niedziela, 1 sierpnia 2021

Sztuka kontaktu

 Bez wątpienia Szkoła Psychoterapii Gestalt to najpiękniejsze, co sama sobie dałam w prezencie.
Wprost z trzydniowego zjazdu, solidnie zmęczona, nasycona mnogością doznań i mniejszych bądź większych objawień zasiadam do komputera, ledwo widząc ekran.

Dotyk. Zmysł ostatecznie decydujący o tym, że jesteśmy ludźmi. Bo tylko my tak głęboko i wszechstronnie dotyk interpretujemy. To on dosłownie gwarantuje nasze przeżycie. To on potwierdza nasze trwanie w rzeczywistości.

Chodzimy po sali z wyciągniętymi przed siebie rękami. Mamy chwycić jakieś ręce i sprawdzić, czy one dla nas odpowiednie, czy chcemy z nimi zostać. I zmierzyć się z nagła potrzebą oddalenia. Porzucenia tych rąk. Albo zostać z poczuciem utraty. Że jakieś ręce nas nie chcą, że nasze są im dalekie. Krążę po sali, a wokół mnie tłoczą się ludzie. Wszyscy chcą mnie chwycić za ręce. Wymykam się im. Uciekam od dotyku brutalnego i łapczywego, powierzchownego i niebadającego moich granic. Nie ufam dotykowi Sebastiana. Edwarda rozpoznaję po obrączce. Uciekam od jego rąk, choć próbują mnie zatrzymać. Trafiam na dłonie Marleny, zimne i nerwowe. Czuję falę zmęczenia i uciekam w kąt sali. Opieram ręce na udach, na chwilę sycę się dotykiem lnianej faktury. Tak bardzo to znam. Spodnie oddają fałszywe, moje własne ciepło. Czuję zapach kurzu, ciężar wszystkich nieudanych niedziel. Tu, w kącie mi dobrze, bo to znam. Wyciągam jedną rękę i opieram ją na zimnej ścianie. Słyszę, jak szemrzą inne dotyki, dalekie, choć na wyciągnięcie. Mam zamknięte oczy, ale czuję, że za moimi plecami staje prowadzący Sebastian. Musi stać bardzo blisko, bo przez cienką koszulę czuję ciepło jego oddechu. Powietrzem się do mnie uśmiecha. Czuję, że mnie popycha w stronę grupy. Chcę się do niego odwrócić i z nim zostać. Tak bardzo przypomina mi Pio. Jest tylko o dwa lata ode mnie starszy, a już tak długo prowadzi terapię i tyle potrafi. Trzyma mnie na sztywnym holu. Nie pozwala na skracanie dystansu, choć jego zachęcający uśmiech mówi coś zupełnie przeciwnego.

Z niesłychaną odwagą, którą coraz częściej w sobie rozpoznaję, ruszam w stronę grupy. Trafiam na chaotyczną plątaninę rąk wzajemnie się szukających i badających. Ustawiam się bez pudła pomiędzy  miękką, pewną kobiecą dłonią a wcześniej przeze mnie opuszczoną dłonią Edwarda. Już nie uciekam. Jestem na miejscu. Stoję między mamą a tatą. Tu jest moje miejsce. Wiem, że to dłoń Izy.
Skąd? Nie wiem. Czuję. Oddech mi się wyrównuję, nie czuję w sobie galopu. W pewnym momencie pochylam głowę i dotykam policzkiem wierzchu dłoni Izy. Palcem jednej dłoni Iza dotyka Edwarda. Tylko tak moim rodzice mogli się spotkać. W obcym dotyku, w szkolnej projekcji, która jednakowoż z fałszem nic wspólnego nie ma. 

W kolejnym ćwiczeniu siedzę sama z Edwardem w małym pokoju. mamy bez pomocy słów znaleźć do siebie drogę. Moim zadaniem jest położyć jego rękę na moim sercu, on ma zrobić z moją to samo. Czuję, jak waha się, zanim położy rękę na mojej klatce piersiowej. Czuję jego wstyd, zażenowanie, próbę wyczucia granic. Kiedy czuję jego rękę na moim sercu, nagle załzawiam. Wszystko mi się przypomina. Lubię go i cenię każde jego zdanie. Ale wiem, że nie jest tym, który może skleić moje połamane serce.
Nie czytam z niego za wiele oprócz prób przełamania oporu. Mam ochotę złapać go za płatek ucha i się z nim pobawić. Ostatecznie dotykam jego policzka i trochę mnie to przeraża, że przymyka oczy.
Na grupie zwierza się, że najbardziej walczył z, jak to określił, napięciem seksualnym. Że od teraz inaczej będzie na mnie patrzył. Już nie będę tylko jego koleżanką ze szkoły.
We mnie tylko tynk i duszące powietrze. Nie umiałabym już zaufać mężczyźnie. W każdym razie teraz nie umiem. 

Kiedy prowadzący Sebastian tłumaczy, na czym polega wchodzenie w kontakt, grupa nie rozumie mechanizmu unikania kontaktu i kreatywnego jego zadzierzgnięcia. Sebastian na środku sali brnie i się wije, próbuje tłumaczyć. Wiercą się we mnie słowa, wpadam w tryb redaktor. Marszczę czoło i przypominam sobie, że po niemiecku etap wchodzenia w kontakt nazywa się "anpassen", co można przetłumaczyć jako "dopasowanie", "wpasowanie". Kolejny etap widzę jako dostosowanie. Czyli potrzebna jest drzazga, zahaczka, wypustka, którą zaczepiamy się o drugiego człowieka. Robimy to mniej albo bardziej kulawo. Dopiero potem rzemieślnik w nas zamienia się w artystę, bo formuje drewno, formuje figurę, usprawnia komunikację, urealnia się w relacji. Tłumaczę wszystko z detalami, czuję, jak czerwienieją mi policzki, jak słowa do mnie lgną, jak zapalają się kolejne lampki ledowego łańcucha, jak proces rozumiem ja, a w ślad za mną zaczyna pojmować cała grupa.
Podchodzi do mnie prowadzący. Blisko, może odrobinę za blisko, bo serce wali mi jak oszalałe. Pochyla się i wyciąga w moim kierunku przedramię, eksponując gęsią skórkę.
Czuję zapach jego skóry, mam ochotę jej dotknąć, ale całą grupa na mnie patrzy. Sebastian mówi do mnie:
- To, co powiedziałaś, bardzo mnie ubogaciło. Zobacz, całe moje ciało odpowiada na Twoje słowa. Kiedy mówisz, czuję się, jakby ktoś mi czytał książkę. Każde twoje słowo coś we mnie porusza.
Grupa kiwa głowami, potakuje, Marta mówi, że jestem jak ucieleśnienie języka. Ostatniego dnia Szkoły Kasia, szefowa HR wielkiej międzynarodowej korporacji, plecie mi bransoletkę z turmalinów. Na koniec mnie przytula i mówi: Kasiu, jesteś tak rzadko spotykaną perłą.
Robię wszystko, żeby nic we mnie nie rozpłakało się w głos. 

Bo jest nad czym płakać. Od 19 lipca orałam na pani Iwony jak szalona. Oczywiście, przecież na początku się wdrażam, nic nie wiem, potrzebuję czasu. No i wiadomo, że wszystko będzie chaotyczne, wszystkiego będzie nadmiar, naraz. Pierwszego dnia pracy, podczas produkcji, na moich oczach moja szefowa podpisuje umowy z ekspertami. Ja umowy nie dostaję, choć kodeks pracy mówi wyraźnie: umowę należy sporządzić z pracownikiem przed przystąpieniem do pracy.
Prosiłam kilka razy, byłam odsyłana do wirtualnej asystentki. Ta odsyłała mnie do szefowej.
W ubiegłą niedzielę wieczorem przed 20 dostałam propozycję, żeby przyjechać do szefowej do domu i podpisać umowę. Odmówiłam, kaman, jest niedziela. Obiecała poniedziałek albo wtorek elektronicznie. W środę wyleciała na Majorkę.
W miniony piątek o 10 miałyśmy mieć zooma, na którym miałam prezentować strategię komunikacji na przyszły rok. Przygotowywałam codziennie, po nocy, bo w dzień bieżączki nadmiar. Jako że umowy cały czas nie mam, a w poniedziałek wygasa stosunek pracy z poprzednim pracodawcą, tracę niniejszym prawo do ubezpieczenia zdrowotnego. Oznacza to, że Sparta nie wyda mi leku. Wejdę w rzut. Reszta scenariusza do przewidzenia.

