niedziela, 21 czerwca 2015

Sznury pałaców pod Apeninami



Najbliżsi mi Ludzie pobrali się w Wiecznym Mieście. Zabrali ze sobą wąskie grono najbliższych im osób. Byłam wśród nich. Tym samym oficjalnie ukonstytuowała się moja nowa rodzina.
Odkąd wróciłam do krainy osób funkcjonujących normalnie, każdego dnia bez problemu lokalizuję piękne momenty. Jak kolor truskawek w łubiance, wieczorny zapach Wisły czy profil czytającej dziewczyny w metrze. Nie pamiętam jednak, kiedy przeżyłam combo. Trzy dni niczym nieskrępowanej radości. Czystej nadziei i wiary, że dobrych ludzi życie za wszystko wynagradza. Aga i Marcin podzielili się ze mną swoją radością. I pomnożyli ją wielokrotnie. 

Starałam się najlepiej, jak potrafiłam, zrobić dużo pięknych zdjęć. Jak najwięcej. Takich do zapamiętania. Takich, na których będzie widać.
Kiedy pani konsul weszła do sali, poczułam się egzotycznie. Bo od małżeństwa bardziej egzotyczna jest dla mnie tylko heraldyka. Nie wiem o nim nic. Bo i skąd miałam się dowiedzieć? Słuchałam słów przysięgi skupiona, zainteresowana, wyczulona na każde brzmienie. Kiedy włożyli na palce obrączki, a ja próbowałam sfotografować ich ręce, obiektyw zaszedł mgłą. Wściekła byłam, że w tym momencie. Na chwilę wstrzymałam procedurę serii, żeby przetrzeć obiektyw. Ostatecznie wytarłam mokry policzek.    

Przygotowania do ślubu wydały mi się takie radosne i ważne. Chciałam być blisko, a jednocześnie czułam, że nie powinnam. Że moje miejsce jest bardzo blisko, ale obok. Cieszyłam się, że mogę przynieść kwiaty do wpięcia we włosy i że po prostu mogę z nimi być. Aga była taka skupiona. I szczęśliwa. Jak zawsze cicha i bacznie obserwująca. Taka byłam z niej dumna. Ma w sobie dużo elegancji i spokoju. I czasem wydaje mi się nie z tego świata. Kiedy z podziwem patrzyłam, jak pięknie razem z Marcinem wyglądają, dotarło do mnie, że ciągle za mało ją znam. I za mało o niej wiem. Może się boję? Bo ciągle się uczę z tych Rąk o niebotycznie długich palcach przyjmować to, co czyste i ludzkie?

A Ania? Ile było w niej oddania, zaangażowania, gotowości do wykonywania rzeczy bodaj niemożliwych. O wszystkim pomyślała, starała się wszystko przewidzieć. Nawet przywiozła ze sobą polskie bańki mydlane. I ściągnęła podkład do piosenki. Czyli tak to jest mieć siostrę? Swoje przedłużenie. Specjalistę od nagłych niespodzianek i towarzyszkę życiowych przypadków.

Nawet pogoda im sprzyjała. Przecież we Włoszech od początku czerwca zaczyna się nieprawdopodobny skwar. Żar leje się z nieba niemiłosiernie, powietrze parzy nawet w cieniu. Kiedyś wybrałam się z ufnością dwudziestoletniej idiotki na Anioł Pański na Plac Świętego Piotra w samo południe. Kiedy schodziłam z Mostu Anioła, zdumiało mnie, że w butelkach sprzedają lód. Wówczas jeszcze nie znałam potęgi słowa marketing, a w każdym razie w tym przypadku pomyliłam je z koniecznością. Kpiłam więc z tego, że niedługo zabutelkują powietrze i każą za to płacić w funtach. Jednak po godzinie stania w świetle słonecznej bezlitosnej lampy, chwaląc pod niebiosa dokonania ludzkiej myśli, ochoczo wylewałam sobie na głowę drugą butelkę lodowatej wody, żeby zapobiec ścinaniu się białka i skwierczeniu opon mózgowych.
A teraz? W południe a i owszem, było gorąco, ale powietrze jednak się poruszało i nie parzyło. Drzewa dawały schronienie. Popołudniowe białe wino rozleniwiło nas, ale i ochłodziło. Wieczorny spacer po sercu Rzymu potęgował radość i dawał ochłodę. Niebo było bezchmurne. Nad ranem pachniały słodko clematisy, bugenwille na ulicy zaczepiały się o nasze włosy. Trzy pokolenia w Wiecznym Mieście.  

