środa, 19 sierpnia 2015

W ucho ugryzienie

Tak to życie plecie się jakoś przedziwnie, że po pochmurnych nerwowych dniach wszelkie niedogodności słońcem i światłem mi rekompensuje.
Dzisiaj na przykład jest wielki dzień.
Po raz pierwszy w życiu wyniki badań mam jak osoba zupełnie zdrowa. Odczyn Biernackiego wynosi 7. CRP - również 7. Dwie siódemki na dobry dzień i na wilgotne oczy Doktora Michała.

Trzęsłam się. Chyba z radości. Zawyłam w gabinecie na dole jak szakal, na co pani doktor zareagowała ostrzeżeniem, że lek na uspokojenie w iniekcji zawsze łatwo podać. Galopem udałam się na trzecie piętro, przeskakując po dwa schodki, nie wiadomo czemu. Może chciałam po prostu posiedzieć na piętrze, które tyle mi dało. Przy pokoju zabiegowym, w którym tyle krwi pobrała mi pani Bożenka, a na pocieszenie pokazywała mi zdjęcie swojego golden retrievera.
Kartka z wynikami badań drżała mi w rękach. Nie mogłam uwierzyć. Nie mogłam. Nie ma zapalenia. Jakby choroby nie było. Czysto. Krajobraz po bitwie bez bitwy.
Serce tłukło się we mnie jak oszalałe. I nagle naprzeciwko mnie usłyszałam radosne "pani Kasiu, dzień dobry". I mimo że w myślach wcześniej nakazywałam sobie spokój, wykonałam karkołomny skok z dwutaktu i zawisłam na szyi doktora Michała jak Stach, kiedy przywożę mu upragnione duńskie klocki.

- Siedem, Doktorze Michale, siedem! Tylko siedem!
- Ale co: siedem, pani Kasiu?
- No OB siedem!!
- Niemożliwe - odepchnął mnie od siebie Pan Doktor. Muszę to zobaczyć.

A tu na kartce obok aminotransferaz asparginianowej i alaninowej białko C-reaktywne wykwitło wskaźnikiem o wartości ukochanej przez numerologów. I doktor Michał ślinę przełknął. Pokręcił głową, schylał ją niżej i niżej, aż kobaltowy podkoszulek pokrył jego policzki chłodem.

Ja za to wrzuciłam piąty bieg:
- Widział Pan? Widział? To dzięki Panu! To Pan mnie wyleczył! - darłam się jak pacjentka szpitala na Aleksandrowskiej. Znowu mogę chodzić, dobiegłam dzisiaj do autobusu, nawet trampki sama zawiązałam na kokardkę - na dowód podniosłam nogę do góry, prezentując w pełnej krasie szaro-białe vansy. - Widzi Pan? Ja teraz wszystko mogę: i na jogę pójść, i buty zasznurować, i do sklepu po brzoskwinie sama chodzę, i wodę wczoraj przyniosłam. I melona. Walizkę z górnej półki w szafie ściągnęłam przedwczoraj. I nawet nie myślałam, co robię i jak do tego doszło, że to zrobiłam! I dozorcy drzwi nogą przytrzymałam i wygięłam się przy tym tak o. I Wie Pan co? Ja ciocią będę! niedawno się dowiedziałam! I będę mogła się do tego dziecka przychylić, wie Pan? Będę mu śpiewać i będę je nosić! Bo MOGĘ! I może nawet niedługo na konia wsiądę, bo biodro coraz mocniejsze! I muszle w Spocie zbierałam, plażą przeszłam z Gdyni, nikt mi nie pomagał! I psa takiego widziałam nad morzem, jak biegł, to cały był tym biegiem, i ten biegł miał w pysku, w uszach, w ogonie! Wiedział Pan, że są nowe badania dotyczące witaminy K? podkrążone ma Pan oczy, za dużo się Pan uczy do tego egzaminu. Ja czytam taki podręcznik wasz dla studentów i ledwo zapamiętałam, że istnieje coś takiego jak koksyby. Dziwne słowo strasznie, takie nadęte. Ale przecież pan już tyle lat się uczy, to Pana takie słowa nie dziwią, prawda? I Pan przecież rozumie wszystko. Pan nawet moje ciało rozumie lepiej niż ja. Pan mnie wyleczył, Doktorze Michale!

I tu głos mi się załamał, broda mi zadrżała i łzy cztery mi się po policzkach stoczyły, a Pan Doktor ręką, którą nie trzymał torby lekarskiej, zagarnął mnie do piersi nieobleczonej jeszcze fartuchem i przytrzymał mnie przy kobalcie niebiańskim tak mocno. A ja poczułam,  że oddycha szybciej, szybciej niż zazwyczaj i jakoś chce, żeby ta moja głowa przy nim dłużej została. Żebym jego twarzy nie widziała.
Ale to korytarz przy wejściu na oddział przecież, ludzie chodzą, widzą, nie może mnie lekarz przytulać. Odsunął mnie od siebie i zobaczyłam, że ma mokre oczy. Zareagowałam tylko wciągniętym powietrzem. Nawet moje gadulstwo zamarło przy tym, co zobaczyłam.