W czwartek przed 15 dostaję od szefowej sms o treści: "Kasiu, właśnie sobie uprzytomniłam, że przed wyjazdem nie podpisałam Twojej umowy. Po prostu zapomniałam w ferworze przygotowań. Mam nadzieję, że się martwisz tym, bo zupełnie nie powinnaś! Wszystkie nasze uzgodnienia są ważne i obowiązujące. Pozdrawiam Cię serdecznie z Majorki <trzy palemki>"
Tak, zgadza się: "mam nadzieję, że martwisz się tym". Uczepiam się czeskiego błędu. Życzę jej dobrego odpoczynku. Jeszcze nie wiem, że wewnętrznie podejmuję decyzję.

W piątek o 10 na zoomie stawiają się obie menedżerki. ma być jeszcze nowa osoba w zespole, od digitalu i lejków sprzedażowych. Szefowa nie łączy się z nami. Nowa dziewczyna wyraża WhatsAppem niezadowolenie, że jak to tak.
Ja, spotniała ze stresu, bez śniadania, prezentuję pieczołowicie przygotowywaną strategię. Menedżerki chwalą, że znakomita, spójna, przemyślana, nieoczywista. "No ale i tak jeszcze raz będziesz musiała ją zaprezentować, bo Iwony nie ma."
Po czym jedna menedżerka wybywa do Mediolanu, druga do końca sierpnia w Hiszpanii, a moja szefowa do końca tygodnia na Majorce. Przy czym ja bez ubezpieczenia i jako jedyna z zespołu pracuję.
Po godzinie szefowa wysyła nam wiadomość przez WhatsApp: "poszłam na spacer i nie wzięłam telefonu. Zapomniałam." Jej wstyd mają obrazować trzy graficzne małpki, zakrywające ze wstydu oczy.
W kolejnych wiadomościach wysyła nam wszystkim palemki i pozdrowienia z Majorki.

Jutro zawsze mogę napisać, że zapomniałam stawić się do pracy. Przecież nie powinnam się martwić.

Bycie rzadką perłą od czucia języka stoi w bolesnej sprzeczności z poczuciem bycia szmatą do wycierania korporacyjnych butów.

Sułtanka haeru, specjalistka od anektowania ludzkich dusz. Znów ktoś, czyje życie mam polerować z powodów wizerunkowych za symboliczne pieniądze w porównaniu z ilością obowiązków. Jedyny zapis o przysługujących mi prawach w umowie o pracę, brzmi: "pracownik ma prawo do nadliczbowej pracy tylko  w przypadku wyraźnego nakazu pracodawcy".

Tyle razy już mówiłam, że mam dość. Myślałam, że ten czynny przystanek pekaesu jednak bliżej.
Polski rynek pracy jawi mi się znów jak balia z wielką cuchnącą gnojówką.

poniedziałek, 26 lipca 2021

W pędzie

 Wniosek jeden: łatwo nie będzie.
Tak, wiem, zrymowałam.

Umiem zapieprzać, nie pamiętam, czasów, kiedy było inaczej (oprócz tych, w których leżałam w szpitalu). No ale tu jest grubo. Albo będą z tego duże pieniądze i umiejętności, albo wypalenie. Zobaczymy.

W każdym razie wykończona jak koń po westernie w piątek stwierdziłam o 16, że nic nie jadłam od śniadania i że jak tak dalej pójdzie, to Eugenia za chwilę z Zanzibaru wróci. Na mojej ulubionej grupie do wymian wszelakich Paserka Saska Kępa znalazłam informację, że na mojej ulicy otworzyła się nowa knajpa. Wcześniej był tam niejaki Pan Bao, teraz jest Son 36, co mówi tyle, co nic, ale za to podtytuł z wściekłego bannera mówi: Kuchnia wietnamska i tajska. Zapachniało Indiami, mówię: idę, należy mi się. Bo na Paserce powiedzieli, że dobre, tanie i brzuch nie boli. Jestem w targecie z naciskiem na tanie. 

Menu potężne, w knajpie pusto, bo novum. Wybieram krewetki, bo tygrysie oraz kto by tam się paprał w domu z tempurą, wiadomo, że nigdy dobrze nie wyjdzie. Podchodzę do kontuaru, za którym Tajka metr czterdzieści uśmiecha się do mnie sympatycznie i recytuję: poproszę krewetki w wersji chrupiącej.
W menu stoi jak byk "kerewetki", ale nie bądźmy nazbyt szczegółowi. I wtedy usłyszałam, co powiedziałam i wyobraziłam sobie, że dla Tajki musi to brzmieć jak charczenie przedśmiertne. Więc panienka drżącą rączką podaje mi menu, a ja się orientuję, że mam jej palcem pokazać. Pokazuję, a ona po literce wklepuj na kasę dokładną nazwę dania. Ja na palcach w tym czasie pokazuję, że chcę na wynos i drobię wskazującym i środkowym po przedramieniu. 
Pani kiwa intensywnie głową na znak, że zrozumiała, dolicza mi opakowanie, bo planety już nic nie uratuje i obie wyglądamy na kontente, dopóki Tajka nie zwraca się do mnie:

- Kataaaatykotuka!

Zdębiałam i mówię, że nie dosłyszałam i czy pani może powtórzyć. 
Więc dziewczę powtarza i efekt jest taki sam: ni w ząb nie rozumiem, ale jej akcent brzmi, jakby za chwil miała mnie pociąć samurajską maczetą.
Rozglądam się bezradnie po knajpie, zupełnie pustej, znikąd pomocy. A co, jeśli ona właśnie dobiera sosy i da mi taki, który wypala mózg i okrężnicę? A co jeśli to groźba karalna i powinnam zawiadomić prokuraturę? A może pani poczuła się urażona, że pokazałam na palcach i odebrała to jako dyskryminację rasową albo bógwieco?
W tym czasie, kiedy mnożę możliwości i porzucam nadzieję na zrozumienie dziewczyny (i posiłek), ta podskakuje w miejscu jak parowar i wyrzuca z siebie raz za razem:

- Kataaaatykutuka! Kataaatykotuka!

Rozkładam bezradnie ręce i już mam odchodzić głodna, kiedy zza węgła wychyla się głowa kuchcika, który znudzonym głosem mówi:
- Kartą, czy gotówką?

Zachwycona, że nie zdechnę z głodu, wychodzę na zewnątrz. Dosłownie za chwilę Tajka przynosi mi posiłek, kłania się 62 razy i mówi:
- Diakuju. Dobranoc.

W glorii chwały o godzinie 16 w piątek udaje się do domu celem konsumpcji i spoczynku. 

Menedżerkę miałam onegdaj na wizytówkach i nic to dla mnie nie znaczyło. Teraz w sumie tez nie znaczy oprócz tego, że zapieprzam jak dziki koń. No ale pod tym względem nigdy nie odstawałam od tzw. normalsów. Na szczęście jeszcze umiem w sobie uratować okruszki języka.

poniedziałek, 19 lipca 2021

Pierwsze i nowe

 Słowo "kiedyś" jest spoza czasu. Porusza pamięć i głaszcze nadzieję. Łączy przeszłość i przyszłość, wznosi się ponad "teraz", a przy tym je rozsadza.

kiedy wymawiam słowo Przyszłość,
pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości

Tak też jest z kiedyś.

Jeszcze dwa tygodnie temu o tej porze czyniłabym rozpaczliwe starania, żeby odwlec rozwój poniedziałku.
Kiedyś byłabym smutna, rozczarowana, strwożona.
Dziś jestem podekscytowana. Zalękniona też, a jakże. Po latach udręki i upokorzeń wszystko, co nowe, budzi obawy.

Zaczynam pierwszy dzień w nowej pracy.

Niech to będzie naprawdę rozdanie z nowej talii.

sobota, 17 lipca 2021

Keramzyt i kanikuła

W poszukiwaniu keramzytu, który u mnie słowem i zjawiskiem w życiu nowym, peregrynuję od Auchan do Biedronki. Kwiaty doniczkowe, dotąd kojarzące mi się z obozem koncentracyjnym, oswajam od razu w ilości pięciu sztuk. Puszczam im Bacha i przecieram listki wilgotnym wacikiem. Psikam odstaną wodą z atomizera. Mówię do nich czule. Nie zawsze się udaje. Skrzydłokwiatowi już cztery liście zżółkły, fikus też często liście gubi i zażółca. Za to kawa ma się świetnie. Aloes nie ma mi widać nic do zażółcenia. Palma koralowa zdaje się żyć w innym świecie. No ale keramzytu nie ma na osiedlu, a kwiaciarnie zamknięte, bo kanikuła. Na rynku mówi się zresztą o in-outach, szczególnie w kontekście dyskontów, które nie wszystko mogą pomieścić - nie dziwota, Kasiu, czas ogrodników to kwiecień i maj, więc w Biedrach i przydatkach keramzytu brak. W Auchan oglądałam za to małą butelkę bezalkoholowego prosecco i zatęskniłam za uczuciem lodowatych bąbelków na języku. Ale - myślę sobie - co będę pić sama, już dosyć tego oblewania nowej pracy, a i tak nie jestem się w stanie w pełni ucieszyć, bo wstręt do wszelkich odmian kapitalizmu pleni się we mnie jak gęste i nadwrażliwe korzenie skrzydłokwiatu.

 
Wracam więc z tarczą i zastanawiam się, czy szabrować kamyki na osiedlu, czy sprawdzić koszty keramzytu na Allegro. Przecinam osiedle durch na szagę, mijam moloch z 1968 roku, łypiąc na rozochocone kawki pod drugim, nowszym blokiem, w którym podobno swego czasu zamieszkiwała Magdalena Różczka. 

Widzę zjawisko podwójne w ciałach maleńkich suczek nieco mniejszych od Kropki. Ale Kropcia też taka była, wyskakiwała, piszczała, każda sekunda pobytu przed sklepem była dla niej dramatem na skalę rozstąpienia się ziemi. A sunie dwie śliczne. Jedna blondynka, z doświadczeniem jakimś życiowym, druga to jeszcze dzieciak - niby cztery lata, ale przecież i Kropicha ma wjazdy charakterystyczne dla szczeniąt, choć już nie widzi, a demencja sprawia, że nieraz okrąża stół cztery razy, a wtedy biorę ją na ręce i mówię: "już nie musisz, Kropeczko". Kładę ją na fotelu, bo już wskoczyć nie może, zakręca się wtedy jeszcze dwa ray wokół siebie i zasypia, chrapiąc.

Na dwóch długich smyczach próbuje je utrzymać wysoka i szczupła dziewczyna, której pod pistacjowym kostiumem delikatnie zaznacza się ciążowy brzuszek. Dalej tam walę na kolana i głaszczę pieski. Jedna wabi się Tina, druga  nie pomnę. Dziewczyna mówi, że sunie czekają na swoją panią. Jedna z emocji staje na tylnych łapach i głośno wyraża tęsknotę, napinając obrożę na szyi. Druga, młodsza, kręci mi się wokół nóg slalomem, a w pewnym momencie wyskakuje i daje mi słodkiego całusa prosto w usta, niegroźnie pokazując przy tym zęby.

Aż tu nagle objawienie - ich pani wychodzi z klatki. Sunie piszczą, jazgoczą jedna przez drugą. Razem z ciężarną pistacją podnosimy się z kucków i z sycimy oczy widokiem rozentuzjazmowanych psów. Mówię do Pistacjowej: "nie zasługujemy na psy. Jesteśmy takim chorym gatunkiem".
Właścicielka piesków ma na sobie koronkową braletkę w kolorze bakłażana ze śmietaną, obficie eksponującą dekolt, a na ramiona ma zarzuconą zieloną koszulę. Krótkie spodenki, adidasy i okulary w kształcie różowych serc z kryształkami wskazują powinowactwo z Eltonem Johnem.

Na dźwięk słów o zasługiwaniu na psy zsuwa okulary na czubek nosa i mówi:
- Do czego to dochodzi? Te psy miały mi służyć do podrywu pięknych i mądrych kobiet, a tu się okazuje, że poprosiłam kogoś randomowego do przytrzymania tych szakali i nagle się okazuje, że się spóźniam.
Poprawia w tym czasie długie brązowe włosy z pobłyskami miedzi, a dalej wyrzuca z siebie jak z karabinu:
- You know, I'm gay, więc if you wanna call me.. jakaś randka, czy coś - przykłada do żuchwy kciuk i najmniejszy palec.
Uśmiecham się i idziemy razem przez osiedle. Ma na imię Ania. Potok słów trudno przerwać:
- Ja cię strasznie przepraszam, jestem jeszcze narąbana, bo w nocy wróciłam z roboty, a jestem striptizerką, może to jest too much, co ci mówię, ale jak jestem nastukana, to zawsze wszystko się sprawdza i mam wrażenie, że jesteś szalenie mądrą i fascynującą kobietą. Nie bierz tego do siebie, co ja gadam, właśnie idę po prosecco, ale może kiedyś chciałabyś się umówić na randkę? Możemy tu gdzieś niedaleko, a tak w ogóle ja świetnie gotuję, a wiesz, jak to jest samemu dla siebie: bez sensu i się człowiek nie stara, a tobie mięso nie przeszkadza? no weź, ja bez mięsa nie mogę, ale dla Ciebie to ja coś wege zrobię. Możemy się też napić, jeśli pijesz, a jak nie, to też skołuję jakieś bezalko albo coś. A oba psy to ja mam z odzysku, bo jeden to od znajomych i w ogóle jej poprzedni właściciel nie miał z nią co zrobić, ale powiedział, że lubi piwo, je czekoladę i uznałam, że to jest ten moment, który mi życie uratuje, bo ja byłam po ciężkim rozstaniu z takim kolesiem, w którym się szaleńczo zakochałam, no ale jemu się trochę za późno przypomniało, że ma żonę, ju noł. No i jak miałam taki moment w życiu, że nie wiedziałam, czy na Świętokrzyski, czy na Poniatowskiego, to uznałam, że to jest ten moment, że przetrwam, bo tę blondynę przygarnę. No ale że ja wychodzę na całe noce to mi się żal jej zrobiło i z Palucha wzięłam tę drugą, żeby miały raźniej i ona jest sztos. Tak w ogóle to im założyłam Ista, nie wchodzę im w wiadomości, ale one odpisują, chociaż nie mają kciuków, ale zdjątka i komcie one zawsze. No to poszłabyś ze mną na randkę? O faken, wiem, co to znaczy ciężkie rozstanie, rozumiem, to jest chujnia zajebista - ale w terapii jesteś? No, to dobrze, to wrócisz do siebie, najważniejsze, żeby już świat wyraźnie widzieć, a nie że się zawalił, bo ja poszłam za późno i normalnie przejebałam sobie kilkanaście miesięcy. A nie, ja nie mówię, że teraz, natychmiast, ale wiesz, jak ochłoniesz, to czemu nie, no wiadomo, czasu potrzeba. No co ty gadasz, nowa praca? Ale jak to? To chyba byłaś w żłobku, jak zaczęłaś pracę, jeśli zawód po 15 latach rzuciłaś?!

Zatrzymuje się i skanuje mnie od góry do dołu. Uśmiecham się, bo rozczula mnie jej ekspansywna bezpośredniość, jej rozmach, rozgadanie. Znów opuszcza okulary:
- No to ty jesteś jakiś fenomen, bo nawet dwudziestu bym ci nie dała - i ciało masz takie jędrne, piękna jesteś, skóra jak z reklamy, skąd ty się wzięłaś, i dlaczego, do chuja, ja cię nie poznałam wcześniej, może bym nie dopuściła, żeby ci ktoś serce złamał, ja pierdolę, co za czasy. A pokażesz zdjęcia swojego psa? Jeśli to było too much, to ja cię przepraszam, gadam jak nakręcona po tej nocy, jeszcze makijażu nie zmyłam, zobacz - zdejmuje okulary, a ja widzę roztarty czarny eyeliner i resztki mocno brokatowego cienia, który zarzuciła na powieki. Mienią się te oczy opiłkami miedzi w słońcu lipcowej kanikuły, na środku osiedla, po którym rano biegają wrony, a wieczorem jerzyki krzyczą nad nim jak nad miastem, co umiera.
Na policzkach widzę niestarannie zakryte blizny po trądziki, ale nie oceniam, bo sama takowy zaliczyłam w dwudziestej ósmej wiośnie życia. Opowiada mi jeszcze, wyrzucając z siebie słowa jak z katapulty, że konto psie na Instagramie nazywa się Woow Woof Crew i pomiędzy tymi słowami robi znaczące przerwy, żebym lepiej zapamiętała. Odbiera telefon od koleżanki i podkreśla, że zmierza po prosecco, mówi ze swadą, a jednocześnie sunie slangiem mi niedostępnym, a moje ucho rozpaczliwie próbuje wyłowić z tego potoku jakiś idiolekt, jakąś główną zasadę rządzącą konstrukcją, rada bym była ją zredagować, wyjustować, scalić, opisać, dodać jej okładkę, wdzięczność okazać, że ona taka, neonowa, w tej swojej intensywności, z dekoltem takim odważnym, z jasną skórą przy obojczykach, z okularami prosto z londyńskiego Soho, a nie konserwatywnej Brazylijskiej, gdzie nadmiar sklepów alkoholowych, nacjonalistyczne zawołania i sąsiad antysemita. Że takie światło ze sobą niesie, co z tego, że nietrzeźwe, że w tym upale przyćmiewa nawet zapach olejku eterycznego o zapachu trawy cytrynowej, którym posmarowałam się przed wyjściem z domu, żeby dosłownie za chwilę zalać się potem od gorąca rozgrzanej betonozy. Że jest uosobieniem tęczy, która bezmiary objąwszy, rozkwita.

- No ale wiesz, jak byś chciała, to naprawdę to jest znak, że mamy do siebie tak niedaleko, że ja nawet chyba ze dwie minuty do ciebie nie idę, a na bani to będę niecałą minutę szła. O, czekaj, potrzymaj mi Tinę, bo tu chyba kupsko będzie, a nie, sorry, przestała; ołemżi, jakie ty masz ręce delikatne, jak mnie dotknęłaś, to aż taki prąd poczułam, jezu, błagam, daj mi swój numer telefonu, ja czuję, że ty jesteś nie z tej ziemi. Ok, ok, too much, rozumiem, przepraszam cię strasznie, no dobra, może i jesteś dorosła i umiesz o siebie zadbać, ale jak ty się uśmiechasz, normalnie jak z Luwru kurwa ja pierdolę, no nie mogę, nie będę spać przez to, ale chuj, dzisiaj i tak nie śpię, bo do roboty idę, zobacz, ta praca mnie niszczy - ponownie zsuwa okulary. Ale weź, błagam, odezwij się, może choć czasem na jakieś piwo wyskoczymy, co? Dobra, musisz iść, ja wiem, nie każdy tak żyje pojebanie jak ja. Dziewczyny, proszę się ładnie pożegnać.

Pieski grzecznie podbiegają mi do kostek i po łydce wspinają się do góry. Całuję rozgrzane pyszczki, głaszczę aksamitne karki, chwytam za zwinną łapkę. Wyciągam ramię w kierunku wybuchowej Ani, bo mnie nachodzi taka fala czułości do jej osobności niezwykłej, do jej koncentracji i kondensacji życia, na przekór wszystkim obostrzeniom, na przekór zbliżającemu się zamachowi stanu, furda tam faszystowskie metody, bolszewickie decyzje, wzory rodem z Reichu, podeptana demokracja. Zsuwam okulary przeciwsłoneczne, żeby i ona mogła zobaczyć moje oczy i żeby w ten sposób okazać jej szacunek.

Ania osuwa się na kolana przede mną na parkingu przez moim blokiem na ulicy Brazylijskiej:
- Boże, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką widziałam na żywo. Jestem pewna, że kąpiesz się w morzu bezbrzeżnej miłości.

Żegnam się z Anią i wjeżdżam na swoje piąte piętro.

Tuż za drzwiami osuwam się na podłogę i zanoszę się potężnym, długim i bolesnym płaczem.  



czwartek, 1 lipca 2021

Heliopolis

24 czerwca o 10 odbyłam rozmowę kwalifikacyjną, którą przeszłam pomyślnie i dostałam do wykonania zadanie rekrutacyjne. Rozmawiały ze mną Ula i Agnieszka - dwie dziewczyny, z którymi miałabym pracować w zespole. Bardzo mądre posunięcie HR-owe. Najpierw zespół sprawdza, czy aura nowego pacjenta jest znośna. Szefowa na razie daleko. Dostaję deadline na zadanie rekrutacyjne na poniedziałek. Jednocześnie zostaję umówiona na kolejną rozmowę w poniedziałek o 16 - z samą szefową.

Nad zadaniem rekrutacyjnym siedzę przez większość weekendu, a konkretnie niedzieli. W międzyczasie tworzę sobie narrację o tym, jak bardzo się do tego nie nadaję, co ja w ogóle robię i pewnie umrę w tej zasranej firmie, w upokorzeniu, z chujową umową, nieustannie traktowana palnikiem acetylenowym przemocy. 

W poniedziałek 28 czerwca po 7 rano wysyłam zadanie rekrutacyjne. Nie wiem, jakie są jego rezultaty. 

O 16 odbywam rozmowę kwalifikacyjną, z którą raczej nie wiążę żadnych nadziei. Umarła już we mnie. Raczej traktuję ją wizerunkowo. Do pracy u tej pani poleciła mnie Edyta, która uczyła mnie chodzić. Zgłaszam się, żeby jej nie narobić siary.
Pani, która ze mną rozmawia ma na imię Iwona. Zaczyna całą rozmowę od zachwytu. Mówi, że zespół mówi o mnie w samych superlatywach. I że zadanie rekrutacyjne poszło mi świetnie, właśnie kogoś takiego szukali. Nie wierzę własnym uszom. Nie wierzę własnym oczom, bo zdaje mi się, że kafelek Zooma jest moją halucynacją. Pani Iwona daje mi bardzo jasne warunki zatrudnienia - umowa o pracę. Chce, żebym przyszła do pracy w dowolnie wybranym przez siebie czasie, ale nie później niż w sierpniu. Po czym pisze mi mejl, w który ledwo mogę uwierzyć. Po miesiącach skrajnie złych doświadczeń z szefem półanalfabetą czytam: 

Pani Kasiu,

Bardzo dziękuję za nasze dzisiejsze spotkanie. Z ogromną przyjemnością chciałabym złożyć Pani ofertę pracy na stanowisku Communication & Content Manager.

Pani Kasiu, mam nadzieję, że potwierdzi Pani chęć dołączenia do naszego zespołu! Bardzo na to liczę i wiem, że zarówno dla Pani jak i dla nas ta współpraca będzie owocna i satysfakcjonująca.  


W środę złożyłam wypowiedzenie za porozumieniem stron z prośbą o skrócenie czasu wypowiedzenia do miesiąca. Wiceprezesa oczywiście nie było w firmie, poprosiłam w recepcji o prezentatę, a dokument wysłałam prezesowi mejlem. Nie zadzwonił do mnie, oddelegował naczelnego. Pierwsze pytanie, które mi naczelny zadał, brzmiało: czy masz zamiar podejmować jakieś kroki prawne przeciwko spółce?

jak to mówiła Babcia: na złodzieju czapka gore.

Odpowiedziałam, że właśnie podjęłam: złożyłam wypowiedzenie. To krok prawny w świetle prawa pracy. Potem Tomek zapytał mnie, czy moja decyzja jest ostateczna. Skoro dojrzewałam do niej tyle lat, to nieodwracalna.
Następnego dnia wiceprezes napisał mi tak grzeczny mejl, jakiego w życiu na moje chore oczy nie widziałam. Zgodził się na wszystko. Nasz dział kadr mieszczący się w Toruniu (sic!) uruchomił od rana liczydła. Obliczają mi ekwiwalent urlopowy, bo sami się pogubili, czy mam 40, czy 50 dni do wykorzystania. 

Dopiero kiedy coś utracisz, doceniasz, ile było warte.

Nową pracę zaczynam 19 lipca.

Dziś również odzyskałam moje rzeczy od osoby z narcystycznymi zaburzeniami osobowości.

Idzie nowe.

wtorek, 15 czerwca 2021

The art of healing

 Z trudem dziś policzyłam, ile już lat mieszkam na Saskiej Kępie. Od 2013 r. W październiku minie osiem lat. Osiem lat na Copacabanie. 

Ileż tu się zmieniło. Mam nową nogę, za to pracy nie udało mi się zmienić. W bloku porodziło się dużo nowych dzieci, mamy nowych lokatorów. Jest coraz więcej młodych ludzi, z którymi już nie ma takich pogaduszek jak z antysemitą z dołu albo dziadziusiem od Amolu. Wszyscy zagonieni, nabzdyczeni albo siedzący w telefonach. Na szczęście wciąż jest Pan Janek, który wczoraj przyniósł mi wiaderko czereśni z działki. Po raz pierwszy w tym roku je jadłam. Wzruszył mnie. Regularnie pomaga mi z dogorywającą pandą, bo akumulator już ledwo zipie. Wszystko bym Ci, Pando, ale nie mam za co. Proszę, wytrzymaj jeszcze, póki nie znajdę nowej pracy.

Dziś spotkałam Elizę z drugiego piętra, mamę dwóch ślicznych dziewczynek. Wyprowadzili się pod Warszawę do swojego domu. Kiszenie się z dwójką dzieci w pandemii na 38 metrach dało im w kość, ale teraz dziewczynki rozbiegane, szczęśliwe, nawykłe do chodzenia boso. 

Na moim piętrze para, która najbardziej lubi nosić na szyi duże krzyże i regularnie co roku naznacza drzwi symbolami K+M+B nosi ze sobą noworodka. Do mieszkania Elizy wprowadziły się dwie studentki - jedna jest przedszkolanką, druga pracuje w Polsacie. Któregoś razu jedna zamknęła drugą w mieszkaniu, pospieszyłam z sąsiedzką pomocą. 

Starsza córeczka Elizy to typowy dawca. Wszystkich, którzy zwrócą na nią uwagę, chce z wdzięczności obdarować. Dziś zerwała dla mnie kilka kwiatków z żywopłotu, a potem rozłożyła u moich nóg listki w różnych kształtach i o różnym nasyceniu zieleni. Potem przyniosła jeden bardziej rozłożysty, ale zawahała się, czy mi go dać. Kucnęłam przy niej i zapytałam, co ją w tym listku zainteresowało. Dziewczynka wyciąga na rączce listek ze skazą. Na jednej części wykwitły czerwone wyrostki, które ma się ochotę zeskrobać. Posmarować maścią ze sterydem. Wypalić. Usunąć defekt. Potraktować tak, jak traktuje taki obiekt współczesne medycyna. Niepewna, czym jest skaza na liściu, zadziałałam instynktownie, tak, jak chciałabym, żeby ze mną postąpiono.

- Ten listek jest chory, ale to nie znaczy, że jest gorszy od innych listków, które mi dałaś. Przyjmę go tak samo chętnie jak pozostałe.
- A co mu jest?

(radź se teraz, jak na biologii nie uważałaś, Kasiu. Brnę dzielnie)

- Ma takie małe krosteczki, bo było mu za gorąco. I te krosteczki pokazują, że listek przetrwał duży upał, a teraz dzięki temu ma na sobie koraliki. Jest inny niż wszystkie listki, ale przecież wszystkie na drzewie się od siebie różnią.
- Tak! - klaszcze w rączki Elusia. - Jedne są jasne, drugie ciemne, trzecie grubsze, a czwarte mają krostki.
- Właśnie tak, brawo, jak ty pięknie myślisz, Elu! - bawię się w przedszkolankę.
Czyli ten listek też zabiorę i zrobię z nich wszystkich bukiet. I zabiorę do domu. Będę pamiętać, że to prezent od ciebie.
Dziewczynka trzyma ręce splecione z tyłu, kręci się podekscytowana. Nagle wpada na pomysł.
- A ten listek chory jest największy i może inne owinąć. Jak kołderka!
Zwinne paluszki dziewczynki zwijają pozostałe listki w rulonik. Wysepka czerwonych krostek trafia do środka. Z zewnątrz nikt by nie powiedział, że chory.

W domu sprawdzam, co oznaczają czerwone kropki na liściu. 


 

W domu guglam, czym są czerwone narośle na tkance liścia. Doskonale ułożone w czerwoną wyspę, wykwitłą na delikatnej skórce młodego liścia klonu jak nadżerka, która prosi się o badanie laboratoryjne. Dowiaduję się, że narośla o różnym kształcie (kulki, wypustki, rożki) i kolorze powodowane są żerowaniem tzw. szpecieli. Narośla te zwane są również galasami i ich zadaniem jest ochrona żerujących w środku larw danego roztocza. Przy próbie oderwania odchodzą wraz z tkanką liścia. Ten, który wykwitł na liściu od Elusi to różkowiec klonowy.

Szpeciele. Galasówki. Kryjówka dla larw, będąca przejawem opieki nad potomstwem. Galasy są rezultatem reakcji liścia na nakłucie przez np. samicę owada, najczęściej z rodziny galasówkowatych. Samica, składając jaja, jednocześnie wprowadza do tkanki roślinnej substancje, które powodują przyspieszone podziały komórkowe. W efekcie prowadzi to do powstania czerwonych krostek. Wyrostki są domem dla larw, a nawet zimujących poczwarek.

A więc dom można mieć wszędzie. I jakoś tak nas natura ukonstytuowała, że nawet na pasożyty znajdzie się miejsce. Pod warunkiem, że ktoś udostępni swoje ciało dla rozwoju larw. Podda się przemocy prawa naturalnego. Uzna swój los.
Alternatywą jest śmierć, bo próba oderwania takiej narośli oznacza, że naruszymy strukturę liścia. Zacznie schnąć i obumierać. Umrze. Naszych blizn nie da się od nas oddzielić. Nasze ciała istnieją bardziej niż my sami.

W języku angielskim mówi się o tym "healing". Zatem jestem w procesie zdrowienia po krótkim, ale intensywnym związku z osobą o narcystycznych zaburzeniach osobowości.

Ponieważ ludzki umysł i osobowość sprawnie wymykają się wszelkim próbom systematyzacji, również język klęka. Jedyne, co możemy zrobić, to uwierzyć, kiedy ofiara mówi, że cierpi.
Bo o tych samych emanacjach zachowań niektóre szkoły psychoterapeutyczne mówią - psychopatia.

Napisanie tego było dla mnie nadludzkim wysiłkiem. Tak, jak bym wyznawała grzech. A przecież to mnie spotkało, a nie ja to sobie zrobiłam. Choć znajdzie się legion, który będzie miał swoją teorię.

Zatem jestem ofiarą przemocowych zachowań, będących konsekwencją nieleczonej choroby afektywnej dwubiegunowej i narcystycznych zaburzeń osobowości.
Niektórym ofiarom takie wyznanie zajmuje dwie dekady.
Ja wyznaję po niespełna roku.


Jed­no­stron­na zna­jo­mość mię­dzy mną a wami
roz­wi­ja się nie naj­go­rzej.
Wiem co li­stek, co pła­tek, kłos, szysz­ka, ło­dy­ga,
i co się z wami dzie­je w kwiet­niu, a co w grud­niu.
Cho­ciaż moja cie­ka­wość jest bez wza­jem­no­ści,
nad nie­któ­ry­mi schy­lam się spe­cjal­nie,
a ku nie­któ­rym z was za­dzie­ram gło­wę.

Ma­cie u mnie imio­na:
klon, ło­pian, przy­laszcz­ka,
wrzos, ja­ło­wiec, je­mio­ła, nie­za­po­mi­naj­ka,
a ja u was żad­ne­go.

Po­dróż na­sza jest wspól­na.
W cza­sie wspól­nych po­dró­ży roz­ma­wia się prze­cież,
wy­mie­nia się uwa­gi choć­by o po­go­dzie,
albo o sta­cjach mi­ja­nych w roz­pę­dzie.


Nie bra­kło­by te­ma­tów, bo łą­czy nas wie­le.
Ta sama gwiaz­da trzy­ma nas w za­się­gu.
Rzu­ca­my cie­nie na tych sa­mych pra­wach.
Pró­bu­je­my coś wie­dzieć, każ­de na swój spo­sób,
a to, cze­go nie wie­my, to też po­do­bień­stwo.

Ob­ja­śnię jak po­tra­fię, tyl­ko za­py­taj­cie:
co to ta­kie­go oglą­dać ocza­mi,
po co ser­ce mi bije
i cze­mu moje cia­ło nie za­ko­rze­nio­ne.

Ale jak od­po­wie­dzieć na nie­sta­wia­ne py­ta­nia,
je­śli w do­dat­ku jest się kimś
tak bar­dzo dla was ni­kim.

Po­ro­śla, za­gaj­ni­ki, łąki i szu­wa­ry –
wszyst­ko, co do was mó­wię, to mo­no­log,
i wy go nie słu­cha­cie.

Roz­mo­wa z wami ko­niecz­na jest i nie­moż­li­wa.
Pil­na w ży­ciu po­spiesz­nym
i odło­żo­na na ni­g­dy.

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Kiedy ukochana cię nie chce


 

 Na 36. urodziny pojechałam do ukochanej Gdyni. Ponieważ od stycznia bezskutecznie i rozpaczliwie dość szukam pracy, znajduję przeróżne ogłoszenia. Jedno z nich mówiło o pracy marzeń: specjalista ds. promocji literatury w Bibliotece Miasta Gdynia koniecznie dla osoby z orzeczeniem o niepełnosprawności w stopniu drugim. Skrojone na miarę. Nie wątpię w potęgę niepełnosprawnych. Mają niebywałe wręcz możliwości intelektualne oraz rzadko spotykaną możliwość poszerzania wiedzy. Głównie dlatego, że przykuci są do łóżka albo większość dnia spędzają w domu. Trudno więc przypuszczać nawet, jakie bogate światy powstają w głowach osób niepełnosprawnych, jakie rozległe kompetencje mają. Ale uogólniony lęk przed demaskacją, wieczne poczucie braku i niewystarczalności hamują niepełnosprawnych przed aplikowaniem do pracy. Ja na przykład już tyle razy usłyszałam, że pracodawca :nie zaryzykuje zatrudnienia osoby niepełnosprawnej", że zaczęłam rozważać wstąpienie do ISIS, skoro mamy tak różne sposoby postrzegania ryzyka.


 

Więc aplikowałam, obliczając, że skoro rozmowy kwalifikacyjne mają trwać od 31 maja do 4 czerwca, czyli do moich urodzin, a nuż właśnie w moje urodziny zaproszą mnie na rozmowę, zmienię swoje życie o 180 procent i choćbym miała co tydzień dojeżdżać do pracy do Gdyni, zrobię to, skoro w Warszawie, w Krakowie, łodzi i Poznaniu praca się dla mnie nie znalazła. Ach, jak szeroko poszłam: od wydawnictw wszelakich, po fotowoltaikę. Byłam gotowa dosłownie na wszystko. Jakże wielki jest ból, kiedy po tylu miesiącach starań żadne, dosłownie żadne miejsce mnie nie chce. Nieważny jest mój zawodowy dorobek, nieważne rozległe kompetencje, ukończone kursy, studia, elastyczność, bezkonfliktowość, koncyliacyjność, skrajna odpowiedzialność, samodzielność i wybitna umiejętność pracy w zespole. Wszyscy to mają w dupie. A potem ścieram się z jakąś kretynką z Nestle, która nawet nie umie prawidłowo napisać do mnie wiadomości, odpisać w terminie, nic. Ale to nie ona jest codziennie poniżana, to nie jej dorobek życiowy jest kasowany (wszak go nie ma). A ja co i rusz dostaję stęchłą szmatą do podłogi w twarz. Zatem: bolało. Że ukochana Gdynia mnie nie chce. Że nawet skrojone na miarę ogłoszenie o pracę jest nie dla mnie. Nikt nie szuka specjalistów. Nikt mnie nie chce. Słucham, jak obsuwa się we mnie budowany misternie wirtualny mur psychicznej odporności. Nikt i nic. Wszędzie cisza. Utknęłam w tej nędznej redakcji na zawsze. Już tu zdechnę z wypłatą 4 tysiące na rękę, a przecież wyszłabym na tym lepiej, gdybym nauczyła się cyklinowania. 


 

Na Facebooku wszyscy w komentarzach pod postem domagają się książki. Tyle że ja nie tworzę literatury, ja piszę posty na Facebooku, które generują lajki. A nawet gdybym miała się zmierzyć z formą i treścią - najzwyczajniej w świecie nie mam pomysłu na książkę. Nie jestem Dorotą Kotas, nie umiem z takimi szczegółami pisać o moim spektrum (bo go nie mam), nie mam w sobie finezji Agnieszki Jelonek (chociaż odkryłam po 30 latach, że ataki paniki miałam od dziecka). Nie mam odwagi Bawołka, nie mam w sobie żelaznej konsekwencji Papużanki. Mam wrażenie, że moje życie niespodziewanie się skończyło, tyle że ja nie zarejestrowałam momentu, w którym legło w gruzach i już nigdy nie podpełznę dalej. Zaczęłam kolejne studia, jestem nimi zafascynowana - ale co będzie, jeśli znowu po nich nie będę mogła znaleźć pracy? Bo nawet żeby pracować w recepcji poradni psychologicznej trzeba mieć ukończoną psychologię. 

Wstawałam nad morzem codziennie po 4. Szłam przez park na Kamienną Górę, unurzana w ptasich świergotach, chłodnej zieleni i zadyszce, bo schody są wysokie i trudne do pokonania, a demotywująco działa napis "Schody do remontu". Zupełnie jak moje życie.
I wychodziłam na zalane słońcem bulwary, traciłam oddech z zachwytu, jak poranne światło kładzie się na wodzie, jak statek niedaleko portu trwa niewzruszony, z daleka jakby nieruchomy zupełnie, jakby stał na betonie, a nie unosił się na wodzie. Przez poranne chmury strzelały złote sztylety słońca. Płaska tafla chłonęła światło. Zanim na bulwary napłynęły setki ludzkich ciał i oddechów, mogłam usiąść na betonowym murze i powiedzieć sobie, że to wszystko nie ma znaczenia. Ja nie mam znaczenia. ten widok będzie trwał i beze mnie. Nie jest ani moją winą, ani zasługą. Nic nie mogę, a jednocześnie mogę wszystko. Dojmujące poczucie wielopoziomowej porażki jest zupełnie obce prostującej się obok dumnie mewie. Serce szakala nie zna wyrzutów sumienia. Wronę trudno upokorzyć. Kiedy ktoś znęca się nad jerzykiem, ten ratuje się ucieczką, bo jego ciałko jest w stanie znieść kilkudziesięciogodzinny lot bez przerwy. Wszędzie znajdzie dom. Wszystkie istoty na niebie i ziemi doskonale sobie radzą beze mnie. I gdyby nie to przemożne poczucie bycia potrzebnym, które nam ludzkość wdrukowuje, być może właśnie uprawiałabym winorośl gdzieś na południu Krymu, mieszkałabym w walącej się chatce i nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak system ochrony zdrowia oraz konieczność podawania leków biologicznych. Może nigdy nie straciłabym wzroku, może nigdy nie zaznałabym strachu, może nigdy nie obudziłby mnie koszmar, na który nic nie mogłam poradzić. 

W Sopocie tłumy na Monciaku. Kluczyłam między uliczkami, żeby ominąć lans, smród tłuszczu z frytek i stosy gofrów z bitą śmietaną. W galerii obejrzałam zachwycającą wystawę "Fotomorgana", prezentującą zbiór prac parafotograficznych. Przecież od zawsze kochałam wszystko, co pograniczne. Wszystko, co niepełne, wybrakowane, wyzute, nieoczywiste. Może najłatwiej było mi samą siebie właśnie tam odnaleźć. Kiedy u pacjenta podejrzewa się przewlekłe zapalenie zatop spowodowane wadliwym ukształtowaniem kości czaszki, wykonuje się zdjęcie rentgenowskie tak, żeby pacjent oparł otwarte usta o białą planszę. Efekt jest zachwycający, bo na zdjęciu widać misterność kości skalistej, zdumienie oczodołów i gęstwa szczegółów.



 

Na podsumowanie dnia napisałam:

To był dla mnie trudny rok, pewnie jak dla Wszystkich. Największym darem, jaki od niego dostałam, jest, zdaje się, całkowity brak złudzeń. Brzmi to jak bon mot Kłapouchego, a jednak. Skoro dar, to znaczy, że nie zawsze łatwo go wnieść przez drzwi, a na pewno nie na raz. Niełatwo z nim w sobie pomieszkiwać. A jednak wypełnia jakąś pustą przestrzeń, która tętniła w mojej rozczytanej głowie od ponad trzech dekad. Dziś już przyjmuję, że gaz rozpylony prosto w twarz kobiety w większości nie wzbudzi oburzenia. Odmawianie człowieczeństwa Innym od nas - również. Czułe Przewodniczki nie noszą na czołach świętej omasty i zazwyczaj kroczą osobno, a na pewno tłumów nie porywają. Nie wszystko się we mnie zmieniło, nie. Wciąż jestem niezdolna wyobrazić sobie życie bez słów. Gorzej już z tym, co znaczą. Najtrudniej chyba było mi przyjąć funfakt, który burzy wszystko, co wdrukowała mi kultura. Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, bo te koegzystują w relacji, jeśli ona żyje. Otóż przeciwieństwem miłości jest obojętność, dlatego jestem arcyciekawa, jak będziemy żyć z wypartą traumą pandemii. Zatem: sorry, Koryntianie, żadne "wszystko przetrzyma".
Słychać teraz wyraźnie, jak planety się toczą.
W każdym razie, mimo powyższego, robię wszystko, żeby życie nie było zmarnowaną rozpaczą - jak kiedyś pięknie powiedziała mi Helena.
Życzcie mi, proszę, w tej mgle, choć sztucznego horyzontu. Okruchu wskazówki, gdzie nie być. I daru wiedzy, gdzie kończy się moja.

Dziś wysłałam 416. aplikację w tym roku sprawie pracy.
Jak robot powtarzam, że nie tracę nadziei.

niedziela, 30 maja 2021

ORAZ

 Właśnie odkryłam, że tu się pojawiły komentarze. Jestem technicznym debilem, więc to nie nowość, że właśnie coś mi się objawiło.

Czyli Ktoś to czyta.

Ludzie czytają.

Wy czytacie.

Ktoś o mnie pyta.

Nie jestem awatarem.

Nawet jak mnie nie było, nie przestałam istnieć. 

Czy słowo "dziękuję" jest właściwe?

Próba powrotu

 Pandemia i zbieg okoliczności wszelakich zablokowały we mnie pisanie nieomal całkowicie. Po długich miesiącach całkowitego braku kontaktu ze słowem, które brzmi we mnie niefałszywie, podejmuję niniejszym heroiczną próbę powrotu do pisania. Bo tylko wtedy, kiedy robiłam to regularnie, wiedziałam, co czuję.

Wróciłam właśnie z czterodniowego treningu interpersonalnego Szkoły Psychoterapii Gestalt. Czuję, że zrobił we mnie wyłom, przez który wpada światło. Póki jeszcze wyłom otwarty, próbuję w nim nieco dłużej pobyć. Być może uda mi się w nim rozgościć.

Żeby ratować swój skołatany mózg podjęłam w ubiegłym roku decyzję o kontynuacji edukacji. Już nie kursy językowe, już nie jednorazowe warsztaty psychologiczne. Podjęłam decyzję o studiach na kierunku psychologia dla magistrów, które trwają 3,5 roku. Kiedy już-już szkoła miała się zacząć, okazało się, że jakieś dziewczę z sekretariatu zapodziało moje podania, wpłaty i wszystkie dane, nad którymi roztacza czułą opiekę wujek Rodo. Odczytałam to jako znak i przestrogę - to nie jest twoja droga, chociaż tak rozpaczliwie złapałaś się głową myśli, że właśnie ją znalazłaś.

Bogna Wszechmogąca na terapii przekonała mnie, że oto świat nie runął z hukiem i zgliszcza po nim nie zostały, a niniejszym otwarły się przede mną na oścież wrota możliwości. Bo już odważyłam się pierwszy gest wykonać. Zdecydowałam się sięgnąć.
Bogna niby mimochodem, jak to ona rzuciła, że jedna z jej studentek zaczęła szkołę Gestaltu i jest wniebowzięta. A szkołą mieści się w Warszawie i w ogóle tyle teraz się tych szkół namnożyło, że ojezu. W pierwszym odruchu mój opór rozwrzeszczał się, że Gestalt to ja pamiętam z wykładów z teorii historii sztuki i że w ogóle co to ma być, że mamy niby studiować ludzi jak obrazy. No kurwa bez jaj, że jak ja tam, że olaboga, znowu mnie świat nie chce i że najlepiej to kamień młyński u szyi, pójdę na dno, nie płaczcie po mnie.
Ale po dwóch tygodniach żałoby po karierze psychologicznej zajrzałam do internetu i wpisałam na pełnej "Gestalt". Zarejestrowałam tylko jedno zdanie: "w środowisku psychoterapeutycznym gestaltyści postrzegani są jak odszczepieńcy". Potrzebowałam na to dictum jakichś czterech setnych sekundy na decyzję.
Studiuję od stycznia na roku zerowym. 

Studia rozpoczęła seria zdarzeń, których oczywiście nie sposób było przewidzieć. Na przykłąd tego, że w przeddzień sylwestra mój chlebodawca wysłał mi mejl, w którym jako załączniki dodał aneks do mojej umowy o pracę. Stanowi w nim, że po dekadzie pracy dla tej firmy obniża mi wynagrodzenie autorskie o połowę. Nie tłumaczy swoich decyzji. Każde podpisać i wsunąć pod drzwi zarządu. Bo pandemia. To było dla mnie o jeden most za daleko. Zdążyłam zapytać, dlaczego i czym motywuje swoją decyzję. Odpowiedział dokładnie nic. A mnie się zapaliło oko.

A zapaliło się tak, że flarymetr nie był w stanie zmierzyć zapalenia. Zapiszczał żałośnie przy swoim szczycie możliwości, zgasł i się zepsuł. Zaznaczam, że w Polsce mamy dwa flarymetry, w tym oba w szpitalu okulistycznym w Warszawie i jeden zepsułam właśnie ja. Pytam Cię, Jarku, gdzie mój pomnik?

Po miesiącu walki z niewidzącym okiem okazało się, że tym razem los przygotował mi nowy podarunek. Mam powikłania. Już nie tylko zaćma wtórna po sterydach. Teraz mam obrzęk plamki żółtej i mój wzrok jest autentycznie zagrożony. A ja właśnie zaczęłam nową szkołę, jestem nią zachwycona, ale właśnie tracę wzrok oraz najprawdopodobniej za moment mnie zwolnią, więc z czego ja opłacę czesne comiesięczne?

Szukam więc intensywnie pracy, niewidząca i załamana, w epizodzie depresji, z pracodawcą, który w każdym mejlu mnie poniża i jednocześnie kręci na siebie prawny bat. Udaję się do prawniczki, która zaleca nie zaogniać. No w sumie już mi wystarczy zaognione oko. Formułuję do pracodawcy serię mejli z bardzo merytorycznymi pytaniami. Przesyłam zrzuty ekranu z publikacji oraz liczby wyświetleń. Z danych wynika, że nawet w roku, kiedy przez 6 miesiecy byłam na zwolnieniu lekarskim, i tak to ja pisałam najwięcej, a moje teksty osiągały rekordową liczbę wyświetleń. W ciągu minionych lat w firmie napisałam również najwięcej. Zapełniałam serwisy i szpalty jak stachanowiec. Od 2016 r. nie dostałam podwyżki - ostatnią przyznał mi Marc, czyli Niemiec, który był prezesem. Kiedy Polacy nastali w zarządzie, ustała komunikacja z zarządem. Nastał czas upokorzeń i nękania. 

Biorę udział w licznych rozmowach kwalifikacyjnych. Przechodzę dość gładko większość rekrutacji. Wszystko utyka w momencie, w którym mówię, że nie mogę pracować za najniższą krajową z 15-letnim stażem pracy, z trzema ukończonymi kierunkami studiów i jednymi studiami w trakcie. W fundacji, która działa przy ONZ, słyszę, że owa fundacja nie zaryzykuje zatrudnienia osoby niepełnosprawnej. Pytam, jak wobec tego zdefiniowaliby ryzyko, gdybym im powiedziała, że na co dzień po ulicach przechadzam się w pasie Szahida. Pani z organizacji zapewniającej o wolności od dyskryminacji dyplomatycznie milczy. Do pracy wracam na początku maja. Przegrana, zmęczona terapią, wciąż niepewna, co mi jeszcze i pracodawca, i choroba zafundują. Bez szczepionki, bo podwójna immunosupresja. Zarząd przez pierwsze dwa tygodnie w ogóle się nie orientuje, że mnie nie ma. Zaczyna się do mnie dobierać dopiero w ubiegłym tygodniu. 

Jako że Gestalt uczy mnie być tu i teraz, rozpaczliwie odsuwam od siebie widmo poniedziałku. Jestem szczęśliwa, spełniona, w grupie idzie mi bardzo dobrze, szczególnie biorąc pod uwagę mój rozpędzony lęk uogólniony oraz wszelkie neurozy. Wykładowcy chwalą, że mam naturalny dryg do tego zawodu. Tyle że nie wiem, czy będzie mi dane szkołę skończyć. Bo może się okazać, że nie będzie mnie stać na 700 zł czesnego miesięcznie - po 15 latach w zawodzie i przy rozległych skądinąd kompetencjach zawodowych. 

Podręczniki, które czytam, mówią o potędze konsekwencji, która jest niezbędna do uwolnienia energii kreatywnej. Tęsknię za pisaniem, choć wiem, że nie jestem Tołstojem. Tłumaczę sobie, że lepiej być pierwszą sobą niż drugim Tołstojem, ale słowa we mnie milczą. Być może wewnętrznie dotarło do mnie, że nie mam w sobie, jak prawdziwy pisarz, wielu postaci. Że póki co wszystkich ostrzykuję sobą. Że jestem narcystyczna i nudna. Ale pisanie, choćby autoterapeutyczne, trzymało mnie na powierzchni zaburzeń depresyjnych. Kiedy przestałam pisać, zaczęłam tonąć. 

Nie odzywałam się, bo nie byłam w stanie. Jeżeli rewersem depresji jest ekspresja, to byłam bardzo głęboko poza życiem. 

Podejmuję próbę powrotu. Sięgam. Chcę.

Notatki z czasów zarazy

 [Post planowany do publikacji 13 marca 2020 r.]

Przynajmniej już teraz wszyscy wiedzą, dlaczego "Dżuma" Camusa jest lekturą szkolną.

To już oficjalne: prędzej zabije nas panika niż koronawirus.
Z drugiej strony: sama łapię się na tym, że jak przez godzinę zapoznam się ze wszystkimi możliwymi źródłami informacji, narasta we mnie strach przed zarażeniem.
A to przecież nie jest dla mnie żadna nowość.

Zarządzie, który kazałeś nam pracować zdalnie - boisz się, prawda?
Cóż, kiedy kurz po pandemii opadnie, zapomnisz, że na każdego, kto kichnie w pracy, patrzysz nienawistnie. Zapomnisz o obostrzeniach i bezpieczeństwie.
A ja strach przed zarażeniem ćwiczę od ponad 6 lat - odkąd jestem na immunosupresji. Każdy, kto z gorączką i katarem podróżuje autobusami albo, co gorsza, kicha wprost na moje biurko, stwarza dla mnie realne zagrożenie. Ale kiedy mówię, proszę, żeby w sytuacji, kiedy jeden z niefrasobliwych pracowników postanawia zakazić innych, pozwolić mi pracować zdalnie, prychacie mi z pogardą w twarz. Posmakujcie choć odrobiny tego zwierzęcego strachu, który towarzyszy mi na co dzień od lat.

Dziś od rana słońce i rześkie powietrze. Kości muszą się ruszać, więc okutałam się wełnianym szalem i po 9 wyszłam na spacer po osiedlu.

Pandemia mówi więcej o społeczeństwie niż immunologii.
Na osiedlach głównie osoby starsze. Pchają albo ciągną swoje wózeczki i w panice wykupują wszystko, jak leci. Tym sposobem pozbędą się swoich marnych oszczędności, żeby potem zepsute jedzenie wyrzucać. Bo w rzeczywistości nie mają na kogo liczyć.
Ceny mięsa oszalały i nawet przed świętami nie osiągają takich absurdalnych poziomów. Mało kto jednak wpada na to, żeby kupić sobie bogatą w kwasy omega rybę. I surówkę. Chipsy i orzeszki rozumie się pod pojęciem cytrusów. Dramatycznie wzrasta sprzedaż alkoholu.
Jednocześnie w sklepach ludzie aż nienaturalnie się od siebie odsuwają, próbując zachować bezpieczną odległość. Kiedy żywy człowiek stoi tuż przed nami dłużej niż 5 sekund, zaczynamy nerwowo rozglądać się na boki.

Pan Janek wciąż waha się, czy z żoną wylatywać na Kubę we wtorek, czy nie. Wielu moich sąsiadów nie widziałam od dawna - już nawet wyprowadzanie psów nie pomaga w byciu zauważonym i zauważalnym.
Tomek MamAsi położył kres rosnącej panice koleżanki z pracy, zakładając się z nią o 3 stówy, że jednak miast nie będą izolować. Ponieważ koleżanka zakład przegrała, Tomek stał się bogatszy o 300 zł. Ale że akcja miała mieć cel edukacyjny, na oczach koleżanki spalił pieniądze. Żeby oduczyć ją panikowania. 

Na drzwiach Rossmanna informacja, że na głowę przypadają nie więcej niż 3 produkty. Z półek zniknęły mydło i papier toaletowy. Autobusy jeżdżą puste. Ulice są wyludnione. Na drzwiach sklepów zdarzają się wywieszki zakazujące podawania sobie rąk.
Ulica Niekłańska słynie ze swojej przepustowości. Po raz pierwszy, odkąd mieszkam na Saskiej Kępie, widziałam, jak ludzie stoją w kolejkach po pieczywo i mięso - kolejki ciągną się przez całą urokliwą uliczkę, na której słońce operuje tak mocno, że trzeba tam zawsze mrużyć oczy. I kto stoi w tych kolejkach? Osoby starsze właśnie.

Mama mówi, że dziś o 6 rano w osiedlowym sklepie było czarno od ludzi. Jedna kobieta wypadła ze sklepu z przerażeniem w oczach, wrzeszcząc, że nie ma chleba. Mama przeszła całe osiedle dwa razy w poszukiwaniu wątróbki dla siebie i Kropki - wszystkie lady chłodnicze naród wyczyścił. Tymczasem hierarchowie kościelni nawołują do gromadzenia się w kościołach. Innego końca świata nie będzie.

Wczoraj, umęczona wieściami z kraju i świata, wyszłam po południu do warzywniaka po cytrynę. Jeszcze przed klatką czułam autentyczny ścisk w klatce piersiowej. Na rogu mojego bloku zobaczyłam dwa kwitnące żonkile. Lada moment pąkami strzeli magnolia. Na Międzynarodowej ogródki się zielenią.
Wiosna przyjdzie i tak.