To, jak bardzo wyróżniona się czułam podczas wspólnego świętowania z Agnieszką, Marcinem i ich Najbliższymi najlepiej oddaje chyba dialog z „Rzymskich wakacji”:
– We spent the whole day doing things I’ve always wanted to. Why?
-  I don’t know. It seemed the thing to do.
– I never heard of anybody so kind.
– It wasn’t any trouble.
– Also, completely unselfish.
Czyli na tym polega bycie człowiekiem. I tak się właśnie do obrazu wgląda: cofając kroki.
 
Tata Marcina traktował mnie naprawdę jak wnuczkę. Przypomniały mi się dobre i miękkie ręce mojego przyszywanego Dziadka, który przynosił mi codziennie galaretki w cukrze i na klatce schodowej szurał butami. I też mnie widział. A najbardziej lubił czytać mi na głos „Kobietę i Życie”. Zerkał ukradkiem, czy wszystko rozumiem. Na początku cytował paremie łacińskie. Pewnie tak jak mama miał nadzieję, że zostanę prawnikiem. Szybciej niż ona zrozumiał, że to nie mój język. Przynosił więc ze sobą tomik Staffa.
Kto to sprawił, że w Wiecznym Mieście spotkały się trzy pokolenia? I że połączył je język wzajemności? Tak mnie wzruszało to, że Tata Marcina pyta taksówkarzy, czy umieją mówić po francusku. To miało w sobie taki dawny, elegancki, przedwojenny sznyt. Melancholijny jak rysy Pawlickiego. Pewny, jak uwiecznione gesty Cary'ego Granta.
Pomyślałam o moim prawdziwym Dziadku. Który kochał drewno i każdy skończony mebel na koniec gładził, głaskał, uśmiechał się, badając palcami jego fakturę. Każdy, kto go znał, mówił, że był rzetelny. I niewiele mówił. Zamiast komentować cokolwiek, ćmił w ciszy papierosa. Nigdy się nie kłócił i nie spierał. Kiedy jakaś sytuacja go przerastała, po prostu wychodził. Albo zamykał się w pracowni, gdzie wśród drewnianych drzazg i przy szumie hebla porządkował myśli. Na pewno by się cieszył z Agi i Marcina. Mam jedno takie zdjęcie, na którym tak mądrze i czujnie patrzy. I ma takie jasne oczy. Czyste. Jakby pracy w Rzeszy nie pamiętały. Miej na nich oko, Dziadku. Mam ich Jednych.   

A kiedy szłam za szpalerem wycieczki, a otaczał mnie wieczorny gwar Wiecznego Miasta, dotarło do mnie, że Życie zawsze wygrywa. Znowu wygrało. Tak jak w ruinach Forum Romanum przez gruzy i pył zawsze przebije się roślinność, a każda rana z czasem się zabliźnia. Bogna mówiła, że w życiu wszystko się musi wypełnić. Wcześniej lub później. Teraz przyszła moja kolej. Mam swoją rodzinę. Jestem dla kogoś ważna. I ktoś mnie widzi. Nie muszę już udawać, nie muszę się chować, stapiać z tłem. Cofać do cienia. Widzą mnie i przyjmują. Jak swoją.
Wśród radosnych i ściszonych rozmów, dopracowanych rzemieślniczo szyldów i feerii różnorodności na ulicach Rzymu Eugenia była taka daleka. I taka nierealna. Co z tego, że jeszcze czasem utykam. Ja tego w sobie nie widzę. Ból jest daleko. Rzeczywistość działa tylko w poziomie, a ja żyję wertykalnie.
Moja choroba była poza mną. Grałam jej na nosie, bujając się na barierkach w metrze i przeskakując po kilka schodków. I kiedy światło kładło się na włosach nagiego Maura z dumnej fontanny, mogłam być czystym patrzeniem i czystą radością. Eugenia zmarła śmiercią niebem malowaną, ugodzona światłem rodzinnej bliskości.    

