poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Festiwal Tere-Fere

Intensywna ta wiosna. Niby drobi niepostrzeżenie, a jednak na Francuskiej bzy już wystrzeliły, ale magnolie na Powsinie już pogubiły dumne płatki. Pogoda w kratkę, popaduje od czasu do czasu, poranki są chłodne, wieczory i noce lodowate.
W ostatnim tygodniu prawie nie wychodziłam z kina. Po raz drugi poszłam na "Opowieść o miłości i mroku" - tym razem jako osoba towarzysząca Cioci Mirki, która po raz pierwszy od kilku lat poszła do kina. Wcześniej obawiała sie o reakcję swojego kilkukrotnie operowanego oka. Ale widać było, ze moja obecność dodaje jej odwagi. W końcu i mnie najprawdopodobniej wcześniej czy później operacja czeka.
Tak się jakoś składa, że w ostatnich tygodniach sam mi się pcha jakiś repertuar medyczny - "Imagine" to bodaj jeden z najmądrzejszych i najpiękniejszych filmów o utracie wzroku, jaki widziałam. A przecież widzenie to nie tylko sam fizjologiczny akt, o czym przekonuję się od ponad trzydziestu lat w relacji z mamą, od trzech lat w sposób mniej lub bardziej bolesny. Podczas Wiosny Filmów obejrzałam skandynawskie "Ślepowidzenie". Bodaj najlepiej z tego filmu zapamiętałam charakterystyczną twarz głównej bohaterki i samo słowo, które wskazuje na to, że, jeśli ktoś jest ślepy, nie znaczy, że nie widzi.
"Ich seh, ich seh" wbiło mnie w fotel - dałam się zaskoczyć, podejść, oszukać i z radością przypomniałam sobie o tym, jakim cudem jest fenomen kina. Wybitna produkcja o okrucieństwie.

"Prawda" z Cate Blanchett i Robertem Redfordem konstrukcyjnie mnie rozczarowała, ale przekazuje wielką prawdę o tym, jak dziś wyglądają media i dlaczego tak wyglądają. Poczułam się współodpowiedzialna za ukrywanie prawdy i uciekanie od jej sedna.
"Letnie przesilenie" potwierdza dobrą kondycję polskiego kina i pozwala jednocześnie Bogu podziękować za to, że jeszcze nad nami surmy nie grają. Choć w Polsce faszyzm się rozprzestrzenia i pełznie coraz odważniej, bo i na przemoc jest przyzwolenie. Straszne to czasy idą, brunatne, mroczne, okrutne i podłe. Ludzie patrzą na siebie spode łba. Zapominamy o tym, że podziały polityczne to wytworzone sztucznie przekonanie o tym, że jestesmy tak bardzo inni.
W ostatnich dniach najbardziej bolą mnie hasła o tym, że dzieci niepełnosprawne należy zamknąć w oddzielnych ośrodkach i zakończyć projekty integracyjnych szkół i przedszkoli. Potem poseł Marek Plura na uroczystości rozdania nagród pracodawcom, którzy nie boją się niepełnosprawnych zatrudniać, powiedział, że niepełnosprawni to obiboki i lenie i łatwiej jest znaleźć pracodawcę, który kalekę zatrudni, niż niepełnosprawnego, który chętnie pójdzie do pracy. Biorąc pod uwagę, że nawet z bólem, który powodował u mnie przerwy w świadomości, chodziłam do pracy, zapewne i mnie miał na myśli pan poseł. Następnie dowiedziałam się, że dla niepełnosprawnych i studentów zostaną zniesione ulgowe bilety. Ale parlamentarzyści nadal będą jeździć gratis bądź z ulgą rzędu 90 procent. Żeby nie zwariować, powtarzam sobie słowa Księdza Twardowskiego, że "gdyby każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny". Myślę, że Ksiądz Twardowski miał na myśli mózg.