- To pani zasługa, pani Kasiu, nie moja. To pani sobie z chorobą poradziła.
Chlipnął.
- Ze mną chyba też - uśmiechnął się.
I ja się uśmiechnęłam brodą drżącą. Potem on zaczął się śmiać. No to ja też.
- Idziemy do teatru, co?
- No pewnie, dosyć tej teorii podręcznikowej! - zakrzyknęłam radośnie.

I już, już miałam sięgać po kurtkę dżinsową, którą bez problemu teraz przecież zakładam, kiedy doktor Michał chwycił mnie za rękę i ją pocałował.
Głowę schylił po tym tak nisko, że prawie brodą dotknął klatki piersiowej.
- Dziękuję - powiedział.

I poszedł korytarzem, a ja patrzyłam za nim, osłupiała. Odwrócił się jeszcze na wysokości dyżurki i uśmiechnął się do mnie.

Zbiegłam po schodach z trzeciego piętra jak dzikie źrebię.
W holu głównym musiałam przysiąść i ochłonąć, bo bałam się, ze moje wejście do autobusu linii 168 spowoduje jakąś detonację. Albo ten autobus z radości porwę.
I spotkalam panią poznaną w grudniu. Nawet nie znam jej imienia. Ale że ma budowę drobną, filigranową, a włosy dwukolorowe, nastroszone i usta wąskie, ale wyraziste, a szlafrok w grudniu nosiła biały w dalmatyńskie plamki, nazwałam ją Cruellą. Ale żeby nie urazić - Dobrą. Cruella Dobra. Wyciągnęła do mnie ręce mocno już pokryte poczynaniami twardziny układowej. Spuchnięte i obolałe. Sine prawie. 
Rozmawiałam z nią dobrą godzinę. Że czasem już nie ma siły. I nawet tak jak ja, ma naszykowane leki, żeby ze sobą skończyć. Ale boi się, że dawka jej nie zabije, tylko zrobi z niej warzywo. Czyli jeszcze gorzej. Bo zanim zachorowała, jej ośmioletni wnuczek poradził sobie z białaczką. I Jasiek teraz jest jej boskim neuroprzekaźnikiem. Bo Babcia Cruella, jak wnuk zachorował, padła na kolana w kętrzyńskim kościele i w rozpaczy zawołała:
- Boże! Uzdrów to dziecko! Na mnie ześlij chorobę!
I jej wysłuchał. Szybciej niż przewidywała.
Na koniec rozmowy ucałowałam te jej martwe już niemal ręce. na ustach poczułam zwapniałą szorstkość i bezwzględność choroby. Gorzkie to odczucie. Ale tak to już trzeba. Pokłonić się, ale odgiąć. Wstać. Nie dawać się do ostatniej chwili.

Tak się składa, że znów czytam jedną z najpiękniejszych książek świata. "Obietnicę poranka" Romaina Gary'ego, co imię ma na cześć powieści nadane.
Bohater powieści ma lat jedenaście i chce ze sobą skończyć pod ciężarem brewion (cudne słowo! takie melodyjne). Ale kiedy już ma je na siebie zrzucić, przychodzi do niego wyliniały, wynędzniały kot. Zlizał z jego twarzy okruszki ukradzionego z cukierni kawałka makowca.
"Ważne było jedynie to, że istniał ten pyszczek przyjazny i język ciepły i gorliwy, przesuwający się tam i z powrotem po mojej twarzy z wszelkimi pozorami tkliwości i współczucia. Niczego więcej nie trzeba mi do szczęścia.
Kiedy kocur zakończył wreszcie swoje karesy, poczułem się o wiele lepiej. Świat ofiarował mi jeszcze pewne możliwości i przyjaźnie, których niepodobna było lekceważyć. Kot ocierał się teraz mrucząc o moją twarz. Starałem się naśladować jego mruczenie i przez dobrą chwilę mruczeliśmy tak obaj na wyprzódki. Wygrzebałem okruchy ciasta z kieszeni i poczęstowałem go nimi. Okazał niejakie zainteresowanie i oparł się o mój nos wznosząc do góry wyprostowany ogon. Ugryzł mnie w ucho. Słowem, życie stawało się znów warte trudu, by je przeżyć".

