poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Festiwal Tere-Fere

Intensywna ta wiosna. Niby drobi niepostrzeżenie, a jednak na Francuskiej bzy już wystrzeliły, ale magnolie na Powsinie już pogubiły dumne płatki. Pogoda w kratkę, popaduje od czasu do czasu, poranki są chłodne, wieczory i noce lodowate.
W ostatnim tygodniu prawie nie wychodziłam z kina. Po raz drugi poszłam na "Opowieść o miłości i mroku" - tym razem jako osoba towarzysząca Cioci Mirki, która po raz pierwszy od kilku lat poszła do kina. Wcześniej obawiała sie o reakcję swojego kilkukrotnie operowanego oka. Ale widać było, ze moja obecność dodaje jej odwagi. W końcu i mnie najprawdopodobniej wcześniej czy później operacja czeka.
Tak się jakoś składa, że w ostatnich tygodniach sam mi się pcha jakiś repertuar medyczny - "Imagine" to bodaj jeden z najmądrzejszych i najpiękniejszych filmów o utracie wzroku, jaki widziałam. A przecież widzenie to nie tylko sam fizjologiczny akt, o czym przekonuję się od ponad trzydziestu lat w relacji z mamą, od trzech lat w sposób mniej lub bardziej bolesny. Podczas Wiosny Filmów obejrzałam skandynawskie "Ślepowidzenie". Bodaj najlepiej z tego filmu zapamiętałam charakterystyczną twarz głównej bohaterki i samo słowo, które wskazuje na to, że, jeśli ktoś jest ślepy, nie znaczy, że nie widzi.
"Ich seh, ich seh" wbiło mnie w fotel - dałam się zaskoczyć, podejść, oszukać i z radością przypomniałam sobie o tym, jakim cudem jest fenomen kina. Wybitna produkcja o okrucieństwie.

"Prawda" z Cate Blanchett i Robertem Redfordem konstrukcyjnie mnie rozczarowała, ale przekazuje wielką prawdę o tym, jak dziś wyglądają media i dlaczego tak wyglądają. Poczułam się współodpowiedzialna za ukrywanie prawdy i uciekanie od jej sedna.
"Letnie przesilenie" potwierdza dobrą kondycję polskiego kina i pozwala jednocześnie Bogu podziękować za to, że jeszcze nad nami surmy nie grają. Choć w Polsce faszyzm się rozprzestrzenia i pełznie coraz odważniej, bo i na przemoc jest przyzwolenie. Straszne to czasy idą, brunatne, mroczne, okrutne i podłe. Ludzie patrzą na siebie spode łba. Zapominamy o tym, że podziały polityczne to wytworzone sztucznie przekonanie o tym, że jestesmy tak bardzo inni.
W ostatnich dniach najbardziej bolą mnie hasła o tym, że dzieci niepełnosprawne należy zamknąć w oddzielnych ośrodkach i zakończyć projekty integracyjnych szkół i przedszkoli. Potem poseł Marek Plura na uroczystości rozdania nagród pracodawcom, którzy nie boją się niepełnosprawnych zatrudniać, powiedział, że niepełnosprawni to obiboki i lenie i łatwiej jest znaleźć pracodawcę, który kalekę zatrudni, niż niepełnosprawnego, który chętnie pójdzie do pracy. Biorąc pod uwagę, że nawet z bólem, który powodował u mnie przerwy w świadomości, chodziłam do pracy, zapewne i mnie miał na myśli pan poseł. Następnie dowiedziałam się, że dla niepełnosprawnych i studentów zostaną zniesione ulgowe bilety. Ale parlamentarzyści nadal będą jeździć gratis bądź z ulgą rzędu 90 procent. Żeby nie zwariować, powtarzam sobie słowa Księdza Twardowskiego, że "gdyby każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny". Myślę, że Ksiądz Twardowski miał na myśli mózg.

Z Mamą Alą spędziłam piękną sobotę we Wrocławiu, podziwiając niespotykaną odrębność tego miasta, jest architektoniczny oddech i poniemiecki Ordnung. W Teatrze Capitol przy wejściu spotkałam Maćka, z którym chodziłam do liceum, a który pracuje tam teraz jako zawodowy aktor. Nagle poczułam się młoda i beztroska. Zapamiętałam go z tego, ze na konkursach recytatorskich zawsze recytował jakiś przerażający wiersz o palonych żydowskich dzieciach, głodujących w gettach albo dzieciach romskich, targanych na furmankach gdzieś w nieznane. A był przy tym tak przekonujący, że połowa sali dostawała z przejęcia spazmów: płakała, dostawała z tłumienia emocji czkawki albo wychodziła, nie mogąc znieść presji emocjonalnej.
Maciek powiedział, że w ogóle się nie zmieniłam. A figę, właśnie, że się zmieniłam. Z powodu kifozy i zniszczenia krążków międzykręgowych zmalałam o całe trzy centymetry, mili Państwo oraz zarejestrowałam już drugi siwy włos. Używam również od czasu do czasu pomadki w kolorze Mango Passion, co w moim liceum groziło spaleniem na stosie podczas szkolnego apelu na samym środku pachnącej chłopięcą szatnią sali gimnastycznej.

