poniedziałek, 9 marca 2020

Dziś opowiem o terrorze


Wracam z Instytutu, w którym dowiedziałam się, że w moim przebiegu choroby choroby towarzyszącej (bo tak się teraz patrzy na uveitis) w zasadzie nie ma niczego nadzwyczajnego. Zapalenie błony naczyniowej poprzedza kilkudniowa infekcja bez szczególnie spektakularnych objawów, nieprzypominająca ani klasycznego przeziębienia, ani kataru. Ot, kicham 187 razy dziennie, ale nie boli mnie gardło, pomaga mi XyloGel do nosa i hojnie wkrawany do herbaty imbir. Pani doktor trochę straszy, ze może trzeba będzie włączyć sulfasalazynę, a kto wie, czy nie metotrexat, a na to hasło zjeżam się i wewnętrznie warczę, pomna na wyniki badań naocznie poznawanych. Zapowiadam, że planowo widzi mnie jeszcze dziś okulistka, więc źle być nie może. Wymaszerowuję dziarsko z gabinetu, dzierżąc książkę o opiece nad osobą chorą na alzheimera. Po drodze Pani Mirka przypomina mi, że upominała się już dwukrotnie o przepis na śledzie w oleju. Dostałam je po świętach od Pani Alicji, a że miałam pełną lodówkę jedzenia, a Pani Mira nie znosi słodyczy, podarowałam jej śliczny słoiczek, zapewniając, że sama je zrobiłam. Kłamstwo ma krótkie nogi, a Pani Mira pamięć jak żółw zanzibarski.
Pielęgniarka Małgosia strzela mi pistoletem z lekiem w udo, prosto z OTB pędzę (bo mogę) na autobus 222, który już czeka na przystanku.
Jest mroźno, ale słonecznie. Za cztery dni zapowiadają temperaturę 18 stopni i pierwszy wiosenny deszcz. Autobus sunie przez elegancki willowy Mokotów, drzemiące domki z wypielęgnowanymi ogródkami i wymalowanymi balustradami.
Obok mnie siedzi kobieta w moim wieku i czyta na Kindle'u kryminał. Rząd dalej chłopak - poczytuje Cobena. Jeszcze dalej: ktoś książkę popularnonaukową. Pani obok kierowcy - romans. Znać, że jedziemy przez dzielnicę wykształciuchów. Moszczę się kontenta na siedzeniu i czytam "Opiekunkę" Andrei Gillies, zaskoczona tym, jak bardzo wspólne i spójne są doświadczenia osób sprawujących opiekę nad chorymi na demencję.

Na eleganckim przystanku na Malczewskiego do autobusu wtacza się staruszka. Brodę ma niemal przyklejoną do mostka. Myślę o tym, że może i ona ma jakąś chorobę kręgosłupa i że może też ją boli.
Ma turkusową pikowaną kurtkę, kolorowy szalik w paski i liliową czapkę. Ma też ze sobą wózek na kółkach, którym postukuje ostrzegawczo o podłogę autobusu. Znać, że chyba jest pusty. Mówi do siebie całkiem głośno, ale niezbyt wyraźnie. Zdaje się komuś albo czemuś złorzeczyć - co nie dziwi, bo czasy takie, że nic, tylko bluzgami rzucać.
Po dwóch przystankach dostaje wiatru w żagle i zaczyna się po autobusie przemieszczać. Przystaje nad każdym siedzącym, wali wózkiem o podłogę i oznajmia:
- Chcę tu usiąść.
Oderwani od porannych myśli albo lektury wstają niechętnie i ustępują miejsca. Po czym staruszka odwraca się i zaczyna postukiwać nad inna ofiarą, oznajmiając, że teraz na tym miejscu chce usiąść. Ponieważ sprawia wrażenie zdeterminowanej, kolejni siedzący podnoszą wzrok znad ekranów i już przygotowują się do spełnienia żądania. Dociera w ten sposób na początek autobusu.
Wreszcie siada. Wciąż do siebie coś mówi. Zaczyna poszczególne frazy wywodów przetykać głośnym: "tfu". Odrywam wzrok od "Opiekunki". Babina w tym czasie pieczołowicie zbiera wydzielinę spod płuc, rechotliwie rzężąc. Podrywa się z miejsca, pakuje do podróżującego naprzeciwko i wypluwa na niego sążnistą melę. Oburzony podróżny zrywa się, poszukuje rozpaczliwie chusteczki celem oczyszczenia, ale plująca babcia znalazła sobie już kolejną ofiarę. Trafia w jej karminowy kołnierz bez pudła. Kobieta podrywa się oniemiała z obrzydzenia. Babcia zbiera głośnym charknięciem kolejną porcję plwociny przy dalszym rzędzie podróżujących. Na najbliższym przystanku autobus pustoszeje, a pozostali podróżujący, w tym ja, zastanawiają się, czy trwać z godnością na swoim miejscu i czekać na ostrzykanie starczą śliną, czy się ewakuować. Ktoś krzyknął do kierowcy, że trzeba się zatrzymać, ale kierowca tylko zamknął się na stanowisku od środka. Staruszka jest już jakieś trzy ofiary przede mną, więc zawczasu przymykam chore oko, żeby w razie czego nie trafiła w błony śluzowe i jedną ręką sprawdzam, czy mam chusteczki. Mam. Również te nasączane, z zapasów indyjskich. Oraz żel dezynfekujący.
Jasnoniebieskie oczy staruszki patrzą na mnie, a ja na jej wargi - i badam, czy zbierają ślinę. Babina, oparta o wózek patrzy na mnie przenikliwie i nagle oznajmia:
- Ty to jakaś chora jesteś, to cię nie opluję.
Pluje za to na moją sąsiadkę - stosunkowo rozbryzgliwie.

Zgłaszam wniosek formalny o dostarczenie split-babinki prosto na Wiejską.
Pokażmy posłom, co naprawdę oznacza zapluty karzeł reakcji.  