Po coś mi była, Eugenio Spondylo. Niepotrzebnie walczyłam z Tobą zaciekle. Tyle mi dałaś spojrzeń, uśmiechów i czułości. Rąk na głowę położonych, uścisków serdecznych, ludzkiej delikatności. Historii niepowtarzalnych i niewiarygodnych, pacierzy gorączkowo odmawianych, bluźnierstw nad ranem wykrzykiwanych w poduszkę, łez piekących i myśli o śmierci zbawiennej tyle dałaś. I radości z tego, że można znów widzieć, że Powiśle pachnie deszczem, a na rogu Lipskiej ktoś rozsypał mielona kawę. I smak lodów w drodze do instytutu, wieczorne światła Rzymu, płacz żurawi na Mazurach i mroczne piękno Sztynortu. Wiadomość o tym, że zostanę ciocią, myśli szybkich i nieskładnych, wieczornych ochłód nad Wisłą, spacerów saskokępnych i prób udanych dobiegnięcia do autobusu. Spojrzeń skupionych w poszukiwaniu ojca, zerknięć na przypalany cybuch fajki, uciech z landrynkowego koloru paznokci i twarzy niedowierzających. 
Tyle pragnień. Uniesień. Tęsknot znajomych i nowych zupełnie. Twarzy stroskanych, brzmień nowych, obrazów rzadkich, spostrzeżeń chwilowych. Spojrzenie mi wyostrzyłaś, słuch wytężyłaś, ciągle uczysz skupienia i tego, że ucieczka nie popłaca. Ty zawsze dogonisz.

Z losu nawet najlepszy lekarz nie wyleczy.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Tatusiu

O Jeanie Reno Afgańska Siostra powiedziała, że z oczu mu patrzy tak, jakby stał tam, gdzie stało ZOMO. I pewnie ma rację. Bo i ja boję się tego spojrzenia. Jak rentgen. I jak tomograf. Wszystko widzi i wszystko widział.
Tylko że poznałam go wtedy, kiedy byliśmy równi. Ja słaniałam się z bólu na korytarzu na Spartańskiej i chodziłam w okolice izby przyjęć, na której mogłam obserwować ojców, którzy stroskani przyprowadzali tam swoje dzieci. Córeczki. Księżniczki. królewny. Żeby dać im gwiazdkę z nieba i wywalczyć dla nich dobre leczenie. Dla nich krwi by sobie upuścili. Od samego takiego widoku zdrowiałam, bo wyobrażałam sobie, że sprawa mnie dotyczy.
A Jeanowi Reno obumierało serce i całe zastępy chirurgów nie mogły na to nic poradzić. A potem sprawdzałam się w tej relacji, jak to by było, gdyby Jean Reno okazał się moim ojcem. Czasami fajnie. Lubiłam się z nim przekomarzać i udawać kogoś, kim nie jestem. Ale on ma jakąś taką właściwość ludzi po pięćdziesiątce, że nawet jak zakładam maskę, to i tak wie, co w trawie piszczy. I naprawdę mnie widzi. I umie słuchać. I nie obraża się, kiedy milczę. Czekał na mój telefon po czterech miesiącach. I się ucieszył, że mnie usłyszał. Moja mama tak nie ma. Czy mój prawdziwy Tata tak by miał?

Nie oceniam Jeana Reno, bo historia to nie zawsze życie. Polityczne wybory to też nie zawsze życie. I zastanawia mnie to, że ma ośmioro dzieci. I na żadne oprócz ośmioletniej Kornelii liczyć nie może. Dlaczego? Jaki on musi być strasznie, okropnie samotny. I jest taki schorowany. Nie ma się kto nim zająć. Sam tak sobie nagrabił, czy życie się tak ułożyło?

A Ty? Byłeś w partii? Jak to jest? Samemu ze sobą się bić? Skończyć prawo i się w środku zagryzać do krwi? Obracać w sobie pojęcia lojalności i sprawiedliwości jak obol? Myślisz o mnie? A może mnie szukałeś, a mama ukróciła Twoje poszukiwania? Tatusiu, nie chciałeś mnie? Jak to było?

Śnisz mi się obco.
Dal bez tła.
Wjeżdżam windą na trzecie piętro instytutu w Aninie. Winda otwiera się na dwie strony. Oba korytarze takie same, a jednak inne.
Muszę się spieszyć, winda zaraz się zamknie i spadnę.
Spadnę.
Wiem, że mnie wołasz.
Ale nie wiem, który korytarz wybrać.
Nie wiem, dokąd pójść.