Na Piazza Navona Agnieszka i Marcin siedzieli tacy jaśni, szczęśliwi, pełni, święci niemal. Jeśli istnieje Bóg, siedział wtedy z nami przy stole i pił zimne piwo. Osiadał nam na włosach  mydlanymi bańkami, chłodził wiatrem przy Placu Czterech Fontann, pokazał zdjęcie sobowtóra Agnieszki rękami Kubańczyka. Było nam bardziej bosko niż ludno. Bo nawet cień wiedźmy-chiromantki za zakrętem bylejaczył. Nie znaczyła nic w porównaniu z siłą radości, która wlewała się od wschodu na wieczorny plac tętniący życiem i ruchem. Śmierć była tak daleko. Wszystko było trwaniem. Jak słoneczne popołudnie płótna Bruegla. Barokowa strzelistość tego wieczoru ciągle jeszcze we mnie tętni.  

Co to za cud kolejny codzienny, że Aga i Marcin przyjęli mnie do siebie. Jakbym od zawsze była ich. Jakbym naprawdę była ich adoptowaną niesforną córką, która od czasu do czasu rozbawia ich rozmową z tępym taksówkarzem w kreszu, czasem szpitalnym opuszczeniem gardy zasmuca, a czasem jakimś wnioskiem niespodziwnym (jak tym o byciu księżniczką) ucieszy. Jak to się stało, że znam ich od półtora roku, a dużo skuteczniej i szybciej niż moja mama są w stanie przejrzeć moje dziwaczne stany wewnętrzne i w porę przykręcić potencjometr? Bez proszenia, bez apeli, bez histerii i wypominania sobie czegokolwiek. Bez szantażu. Z miłością. Jak to możliwe, że tak wyraźnie mnie widzą? Kto pokierował tym, że Aga zawiozła mnie na Szaserów, znosząc moje jęki i prędkość dwóch metrów na dziesięć minut? Kto tak zarządził, że stanęli nad moim łóżkiem wtedy, kiedy już nic nie miało sensu? Wtedy, kiedy przyszedł ksiądz do sali nad ranem, ściągnięty przez zmartwione pielęgniarki („niech przyjdzie do tej dziewczyny spod trójki. Aż jej szkoda- tylko znajomi z pracy ją odwiedzają, jakby rodziny nie miała”) i szarpał mnie za łokieć: „żałuj za swoje grzechy”.
Kiedy Aga i Marcin siedzieli naprzeciwko mnie przy Piazza Navona, przypomniało mi się, jak przyszli w pamiętny czwartek oboje, po ciężkiej nocy i strasznym wieczorze, kiedy Aga miała wypadek. I była tak blada, że na twarzy widać było tylko jej rzęsy i ortopedyczny kołnierz. A że było źle, wywnioskowałam po tym, że na mój widok zrobili krok w tył. Nieźle musiałam wyglądać. A przecież już się ze wszystkim żegnałam. I najbardziej martwiło mnie to, że nie poczuję, czy Saska Kępa naprawdę z mojego balkonu pachnie i że Kropka już nigdy nie wciśnie mi się mokrym nosem pod łokieć. I że w sylwestra nie przeczytam ani linijki Haupta. I że nie wiadomo, kto przygarnie moje książki. I że odejdę wtedy, kiedy mama będzie nadal milczeć, obrażona. Tak w ciszy odchodzić. Jak pług ciągnąć wiosną.
I wtedy Aga powiedziała: „Jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, walcz dla nas”. Bo Marcin już nawet nie żartował o cyklopie.
Na początku wydało mi się to przerażająco smutne i nierealne. Potem uderzająco rzeczywiste i logiczne: no tak, skoro nie mam po co walczyć dla siebie, będę to robić dla innych. Bo też zawsze walka dla innych i o innych wychodziła mi lepiej niż o siebie samą. Wiedziała Aga w kołnierzu, co mi powiedzieć. Bo przecież: jak to tak, odpuścić? Teraz? Kiedy już się wykonało? Kiedy już wiem? Kiedy dostałam to, na co podświadomie czekałam od siedemnastu lat? Jakże to? Przecież ja z Bałut jestem.
Kopałam jeszcze w gorączce mokre prześcieradło przez dwie godziny. Odpierałam atak armii cytokin. Potem przyszła doktor Agnieszka (!), bladym przedwiośniem rezydentem zmierzyła mi ciśnienie i po prawie godzinnym wywiadzie postawiła wstępną diagnozę. I powiedziała, kładąc mi rękę na głowie: „z tym można żyć. Ma pani przecież kogoś, kto panią wesprze. I ma pani taki ciekawy zawód. Przecież chyba teraz się pani nie podda?”
A potem, uspokojona farmakologiczną kołysanką, zasnęłam twardo i obudziłam się, kiedy spadła gorączka. W tym czasie przypomniały mi się bałuckie szczenięce lata, zapach podręczników z podstawówki, smak poziomek z ogrodu Antczaków i kłucie rżyska, po którym Babcia kazała mi biegać, wierząc, że na zawsze uchroni mnie to od suchot. I głos usłyszałam o sędzim z Łodzi też. Już wiedziałam, gdzie szukać. Obudziłam się obolała od gorączki, ale silniejsza. Zdecydowana. Że dla nich to zrobię. I że z nimi dam radę. I że całemu światu na przekór udowodnię, że niepełnosprawna wykorzeniona dziewczyna nie będzie odchodzić ślepa i na kolanach. Gdyby nie Aga i Marcin, nie pisałabym teraz. Nie byłoby mnie. Czy są takie środki, którymi mogłabym wyrazić moją wdzięczność za to, co zrobili? Bogna mówi, że wystarczy żyć, ale mi się wydaje, że to ciągle za mało. 