Gdzie pieprz rośnie




Każdy powrót do rzeczywistości jest dla mnie bolesny. Nieustanne w niej przebywanie również. Ponieważ z powodu choroby przez ostatnie lata nie jeździłam dalej niż do Londynu albo Sopotu, wyprawa na drugą półkulę wydała się zarówno surrealistyczna, jak i niemożliwa. Tym bardziej, że okoliczności podróżowania okazały się, jak to bywa w moim przypadku, skomplikowane i niebezpieczne. Znów balansowałam na granicy wszystkiego. A było to tak.
Jeszcze latem Julia namówiła mnie na jogowy wyjazd na południe Indii. Nie musiała namawiać długo, po wyjściu z rzutu wszystko wydawało mi się więcej niż prawdopodobne. Tym bardziej, że na prostą wyprowadził mnie Dani. Tygodnie po spotkaniu z mecenasem Janem z ulicy Nawrot dały mi jednak ostro w palnik nie tylko psychicznie - musiałam pracować cztery razy tak intensywnie jak do tej pory, żeby odłożyć pieniądze na wyprawę, bo od mamy nie chciałam ani grosza.

Wszystko sprawiało wrażenie obmyślonego idealnie: wylot 14 lutego, dokładnie rok od otrzymania od Niedźwiedzia wypisu ze szpitala po operacji. Oderwanie od ziemi w rocznicę po niej przeczołgania. Czy to nie wspaniały pomysł?

Wylatywać miałam w piątek, ale w weekend poprzedzający wyjazd poczułam nieprzyjemnie znajome swędzenie oka. Tydzień wcześniej skończyła mi się podejrzana, bo czterodniowa infekcja, która nie przypominała ani przeziębienia, ani grypy, ani koronawirusa. Już to powinno zwrócić moją uwagę. Ale nie zwracało, bo byłam zbyt zajęta generowaniem tekstów na zapas, obsługą trzech pracodawców, wokół których tańcuję i o których nieustanną hojność żebrzę.

W sobotę po południu oko było już jednak pokryte czerwoną siatką nabrzmiałych naczyń. Wiedziałam, że uveitis, przez które sześć lat temu straciłam wzrok, wróciło. Szlag by to. Przeklęta zasada rocznic w moim życiu niezmiennie się sprawdza.

Pojechałam na SOR do Szpitala Orłowskiego, gdzie chamski ochroniarz, trzymając splecione na wysokości krocza ręce, poinformował mnie, że mam jechać na Wołoską, bo jeśli jest sobota, to tam właśnie jest dyżur okulistyczny. Pomyślałam, że w tym cholernym molochu gotowa jestem złapać nawet czerwonkę i to jeszcze przed wyjazdem. Skąd wiem, kto się mną zajmie, na kogo trafię i przy okazji co jeszcze podłapię? Wróciłam podłamana do domu, gdzie okazało się, że steryd do oka przechowywany tam od zamierzchłych czasów, słusznie stracił ważność. Oko czerwieniało coraz bardziej.

Los mi jednak częściowo sprzyjał. W poniedziałek planowo miałam mieć podany lek biologiczny: perfect timing przed wyjazdem. A nuż i zapalenie w oku zahamuje? Doktor Majkel załamał nade mną ręce, kazał niezwłocznie umówić się do okulisty choć na prywatną wizytę (co uczyniłam online w sobotę, rzecz jasna), po czym zastrzegł, że mam zabrać ze sobą szerokopasmowy antybiotyk, umiłowany encorton i pod żadnym pozorem nie pić wody z kałuży. Ośrodek terapii biologicznej powiedział mi dokładnie nic, bo oznajmił, ze w świetle nowych przepisów lekarze tam pracujący to tylko urzędnicy w fartuchach, którzy nie mają żadnej mocy sprawczej, bo za każde wypisanie skierowania do specjalisty, na badania, a nawet za każdą wypisaną receptę są karani finansowo. Ot, polska rzeczywistość, nie dziwi nic.

Po południu Dani zrobił mi jeszcze zabieg osteopatyczny, uspokajający hormony, śledzionę i rozluźniający czepiec ścięgnisty i żyły szyjne, żeby oko było dobrze ukrwione. Przez głowę przemknęła mi nawet myśl o tym, żeby już zacząć pakowanie, ale oczywiście wieczorem dojechał mnie jakiś tekst. W ciągu dnia otrzymałam telefon z ekskluzywnej przychodni okulistycznej na Woli. Wybrałam pierwszą wolną wizytę w grafiku online, licząc na to, że skoro to prywatna przychodnia ordynatorki z Orłowskiego, jej podopieczni znają się na rzeczy. Jakież wielkie było moje zdumienie, kiedy jeszcze w pracy dostałam telefon od samej pani doktor, który zapytała mnie, czy zgodziłabym się, żeby poprowadziła mój przypadek w zamian za kolegę, do którego się zapisałam, bo ona specjalizuje się właśnie w zapaleniach błony naczyniowej, które powracają, kiedy pacjent jest na leczeniu biologicznym. Jakże mogłabym się nie zgodzić? Babciu, czuwasz nade mną. Eugenio, znów punkt dla mnie.


Następnego dnia obudziłam się jednak z okiem bardzo źle widzącym i czerwonym jak sygnalizacja świetlna, zabraniająca wchodzenia na pasy. Wiedziałam, że dobrze nie jest. Na szczęście wizyta o 15, może się jakoś doczołgam.

Pełna obaw, że już wtorek, a mój wyjazd wciąż niepewny, pojechałam w deszczu i wichurze na ulicę Sokołowską, ledwo widząc chodnik. Oko bolało już konkretnie, a ból zdążył już wpełznąć na kość jarzmową. Dani był załamany, że po raz pierwszy po jego zabiegach mój stan tak drastycznie się pogorszył. Nie pocieszałam go, że to nie jego wina. Nie miałam już siły.