Gdzie jesteś, Tato?

czwartek, 6 sierpnia 2015

Nowy początek

To bez wątpienia piękny rok, a dopiero połowa za mną.
Widziałam już, jak Ludzie, którzy uratowali mi życie biorą ślub. I jak rozwija się ich miłość: cicha, spokojna, normalna, pełna nieprzesadzonej czułości i troski, których jeszcze wystarcza dla otoczenia. Udowodnili mi, że radość dzielona się pomnaża. Że można kogoś pokochać tak po prostu: z całym jego bagażem inności i odrębności. Że zawsze może się dla niego znaleźć miejsce przy stole, nawet w rodzinne święta. 
Dowiedziałam się, że moja Ania w październiku będzie przysięgać, że nie opuści Adriana do końca życia. I wiem, że słowa dotrzyma.
Otrzymałam od losu wielką Łaskę życia bez bólu. Doświadczyłam Cudu. Chodzę nad rzekę, zawiązuję sama buty, przynoszę do domu świeże warzywa i owoce, koję spiekotę wieczornego zmęczenia lodami waniliowymi, przytrzymuję na języku piwo pszeniczne i gapię się na ludzi. Na rzeczywistość nie nakłada się szara zasłona bólu. Zaczęłam żyć.
A teraz – zostanę ciocią. Ale taką prawdziwą, świadomą, od początku.
Toot powiedziała: „zajebistość. Sama stworzyłaś sobie rodzinę”.

No bo tak. Przecież zawsze na wieść o nowym członku rodziny się cieszyłam. Czasem jak głupia. Skakałam z radości, jak urodziła się Tysia, Stach, Hela przyszła na świat wtedy, kiedy po operacji biodra spinała mnie obręcz ognia, ale to wtedy było nieważne. Pojawiło się nowe życie.
Tyle że o ciąży kuzynek i sióstr ciotecznych dowiadywałam się a to przypadkiem, a to w otoczeniu komentarza: „tylko nie mów, że to ja ci powiedziałam, bo może będą źli”.
Jakby to był jakiś grzech: że ja wiem. Że powiedzieli tej, która jest nie wiadomo skąd i przyszła na świat w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. To może jak się jej powie, to ona rzuci jakąś klątwę?
Lepiej udawać, że to nie ja powiedziałam. Lepiej znajdę trzymać od rodzinnych tajemnic z daleka.
Tym sposobem Helę trzymałam na rękach dopiero wtedy, kiedy już sprawnie chodziła. Mogłam na dzieci patrzeć z daleka. Z odległości. Jak trędowata.
 

Jak to ja u Agi i Marcina: nadawałam jak nakręcona, unikając czujnego spojrzenia Marcina, żeby mu nie pokazać, że jednak nadal panicznie się boję, bo domowe rewelacje gdzieś się we mnie osadziły i zwalniają mi silnik, a pan Daniel nie ustaje w rozchaosowywaniu mojego ja. I dalej jak to ja: szalonym slalomem od tematów z pogranicza kultury i sztuki, przez wieści branżowe i refleksje o bezsensie istnienia w systemie NFZ.
Aż w końcu Marcin podsunął mi kartkę. Zarejestrowałam dwie rzeczy: logo Alabu i kilkukrotne, w słupku wypisane: „w ciąży”.
I od tamtej pory kilkudziesięciu sekund, a może minut, nie pamiętam. Nie pamiętam.
Nagle znalazłam się obok Agi, zawisłam jej na szyi i cieszyłam się tak, że nie mogłam złapać oddechu. A kiedy odkleiłam się od biednej Agi, rękaw jej białego podkoszulka okazał się całkowicie mokry. Płakałam jednocześnie i się śmiałam. W środku ktoś odpalił mi petardę z radością i ciepłem. W głowie rozsypał brokat. Czułam się jak na własnym urodzinowym przyjęciu, kiedy wszyscy śpiewają mi sto lat, uśmiechają się do mnie i zdają się otwierać wielkie drzwi nowego i pięknego.
Potem zaczęłam się zastanawiać, czy to normalne, że tak reaguję? Trzęsły mi się ręce.
Znowu mnie wyróżnili. Mnie. Chociaż nie jesteśmy oficjalnie rodziną. Staliśmy się nią w jakimś sensie. Powiedzieli mi specjalnie. Oddzielnie. Odświętnie. Odrębnie. Specjalnie mnie zaprosili, żeby mi powiedzieć. Zaprosili mnie do swojego pociągu. Jadę z nimi w przedziale. Na kolejnej stacji dosiadają się ludzie. Im ciaśniej, tym więcej miejsca się robi. Może się robić. Kiedy chodziłam do szkoły, w starym elementarzu miałam taki wierszyk o dziewczynkach, które spacerują w deszczu. Tylko jedna dziewczynka miała parasol. Ale z każdą koleżanka chętnie się dzieliła. Era internetów pozwoliła mi znaleźć wiersz Hanny Łochockiej:

Cztery przyjaciółki

Koleżanek w klasie wiele:
wśród nich mamy między nami
Alę, Ulę, Olę, Elę,
które są przyjaciółkami.

Kiedyś - była to niedziela -
deszcz rzęsisty spotkał Olę.
Z okna ją spostrzegła Ela
i wybiegła z parasolem.