Z Mamą Alą spędziłam piękną sobotę we Wrocławiu, podziwiając niespotykaną odrębność tego miasta, jest architektoniczny oddech i poniemiecki Ordnung. W Teatrze Capitol przy wejściu spotkałam Maćka, z którym chodziłam do liceum, a który pracuje tam teraz jako zawodowy aktor. Nagle poczułam się młoda i beztroska. Zapamiętałam go z tego, ze na konkursach recytatorskich zawsze recytował jakiś przerażający wiersz o palonych żydowskich dzieciach, głodujących w gettach albo dzieciach romskich, targanych na furmankach gdzieś w nieznane. A był przy tym tak przekonujący, że połowa sali dostawała z przejęcia spazmów: płakała, dostawała z tłumienia emocji czkawki albo wychodziła, nie mogąc znieść presji emocjonalnej.
Maciek powiedział, że w ogóle się nie zmieniłam. A figę, właśnie, że się zmieniłam. Z powodu kifozy i zniszczenia krążków międzykręgowych zmalałam o całe trzy centymetry, mili Państwo oraz zarejestrowałam już drugi siwy włos. Używam również od czasu do czasu pomadki w kolorze Mango Passion, co w moim liceum groziło spaleniem na stosie podczas szkolnego apelu na samym środku pachnącej chłopięcą szatnią sali gimnastycznej.

Na Festiwalu Tere-Fere oglądałam wczoraj przecudne książki dla dzieci i bardzo żałowałam, że już dzieckiem nie jestem. Nie dawałabym mamie spokoju i chciałabym te książki mieć wszystkie, a później jeszcze bardziej wszystkie. Dziś przy pomocy książek można dziecku wytłumaczyć, dlaczego mamy katar, po co światu pszczoły, dlaczego kłamstwo to największe przekleństwo świata dlaczego nie powinno się zdrapywać strupka i jak to jest, kiedy inne dziecko jest niewidome. Zapowiedziałam, że Kostek zostanie wychowany na demokratę. Zaczęłam się zastanawiać, jaką by tu książkę od małego mu podsunąć, żeby być w stanie mu to wytłumaczyć. Okazało się, że musiałabym dziecku czytać (zupełnie jak mnie kiedyś mama) Historię państwa i prawa, za co bez wątpienia Kostek by mnie znienawidził do końca życia. Jakieś wielkie było moje zdumienie, kiedy dowiedziałam się, że 3 maja swoją premierę w Wydawnictwie Tako będą miały dwie wspaniale ilustrowane, mądrze przetłumaczone i jasno wyłożone książki o tytułach: "Co to właściwie jest demokracja" oraz "Co to jest dyktatura". W Domu Braci Jabłkowskich miałam ambitny plan paść na kolana przed wydawcą i wyżebrać od niego egzemplarz sygnalny. Później uznałam, że jeśli go zabiorę, mniejsza ilość ludzi ma szansę dowiedzieć się, że właśnie takie są plany wydawnicze. Kostku, tak się cieszę, że tych pojęć będziemy się mogli uczyć razem. Wczoraj lekką ręką wydałam na książki dla dzieci mnóstwo pieniędzy i nie żałuję ani złotówki. Zastanawiam się, jak możliwe: nie czytać i nie lubic czytać. Czy jest większa przyjemność niż żyć wielokrotnie?

Dziś rano wracałam z terapii od Iwony. Chudnie i martwi się kolanem, do pieca dokłada jej jeszcze stopniowa utrata słuchu. Ma już aparat słuchowy, ale widać, że trudno jej się w tej sytuacji odnaleźć. Ważne, że z Krystianem jej się układa i ta para jest kolejną, która niezmiernie mnie cieszy. Chciałabym coś dla Iwony zrobić, ale chyba oprócz dobrego słowa niewiele mogę.
Kiedy wracałam autobusem nr 507, przy Muzeum Narodowym przysiadł się do mnie klasyczny dziwak, bo jakże by to mogło być, żebym podróżowała komunikacją miejską bez przygód? Strasznie cuchnął, ale nie wyglądał na bezdomnego. Podejrzewam go raczej o jakąś chorobę dwubiegunową. Grzecznie zapytał, czy może się przysiąść. No przecież nie powiem mu, że nie, bo śmierdzi. Zaczął od tego, że dzisiaj zarobił 20 złotych i wcale się nie zmęczył. Walczyłam ze sobą, żeby nie patrzeć mu w oczy, bo wtedy mogłabym już nigdy z tego autobusu nie wysiąść, no, chyba że wyprowadzona przez policję w uroczystym korowodzie. Pan jeszcze powiedział mi, że jak coś boli, to znaczy, że się to czuje w ciele i jak się kogoś kocha, to jakaś część ciała też odczuwa tęsknotę. Postawiłam uszy i już prawie zaczęłam zadawać pytania. Ale wiem, że jest we mnie coraz mniej miejsca na cudze historie. Walczyłam jak lwica, wyglądając przez okno, podczas gdy pan rozwijał swoją olfaktologiczną i cielesną opowieść.
Czuł chyba, że dzisiaj słaby ze mnie rozmówca i powiedział: "ty się niedawno urodziłaś". uznałam, że to taka przenośnia: dokładnie dwa lata temu wróciłam do życia po ciężkim rzucie choroby, więc odpowiedziałam panu, że w zasadzie to tak, że niedawno.
A potem pan mi mówi: "i będziesz żyła do końca swojego życia, to znaczy wiecznie, bez napisu "the end" jak w filmach". Nieprawdopodobne. Potem podał mi prawą, dłoń, potem lewą. Powiedział "Good night and good luck" i wysiadł pod Stadionem.
Dziś premiera książki "Narkotyki i niemyte dusze" Witkacego. Myślę, że niczego mądrzejszego i bardziej konsternującego niż opowieść pana z autobusu już dziś nie usłyszę.