***
Jakie to musi być niezwykłe mieć ojca. I w ogóle rodzicielstwo to jakaś wielka sprawa. Jaki ten Krzyś do Marcina podobny i jaki jednocześnie od niego inny. Tak się cieszyłam, kiedy w jego słowach mogłam usłyszeć Marcina. I cieszyłam się jeszcze bardziej, kiedy brzmiał w nim młody, odrębny, myślący człowiek. Ciągle jeszcze kształtujący się, poszukujący, odważny, ale i pełen pokory jednocześnie, choć skrzętnie skrywanej. Nawet ta jego złośliwość po Marcinie bez wątpienia odziedziczona ma w sobie dużo elegancji, dyplomacji i kindersztuby. Spokojnego wyważenia, które mi tak zaimponowało. Bo jakoś tak w ogóle lubię, jak się ludzie zastanowią, zanim cos powiedzą. A na co dzień tak tęsknię za namacalną myślą. To bez wątpienia kolejna czerwcowa niespodzianka od życia – poznałam młodego człowieka, który myśli. Samodzielnie. I tak dobrze się go słucha. Bo i on słuchać potrafi.
Wzruszył mnie widok blizny na jego prawej dłoni, przy palcu wskazującym. Maleńkiej jak kłącze rdestu. Mówi, że nie pamięta, co się stało. Zapytał o to Marcina. Marcin też nie wiedział, ale Krzyś mógł zapytać. Miał Kogo zapytać.
Wiesz, Tato, na wierzchu lewej dłoni u zbiegu żył mam małą białą bliznę po wenflonie. To było wtedy, kiedy pani doktor wyhodowała mi w ciągu trzech miesięcy obustronne zapalenie płuc i w sierpniu trafiłam jako ośmiolatka do szpitala. Podali mi tyle kroplówek, że już wtedy postanowiłam, że napiszę traktat filozoficzny. Pod tytułem „Filozofia kropelki”. Tyle się na te krople napatrzyłam. Tak bardzo chciałabym Ci o tym powiedzieć. I tak bym Ci chciała tę bliznę pokazać. Gdzie jesteś?  
W samolocie mój przyszywany brat uchronił mnie przed odgłowieniem, bo oparłam się na jego prawym ramieniu i zasnęłam. Skręcił dmuchawę klimatyzacji nade mną, kiedy zobaczył, że wyciągnęłam pareo do okrycia się. Pytał, czy nie ponieść mi torby, w której bulgotało białe wino. Aha, to tak jest mieć brata? Młodszy, a się opiekuje. Fajne to. Chcę więcej.