Idą razem raźnym krokiem,
aż tu patrzą - moknie Ula.
Cóż, parasol dość szeroki:
Ula pod nim się przytula.

Ale spójrzcie tam przy drzewie
stoi Ala, zmokła kurka.
Bo i jakże w tej ulewie
do swojego przejść podwórka?

- Chociaż miejsca tu niewiele,
chodźże, Alu - rzecze Ola.
Razem będzie nam weselej.
Korzystajmy z parasola!

Czy parasol się rozszerzył,
czy też przyjaźń mocna była -
dość, że pod nim, proszę wierzyć,
cała czwórka się zmieściła.


I ja dzięki nim już nie moknę. I dla mnie wystarczyło miejsca.

A potem do mnie dotarło: będę ciocią.
Co oznacza obowiązki. Odpowiedzialność. Nowe wyzwania. I przydatność.
Poważne obowiązki, bo chcę być ciocia obecną. Taką, co przynosi nowinki o książkach i nowych trendach w Smyku na Chmielnej. Która przekopuje księgarnie dla dzieci w poszukiwaniu ręcznie robionych drewnianych klocków. Śledzi, co się ogląda, prowadzi do teatru, do kina i cenzuruje, czy bajka nie jest nazbyt drastyczna, a spektakl zbyt nużący, nosi w torbie żelki i biszkopty, śledzi poszerzenie portfolio Wedla i notuje, gdzie w mieście odbywają się najlepsze warsztaty kulinarne dla najmłodszych.
I na fali tej radości, tego czystego uczucia pognałam następnego dnia po premierze prasowej nowego Allena do Smyka na Chmielną. Wparowałam do działu, który ostatnim razem odwiedziłam, kiedy dowiedziałam się o nieuleczalnej chorobie i podpisałam lojalkę, że pod żadnym pozorem nie zajdę w ciążę, będę pilnować zasad higienicznego współżycia i stosować skuteczną antykoncepcję.
Tyle że teraz ten dział pojaśniał, pokraśniał, uśmiechał się do mnie każdym wózkiem, bujaczkiem, huśtawką, podusią, grzechotką i gryzakiem. Laktatorem nawet. Chwytałam spacerówki i sprawdzałam, czy nie za ciężkie, jaką wykazują zwrotność, jak cenowo kształtują się foteliki samochodowe, czy łóżeczko dla matki wygodne i czy śliniaki są w trójpaku, czy w pięciopaku. I te śpiochy, maleńkie stópki, buciki, czepeczki, wdzianka, grzechoczące zabawki, butelki z atestem, podgrzewacze i usypiacze. Kołysanki, melodyjki, pozytywki, nożyczki do mikropaznokietków, pelerynki, puzderka, pieluszki, przytulanki. Ciepły, bezpieczny, pluszowy świat nowości. Powitania.
I teraz wyzwanie: żeby było tak, jak nie ma nikt. Idealnie. Ale bez nadmiaru słodyczy. Bez lukru. Strawnie. I normalnie. Z badmintonem. Spacerem po Łazienkach. Targiem śniadaniowym na Ochocie. Popołudniem w parku. Kąpielą w dmuchanym basenie. Za rączkę. Rozejrzeć się przed przejściem. Na trawie nie siadamy, chyba że na kocyku. „Ślimak, ślimak, pokaż rogi”. Tędy lepiej nie. Chodź do mamusi. Co się mówi? Tego do buzi nie! A co to? Ojej, nie za włosy! Co wpadło do oka? Pocałuję i nie będzie boleć. Jeśli chcesz, możesz płakać. Masz ochotę na watę cukrową? Możesz boso po trawie. Które wolisz: z jagodami, czy z jabłkiem? Chlebek z cukrem i ze śmietanką? To kiedy ta klasówka? Ciocia zabiera cię po szkole na lody. Pójdziesz ze mną?
Popłakałam się, kiedy to napisałam. Ile to pięknych momentów przed nimi. I przede mną. Bo będę mogła się temu przyglądać, patrzeć, dziwić się, przytulać, wąchać włoski, gładzić po główce, podsuwać palec do przytrzymania, brzęczeć bransoletką, czytać, czytać, czytać na dobranoc i specjalnie pisać bajki. Czy to będzie Tomuś, Jędruś, Feluś, Franuś, Majka, Hania, Basia, Ala – będę towarzyszyć w nauce i uczyć się też sama. Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczułam, ze powiększy się moja Rodzina. Bo wreszcie ktoś mnie do rodziny przyjął. Stałam się jej częścią. Integralną.   