niedziela, 17 kwietnia 2016

Pani od serca


Nie wchodzić, proszę. Ja zawołam. Na razie czekać na korytarzu. No dobrze, pusty gabinet, ale może jestem zajęta, tak? Proszę czekać na zewnątrz.

Po kwadransie.

Ktoś tam był na korytarzu oprócz pani? No, to dobrze, może mi już dzisiaj spokój dadzą.
No i co to będzie? Znowu na cito, zwariowali, co ja mam: cztery ręce?
Proszę się rozebrać.
No jak pani nie może? A, wenflon. No bo źle pani wbili. Nie tu powinni – kto to słyszał, w zgięcie ręki i to prawej. Która to tak się wbiła głupio? Eee tam, nie dało się gdzie indziej, zawsze się da, chcieć trzeba. Trzeba się o swoje upomnieć, jak pani następnym razem będzie miała badania po pobraniu krwi, to proszę im uświadomić, że pani ręki będzie potrzebowała jeszcze. A nie cicho siedzieć, żeby sobie dysponowali. Bardziej pani rękę wygnie, w lewo bardziej. No już dobrze, pomogę to ściągnąć.
Tak, stanik też. (mlaśnięcie) No już rozepnę, bo widzę tu nieporadność.
Gdzie pani mieszka? Aaa, na Saskiej Kępie, a na jakiej ulicy? Niee, Brazylijska to nie Saska Kępa, tam bloki z lat sześćdziesiątych. Ja wiem, proszę pani, bo ja mam w Warszawie kilka mieszkań i w różnych miejscach mieszkałam, ludzi znam. Teraz? No to właśnie przy Saskiej mieszkam. Tak, no niedaleko pani, ale ja już na Saskiej Kępie. To uwarunkowania społeczne.
Proszę się położyć. Niżej, bo aparat nie sięga. No i gdzie pani pracuje? A, dziennikarz.
Pisze, czy mówi? Ech, czasy takie dziwne, po co to? Ludzie i tak nie czytają.
A teraz podciągnie te majtki. Te, no, co ja mówię, spodnie. Wyżej, bo muszę żelem posmarować nogę. Już? No, to smaruję. A teraz się pani uspokoi, bo nie będę powtarzać badania.
A co ta noga tak spada? Proszę pani, proszę tę nogę trzymać prosto, bo badanie nie wyjdzie. Czemu to leci tak na lewo? No ja rozumiem, że operowana, ale chyba dwie minuty to pani wytrzyma? Proszę pani, ja jestem fachowcem od trzydziestu lat i to ja wiem, co zrobić, żeby badanie zostało przeprowadzone prawidłowo, tak? Proszę się dostosować. Ja nie lubię fuszerki. Można swoją pracę odfajkować, ale potem z tym człowiekowi źle. To znaczy mnie źle. Ja to swoim nazwiskiem podpisuję. Prosto noga. O, a teraz drży, no. Jak słowo daję. No dobrze, a jak badanie nie wyjdzie, to kogo pani będzie winić?

Dobrze, teraz się muszę skupić. Żółta, zielona, brązowa, niebieska, fioletowa. Tak. O, zielona nie trzyma, coś krzywo przypięto. Teraz dobrze. I teraz zamknąć proszę oczy. Bo to się trzeba wyciszyć, nie denerwować. Pomyśleć o wakacjach. Oczy zamknięte? Wdech głęboki teraz i trzymamy powietrze. O, bardzo dobrze, wdech ustami ma być. Nie oddychamy.