Przywitała mnie śliczna, filigranowa blondynka z cudownymi paznokciami w kolorze fuksji, których sobie nigdy w życiu w takiej wersji nie wyhoduję. Jest konkretna, błyskawiczna i mam wrażenie, że porusza się z szybkością skaryszewskiej wiewiórki. Zajrzała do oka, wypowiedziała ok. 200 słów w ciągu minuty, z których rozpoznałam złowieszcze „komórki zapalne obfite”, „zaczątek włóknika” i „słabo widoczne dno oka”.

Zaczęły mi mimowolnie drżeć ręce, kiedy powiedziałam, że planowo w piątek po raz pierwszy od sześciu lat jadę na prawdziwy urlop, ale do Indii i że co teraz i że ratunku. Pani doktor wzięła dwa głębokie oddechy i patrząc mi w chore oczy, powiedziała:

- Pojedzie pani na ten urlop i do Indii, choćbym sama miała panią zawieźć na lotnisko. A jest to całkiem prawdopodobne, bo z czwartku na piątek operuję i akurat nad ranem mogę panią podwieźć.

Myślałam, że mam zwidy słuchowe od nadmiaru zapalenia. Ale nie. Widzę, że Doktor Monika wcale nie żartuje. Kontynuuje bardzo stanowczo i konkretnie:

- Nie wykluczam, że w związku z silnym zapaleniem, będę musiała pani dzisiaj podać zastrzyk ze sterydu do oka. Ale to wszystko tylko po to, żeby oko zabezpieczyć. Ten steryd, który pani miała w domu, proszę niezwłocznie wywalić. Nie, nie dlatego, że data ważności minęła. Kto pani to gówno w ogóle przepisał? W zapaleniu błony naczyniowej Dexa free w ogóle się nie wchłania. Podam pani klasyczny Dexamethason. Proszę go lać co godzinę do oka. Umawiamy się, że dzisiejszej nocy pani nie śpi, tylko co godzinę leje steryd, dobrze? A co trzy – Tropicamid, bo źrenica nie pracuje. Kolejnej nocy śpi pani jak zając pod miedzą, bo steryd będzie pani lała co dwie godziny. A Tropicamid co 4. A teraz zrobimy pomiary i wszystko będzie dobrze.

Wypchnęła mnie z gabinetu oszołomioną i niewidzącą, a ja ciężko wylądowałam na plastikowym krześle. Próbuję uspokoić oddech, ale do skuteczności pranajamy jeszcze nie dojrzałam, więc w niezajętym chorobowo oku świat mi faluje, w chorym tym bardziej. Pan obok mnie przegląda jakieś broszury, podchodzi do niego recepcjonistka, pyta go o coś, ten odpowiada, a ja rozpoznaję ten głos. Wylądowałam w poczekalni obok Zbyszka Hołdysa. Zaiste, na oczy chorują i królowie, i chłopki z Bałut.

Recepcjonistka, nie bacząc na RODO i dobre wychowanie, zwraca się do legendy polskiego rocka per „panie Zbyszku” i pociesza go, że rogówka zostanie zbadana jeszcze dzisiaj. I żeby się czymś zajął, bo to potrwa. Odpływa po tym w kierunku odpalonego Facebooka w swoim komputerze, a Hołdys patrzy na mnie, ja na niego, aż on mówi:

- No i chuj, które z nas idzie po jabcoka?

Ostatecznie żadne z nas nie poszło, bo wiało tak, że drzwi od przychodni nie można było otworzyć. W międzyczasie okazało się, że w przychodni brakuje Depomedrolu do iniekcji, więc niewidząca pognałam szukać w ośmiu aptekach sterydu, zeby mi pani doktor sporządziła z niego zawiesinę i przy pomocy igły mogła wprowadzić do oka. Wreszcie znalazłam. Gnam z powrotem.

O, jakże mi się znowu wszystko przypomina. Igła zbliżająca się do oka, cuchnący sterisolem fotel z zagłówkiem jak z „Mechanicznej pomarańczy”, atawistyczny strach, mokre ze strachu opuszki palców, przypinki na Crocsach rezydentów, strach, strach rany boskie.

Nie ma tu fotela, jest kręcony stołek. Podjeżdżam nim pod ścianę i nauczona doświadczeniem opieram się potylicą o ścianę, żeby unieruchomić głowę. Plecami nie mogę – głowa ustawiona w protrakcji z powodu chorego kręgosłupa mi nie pomaga. Jak sześć lat temu, w rozpaczy wyciągam rękę do pielęgniarki okulistycznej. Pani z Ukrainy ma szlachetną twarz i zabawny fartuch w misie. Łapie mnie ukraińską ręką za siostrzaną słowiańską dłoń. Igła gotowa do wkłucia.
Pewnie, że boli. Jak może nie boleć zastrzyk w oko? Iniekcja rozpiera, drenuje naczynia. Ból rozlewa się bezlitośnie na kość jarzmową. Zajmuje ćwierć czaszki.
- Kurczę, pani Kasiu, będzie limo. Nic nie poradzę, przepraszam.

Za co mnie przepraszasz, Cudowna Kobieto? Za to, że tak profesjonalnie się mną zajęłaś? Za to, że ratujesz moje oko? Niechaj mam cztery lima, kogo to obchodzi? Mogę już do końca życia wyglądać jak ofiara przemocy domowej, byle tylko widzieć. Nie mogę żyć bez wzroku. Nie mogę żyć bez widzenia. Bez czytania. Patrzenia na drzewa. Na ptaki. Na przezroczystość powietrza. Na zdjęcia Zojki. Na puchnące drożdże. Na krój czcionki. Na krople na szybie. Na zdjęcie Babci. Na płótna u Wojtka. Nie mogę żyć bez wzroku. Nie przepraszaj mnie, Doktor Moniko, za niedogodność siniaka pod okiem. To tylko nakręca moją narracyjność.

Z zaklejonym okiem pojechałam do domu spędzić bezsenną noc z Dexamethasonem na podorędziu. Dałam znać Julii, że wyjazd wisi na włosku. Całą noc lałam pokornie steryd. Nad ranem oko wyglądało lepiej, a przed południem ogłosiłam, że fraza „oko blednie” nabrała w moim życiu nowego znaczenia.