I z drugiej strony boję się. Czy będę potrafiła? Ja i moja spondyloniezaradność? Strach przed bezpośredniością pytania, a co, jak się przewróci? A jak mu się nie spodoba? A jak to będzie ciociny falstart? Książka nie taka? Fabuła nudna? Bohater niespójny? Ile wyzwań przede mną!
Może ten strach wynika z tego, że dziecko jest takim wyzwaniem? Nowym początkiem? Nową możliwością, która może obrócić świat do góry nogami i to nie tylko świat rodziców? A kto to wie, kto się urodzi Age i Marcinowi? Może geniusz? Wynalazca leku na raka? Wybitny rzemieślnik? Wspaniały artysta? Nieokiełznany kompozytor? Światowej sławy ekonomista? Sprawny polityk? Wrażliwy człowiek o mądrym sercu.
I to, że dzieci drastycznie podnoszą dorosłym poprzeczkę, bo niby nie wiedzą nic, bo rodzą się jako czysta tablica, ale potrafią zadać pytania, które zarozumiałych dorosłych wbijają w krzesła z zakłopotania? Oraz to, że dla dzieci trzeba pisać jak dla dorosłych, tylko lepiej? I myśleć trzy razy szybciej. I dziesięć razy bardziej oryginalnie.

Czekam na Ciebie, kimkolwiek będziesz.

Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata:
moreny, mureny i morza, i zorze,
i ogień, i ogon, i orzeł, i orzech -
jak ja to ustawię, gdzie ja to położę?
Te chaszcze i paszcze, i leszcze, i deszcze,
bodziszki, modliszki - gdzie ja to pomieszczę?
Motyle, goryle, beryle i trele -
dziękuję, to chyba o wiele za wiele,
Do dzbanka jakiego tam łopian i łopot,
i łubin, i popłoch, i przepych, i kłopot?
Gdzie zabrać kolibra, gdzie ukryć to srebro,
co zrobić na serio z tym żubrem i zebrą?
Już taki dwutlenek rzecz ważna i droga,
a tu ośmiornica i jeszcze stonoga!
Domyślam się ceny, choć cena z gwiazd zdarta -
dziękuję, doprawdy nie czuję się warta.
Nie szkoda to dla mnie zachodu i słońca?
Jak ma się w to bawić osoba żyjąca?
Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę:
co dalsze, przeoczę, a resztę pomylę.
Nie zdążę wszystkiego odróżnić od próżni.
Pogubię te bratki w pośpiechu podróżnym.
Już choćby najmniejszy - szalony wydatek:
fatyga łodygi i listek, i płatek
raz jeden w przestrzeni, od nigdy, na oślep,
wzgardliwie dokładny i kruchy wyniośle.

środa, 5 sierpnia 2015

Intensywność


Wzbiera we mnie. Bez wątpienia we mnie wzbiera.

Zawsze jak jadę do Bogny, na kilka dni przed wizytą martwię się, że nie mam głównej linii tematycznej spotkania. Najpóźniej w przeddzień okazuje się, że jednak temat przewodni mam.

Tym razem wszystko działa na zasadzie domina.

Nie wiadomo dlaczego któregoś dnia postanowiłam poruszyć temat Michała. Pani Bogna powiedziała, że wstępne opowieści o Michale brzmią ciężko, nużąco, ściągają z niej terapeutyczną energię. I ja tak czułam. Słowa mi uciekały. Nie wiedziałam, o czym mam mówić. Bo i nie byłam w stanie przywołać jednego traumatycznego przeżycia. Czy ten moment, kiedy Michał popchnął mnie na kolana przed swoim pijanym w sztok kolegą i kazał tamtemu rozpinać rozporek? Czy ten, kiedy wrócił pijany po raz trzysta siedemdziesiąty czwarty, podniósł mnie za włosy i wywalił z łóżka: „bo i tak jesteś nieprzydatna”, a ja płakałam, skulona w drugim pokoju pod kaloryferem, zasłaniając sobą Kropkę? Czy może ten moment, kiedy leżał w ciągu cztery dni, a mieszkanie cuchnęło jak noclegownia dla bezdomnych, udawałam, że jestem w świecie Leśmiana, bo kończyłam prace magisterską, a on po dwóch dobach nagle ocknął się, chwycił pierwszego lepszego z brzegu Żubra, rozbił go o swoją czarną komodę, a potem przyłożył mi w tył głowy, a ja, szczęśliwie, straciłam przytomność? Czy ten moment był traumatyczny, kiedy Michał dowiedział się, że od Karola pożyczyłam notatki, a potem jakaś jego ulubiona koleżanka doniosła mojemu oprawcy, że na wydziale stałam z Karolem pod oknem, a jemu na rękawie kurtki kwietniowym popołudniem usiadła biedronka; delikatnie zabrałam ją na palec i nasze głowy się ku sobie pochyliły, żeby policzyć kropki? Przyszedł wtedy pod wydział, popchnął Karola, kiedy wyszliśmy z wykładu o malarstwie opisowym, a ja Karola zasłoniłam sobą, żeby tylko go nie uderzył. Potem złapał mnie za kołnierz kurtki i wyrzygnął w obecności najważniejszych dla mnie osób z roku: „do domu, dziwko”.
Czy może wtedy, kiedy włamywał się na moją pocztę i śledził każdy mój ruch? Sprawdzał wysłane i odebrane mejle, wpisy na blogu? Czy wtedy, kiedy przez zaciśnięte zęby wysyczał: „zapowiadam ci, że nigdy nikt cię nie będzie chciał, bo jesteś zużyta, przechodzona jak stara śmierdząca szmata i nikt ci nie uwierzy, że tyle lat byłaś z kimś takim jak ja i nadal jesteś dziewicą. Wszystkim powiedziałem, że całe studia sypiałaś, z kim popadnie. Nażryj się tą swoją opinią cnotki nieruchanej”.

Dużo tego. Nie wiem, które jest najbardziej traumatyczne. Czy można ustalić hierarchię nieszczęść?

Temat Michała trwał przez dwa spotkania. I chodziło o wybaczenie. To, co sobie powtarzałam od lat. A jednak żyję od kilku tygodni w głębokim przekonaniu, że to jednak ja Michałowi zrobiłam krzywdę. Że to była moja wina. Że go nie widziałam, tak jak mama mnie nie widzi. I że nie chcąc sypiać z Michałem, sama ściągnęłam na siebie nieszczęście.

Miesiące spędzone w bibliotekach, czytelniach, samotne wieczory z Hauptem i nowymi osiągnięciami geniuszu polskich reporterów cudownie na mnie zadziałały. Narkotycznie. Jak to dobrze nie być widzianą przez nikogo. jak to dobrze być przezroczystą szczególnie dla mężczyzn. W ubiegłym roku życie przygotowało mi wystarczająco dużo niespodzianek, po co jeszcze jakieś sercowe złamania. Za to z radością przyglądałam się osiągnięciom i dokonaniom sercowym znajomych i przyjaciół. Czasem nieznajomych. Cieszyły mnie śluby, zaproszenia na ślub, wspólne wypady na weekend. Słuchałam o nich, jakby były częścią opowieści wydawanych przez Czarne albo Znak. I cieszyłam się, że stoję na peronie, po którym przejeżdża błogosławiony pociąg spełnienia. Nawet jeśli cudzego - jakie to szczęście móc to oglądać.

I wszystko było niby w porządku do czasu, kiedy zaczęłam przeżuwać stary michałowy kotlet. Międliłam go w sobie jak bezsmakowe tofu, ale jeszcze ostrożnie, na wypadek gdyby nagle zaatakował mnie ukryty gdzieś kawałek japaleno albo chilli. W każdej chwili może przecież zapiec, zaboleć. Więc międliłam ostrożnie, z dystansu, zaciskając palce u rąk do zsinienia kłykci. "To było większe ode mnie i od ciebie. Wybacz mi, tak jak ja wybaczam tobie. Nie byłam gotowa być przy tobie kobietą". Wyrecytowałam u Bogny. Wyrecytowałam, bo te słowa do mnie nie dotarły. Nie wierzę w to, co powiedziałam. Czy moja niegotowość do pójścia z nim do łóżka upoważniała go do bicia mnie i poniżania? I czy w ogóle mam prawo, a nawet obowiązek przebaczyć?

Międliłam to do czasu pójścia nad rzekę z Toot, Afgańską Siostrą i Małym Krzysiem. Bawiłam się wyśmienicie podczas koncertu Pauli i Karola, nie rozumiejąc ani słowa z tego, co śpiewali, ciesząc się tym, że oni się cieszyli, wyskakując jak bawarskie nastolatki na folklorystycznym festynie i waląc w bęben i tamburyn. A potem byłam zachwycona tym, że koncert elektro może być inspirująco energetyczny, Bergsonowsko rytmiczny, a ja mogę stać obok Mikołaja Ziółkowskiego i czuć się jak fundament współczesnej kultury rozrywkowej w Polsce.

A potem Bóg mnie opuścił i poszłam posiedzieć na schody pomiędzy Cudem nad Wisłą i Pomostem 511. Pośrodku niczego, z widokiem na senną i brudną Wisłę, która jeszcze miała wystarczają głębokość, żeby przeprawić się na Saską Kępę wodnym tramwajem. I wtedy pojawił się on. I narobił mi nieporządku w chaosie.
Schylił się do Toot, a z daleka wyglądał, jakby całował rąbek jej kimona w kwiaty. Pobiegłam do niej, bo znając charakterologiczną zrywność Toot, istniała szansa, że ów pan za chwilę w akompaniamencie wyjców podkarpackich wyląduje w Wiśle. Okazało się, że, co nie dziwi, Magda wpadła owemu panu z brodą w oko, a dodatkowo, jak na nadwiślańskie okoliczności, ów pan posługuje się całkiem przyzwoitą polszczyzną. Przysłuchiwałam się, rozbawiona, wymianie zdań między Toot, radarowo nastawionej na innego brodacza, tyle że wytatuowanego, a czasem zerkałam na zupełnie nieobecną Afgańską Siostrę, której myśli ciągle jeszcze kołują nad bazą w Ghazni. Ale jak ów pan od całowania rąbka kimona Magdy powiedział, że tak go zachwyciły maki na jej odzieniu, musiałam zareagować:

