciu, czy już wtedy przygotowywałaś mnie na swoją Śmierć?

Nadal nie wierzę, że to ja napisałam.


Ile odwagi trzeba, żeby napisać śmierć? W jakich szkołach zdobywać wiedzę, żeby nauczyć się jej na pamięć, uodpornić na jej wątpliwy sens, uporządkować wspomnienia? Czy jest taka religia, która unieśmiertelnia w słowie?

Nie wiem nic o Annie Augustyniak. A w zasadzie niewiele. Ostatecznie nie ma to znaczenia. Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Jeśli autorkę utożsamić z narratorką „Kochałam, kiedy odeszła”, dowiadujemy się, że towarzyszyła odejściu swojej matki. Przez długi czas. Mama przez dwadzieścia lat i trzy miesiące chorowała na raka piersi z przerzutami do kości. Książka jest zapisem wspomnień z ostatniej drogi, wzajemnego uczenia się siebie i bolesnej lekcji stawiania pytań najprostszych.
Książka jest utkana z cierpienia własnego i odchodzącej matki. I z pamięci, która jest tym, co wydaje się, że zapomnieliśmy. I dlatego boli. Wyrzutem, że „innej drogi do wieczności nie ma. Tylko po trupach”. I hołdem złożonym Tej, która urodziła.

„Kochałam, kiedy odeszła” to również dyskusja z Bogiem. A ta, jak wiemy, wymaga odpowiedniego doboru słów. Augustyniak sięga zarówno po święte księgi, psalmy, modlitwy, teksty kultury i popkultury. Spłowiałe klisze językowe odżywają na kartach tej książki i znów blakną w obliczu utraty kogoś, komu się życie zawdzięcza. Bo przecież swoje ciało zawdzięczamy innemu ciału. Bez niego nie ma życia, przez nie staje się śmierć. Choć tak kruche i na cierpienie podatne, jest tym, dzięki czemu określamy siebie jako ludzi. Nieznośny fizyczny ciężar odchodzenia otwiera nam skrzypiące drzwi metafizycznych znaczeń.
Kiedy jednak pojawia się śmierć, i język zdaje się zamierać. Matka leśmianowsko zaistniewa w okruchach, obrazach, szczątkach i fantomach: „Cieni wypatruję na schodach, naściennych migotań, nagłych skrzeń między szybami w oknach. Oczekuję twojego przyjścia w nowiu. (…) W każdej formie cię chcę, tylko nie umarłą”. Wspomnienia bronią się przed złowieszczą fizjologią, powieleniem pamięci ciała, które przegrało nierówną walkę z rakiem. Cielesna powłoka prowadzi na drugą stronę, ale jednocześnie jest tym, co w doczesnym życiu najbardziej ukochaliśmy. Daje poczucie prawdziwego istnienia, potwierdza je, ale gwarantuje nam też, że ze śmiercią jednak w jakimś sensie przegramy. Smutny, piekący, cielesny paradoks.

W centrum wspomnień znajduje się Matka, żywicielka, obecna od początku, istniejąca nawet wtedy, kiedy już jej nie ma: „moja cielesność jest boska. Żeby nie pozostała w ukryciu, matka musiała umrzeć.” Namaszczona kobiecością matka jest wywyższona i poniżona. Jej ciało daje życie, ale i daje śmierć. Nie traci przy tym jednak nic ze swojej boskości. Takie spojrzenie, zarówno pozbawione nadmiernego sentymentalizmu, jak i brutalizacji, przypomina konwencję „W imię Matki” autorstwa Erriego de Luki, włoskiego pisarza, którego zaledwie dwie książki możemy przeczytać w języku polskim. W jego książce ciało Miriam nie tylko jest tymczasowym mieszkaniem Zbawiciela, jest przede wszystkim ludzką własnością, choć i ludzkim przekleństwem.

Forma książki przypomina trochę cykl trenów, trochę dziennik, trochę wspomnienia z podróży. Wpisuje się w nurt literatury funeralnej, starej jak ludzkość, a przez to wiecznie żywej. Przykłady można mnożyć, tak jak mnożą się śmierci. Bo każda jest niesprawiedliwa, jeśli dotyczy ukochanej osoby. Począwszy od „Trenów” Kochanowskiego, przez Różewicza „Matka odchodzi”, aż po rozdzierającą książkę napisaną po śmierci ukochanej córeczki Holendra P.F. Thomese „Cień dziecka” rozpościera się literacki całun, który ma ukoić stratę. Jednym z najcenniejszych i najbardziej przejmujących świadectw oswajania śmierci, czyli przeżywania żałoby, jest „Smutek” Clive'a Staplesa Lewisa, w Polsce znanego jako autora „Kronik Narnii”. Dla mnie najważniejszym wnioskiem, który zapamiętałam z jego wspomnień po śmierci żony, było zdanie „częścią każdego cierpienia jest cień lub odbicie tego cierpienia; fakt, że nie tylko cierpisz, ale także musisz wciąż o tym myśleć.” To paradoks: „Kochałam, kiedy odeszła” zdaje się pełnić funkcję terapeutyczną, ale bez powtórnego przeżycia bólu i wspomnienia bólu nie ma rekonwalescencji. Musi być zwielokrotniony, przeżyty każdego dnia na nowo, w każdym wspomnieniu, w każdym przebłysku nieustannej obecności, w pojedynczym wyrzucie sumienia, że można było zrobić więcej i lepiej. Cudom towarzyszą cierpienia, ale cierpieniu nie zawsze cuda. Jak na zbawienie czeka się na rozdarcie nieba, apokaliptyczne trąby, pęknięcie ziemi. A tu tylko cisza, słońce, powtarzalne czynności pogrzebowe i żadnych światowych zgliszcz. Całopalenie, ciało-palenie, gorączka oczekiwania i bezsilności – to odczucia pojedyncze, nienazwane i nieopisane, a mimo tego wspólne. Każdy z nas przeżywał kiedyś żałobę, każdemu wydaje się pojedynczym końcem świata, a tymczasem niebo takie tragedie wchłania od wieków błękitnym okiem. „Kochałam, kiedy odeszła” jest także zapisem skargi na nieuchronność ludzkiego losu.

Widać tu rękę reportera, ale i humanisty, który gniewa się, że lata w bibliotekach nie dają właściwego oręża do słownej walki z tym, co nieuniknione. Zapis odprowadzania własnej matki i współodczuwanie w jej drodze krzyżowej wymagają wielkiej odwagi i ciągłego podważania krawędzi bolesnej rany. Z drugiej strony to niezbędne, żeby ją oczyścić, odchodzenie w sobie przepracować, „stworzyć z materii cierpienia/ rzecz albo osobę”. Przed założeniem Rzymu i po założeniu pękała skóra, otwierały się rany, za Rembrandta i za Moneta przeprowadzano mniej lub bardziej udane amputacje, ból wciąż szarpał i rozrywał na strzępy, a pomoc drugiego człowieka nie była w stanie przekroczyć progu nadziei cierpiącego. O tym także jest ta książka.

Jak to jest, że cierpienie wieńczy wszystkie intymne relacje międzyludzkie i jest ceną, jaką płacimy za nasze prawo do miłości? Tę książkę trzeba sobie dozować. Z różnych powodów. Przewaga literatury nad śmiercią polega na możliwości wyboru. Cierpienie z kolei wymaga większej odwagi niż śmierć. Poruszające, odważne, prawdziwe świadectwo tego, co nazywamy człowieczeństwem.

Anna Augustyniak, "Kochałam, kiedy odeszła", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2013.