Zatem: pakowanie na L4, na które zgodziłam się, bo praca z zapalonym okiem przy ekranie doprowadza oko do szału. Miotam się po osiedlu pomiędzy kantorami, bankiem a drogerią z żelami antybakteryjnymi do rąk. W kolejkach leję do oka steryd. W domu prasuję, choć to bez sensu. Myślę niedorzecznie nad tym, czy zapakować sweter. Zabieram nadmiar ubrań, jak zawsze. Cieszę się, że walizka może ważyć 30 kilogramów.

W środę wieczorem, kiedy mój pokój z książkami wygląda jak po zrzucie bomby, stoję przed deską do prasowania i jednym okiem oglądam jeden z najlepszych seriali świata, czyli „Nowego papieża”. Bolą mnie już plecy od stania, światło mam przygaszone, żeby nie raziło oka.

Od kilku dni wydzwania do mnie Kamila jak szalona. Za każdym razem pyta, kiedy jadę i kiedy wracam. Zaczyna mnie to już poważnie denerwować. Aż tu nagle dzwoni znowu, że właśnie wracają z Maćkiem z knajpy i że podjadą się pożegnać – co najmniej jakbym wybierała się na Broad Peak. Nie pasuje mi to wcale, bo nawet ja nie mam gdzie usiąść: wszystko zasłane jest ubraniami, dokumentami, sterydami, bałaganem. Ale dobrze, nie mam nic do ukrycia, niech wchodzą, trudno. „Tylko wejdziemy i wyjdziemy” - zapewnia Kamila.

Wchodzą. Chciałam ich przyjąć w przedpokoju, ale oboje zgodnie wchodzą do ciasnej przestrzeni zasłanej armageddonem reisefieber. Maciek jest pijany w cztery niedziele. Czuję, jak spinają mi się ze strachu mięśnie. Maciek cuchnie jak Michał onegdaj. Oboje wiedzą, jak nienawidzę Maćka w takim stanie. No ale ok: gość w dom, Bóg w dom.

Maciek łapie za pilota od światła górnego, które mam ściemnione, bo oko; rozjaśnia na całość i robi zimne światło.

- Proszę, przyciemnij, bo boli mnie oko – mówię.
Maciek na to:
- Ja też się napierdalałem na Legii, ale gorzej wyglądałem, hehehe.
- Gratuluję - ale proszę, przyciemnij światło, bo mnie razi.
- Głupia - będziesz lepiej widzieć - i dalej trzyma pilot.
Zrobiłam im cudem miejsce na kanapie, zrzucają stertę prasowania na podłogę.

Kamila w tym czasie zawiązuje mi na tysiąc supłów bransoletkę znad Morza Śródziemnego. I pyta po raz 2645, kiedy jadę. Odpowiadam spokojnie, że pojutrze. Kamila nagle oznajmia, że nie będziemy się widzieć 2 miesiące. Nie wiem, skąd wzięła ten pomysł, jak od tylu tygodni trąbię, kiedy wracam i wyjeżdżam - żeby było łatwiej wszystkim zapamiętać, mówię, że w walentynki; ale biorę oddech i po raz 2645 mówię, kiedy wracam; Maciek w tym czasie wrzeszczy do Kamili:

- Gdzie ty, kurwo, masz guzik reset?!

No nie, no nie, nie w moim domu. Mówię do niego spokojnie:

- Maćku, prosiłam cię wiele razy, żebyś w mojej obecności nie zwracał się tak do Kamili; przeszkadza mi to i nie zgadzam się na to.

Kamila:
- Oj już przestań, my się znamy jak łyse konie.

Ja:
- Ale ja Maćka nie znam tak dobrze jak ty i wiele razy prosiłam, żeby przy mnie powstrzymał się od takich komentarzy.

Maciek do Kamili:
- Mówiłem ci, że lepiej, żebym został w samochodzie - a do mnie: - a ty jesteś za głupia, żeby mnie krytykować.

Odpowiadam:
- nie krytykuję, podkreślam, że nie radzę sobie z takim twoim zachowaniem i proszę cię, żebyś przy mnie tak nie mówił.

Kamila, głaszcząc go w okolicy krocza:
- On po alkoholu tak ma.

Nie wytrzymuję:
- Kamilo, Michał po alkoholu też tak miał. I dlatego teraz na takie zachowania reaguję. I nie zgadzam się.

Maciek podrywa się z kanapy i wychodząc mówi do mnie, ziejąc wódą:
- Ty nie masz żadnej choroby, tylko jesteś nieprzerżnięta.

I wychodzi, dumny w swojej prostackiej szerokości, międlący pod nosem kolejne przekleństwa. Istny Michał. Tylko Michał rzadziej się chwali, że kogoś pobije do nieprzytomności.

Kamila, wychodząc, próbuje mnie przepraszać. Nie chcę jej przeprosin. Kiedyś robiłam tak samo. Odcinam się, zamrażam, bo za wszelką cenę chcę lecieć do Indii. Chcę stąd uciec. Czy nie spłaciłam już z nawiązką długu wdzięczności, który u nich zaciągnęłam? Ile skierowań do lekarzy Kamili załatwiłam, sama czekając z kilkumiesięcznych kolejkach? Ile książek podarowałam jej teściowej, kupując je za własne pieniądze? Ile recept załatwiłam? Ile razy z własnej kieszeni opłaciłam jej terapię manualną? Nie mam już siły na to wieczne osaczanie, nękanie, dzwonienie po kilkanaście razy dziennie. A kiedy właśnie wychodzę ze spotkania z nimi, Kamila natychmiast dzwoni i pyta, kiedy będę miała czas na kolejne. Nie zauważyłam, nie chciałam tego widzieć, jak zacisnęli mi na szyi sznur.

Nie mam kiedy jechać do Zojki, a uczestniczę w nadmiernie głośnych posiedzeniach z litanią narzekań na świat i ludzi, bo wciąż wobec kogoś mam wrażenie niespłaconego długu. Nawet jeśli spłaciłam go dziesięciokrotnie.