Na Festiwalu Tere-Fere oglądałam wczoraj przecudne książki dla dzieci i bardzo żałowałam, że już dzieckiem nie jestem. Nie dawałabym mamie spokoju i chciałabym te książki mieć wszystkie, a później jeszcze bardziej wszystkie. Dziś przy pomocy książek można dziecku wytłumaczyć, dlaczego mamy katar, po co światu pszczoły, dlaczego kłamstwo to największe przekleństwo świata dlaczego nie powinno się zdrapywać strupka i jak to jest, kiedy inne dziecko jest niewidome. Zapowiedziałam, że Kostek zostanie wychowany na demokratę. Zaczęłam się zastanawiać, jaką by tu książkę od małego mu podsunąć, żeby być w stanie mu to wytłumaczyć. Okazało się, że musiałabym dziecku czytać (zupełnie jak mnie kiedyś mama) Historię państwa i prawa, za co bez wątpienia Kostek by mnie znienawidził do końca życia. Jakieś wielkie było moje zdumienie, kiedy dowiedziałam się, że 3 maja swoją premierę w Wydawnictwie Tako będą miały dwie wspaniale ilustrowane, mądrze przetłumaczone i jasno wyłożone książki o tytułach: "Co to właściwie jest demokracja" oraz "Co to jest dyktatura". W Domu Braci Jabłkowskich miałam ambitny plan paść na kolana przed wydawcą i wyżebrać od niego egzemplarz sygnalny. Później uznałam, że jeśli go zabiorę, mniejsza ilość ludzi ma szansę dowiedzieć się, że właśnie takie są plany wydawnicze. Kostku, tak się cieszę, że tych pojęć będziemy się mogli uczyć razem. Wczoraj lekką ręką wydałam na książki dla dzieci mnóstwo pieniędzy i nie żałuję ani złotówki. Zastanawiam się, jak możliwe: nie czytać i nie lubic czytać. Czy jest większa przyjemność niż żyć wielokrotnie?

Dziś rano wracałam z terapii od Iwony. Chudnie i martwi się kolanem, do pieca dokłada jej jeszcze stopniowa utrata słuchu. Ma już aparat słuchowy, ale widać, że trudno jej się w tej sytuacji odnaleźć. Ważne, że z Krystianem jej się układa i ta para jest kolejną, która niezmiernie mnie cieszy. Chciałabym coś dla Iwony zrobić, ale chyba oprócz dobrego słowa niewiele mogę.
Kiedy wracałam autobusem nr 507, przy Muzeum Narodowym przysiadł się do mnie klasyczny dziwak, bo jakże by to mogło być, żebym podróżowała komunikacją miejską bez przygód? Strasznie cuchnął, ale nie wyglądał na bezdomnego. Podejrzewam go raczej o jakąś chorobę dwubiegunową. Grzecznie zapytał, czy może się przysiąść. No przecież nie powiem mu, że nie, bo śmierdzi. Zaczął od tego, że dzisiaj zarobił 20 złotych i wcale się nie zmęczył. Walczyłam ze sobą, żeby nie patrzeć mu w oczy, bo wtedy mogłabym już nigdy z tego autobusu nie wysiąść, no, chyba że wyprowadzona przez policję w uroczystym korowodzie. Pan jeszcze powiedział mi, że jak coś boli, to znaczy, że się to czuje w ciele i jak się kogoś kocha, to jakaś część ciała też odczuwa tęsknotę. Postawiłam uszy i już prawie zaczęłam zadawać pytania. Ale wiem, że jest we mnie coraz mniej miejsca na cudze historie. Walczyłam jak lwica, wyglądając przez okno, podczas gdy pan rozwijał swoją olfaktologiczną i cielesną opowieść.
Czuł chyba, że dzisiaj słaby ze mnie rozmówca i powiedział: "ty się niedawno urodziłaś". uznałam, że to taka przenośnia: dokładnie dwa lata temu wróciłam do życia po ciężkim rzucie choroby, więc odpowiedziałam panu, że w zasadzie to tak, że niedawno.
A potem pan mi mówi: "i będziesz żyła do końca swojego życia, to znaczy wiecznie, bez napisu "the end" jak w filmach". Nieprawdopodobne. Potem podał mi prawą, dłoń, potem lewą. Powiedział "Good night and good luck" i wysiadł pod Stadionem.
Dziś premiera książki "Narkotyki i niemyte dusze" Witkacego. Myślę, że niczego mądrzejszego i bardziej konsternującego niż opowieść pana z autobusu już dziś nie usłyszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz