wtorek, 15 czerwca 2021

The art of healing

 Z trudem dziś policzyłam, ile już lat mieszkam na Saskiej Kępie. Od 2013 r. W październiku minie osiem lat. Osiem lat na Copacabanie. 

Ileż tu się zmieniło. Mam nową nogę, za to pracy nie udało mi się zmienić. W bloku porodziło się dużo nowych dzieci, mamy nowych lokatorów. Jest coraz więcej młodych ludzi, z którymi już nie ma takich pogaduszek jak z antysemitą z dołu albo dziadziusiem od Amolu. Wszyscy zagonieni, nabzdyczeni albo siedzący w telefonach. Na szczęście wciąż jest Pan Janek, który wczoraj przyniósł mi wiaderko czereśni z działki. Po raz pierwszy w tym roku je jadłam. Wzruszył mnie. Regularnie pomaga mi z dogorywającą pandą, bo akumulator już ledwo zipie. Wszystko bym Ci, Pando, ale nie mam za co. Proszę, wytrzymaj jeszcze, póki nie znajdę nowej pracy.

Dziś spotkałam Elizę z drugiego piętra, mamę dwóch ślicznych dziewczynek. Wyprowadzili się pod Warszawę do swojego domu. Kiszenie się z dwójką dzieci w pandemii na 38 metrach dało im w kość, ale teraz dziewczynki rozbiegane, szczęśliwe, nawykłe do chodzenia boso. 

Na moim piętrze para, która najbardziej lubi nosić na szyi duże krzyże i regularnie co roku naznacza drzwi symbolami K+M+B nosi ze sobą noworodka. Do mieszkania Elizy wprowadziły się dwie studentki - jedna jest przedszkolanką, druga pracuje w Polsacie. Któregoś razu jedna zamknęła drugą w mieszkaniu, pospieszyłam z sąsiedzką pomocą. 

Starsza córeczka Elizy to typowy dawca. Wszystkich, którzy zwrócą na nią uwagę, chce z wdzięczności obdarować. Dziś zerwała dla mnie kilka kwiatków z żywopłotu, a potem rozłożyła u moich nóg listki w różnych kształtach i o różnym nasyceniu zieleni. Potem przyniosła jeden bardziej rozłożysty, ale zawahała się, czy mi go dać. Kucnęłam przy niej i zapytałam, co ją w tym listku zainteresowało. Dziewczynka wyciąga na rączce listek ze skazą. Na jednej części wykwitły czerwone wyrostki, które ma się ochotę zeskrobać. Posmarować maścią ze sterydem. Wypalić. Usunąć defekt. Potraktować tak, jak traktuje taki obiekt współczesne medycyna. Niepewna, czym jest skaza na liściu, zadziałałam instynktownie, tak, jak chciałabym, żeby ze mną postąpiono.

- Ten listek jest chory, ale to nie znaczy, że jest gorszy od innych listków, które mi dałaś. Przyjmę go tak samo chętnie jak pozostałe.
- A co mu jest?

(radź se teraz, jak na biologii nie uważałaś, Kasiu. Brnę dzielnie)

- Ma takie małe krosteczki, bo było mu za gorąco. I te krosteczki pokazują, że listek przetrwał duży upał, a teraz dzięki temu ma na sobie koraliki. Jest inny niż wszystkie listki, ale przecież wszystkie na drzewie się od siebie różnią.
- Tak! - klaszcze w rączki Elusia. - Jedne są jasne, drugie ciemne, trzecie grubsze, a czwarte mają krostki.
- Właśnie tak, brawo, jak ty pięknie myślisz, Elu! - bawię się w przedszkolankę.
Czyli ten listek też zabiorę i zrobię z nich wszystkich bukiet. I zabiorę do domu. Będę pamiętać, że to prezent od ciebie.
Dziewczynka trzyma ręce splecione z tyłu, kręci się podekscytowana. Nagle wpada na pomysł.
- A ten listek chory jest największy i może inne owinąć. Jak kołderka!
Zwinne paluszki dziewczynki zwijają pozostałe listki w rulonik. Wysepka czerwonych krostek trafia do środka. Z zewnątrz nikt by nie powiedział, że chory.

W domu sprawdzam, co oznaczają czerwone kropki na liściu. 


 

W domu guglam, czym są czerwone narośle na tkance liścia. Doskonale ułożone w czerwoną wyspę, wykwitłą na delikatnej skórce młodego liścia klonu jak nadżerka, która prosi się o badanie laboratoryjne. Dowiaduję się, że narośla o różnym kształcie (kulki, wypustki, rożki) i kolorze powodowane są żerowaniem tzw. szpecieli. Narośla te zwane są również galasami i ich zadaniem jest ochrona żerujących w środku larw danego roztocza. Przy próbie oderwania odchodzą wraz z tkanką liścia. Ten, który wykwitł na liściu od Elusi to różkowiec klonowy.

Szpeciele. Galasówki. Kryjówka dla larw, będąca przejawem opieki nad potomstwem. Galasy są rezultatem reakcji liścia na nakłucie przez np. samicę owada, najczęściej z rodziny galasówkowatych. Samica, składając jaja, jednocześnie wprowadza do tkanki roślinnej substancje, które powodują przyspieszone podziały komórkowe. W efekcie prowadzi to do powstania czerwonych krostek. Wyrostki są domem dla larw, a nawet zimujących poczwarek.

A więc dom można mieć wszędzie. I jakoś tak nas natura ukonstytuowała, że nawet na pasożyty znajdzie się miejsce. Pod warunkiem, że ktoś udostępni swoje ciało dla rozwoju larw. Podda się przemocy prawa naturalnego. Uzna swój los.
Alternatywą jest śmierć, bo próba oderwania takiej narośli oznacza, że naruszymy strukturę liścia. Zacznie schnąć i obumierać. Umrze. Naszych blizn nie da się od nas oddzielić. Nasze ciała istnieją bardziej niż my sami.

W języku angielskim mówi się o tym "healing". Zatem jestem w procesie zdrowienia po krótkim, ale intensywnym związku z osobą o narcystycznych zaburzeniach osobowości.

Ponieważ ludzki umysł i osobowość sprawnie wymykają się wszelkim próbom systematyzacji, również język klęka. Jedyne, co możemy zrobić, to uwierzyć, kiedy ofiara mówi, że cierpi.
Bo o tych samych emanacjach zachowań niektóre szkoły psychoterapeutyczne mówią - psychopatia.

Napisanie tego było dla mnie nadludzkim wysiłkiem. Tak, jak bym wyznawała grzech. A przecież to mnie spotkało, a nie ja to sobie zrobiłam. Choć znajdzie się legion, który będzie miał swoją teorię.

Zatem jestem ofiarą przemocowych zachowań, będących konsekwencją nieleczonej choroby afektywnej dwubiegunowej i narcystycznych zaburzeń osobowości.
Niektórym ofiarom takie wyznanie zajmuje dwie dekady.
Ja wyznaję po niespełna roku.


Jed­no­stron­na zna­jo­mość mię­dzy mną a wami
roz­wi­ja się nie naj­go­rzej.
Wiem co li­stek, co pła­tek, kłos, szysz­ka, ło­dy­ga,
i co się z wami dzie­je w kwiet­niu, a co w grud­niu.
Cho­ciaż moja cie­ka­wość jest bez wza­jem­no­ści,
nad nie­któ­ry­mi schy­lam się spe­cjal­nie,
a ku nie­któ­rym z was za­dzie­ram gło­wę.

Ma­cie u mnie imio­na:
klon, ło­pian, przy­laszcz­ka,
wrzos, ja­ło­wiec, je­mio­ła, nie­za­po­mi­naj­ka,
a ja u was żad­ne­go.

Po­dróż na­sza jest wspól­na.
W cza­sie wspól­nych po­dró­ży roz­ma­wia się prze­cież,
wy­mie­nia się uwa­gi choć­by o po­go­dzie,
albo o sta­cjach mi­ja­nych w roz­pę­dzie.


Nie bra­kło­by te­ma­tów, bo łą­czy nas wie­le.
Ta sama gwiaz­da trzy­ma nas w za­się­gu.
Rzu­ca­my cie­nie na tych sa­mych pra­wach.
Pró­bu­je­my coś wie­dzieć, każ­de na swój spo­sób,
a to, cze­go nie wie­my, to też po­do­bień­stwo.

Ob­ja­śnię jak po­tra­fię, tyl­ko za­py­taj­cie:
co to ta­kie­go oglą­dać ocza­mi,
po co ser­ce mi bije
i cze­mu moje cia­ło nie za­ko­rze­nio­ne.

Ale jak od­po­wie­dzieć na nie­sta­wia­ne py­ta­nia,
je­śli w do­dat­ku jest się kimś
tak bar­dzo dla was ni­kim.

Po­ro­śla, za­gaj­ni­ki, łąki i szu­wa­ry –
wszyst­ko, co do was mó­wię, to mo­no­log,
i wy go nie słu­cha­cie.

Roz­mo­wa z wami ko­niecz­na jest i nie­moż­li­wa.
Pil­na w ży­ciu po­spiesz­nym
i odło­żo­na na ni­g­dy.