Wypuszczamy powietrze. Poleży jeszcze. Odpinam elektrody.
No, nieźle to wygląda, widziałam gorsze zapisy. Tyle lat, to się człowiek napatrzył. Ubierze się pani.
O, niby noga taka chora, a bez barierki wstaje.

A, no przecież, teraz jeszcze muszę pomóc w ubieraniu.

Dużo pani pracuje? A kto niby teraz ma lekko? Nie, ja teraz nie mam czasu na opis, niech sobie doktor popatrzy, przecież się zna. Ja tu nic nie widzę. Czas mnie goni, opis będzie za cztery godziny.
Ja coś o pracy wiem, bo pracuję jeszcze w Ministerstwie Finansów. Nie, no ja się tam na polityce nie znam, badania przeprowadzam pracownicze. Jakie ci ludzie mają życie, naprawdę, szkoda gadać. Czasem jak jakaś restrukturyzacja, zwolnienia albo nowa ustawa, to po pięć karetek dziennie przyjeżdża pod ministerstwo. Jak słowo daję! Zawały, omdlenia. No przeżywają, pewnie, że przeżywają, przecież to na dorobku wszyscy, kredyty, dzieci, mieszkania kupują, a tu nagle zwolnienie i na lodzie zostają.
No, ale wie pani, ja już tyle lat dla nich pracuję, że ja się na ludziach znam. To po twarzach widać, że ci ludzie nie są z Warszawy. To się spojrzy i się wie. A już jak się taki odezwie, to jest pewność. A to różnie - z tych wsi wszystkich, spod Białegostoku, ze Śląska nieraz przyjeżdżają. Albo te wszystkie wsie spod Warszawy i mówią, że są ze stolicy. To w wymowie widać, w obyciu. Zaszczuci tacy przyjeżdżają, kłaniają się w pas na początku jak na pańszczyźnie, a później to już warszawiacy pełną gębą. Pewni siebie tacy.
Ale wie pani, to mnie razi. Bo to już nie chodzi o tę pracę w ministerstwie. To, co się zrobiło w Warszawie, to koszmar jest jakiś. Czterdzieści lat temu to miasto tak nie wyglądało. Nie tam, budynki. No co pani: nie wie, o co mi chodzi?
No wprowadzają się do tych bloków, grodzą się, gromadzą, a potem na osiedlu zaprowadzają swoje zasady. A my, warszawiacy, musimy to znosić. Przecież to nie ma dnia spokoju. Krzyczą, walą tymi garami, klepią to mięcho, słoiki stukają w kuchni, jak mnie ten chrzęst razi. To szkło to już na schodach słychać. Albo jak ci młodsi się wprowadzą, to wie pani, co robią? Od razu na balkonie jest impreza. Kto to słyszał? Albo od rana już na tym balkonie stoją i się patrzą. No, patrzą się, rozglądają naokoło, palą papierosy, zaglądają na inne balkony. Po co to jest? No ja nie mówię, że nie wolno, ale czy pani widziała kiedyś prawdziwego warszawiaka, żeby na balkonie stał i się tak po prostu gapił na to, co inni ludzie robią? Ja, jak latem na balkon wychodzę, to przed południem zawsze i siadam przodem do swojego mieszkania. Tyłem do tego motłochu. Czytam sobie książkę na przykład. Oni mnie nie interesują.
Moja córka ma mieszkanie w takim miejscu, do którego zwykli ludzie nie mogli się wprowadzić. To bardzo drogie mieszkania, takie, co to się należą z racji pozycji i stanowiska. Mało kto tam na Bielanach mógł mieszkanie kupić, ale moja córka mogła. No ale co? Ni stąd, ni zowąd, tu Murzyn, tu Arab się wprowadza, tam żółci jacyś, Polaków coraz mniej na tym osiedlu i obcość taka jest. Tego czterdzieści lat temu w Warszawie nie było.
No nie było, kultura była, cisza taka, czysto naokoło, osiedla zadbane, ogródki wypielęgnowane. Taak, żyło się inaczej, na spacer się poszło, szerokim Nowym Światem, pod rękę się szło. A teraz mi córka dzwoni i płacze: mamo, ja już tego nie zniosę, tego wrzasku, tych imprez, całe hordy tej hołoty chodzą po osiedlu i wrzeszczą. Bo wie pani, nawet tam, gdzie córka mieszka z racji stanowiska, to ci nowobogaccy te mieszkania kupili pod wynajm. I teraz moja córka w tym kołchozie mieszkać musi. Brud, smród i wstyd tylko. Że w Polsce, że w Warszawie do takich rzeczy dochodzi. Tego gnoju tyle. A jaka to atmosfera się robi na osiedlu, trzeba przemykać pod ścianą, bo to już takie teraz harde, panoszy się, chodzi wszędzie, a nawet zagaduje! Wie pani, ja to już się nauczyłam. Że jak idę po klatce schodowej i taki właśnie jeden z drugim mi dzień dobry powie, to ja nie odpowiadam. No jak to dlaczego? Przecież jak go z pracy wywalą, to za trzy miesiące się stąd wyprowadzi. Przecież to w ich gestii: kupywać kolejne mieszkania. Albo wynajmują na krótszą metę no i co? Ja się pani pytam: po co mi ta znajomość z klatki schodowej na trzy miesiące? Ja się tam nie interesuję cudzym życiem, niech i oni się moim nie interesują. Przyjemność, proszę pani, to można mieć w domu ze swoimi. Mnie to niepotrzebne sobie gaworzyć w windzie albo na klatce. To jakieś wiejskie zwyczaje, u nas w Warszawie tego kiedyś nie było. Kultura była. Atmosfera inna.
No, albo teraz ci najmłodsi. Czy oni mają jakiś cel w życiu? Jedzą te chipsy, piją te red bule, obżerają się tylko, to po zsypie widać, ile śmieci trzeba po nich wywozić. No a po co idą do technikum albo zawodówek? Idą do technikum, żeby kupować chipsy. Właśnie po to, żeby już nie musieć od rodziców pieniędzy brać na te śmieciowe żarcie, tylko żeby samemu sobie kupować i się obżerać. Te pizze, kebaby, tego kiedyś nie było. Cały dzień tak mogą i jeszcze się panisko przed komputerem posadzi na cały dzień. Matce nie pomoże, starszej osobie zakupów nie przyniesie, tylko siedzi i żre.
Nie wrócą już te czasy dawne, nie wrócą, co zrobić. Trzeba z tą hołotą żyć jakoś. Pani to młoda, nie pamięta już na pewno, ale na niepijąca pani wygląda. No, to po twarzy widać, że nie żre i nie chleje pod blokiem. A rodzice to skąd? Z Żoliborza może?
Jak to: z Bałut pani jest? Gdzie to? W Łodzi? Aaa. Kto by to powiedział? Dawno tu pani? Sześć lat. Być może.
No, to powie pani doktor, że za pięć godzin opis będzie, bo mam huk roboty i nie mam czasu. Zabrała pani wszystko? No, pani sprawdzi, ile tam osób na korytarzu. Nikogo? O, to dobrze, przewaliło się.
Miłego dnia. Do widzenia. Zamknie pani drzwi, dobrze? Chłodem po nogach wieje.

Zieleń fluorescencyjna

Wiosna się na dobre rozpanoszyła. To jedyny czas w roku, kiedy zieleń wydaje się fluorescencyjna, żarzy się w parkach i na trawnikach.
Poznaję, że zima nie wróci po tym, że odwiedziłam Szpital Orłowskiego. Doktora Majkela zmartwiło to, że coraz gorzej widzę. Swoim sposobem tłumaczyłam sobie, że to na pewno siła oddziaływania peselu i lepiej już zwyczajnie nie będzie. Ale jako że zawsze byłam czymś na kształt zadania z gwiazdką dla chętnych, okazało się, że w ramach wiosennego bonusu odkleja mi się siatkówka.
W Instytucie w odpowiedzi piski, rwetes i jedna wielka narada. no bo jeśli zaszłaby konieczność laserowania zmiany, należałoby odstawić leczenie biologiczne. Jeśli odstawią mi leczenie biologiczne, rzut może się zaostrzyć. Jeśli laserowania nie odstawią, może się okazać, że odklejanie się siatkówki będzie postępować - aż stracę wzrok.
"Jeśli zobaczy pani czarny deszcz, niezwłocznie proszę zgłaszać się na SOR. Będziemy wówczas operować niezwłocznie".
No, żaden tam złoty. Żadne tam brokaty. Czarny deszcz oznacza mikrokrwotoki świadczące o przerwaniu naczyń krwionośnych. I ślepotę.