Zazdroszczę mu Marcina. Głupio to brzmi i zaborczo, bo przecież Marcin też mi czasem ojcuje. A jednak zazdroszczę. Bo ojcowanie to nie to samo, co ojcostwo.
Jak ja bym chciała, żeby mój Tata też przyglądał mi się z odległości, z takim szacunkiem dla mojej odrębności. Żeby tak się mną interesował i żeby tak o mnie pamiętał. Żeby brał pod uwagę moje zdanie. Żeby tak umiejętnie rozdzielał  czas kiełkujący od czasu przeszłego dokonanego i czasu teraźniejszego.

Niełatwe przed Marcinem zadanie, niełatwe przed Krzysiem, niełatwe przed Agnieszką. Trudno się żyje patchworkowej rodzinie w plątaninie określeń, etykiet, sztywnych reguł ortodoksyjnego katolickiego świata. Który karze już w momencie przyjścia na świat. Bo rodzimy się przecież z grzechem. W grzechu. I przez grzech. „Rozwód”, „konkubinat”, „świadomość praw i obowiązków”, „zaniechanie orzekania o winie” brzmią jak dożywotnie wyroki. Jak spis przewinień, prawne tupnięcia nogą, wysokosądne pogróżki. A, zaraz, jak to było? W cukierni Nocciola wszyscy razem jedliśmy pyszne, kaloryczne lody na najczystszej i najtłustszej śmietanie w całym Lacjum. Ściekały nam po rękach, zostawały na brodach, gościły czekoladowymi kroplami na jasnych spodniach. Bez względu na pokoleniową przynależność, objętość w talii i stan cywilny byliśmy szczęśliwie upaprani i nasyceni pierwotną przyjemnością napełniania żołądka i wyrzutu insuliny. Nie słyszałam maminego młotka. Szelest togi był daleko. Zapach zakurzonych akt stłumiła chrupkość cukrowych wafelków. Gdzie zaś nie ma prawa, nie ma i przestępstwa. Byliśmy razem, a przez to ponad i poza prawem. A w każdym razie poza takim, które ustanawia ułomna ludzka sprawiedliwość. Bo przecież natura nie łamie swoich praw. Byliśmy jej częścią. Dlatego wierzę, że droga przed wszystkimi długa i trudna, ale okaże się owocna. Wszystko, co w trudzie się rodzi, jest wartościowe. Tyle czekałam na Rodzinę. A ona powstała naturalnie, ukonstytuowała się od podstaw, bez mojej wiedzy, ale za moją zgodą.
Jakże to życie potrafi za wszystko wynagrodzić. Ile dziecięcego zdziwienia w głosie mamy Agnieszki, że tak się życie ułożyło i Dziewczyny są szczęśliwe i tak wspaniale sobie radzą. Jestem pewna, że wtedy, kiedy nam głos się łamał przy amatorskim „Hallelujah”, płakał też Tata Agnieszki i Ani. Ze szczęścia.


Kiedy patrzyłam, jak idą w dół Via del Tritone, wydawali mi się nieśmiertelni. I nieprawdopodobni, jak bezdroża Leśmiana, po których tylko można błądzić. A jednak się spotkały.
Trzymali się za ręce, za Agą powiewał biały tiul, Marcin był dumny, szczęśliwy i spokojny. A ja byłam częścią ich szczęścia i we mnie to szczęście również się zasiedliło. Jakie to cudowne: móc do kogoś przynależeć. Pozwolić się oswoić. Zrobić komuś w sobie miejsce.
Niech Wasza Miłość będzie Wieczna. 