Po cichu mam nadzieję, że to nasze ostatnie spotkanie i nie będę musiała co najmniej Maćka już więcej oglądać. Przez cały okres pobytu w Indiach będę jednak dostawać od Kamili bierno-agresywne wiadomości o treści: „dlaczego nie piszesz? Pewnie jesteś zajęta? Już o nas zapomniałaś? Masz do nas pisać, bo tu nudno w chałupie.” Skoro już raz na sześć lat wyjeżdżam na urlop, to chyba mam prawo nie wisieć przed ekranem nieustannie? Tylko dlatego, że im się nudzi? Czy nie mam prawa?

Kiedy samolot startował z Lotniska Chopina, miałam w sobie jeszcze drżenie poprzedniej nocy. Pani doktor przyjęła mnie o godzinie 23 w Szpitalu Praskim. Wyszła w tym celu z sali operacyjnej pomiędzy zabiegami. Posadziła mnie przed flarymetrem i wzięła głęboki wdech. Kto by to pomyślał, że istnieje urządzenie, które mierzy gęstość białka w gałce ocznej i na tej podstawie ustala wartość zapalenia? Ano istnieje coś takiego właśnie. Flarymetr wskazał wartość zapalenia 140 w oku prawym.

- We wtorek na pewno było ponad 300, pani Kasiu, a wtedy, kiedy straciła pani wzrok – około 2000.

Myślę sobie nieśmiało o mojej cudownej właściwości rozbijania banku z rekordami. Które na papierze wyglądają oszałamiająco, ale nikomu ani niczemu nie służą.

Flarymetry laserowe umożliwiają laserowy pomiar koncentracji komórek białkowych w komorze przedniej oka. Pomiar jest bezkontaktowy, nieinwazyjny i bezbolesny. W Warszawie są takie dwa – oba w Szpitalu Praskim.

Badanie wykonywane jest w całkowitej ciemności. Kiedy pani doktor zaświeciła urządzeniem do oka prawego, widziałam coś na kształt materiałowego drobnego splotu, drobniusieńskiego, niemal niezauważalnego, jak najdelikatniejszy blejtram, na którym Kuba maluje swoje ziemiste, potężne oleje, które sprawiają, że długo nie mogę zasnąć.

Świeci do drugiego oka. A tam: gruba, jutowa tkanina, taniec włókników, Rothko szalejący i niepokorny. Neonowy obraz zapalenia, tęczowa katastrofa.

Steryd sześć razy dziennie. Odkażać ręce przed podaniem do oka. NLPZ co najmniej raz dziennie. Chronić oczy przed ostrym światłem. I w miarę możliwości nie denerwować się. „Wygramy, pani Kasiu, wygramy pani wzrok”.

O 8.45, kiedy w walentynki samolot linii Qatar Airlines wzbijał się ponad pas, bezgłośnie załkałam: ze zmęczenia, ze strachu, z bólu kości jarzmowej po podaniu sterydu w iniekcji, ze złości na splot okoliczności wszelakich. Ale wzbiłam się i poleciałam prosto do Doha.

Nie mogłam na ekranikach oglądać niczego, choć pół samolotu oglądało oscarową „Judy”. Nie mogłam czytać, bo skupić się nie mogę od czasu rozpoczęcia zapalenia w oku. Jednym okiem obejrzałam kreskówkę „Coco” - głównie dlatego, że ją znam, pamiętam, obejrzałam ją w kinie na seansie dla dzieci i rodziców, trzy tygodnie przed śmiercią Babci.

W Doha przesiadamy się na lot do Thiruvananthapuram, stolicy Kerali. Do końca pobytu nie będę w stanie prawidłowo wymówić nazwy tej miejscowości i jak na żałosną Europejkę przystało, będę głównie posługiwać się określeniem kolonialnym „Trivandrum”.

Kiedy po dwunastu godzinach męczącej podróży stanę przed służbą celną, będę wyglądała jak z krzyża zdjęcia: blada, z fioletowym okiem, spuchnięta od długiego siedzenia i zmęczona porannym upałem. Pan celnik zrobi mi najgorsze zdjęcie świata, a potem skieruje na mnie swoje orzechowe oczy i powie: „nigdzie nie ma tak pięknych kobiet, jak w Polsce”.