Pieknie, Kasiu. Eugenia wciąż tu jest. W pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam siermiężną bryłę szpitala, strach mnie ścisnął za gardło. Oddech przyspieszył. Spociły mi się dłonie. Nagle wszystko wokół się wyostrzyło - oddech jakiegoś biznesmena z Powiśla, czerwona rama roweru, dźwięk autobusu skręcającego w Ludną, nieznośny w tym momencie zapach jabłonki, pod którą stałam po wyjściu ze szpitala dwa lata temu i, zamykając to jedno, to drugie oko, sprawdzałam, czy i jak widzę.
Ale potem przypomniały mi się ustawienia Hellingera i pomyślałam, że na każde doświadczenie trzeba spojrzeć z miłością i wdzięcznością. Bo przecież w tym miejscu sztab ludzi stoczył walkę o moje życie. I ją wygrał. Niespodziewani żołnierze, kawalerowie orderu tęczówki. To w tym miejscu przekonałam się, dla kogo jestem ważna i potrzebna. Kto traktuje mnie serio, a kto uważa, że udaję. Kto przejmuję się naprawdę, a kto podejrzewa mnie o konfabulowanie. A potem jeszcze ci wszyscy niby obce, a nieprzypadkowi ludzie niosący mi pomoc: od lekarzy po panie salowe. Nawet pani z bufetu, kiedy Solu Medrol nie powodował u mnie już rozhuśtania na schodach.
I raźniej ruszyłam na SOR. Grzecznie czekałam pomiędzy pokiereszowanym uchodźcą a pobitą żoną jakiegoś pana z Pragi. I też miałam swoje pół godziny - doktor Marta zbadała mnie dokładnie. Zresztą, każdy z tych okulistów przyglądał mi się zawsze z największą dokładnością. Ale widziałam, że przypomina mnie sobie z oddziału i dokładnie wie, że nie będzie umiała niczego wobec mnie ukryć. Zaczęła od nadmiernego podkreślania, że nie ma oznak zapalenia błony naczyniowej. Że ciało szkliste przejrzyste, bez znaków zrostów. No, ja już znam ten ton. Coś na zasadzie "piękne ma pani rzęsy i zgrabnie wykrojoną powiekę".
Ale nie martwiłam się jakoś szczególnie. Ciężar odpowiedzialności zrzuciłam na Majkela i Instytut.
Następnego dnia miałam wlew. W Instytucie zmiany, pani Małgosia poszła już na zasłużoną emeryturę, teraz jest pani Tereska. Bardzo chciała się dowiedzieć, kim jestem, pamiętała mnie z przychodni jeszcze. No to w ciągu pięciu minut starałam się spakować moją żałosną historię. I co? Co ja paczę? Pani Małgosia, po podłączeniu mi kroplówki, oparta o szafkę w pokoju wlewów, zaczyna płakać.
Potrząsnęłam głową:
- Pani Tereniu, dlaczego pani płacze?
- Dziecko, ileś ty sie wycierpiała niepotrzebnie. I tak pogodnie o tym mówisz. A ja tak sobie myślę: gdzie byli twoi rodzice?

No tak, to pytanie pewnie musiało się pojawić. Albo ja poprowadziłam narrację tak, że to było pierwsze, o czym słuchacz pomyślał. Muszę pilnować tego, żeby moja narracja nie była nadmiernie żałosna.
No tak, byli tam, gdzie ich miejsce - odpowiedziałam. Mój Tata gubernatorem jest na wyspie, gdzie palmy są. I liberalizm. A Mama zajmuje się odprowadzaniem Babci na drugą stronę. Kto powiedział, że zawsze z rodzicami pod rękę będę kroczyć przez życie?
Afgańska Siostra twierdzi, że ma wrażenie, że spadł ze mnie jakiś kamień. Że już nie ma we mnie tego wrażenia przytłoczenia. Że już dobrze, lepiej. I dobrze było się z nią spotkać, patrzeć na jej policzek i fuksjowe usta. I razem byłyśmy w planetarium. Od tamtej pory śnią mi się zegary. I słucham często Pink Floydów.