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Nie chcę tu być

Pamiętam, jak któregoś razu podczas sesji z Bogną, zapytała mnie, co się we mnie dzieje. Odpowiedziałam, że słyszę pisk. Taki, jak na filmach. Kiedy coś się zawali, nastąpił wybuch, a subiektywizacja filmowej narracji eksponuje zagubienie głównego bohatera i oddaje jego oszołomienie.
Teraz coś we mnie mruczy. Ale nie tak, jak rozleniwiony kot. Niepokojąco. Jak przed burzą.
Po prostu mam dosyć.

Wiem, że denerwują mnie rzeczy, na które w większości nie mam wpływu. Nic nie poradzę na to, że pan Andrzej jest zakompleksionym idiotą z Warmii, który ośmiela się porównywać do Augusta Mocnego.
Nie poradzę też nic na to, że jestem lekceważona w redakcji. Ignorują mnie, bo każde zaangażowanie w moją sprawę źle się dla nich kończy. Nawet jak próbują startować do mnie z pretensjami, okazuje się, że nic na mnie nie mają. Bo pracuję za trzech, chociaż powinnam jeszcze mniej niż kolega z prawej. 
Mam puste ręce, jeśli chodzi o moją mamę. Tak się ucieszyłam, kiedy w ubiegłym tygodniu zdecydowała się na coś na kształt krytycznej autorefleksji i powiedziała: "tak, po ojcu przejęłam taki sposób radzenia sobie z tym, co dla mnie trudne: nie odzywać się. Nie rozmawiam. Odchodzę. A to do niczego nie prowadzi". Pomna na umiejętność sprawnego wnioskowania (przecież mama jest prawnikiem), doceniłam jej uderzenie się w piersi. I, tradycyjnie, o ja durna, liczyłam na konkretne wnioski. Owszem, są. Tyle że inne niż się spodziewałam. Ponieważ mama doszła do wniosku, że jej taktyka zaklętego milczenia donikąd nie prowadzi i tylko działa destrukcyjnie na naszą relację, postanowiła ją kontynuować. I w piątek w ubiegłym tygodniu, kiedy jechałam na wlew, uznała za stosowne ponownie się na mnie obrazić. Jadę po szóstej rano, razem ze słońcem, na Spartańską, po życiodajny lek. Pamiętam, że i tym razem do sali wjedzie wózek wstrząsowy i defibrylator, a wtedy mój żołądek będzie przypominał węzeł gordyjski suchego lęku. I doktor Majkel będzie z niepokojem, drżącymi rękami wsłuchiwać się w moje serce, które od strony aorty zagarnęła Eugenia. A ja będę się uśmiechać i cieszyć, że dzięki wlewowi boleć nie będzie. Nawet jeśli zatrzyma się moje serce podczas wlewu, odchodzić będę bez bólu.
A mama od rana powiedziała mi: wiesz, ty mi też kiedyś powiedziałaś, że nie chcesz ze mną rozmawiać. Ja z tobą też nie będę.
Ot, tak, na miły początek piątku. Razem ze wschodem słońca nad Orlenem i zapachem szpitalnnych odkażaczy. Pozwoliłam sobie przypomieć mamie, że ja moje milczenie w grudniu wytłumaczyłam. Bo przyszedł do mnie lekarz i powiedział: pani Kasiu, naprawdę potrzebujemy badań genetycznych. Chodzi o pani życie. Jest pani w stanie coś zrobić?"
A ja wtedy musiałam przełknąć kawałek psiego rzepa i powiedzieć: przykro mi, nie wiem, kto jest moim ojcem, a mama nie chce powiedzieć. "Ale pani Kasiu, pani ma nowotwór, rzut jest w fazie krytycznej, podanie leku biologicznego to potężne ryzyko, musimy się zabezpieczyć". A ja mogłam tylko powiedzieć cicho, bladymi ustami: "wyczerpałam już wszystkie pomysły". I wówczas, kiedy mama wysłała mi sms: "babcia znowu nie chce jeść żółtego sera. Co u ciebie?", nie mogłam z nią rozmawiać. I powiedziałam jej, dlaczego.
Mogłam tylko płakać w głos w środku nocy na korytarzu na Spartańskiej, zanosząc się z bólu i bezsilności. Zataczając się po końskiej dawce mydocalmu, który powodował zaburzenia w koordynacji ruchu i kolano myliło mi się z łokciem. A wtedy podeszła do mnie jedna z pielęgniarek, rozgrzana od nocnej drzemki i położyła mi rękę na głowie. "Dziecko, nie płacz. Coś poradzimy. Jesteś taką dzielną dziewczyną." A potem pomogła mi wstać i pocałowała mnie w czoło. Ręce miałam opuszczone wzdłuż ciała, chociaż tak bardzo chciałam jej zawisnąć na szyi za to bezbrzeżne dobro, ocean korytarzowego ciepła, który był dla mnie wtedy bardziej egzotyczny niż owoce z Bali.  
A potem powiedziała: "no, już, damy kielicha i będzie się dobrze spało". I dostałam dobroczynny opioid, który w urodziny mojego Lekarza przeniósł mnie do krainy nieświadomej szczęśliwości, w której spacerowałam po ciemnym i wilgotnym lesie i nie słyszałam w nim ptaków. Widziałam za to martwe zwierzęta.

Tyle dobrego dał mi Big Book Festival. I tak bardzo spotęgował tęsknotę. Za tym, co ludzkie. Za tym, co ważne. Za tym, co trudne do pojęcia, przejrzenia. Za tym, co większe od nas i przed czym trzeba pochylić głowę.  
Anna Janko dotknęła mojego policzka i powiedziała: "dziecko, wszystko się musi wypełnić. A tajemnice nie istnieją. Ona do ciebie przyjdzie, teraz czekaj, bo zbierasz siły na jej dźwiganie". Tulli wzrokiem leśnego chochlika otaksowała moją zgarbioną figurę. Bezgłośnie powiedziałam: "dziękuję za "Szum" ". A Tulli z właściwą sobie ironią śmiesznym nosowym głosem odpowiedziała: "na rower wsiądź lepiej, a nie się "Szumem" zachwycasz". A Bator przypomniała, jak w dziale bielizny w mokotowskim H&M rozmawiałyśmy o nowym zbiorze esejów o Japonii.
I Boguś. Jeszcze trzy lata temu powiedział mi, że nie mam nazwiska, dlatego trzeba mi odebrać rubrykę. A teraz pocałował mnie w rękę.
Jerzy Illg namaścił mnie miętówką z Wawelu: "osłodzi sobie pani życie, blada taka pani stoi". 
Albo te słowa z "Czarodziejskiej Góry": "mężczyźni nie wiążą się z nieuleczalnie chorymi kobietami, bo to wbrew głosowi rozsądku". Jezus, jak to zabolało.

Siły próbuję pozyskiwać na różne sposoby: przez osmozę, wąchając wieczorny jaśmin po burzy, przez nicość redakcyjnych prac domowych, przez soczystość i chrupkość czerwcowych truskawek, poranny taniec młodych wróbli w saskokępnych kałużach i nocne jasne gromy z suchego nieba. Przez widok Agi i Marcina, takich spokojnych i takich normalnych w swoim szczęściu, przez widok ogorzałych dłoni Ewy, która na trzydzieste urodziny podarowała mi pierścionek z brylantem. Noszę go dumnie do każdego dresu, jaki tylko podsuwa mi fantazja bałuckiej fashionistki. Przez nieosiągalny dla mnie stopień odprasowania koszuli Majkela, przez kolejne uśmiechy, które rejestruję u ludzi przeglądających książki w księgarniach. Bogna mówi, że jak już nie ma za co być życiu wdzięcznym, to trzeba podziękować za sam dar życia. Tak, jak Leśmian dziękował. Z roku na rok to dla mnie coraz trudniejsze.  


poniedziałek, 8 czerwca 2015

O tym, jak się filozofowie w grobach przewracają

Gdyby nie to, że czuwają nade mną Bogna, Marcin, Aga i wszystkie Dobre Duchy Literatury, pewnie jeszcze w tym miesiącu oprócz serii wizyt na Spartańskiej zaliczyłabym Tworki.
Jestem zmęczona, przerobiona, czuję się, jakby ktoś nade mną stał z batem i co chwilę bezlitośnie ciął nim obok mnie złowrogo powietrze.
Nie, nie wiem, jak docierać przy pomocy nowych mediów do młodych ludzi, nie, nie udało mi się uzyskać danych na temat kategorii wody smakowej w Polsce, w dupie to mam. A, panie Andrzeju drogi, coś panu powiem: szesnastokrotne użycie w dwuwersowym zdaniu zaimków wskazujących na samego siebie jest, delikatnie mówiąc, dosyć obrzydliwe. Po dwóch minutach takiej lektury czuję się, jakbym przyglądała się onanizującemu się w klatce lwu, który od czasu na do czasu na moje zniesmaczenie patrzy wzrokiem króla sawanny. Jak to dobrze, że jednak jest w klatce.
Boję się tylko, że będę trzymać się do czasu oddania panu Andrzejowi gotowej książki, z której i tak zrobię formę strawną jak kleik dla chorego na Leśniewskiego-Crohna, ale umami treścią nie osiągnę. A potem psycha mi klęknie, spragniona Vargi, Haupta i Kundery.
Jak to możliwe, że człowieka nie stać na wygenerowanie z siebie ani jednej samodzielnej myśli? Albo jak to możliwe, żeby patrzeć na swoje nędzne wypociny i złote myśli za szesnaście groszy przez pryzmat marketingowego sukcesu Janusza Leona Wiśniewskiego? Jak to możliwe, że człowiek wykształcony, zarabiający krocie i chwalący się tym na prawo i lewo nie ma na tyle oleju w głowie, żeby w odpowiednim momencie się zamknąć i nie rzygać takimi kwestiami: "a ten Dostojewski? powiem pani, że nie przebrnąłem. Po co to komu czytać o życiu innych ludzi i o jakimś nieszczęściu? trzeba czytać poradniki, jak zarabiać pieniądze".
No właśnie. Tak panu powiem, panie Andrzeju, że gdyby w odpowiednim momencie sięgnął pan chociażby po pamiętną dla polskiej literatury książkę "Potop" albo chociazby "Puc, Bursztyn i goście", życie oszczędziłoby panu przykrych zaskoczeń z gatunku "ojej, nie samą pracą żyje człowiek". A gdyby idąc do galerii zainteresował się pan, jak parszywe życie miała Frida Kahlo, a jednak jako kaleka do końca umiała sie nim cieszyc mimo przeszywającego bólu i trwałego okaleczenia kobiecości, może zamiast cenami jej prac zainteresowałby się pan tym, na czym polega życie? Ale pan w tym czasie przecież sprawdza, ile kosztuje obecnie butelka Shipwrecked Heidseick, więc o czym ja w ogóle ośmielam się mówić?
Ale załóżmy optymistyczną wersję, że zdecydowałby się pan na refleksję wsobną: może zaowocowałoby to litością wobec czytelników; przy okazji nie narażał się na tak skandaliczny comin' out pod znakiem obserwowanej w Krynicy gałązki, którą strumień miota na prawo i lewo, a pan sobie myśli: "ojaaaa... to tak jak EBITDA mojej spółki w Niemczech...".  A nade wszystko Dobre Duchy Literatury ustrzegłyby pana przed dzieleniem się tymi zaskoczeniami z szeroką publicznością.
Nie, Andrzejku, któryś swoich korzeni warmińskich się wyparł i porównujesz swój nędzny żywot z osiągnięciami Augusta Mocnego, nie na tym polega życie. Jestem od ciebie o połowę młodsza, nie wiem jeszcze, na czym to życie polega, ale już o tyle jestem od ciebie mądrzejsza, że mogę powiedzieć, że idziesz drogą psa Saby. Najgorszą z możliwych. Prosto w gęste grzęzawiska. Jak można zabierać się do pisania książek, czytając na co dzień tylko miesięczne raporty sprzedaży?
I jeszcze to: "Paul Coelho, jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy i filozofów". Przy czymś takim nawet Bergson wątpi w teorię dobrego humoru.