Ukontentowana tym słodkim kłamstwem, podążę za moimi joginkami w kierunku wyjścia z lotniska, gdzie przywitają mnie setki ciemnoskórych głów, czujnych tęczówek i kartek z fonetycznymi zapisami imion oczekiwanych przyjezdnych. Będę przez chwilę jak Beyonce, jak gwiazda pop, jak długo oczekiwany egzotyczny i wszechmocny gość, którego głęboko skitrane w walizce rupie będą obietnicą polepszenia statusu majątkowego i stworzenia możliwości życia przez chwilę na stopie wyższej niż przeciętna hinduska. Przybywam do kraju, w którym przy oczyszczaniu ścieków zatrudnia się ludzi do ręcznego czyszczenia i ciż sami umierają pod wpływem fetoru. Gdzie za 50 dolarów miesięcznie można żyć jak król, ale na wysoką jakość wyjebania na wszystko nie będzie nas, Europejczyków, mentalnie stać. Przybywam do kraju skrajnych sprzeczności, gdzie tłusty i uśmiechnięty Budda zrównuje wszystkich w tu i teraz, ale nieziemskiej urody kobiety w największe upały wchodzą do morza w długich spodniach i tunikach z zakrytymi ramionami. Liczni Kaszmirczycy będą mnie jako klientkę chwalić pod niebiosa, ale jeśli w sklepie pojawi się mężczyzna, obdarzą go spojrzeniem niemal miłosnym. Kiedy nad oceanem minę rodzinę muzułmanów, dzieci będą podawać mi muszelki i uśmiechać się do mnie jak barokowe putta, ale ich matki będą kierowały na moje nagie obojczyki karcące spojrzenia ciemnych oczu, ledwo widocznych zza gęstych, czarnych hidżabów. Wokół nich będzie unosić się woń najdroższych olejków eterycznych, przy których mój naładowany aluminium dezodorant będzie tani i toksyczny jak sztabka rtęci. Przybywam do kraju nieustannie drżących i kiwających się głów, które w ten sposób wyrażają aprobatę albo zgodę, ale po angielsku mówią niewiele albo wcale. Przybywam do kraju, w którym słońce pali niemiłosiernie, ale w ciągu kilku sekund jest w stanie również zdjąć ze mnie odium bólu kostnego, ucisku w stawach, skrzypiącej suchości skóry i błon śluzowych. Przybywam do kraju, w którym międzynarodowym językiem jest uśmiech. Dlatego ludzie nie patrzą na mnie jak na idiotkę, tylko ciągną do mnie tłumnie i serdecznie, a ja ich serdeczność odwzajemniam, jak umiem, mimo mojej europejskiej żałości. Do kraju, w którym moja chorobliwa bladość jest traktowana jak atrakcja turystyczna: dlatego całe tłumy Hindusów biegną do mnie przez szeroką plażę, po parzącym stopy piachu, żeby zrobić sobie ze mną selfie: nikt tu nie może uwierzyć, że można mieć skórę niemal przezroczystą. „Co jesz? Co pijesz? Czym się smarujesz, że jesteś taka biała? Mogę zrobić sobie z tobą zdjęcie? Mogę cię przytulić? Ach, z Polski jesteś? Nie wiem, gdzie to. Chcesz kokosa? Jadłaś już dziś?” Przypomina mi się Babcia, której ciepły i czujny głos słyszę w głowie, kiedy po 6 rano wychodzę naspidowana do pracy: „śniadanie jadłaś? Ciepło się ubrałaś? Odżywiaj się!”
O, Europo, stara jak świat i nudna jak najtańsze halequiny. Jak dobrze, że nie udało ci się Azji zeuropeizować, sprowadzić do swojego nudnego poziomu, okiełznać jej kolorów, zapachów i temperamentu. Jakże biedna jesteś, zakurzona i wyblakła jak stara witryna sklepowa, na której nic już nie cieszy, bo o zatowarowanie od lat nikt nie zadbał. Jakże daleko ci do nieuporządkowanych dźwięków, dzikości, czystości odczucia, wyczuwania pulsowania ziemi i ludzkiego oddechu.

Jak to możliwe, że ajurwedyjska lekarka o energii oddziału ratunkowego wie o mojej chorobie więcej niż najwybitniejsze zespoły europejskich klinicystów? Jak to możliwe, że we krwi ma receptę na postępowanie z moją chorobą: pełne szacunku i uznania jej manier. Jak to możliwe, że niepiśmienna Minnie, która mnie masowała, śpiewała w trakcie, wie o splotach mięśniowych więcej niż Dani, choć nie miała w rękach ani jednego podręcznika anatomii? I jaki to zaszczyt, że zespół, który się mną zajmował, przed przystąpieniem do nacierania mnie olejami, składa głęboki pokłon namaskar, oddając hołd mojemu cierpieniu.

Poznałam wielu w perspektywie klasycznej medycyny nieuleczalnie chorych, którzy w Kerali odstawiają wózki inwalidzkie i o własnych siłach brodzą po gęstym, szorstkim piachu albo pozwalają się unosić falom oceanu. Ośrodek medycyny ajurwedyjskiej ma program wyciągania z rzutów w miesiąc. W Polsce z rzutu wychodzę od 9 do 18 miesięcy. W tym czasie choroba konsekwentnie pożera moje ciało i dokonuje nieodwracalnych zmian. W kraju słońca i pieprzu wszystko jest prostsze.

Mój mózg przez pierwsze dni szaleje i znajduje się w stanie rozkołysania pomiędzy skrajnym zagrożeniem a poczuciem znalezienia się w raju. Nad ranem wrzeszczą w nieznanym mi języku ptaki, chrzęści głośno żwir na podjeździe, rechoczą żaby, miauczą koty. Nad moją głową nocuje gigantyczny pająk. Komary omijają mnie z daleka. Uczucie świeżości zachowuję przez ok. 3 minuty po wyjściu spod prysznica. Potem oblewam się potem w wyniku detoksyzacji. Znikaj, stresie z pracy, znikaj, strachu atawistyczny przez utratą wzroku, znikaj, żalu po niepoznanym nigdy ojcu, znikaj, europejskie krygowanie i mnożenie problemów, teraz cię wypocę, teraz się ciebie pozbędę, skapuj na indyjski siennik obficie, wyparuj ze mnie natychmiast.

Kraina kolorów, zapachów, uśmiechu i pozornego braku trosk. Bieda nie jest tu problemem. Tu w ogóle nie ma problemów. A w każdym razie zapewniają o tym życzliwi miejscowi. Skrzętnie ukrywają przed turystami codzienne troski. Ale ja jestem nadmiernie empatyczna, ja wyczuwam, co się kryje pod serdecznym uśmiechem. I doceniam, że oszczędzają mi tutejszej zgryzoty. Dbają o to, żeby było mi jak najlepiej.
Bodaj czwartego dnia wchodzę do jednego ze sklepików przy promenadzie i zostawiam przed wejściem klapki. Rozglądam się po sklepiku z biżuterią i szalami. Mówię tylko „Hello” i karmię oczy. Za ladą stoi muzułmanin po 60., ma surowe spojrzenie i natychmiast pyta o moje imię. Obserwuje, na co zwracam uwagę (ucz się, europejski marketingu, od mistrzów!). W pewnym momencie pyta, czy może powróżyć mi z ręki. Podskoczyłam aż, zachęcona możliwością stworzenia nowej opowieści.

Kłade rękę na szklanej ladzie, pod którą połyskują drogie kamienie szlachetne. Din, bo tak ma na imię, wyciąga wahadełko i trzyma je nad każdym z palców mojej lewej ręki.

Mały palec:

- You are so lonely, you have no family. No father, no mother.

Odpowiadam, że w Europie wszyscy jesteśmy samotni i rodziny nie mamy, więc nie ma o co bić piany.

Palec serdeczny:

- Why do you think so much?

Oho – myślę – zaczyna się. No co ja poradzę, ze moim głównym zajęciem w życiu jest właśnie myślenie. Oczywiście nic z tego nie mam, ale ustrzega mnie to przed działaniem, czyli popełnianiem błędów, czyli późniejszym odchorowywaniem. No ale jak to mam wytłumaczyć muzułmaninowi za ladą? No jak?

Dojeżdża do palca Lichockiej. Wahadełko zaczyna bujać się nad nim jak oszalałe. Nie dziwota – ten palec szczególnie w Polsce nabrał w ostatnim czasie znaczenia aż nadto symbolicznego. Nagle Din podrywa się ze swojego siedzenia, kładzie wierzch dłoni w okolicy lędźwi, patrzy na mnie badawczo i mówi:

- You have a horrible disease right here. And a great pain. And there is also something very wrong with your left hip. What happenned?


No to teraz trochę jestem zaskoczona, bo o ile wcześniejsze palpacyjne diagnozy wiały trochę horoskopem z „Pani domu”, o tyle takich słów już się nie spodziewałam. W remisji chodzę normalnie. Wczesne pójście na jgoę po operacji ustrzegło mnie przed przykurczami. Nie widać, przecież, kurwa, nie widać, więc dlaczego, Dinie z Kaszmiru, mój palec ci powiedział, że jestem chora?

Wskazujący, choć ręka mi już drży z emocji:

- You have a great future. You are a great artist and words are always with you. Your words are giving joy to others. You will have a wonderful house, a husband, a dog…

Śmieję się, rozbawiona, a Din marszczy brwi. W końcu jest muzułmaninem, a ja kobietą, więc dlaczego miałby poważnie traktować moje reakcje?

Kciuk:

- No boyfriend in your life from many years. Why? You are waisting your sexual energy.


Drogi Dinie, cóż mam ci powiedzieć? Że w rozmowie pan mecenas z ulicy Nawrot powiedział mi, że mój ojciec był nie lada jebaką? Że podczas rozpraw wyjazdowych potrafił do pokoju w zespole adwokackim podczas jednej nocy przyprowadzić dwie kobiety? Że był tak szalenie bezpośredni w aranżowaniu kontaktów seksualnych, że koledzy zapewniali go, że kiedyś dostanie w papę? Nie dostał. Zawsze mu się udawało. Jedną z ofiar takiej przelotnej miłostki była moja matka. A ja jestem owocem tego przelotnego romansu, który nie wiem, ile trwał, ile razy był konsumowany i jak się sprawa toczyła. Prosto ze spotkania z panem mecenasem pognałam do Bogny do Gajusza. Przyjęła mnie wśród łysych dzieci, umierających z bólu i znękania chemią. Zapytała mnie:

- Pani Kasiu, wie pani, gdzie rośnie kwiat lotosu?

Jako ze tylko sprawiam wrażenie elokwentnej, a przy Bognie niczego udawać nie muszę, odpowiadam, zgodnie z prawdą, ze nie mam pojęcia.

- Na gównie, pani Kasiu. Na gównie.

Zastanawiam się, jaki ma ten kwiat związek ze mną, bo że jest narodowym kwiatem Wietnamu i Indii – to wiem. Ale że gówno? A nie, czekaj, to już w sumie blisko do mnie. Bogna tłumaczy:

- Lotos ma korzenie ukryte w błocie albo cuchnącym szlamie, pani Kasiu.

Oj, jesteśmy w domu.

- Nasionko lotosu jest nasieniem długowiecznym i bardzo odpornym, ponieważ może żyć przez 3 tysiące lat i nie straci zdolności do rozmnażania się i kwitnienia – snuje swoją opowieść Bogna, a ja zaczynam kołysać się jak dziecko z chorobą sierocą. - Na noc kwiat zamyka się pod wodą, a ze wschodem słońca ponownie wznosi się ponad brudną wodą i wtedy jest w ogóle nienaruszony i nie ma żadnych śladów zanieczyszczeń.

Mrugam, zachwycona.

- W kulturze Azji lotos ma wielkie znaczenie, bo to jedyny kwiat, który jest jednocześnie owocem, a jego owoc ma kształt odwróconego stożka i znajduje się w jego wnętrzu. Zamknięty kwiat lotosu w ogóle nie pachnie, ale kiedy się otworzy, to jego aromat przypomina zapach hiacynta. Natomiast w buddyzmie kwiat lotosu jest siedzibą albo tronem Buddy, a oznacza on boskie narodziny.

W psychologii kwiat lotosu symbolizuje siłę oporu psychologicznego, jako umiejętności przekształcania przeciwności losu w potencjał.

Mam już półotwarte usta i otwarte do granic możliwości oczy, aż mi trzeszczą spuchnięte od płaczu powieki, bo wciąż nie widzę związku ze mną.

- Pani Kasiu, bardzo często jest tak, że z pozornie nieznaczącego romansu rodzi się coś pięknego i nieśmiertelnego, odpornego na brud, zacietrzewienie i małość. Czasami przybiera postać ludzką.

Nie, nie chcę o tym słuchać, przecież to nie ja, przecież już była mowa o tym, że jestem jak wszyscy, że nie ma we mnie niczego nadzwyczajnego, że jestem statystyczna, że nie mam wszechmocy, że nie jestem żadnym kwiatem bezcennym, ot, taka się światu przytrafiłam.

- I często jest tak, pani Kasiu, że rodzice, którzy nie widzą samych siebie i żywią urazę do całego świata, sprowadzają na świat dzieci, które temu światu niosą pomoc, ulgę, radość i zbawienie. I nie są podatne na brud, na obelgi, na złość, hipokryzję, są od urodzenia zaimpregnowane na wszystko, co złe. Płacą za to wysoką cenę. Za swoją odporność.

Teraz już po brodzie cieknie mi strużka śliny. Wciąż nie dopuszczam, że to może być o mnie.

- W psychologii istnieje też pojęcie odporności psychicznej bazującej na metaforze lotosu. Jest definiowana jako umiejętność jednostki do przezwyciężania okresów emocjonalnego bólu oraz dużych przeciwności. Poza tym kwiat lotosu jest metaforą dla ludzi, którzy potrafią ukryć swój ból, ale też przekształcić go w pogodę ducha czy zdolność do samokontroli albo wytrwałość w dążeniu do celu – mówi Bogna, a ja mam mokrą brodę od śliny, mokre policzki od łez. Bo umarł mi tata, bo nie zdążyłam go zobaczyć, bo mnie nie chciał, bo był tanim wiejskim casanową, bo skrzywdził i porzucił moją mamę, bo umarł na nerki, a mnie one wysiadły nie wiadomo dlaczego rok temu i teraz boję się, że będę dializowana jak on, a przecież nie dostanę się do dokumentacji lekarskiej, bo mnie nie uznał i może ja również umrę, umrę jak on, ślad po mnie nie zostanie, bęðę się męczyć, będzie mnie bolało…

Płaczę głośno, szlocham, zanoszę się tym szlochem, tą rozpaczą, tą bezradnością, tym pięknem lotosu, którego w sobie uznać nie umiem, nie chcę, nie dowierzam. Bogna wstaje z krzesła, obejmuje mnie mocno, zaczyna kołysać na boki. A potem, ni stąd, ni zowąd, zaczyna śpiewać mi jak kołysankę:

- „Czy zdanie okrągłe wypowiesz, czy księgę mądrą napiszesz, będziesz zawsze mieć w sobie tę samą pustkę i ciszę...”

Rozczulająco fałszuje, a ja zanoszę się płaczem w jej pachnący miodem sweter, w jej ciepłą, matczyną skórę na szyi, w jej mądrość ucieleśnioną, kruchą, jasną, niemal przezroczystą.

W sklepie Dina wzrok mi się rozmył i wszystko przypomniało. Udaję, że po prostu się zamyśliłam, ale kaszmirska przenikliwość zdaje się za moimi myślami podążać. Zdaje się je podsłuchiwać.

Pomijam milczeniem jego pytanie o energię seksualną, bo chyba nie dam rady mu wytłumaczyć nawet w języku kaszmirskim, jaka za mną historia i dlaczego seks to nie jest aktywność wzbudzająca we mnie jakieś szczególne emocje. Zresztą, jakże miałabym zacząć się w przyspacerniakowym sklepiku zacząć rozwodzić nad przyczynami mojego singlowania. Podziękowałam panu grzecznie, w międzyczasie sama otworzyłam leżącą na pulpicie kserówkę o medycynie tybetańskiej. Otwieram, zachłannie czytając. Natychmiast znajduję rozdział o reumatyzmie.


Ciekawe, że czikeny i ryby to dla nich nie mięso. No nic, w każdym razie warto to rozważyć. Zresztą, nie ma czego rozważać, bo w trakcie całego wyjazdu nawet nie tykam mięsa, raz tylko decyduję się na krewetki, ale zażeram je kaszką z semoliny, zagryzam bananem i zabijam najlepszym na świecie sokiem z ananasa.

Do końca wyjazdu będę tu żarła jak chłop. Zupełnie niepomna na linię i inne pierdoły.


Mam już opuszczać Dina i jego sklepik, ale nie pozwala mi. Mówi, że chce się za mnie pomodlić. Myślę, że to coś więcej niż wyróżnienie. Bo jednak jestem innowiercą, dol tego kobietą, a on idzie na zaplecze, myje się i przynosi ze sobą dywanik do modlitwy. Zamyka drzwi do sklepu ze mną w środku, a ja kurczę się na krzesełku za ladą i czuję się coraz bardziej skrępowana intymnością tej sytuacji. Mało tego, łamię wszelkie etyczne standardy i robię mu z ukrycia zdjęcie, jak modli się z oddaniem, pokornie, całym sobą. Widzę jego ręce wzniesione do Allaha i wzrusza mnie to, bo moja polska wyobraźnia zestawia to z pełnymi hipokryzji spojrzeniami wiernych w polskich kościołach.



Na koniec modlitwy dmucha delikatnie na swój tors, odchylając koszulę, a potem podchodzi do mnie i dmucha mi tak samo w czoło. Mówi, że modlił się o moje zdrowie i spokój ducha, który jest udręczony, bo za dużo myślę. Na koniec spod lady wyciąga himalajski olej w kolorze rubinu i naciera mi nim czoło. Robię się senna od jego chłodzącego zapachu ziół wysokogórskich. Dziękuję mu gestem namaskar i żegnam się, ale on wciąż nie chce mnie wypuścić. Mówi, że ma coś dla mnie.

Spod jednej z lad wyciąga srebrną zawieszkę. Nawleka ją na skórzany rzemyk. I mówi, że to prezent.

Patrzę: to ręka kościotrupa. Ale wydłużona, smukła, delikatna. Dłoń Eugenii. Zakłada mi ją na szyję, a ja grzebię w plecaku w poszukiwaniu rupii, żeby mu zapłacić. Mówi, że nie chce pieniędzy. Że jak tylko weszłam do sklepu, pomyślał o tej zawieszce. Bo leży tu od trzech lat i nikt jej nie chce. Czekała więc na mnie. Pytam, dlaczego taka. Din odpowiada:

- Because death follows you. And it came to my shop with you. You have a power, because it protects you. I can feel her nearby. You are her queen.

Wychodzę na gwarny deptak oszołomiona. Ręka kościotrupa chłodzi mi obojczyk.
(na operowanej, psiamać!)
*

Mam do opowiedzenia jeszcze najpiękniejszą opowieść o miłości, ale piszę tę relację od kilku dni po powrocie – na raty, bo oko buntuje się przeciwko powrotowi i Doktor Monika odchodzi od zmysłów, żeby mi pomóc i przyspieszyć działanie sterydu. Opowiem więc o terrorze, a opowieść jest z dziś. Indie kiedyś dokończę.