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Kiedy ukochana cię nie chce


 

 Na 36. urodziny pojechałam do ukochanej Gdyni. Ponieważ od stycznia bezskutecznie i rozpaczliwie dość szukam pracy, znajduję przeróżne ogłoszenia. Jedno z nich mówiło o pracy marzeń: specjalista ds. promocji literatury w Bibliotece Miasta Gdynia koniecznie dla osoby z orzeczeniem o niepełnosprawności w stopniu drugim. Skrojone na miarę. Nie wątpię w potęgę niepełnosprawnych. Mają niebywałe wręcz możliwości intelektualne oraz rzadko spotykaną możliwość poszerzania wiedzy. Głównie dlatego, że przykuci są do łóżka albo większość dnia spędzają w domu. Trudno więc przypuszczać nawet, jakie bogate światy powstają w głowach osób niepełnosprawnych, jakie rozległe kompetencje mają. Ale uogólniony lęk przed demaskacją, wieczne poczucie braku i niewystarczalności hamują niepełnosprawnych przed aplikowaniem do pracy. Ja na przykład już tyle razy usłyszałam, że pracodawca :nie zaryzykuje zatrudnienia osoby niepełnosprawnej", że zaczęłam rozważać wstąpienie do ISIS, skoro mamy tak różne sposoby postrzegania ryzyka.


 

Więc aplikowałam, obliczając, że skoro rozmowy kwalifikacyjne mają trwać od 31 maja do 4 czerwca, czyli do moich urodzin, a nuż właśnie w moje urodziny zaproszą mnie na rozmowę, zmienię swoje życie o 180 procent i choćbym miała co tydzień dojeżdżać do pracy do Gdyni, zrobię to, skoro w Warszawie, w Krakowie, łodzi i Poznaniu praca się dla mnie nie znalazła. Ach, jak szeroko poszłam: od wydawnictw wszelakich, po fotowoltaikę. Byłam gotowa dosłownie na wszystko. Jakże wielki jest ból, kiedy po tylu miesiącach starań żadne, dosłownie żadne miejsce mnie nie chce. Nieważny jest mój zawodowy dorobek, nieważne rozległe kompetencje, ukończone kursy, studia, elastyczność, bezkonfliktowość, koncyliacyjność, skrajna odpowiedzialność, samodzielność i wybitna umiejętność pracy w zespole. Wszyscy to mają w dupie. A potem ścieram się z jakąś kretynką z Nestle, która nawet nie umie prawidłowo napisać do mnie wiadomości, odpisać w terminie, nic. Ale to nie ona jest codziennie poniżana, to nie jej dorobek życiowy jest kasowany (wszak go nie ma). A ja co i rusz dostaję stęchłą szmatą do podłogi w twarz. Zatem: bolało. Że ukochana Gdynia mnie nie chce. Że nawet skrojone na miarę ogłoszenie o pracę jest nie dla mnie. Nikt nie szuka specjalistów. Nikt mnie nie chce. Słucham, jak obsuwa się we mnie budowany misternie wirtualny mur psychicznej odporności. Nikt i nic. Wszędzie cisza. Utknęłam w tej nędznej redakcji na zawsze. Już tu zdechnę z wypłatą 4 tysiące na rękę, a przecież wyszłabym na tym lepiej, gdybym nauczyła się cyklinowania. 


 

Na Facebooku wszyscy w komentarzach pod postem domagają się książki. Tyle że ja nie tworzę literatury, ja piszę posty na Facebooku, które generują lajki. A nawet gdybym miała się zmierzyć z formą i treścią - najzwyczajniej w świecie nie mam pomysłu na książkę. Nie jestem Dorotą Kotas, nie umiem z takimi szczegółami pisać o moim spektrum (bo go nie mam), nie mam w sobie finezji Agnieszki Jelonek (chociaż odkryłam po 30 latach, że ataki paniki miałam od dziecka). Nie mam odwagi Bawołka, nie mam w sobie żelaznej konsekwencji Papużanki. Mam wrażenie, że moje życie niespodziewanie się skończyło, tyle że ja nie zarejestrowałam momentu, w którym legło w gruzach i już nigdy nie podpełznę dalej. Zaczęłam kolejne studia, jestem nimi zafascynowana - ale co będzie, jeśli znowu po nich nie będę mogła znaleźć pracy? Bo nawet żeby pracować w recepcji poradni psychologicznej trzeba mieć ukończoną psychologię. 

Wstawałam nad morzem codziennie po 4. Szłam przez park na Kamienną Górę, unurzana w ptasich świergotach, chłodnej zieleni i zadyszce, bo schody są wysokie i trudne do pokonania, a demotywująco działa napis "Schody do remontu". Zupełnie jak moje życie.
I wychodziłam na zalane słońcem bulwary, traciłam oddech z zachwytu, jak poranne światło kładzie się na wodzie, jak statek niedaleko portu trwa niewzruszony, z daleka jakby nieruchomy zupełnie, jakby stał na betonie, a nie unosił się na wodzie. Przez poranne chmury strzelały złote sztylety słońca. Płaska tafla chłonęła światło. Zanim na bulwary napłynęły setki ludzkich ciał i oddechów, mogłam usiąść na betonowym murze i powiedzieć sobie, że to wszystko nie ma znaczenia. Ja nie mam znaczenia. ten widok będzie trwał i beze mnie. Nie jest ani moją winą, ani zasługą. Nic nie mogę, a jednocześnie mogę wszystko. Dojmujące poczucie wielopoziomowej porażki jest zupełnie obce prostującej się obok dumnie mewie. Serce szakala nie zna wyrzutów sumienia. Wronę trudno upokorzyć. Kiedy ktoś znęca się nad jerzykiem, ten ratuje się ucieczką, bo jego ciałko jest w stanie znieść kilkudziesięciogodzinny lot bez przerwy. Wszędzie znajdzie dom. Wszystkie istoty na niebie i ziemi doskonale sobie radzą beze mnie. I gdyby nie to przemożne poczucie bycia potrzebnym, które nam ludzkość wdrukowuje, być może właśnie uprawiałabym winorośl gdzieś na południu Krymu, mieszkałabym w walącej się chatce i nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak system ochrony zdrowia oraz konieczność podawania leków biologicznych. Może nigdy nie straciłabym wzroku, może nigdy nie zaznałabym strachu, może nigdy nie obudziłby mnie koszmar, na który nic nie mogłam poradzić. 

W Sopocie tłumy na Monciaku. Kluczyłam między uliczkami, żeby ominąć lans, smród tłuszczu z frytek i stosy gofrów z bitą śmietaną. W galerii obejrzałam zachwycającą wystawę "Fotomorgana", prezentującą zbiór prac parafotograficznych. Przecież od zawsze kochałam wszystko, co pograniczne. Wszystko, co niepełne, wybrakowane, wyzute, nieoczywiste. Może najłatwiej było mi samą siebie właśnie tam odnaleźć. Kiedy u pacjenta podejrzewa się przewlekłe zapalenie zatop spowodowane wadliwym ukształtowaniem kości czaszki, wykonuje się zdjęcie rentgenowskie tak, żeby pacjent oparł otwarte usta o białą planszę. Efekt jest zachwycający, bo na zdjęciu widać misterność kości skalistej, zdumienie oczodołów i gęstwa szczegółów.



 

Na podsumowanie dnia napisałam:

To był dla mnie trudny rok, pewnie jak dla Wszystkich. Największym darem, jaki od niego dostałam, jest, zdaje się, całkowity brak złudzeń. Brzmi to jak bon mot Kłapouchego, a jednak. Skoro dar, to znaczy, że nie zawsze łatwo go wnieść przez drzwi, a na pewno nie na raz. Niełatwo z nim w sobie pomieszkiwać. A jednak wypełnia jakąś pustą przestrzeń, która tętniła w mojej rozczytanej głowie od ponad trzech dekad. Dziś już przyjmuję, że gaz rozpylony prosto w twarz kobiety w większości nie wzbudzi oburzenia. Odmawianie człowieczeństwa Innym od nas - również. Czułe Przewodniczki nie noszą na czołach świętej omasty i zazwyczaj kroczą osobno, a na pewno tłumów nie porywają. Nie wszystko się we mnie zmieniło, nie. Wciąż jestem niezdolna wyobrazić sobie życie bez słów. Gorzej już z tym, co znaczą. Najtrudniej chyba było mi przyjąć funfakt, który burzy wszystko, co wdrukowała mi kultura. Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, bo te koegzystują w relacji, jeśli ona żyje. Otóż przeciwieństwem miłości jest obojętność, dlatego jestem arcyciekawa, jak będziemy żyć z wypartą traumą pandemii. Zatem: sorry, Koryntianie, żadne "wszystko przetrzyma".
Słychać teraz wyraźnie, jak planety się toczą.
W każdym razie, mimo powyższego, robię wszystko, żeby życie nie było zmarnowaną rozpaczą - jak kiedyś pięknie powiedziała mi Helena.
Życzcie mi, proszę, w tej mgle, choć sztucznego horyzontu. Okruchu wskazówki, gdzie nie być. I daru wiedzy, gdzie kończy się moja.

Dziś wysłałam 416. aplikację w tym roku sprawie pracy.
Jak robot powtarzam, że nie tracę nadziei.