Miałam sen. Szłam sobie jakąś niby to znaną mi uliczką osiedlową, ale trudno powiedzieć, w jakim miejście. W jednej z knajpek, do której schodziło się po schodach, mignęła mi twarz mojej polonistki z liceum. To od niej usłyszałam, że piszę słabo i że z literaturą mam tyle wspólnego, co z budownictwem wielorodzinnym. Ale dobrze ją wspominam. Była dobrym pedagogiem. W pierwszym odruchu minęłam tę knajpkę, a potem tam weszłam. W sali gdzieś w piwnicy znalazłam miks kolegów i koleżanek ze szkoły podstawowej i liceum. Ci, których lubiłam i ci, których tolerowałam. Wszyscy mieli wieczorowe stroje i zorientowałam się, że to jakieś spotkanie absolwentów, na które nikt mnie nie zaprosił. Widziałam na ich twarzach konsternację i zmieszanie. Wygłosiłam jakiś dwuzdaniowy komentarz, wplatając w to polityczną "dobrą zmianę" - zupełnie bez kontekstu.
A kiedy wyszłam na ulicę, zobaczyłam, że jakiś młody chłopak jedzie samochodem, rozpędza się i uderza w budynek obok mnie. Krzyknęłam. On wycofał, chrzęszcząc urwanym zderzakiem, znów sie rozpędził i uderzył w znak obok mnie, a ja w przybliżeniu zobaczyłam, jak uderza głową o szybę, kucnęłam i zapłakałam. Jedną ręką trzymałam się za głowę, a drugą szukałam telefonu i miałam problemy z wyborem numery 112.
Śniłam to któregoś popołudnia po trudnym dniu w pracy, myślałam, że trwa to wieczność, ale trwało pół godziny. Niespełna.

Moje teksty nie wychodzą w mejlingach. Mimo że piszę ich tak wiele i wszystkie od podstaw. Nie adaptuję newsów, jak inni dziennikarze, tworzę od początku. A mimo tego nie są promowane. nie jest mi przykro. Denerwuje mnie to.

W parkach, na skwerach, w restauracjach ludzi coraz więcej. Zakochane pary stoją w kolejce do Limoni na Zwycięzców po lody o smaku buraczkowym. Akacje puszczają soki. Jabłonki kwitną pachnąco. Na Gocławiu pobudowało się tyle pięknych bloków i apartamentowców, że ich widok zapiera dech. Wyglądają jak nowojorskie osiedle, chociaż nigdy nie widziałam Nowego Jorku i pewnie nigdy nie zobaczę.
Kostek dziś kończy miesiąc. Jest duży i śliczny. Zdecydowanie lepiej reaguje na dźwięk suszarki do włosów niż wiersze Jana Brzechwy. Śpiewanie mu odpowiada. Marcin i Aga radzą sobie dzielnie, mają już taką wprawę w trzymaniu go pod główkę i przekładaniu z bujaczka na łóżko. Śmiesznie się marszczy, a najbardziej mi się podoba to, że uśmiecha się półgębkiem, jak hultaj jakiś, jakby miał coś spsocić. 
Ma mocne płuca, potrafi dopominać się o swoje, co poczytuję za dobrą monetę. A kiedy płacze, tak śmiesznie drży mu dolna szczęka. Kiedy Agnieszka trzyma go przy piersi wzdycha głęboko. I uspokaja się.
Jestem zachłanna na kino. Oglądam filmy kompulsywnie, chodzę na kameralne projekcje, na których jestem razem z operatorem projektora i bileterem. Obejrzałam piękne "Letnie przesilenie" na pokazie prasowym. I "Opowieść o miłości i mroku" drugi raz z Ciocią Mirką. Trwa Wiosna Filmów. Wybieram te o rozrachunkach z nazizmem, obejrzałam też film o niewidomej. "Ślepowidzenie" było trudniejsze i bardziej nieznośne niż "Imagine" nagrywane w spalonej słońcem Lizbonie.
Zachwyciła mnie francuska "Subtelność", bo opowiada o romansie sędziego karnisty i pani anestezjolog. Wyobrażałam sobie, że to love story mojej mamy i Taty.
Od miesiąca nie mogę dokończyć "Święta trąbek" Masady, choć pisze dziewczyna zgrabnie i technicznie świetnie, ale mam wrażenie, że znów książka jest jedną wielką emanacją ego. Za to za Chiny nie mogę dokończyć książki Joan Didion, bo uważam, że jest nurzaniem się w śmierci, a już na pewno nie ma nic wspólnego z magicznym myśleniem zawartym w tytule.

Przy Kinie Muranów chodzę pustym przejściem obok metra sama. I już nie czuję w gardle tej wszechogarniającej goryczy.