- Proszę wybaczyć, ale obawiam się, że jest pan w błędzie, twierdząc, że to maki. Wydaje mi się, że to jakiś gatunek południowych kwiatów. Na przykład bugenwille.

Panu brodaczowi wypadł z ręki papieros, więc wolną prawicę podniósł w kierunku nieba i tubalnym głosem zakrzyknął:

- „Pan wybaczy”! Kto tak mówi? Nikt już dzisiaj tak nie mówi!

- Myli się pan - ja tak mówię! - obruszyło się moje bałuckie jestestwo.
Pan brodacz kucnął bliżej mnie i nagle raptownie się w moim kierunku pochylił i zaczął mnie obwąchiwać jak Kropka. Tylko mokrego nosa mu brakowało. Rekompensował to chmielowym oddechem:
- Bo wiesz, ja mam taką religię. Jak psy. Że najpierw kobietę obwąchuję, a potem uderzam w gadkę. Jak mi się zapach kobiety nie spodoba, to nie ma co w gadkę uderzać - powiedział z przejęciem.
I w ten sposób mylnie oceniłam, że całuje rąbek Magdowego kimona jak stułę w kościele. On ją wąchał. Oryginalne. 
Zapytałam go, rozbawiona coraz bardziej, ile razy, za przeproszeniem w pysk za takie zachowanie dostał. A w rzeczywistości mój porąbany literaturą rosyjską i ostatnim sezonem "Penny Dreadful" mózg kazał mi zapytać:

- Czy kobiety, które pan właśnie w taki sposób traktuje, nie postrzegają tego jako afront?
Pan brodacz wyglądał na wniebowstąpionego:
- Jaką ty masz dykcję! jaki ty masz głos! Jaką barwę. Ej, ty musiałaś skończyć polonistykę z taką gadką! ("polonistykę" niestety źle akcentując).

Na co ja odpowiedziałam kokieteryjnym pytaniem:
- Po czym pan wnosi?
Pan brodacz poderwał się na równe nogi i zakrzyknął niczym Neron, niemalże wypuszczając przy tym złoty trunek z ręki:
- "Po czym pan wnosi"?! Jak ty mówisz? Kim ty jesteś?!

I wtedy mina mi zrzedła. Co to za pytanie? Jestem Kasia, nie wystarczy panu? Czy nie ugina się pan od nadmiaru wiadomości? A może potrzebuje pan więcej faktów? na przykład o przebiegu zapalenia błony naczyniowej 2014, które weszło do podręczników oftalmologii? O dawkowaniu Infliksimabu, bez którego nie byłabym w stanie zejść z kładki przy Solcu, a dzisiaj wyjątkowo zbiegłam?
I tak w ogóle to kto pana upoważnił do tego, żeby zwracać się do mnie po imieniu? 

W pijanym widzie zadawał mi jeszcze pytania, ale niestety nie rejestrował odpowiedzi. Okazuje się, że to nie tylko kwestia alkoholu. W przeczytanej przeze mnie ostatnio książce włoskiego dziennikarza Gramellini Massimo o nieskończenie durnie po polsku brzmiącym tytule "Niech ci się coś pięknego przyśni" przeczytałam, że droga do kobiety wiedzie nie przez struny głosowe, a przez uszy. Co mi po tandetnie zazwyczaj brzmiącym komplemencie? Słuchaj mnie, człowieku! On nie słucha.
Ponieważ bezcenny jest stan upojenia alkoholowego, bo najczęściej owocuje bolesną nieraz szczerością, jedną ręką wskazując na Toot (a tak naprawdę na kawałek sceny - obraz mu się rozmazał), Daniel (pan z brodą) powiedział:
- Ej no bo jak szie tak na nią popatrzy, to jest supr, ale jak ty się odezwiesz, to ona usz taka łanna nie jest...
Na szczęście rezolutna Toot zbyła ten komentarz tylko podkarpackim "pff" i nie chowała urazy.
Ubawiona byłam już stukrotnie, jak pan Daniel podjął rozpaczliwe kroki w kierunku pozyskania mojegu numeru telefonu. Przyzwyczajona do tego, że jako dziennikarz rozdaję go na prawo i lewo, tym razem postanowiłam zrobić inaczej. Podałam mu mój prywatny mejl - jak się okaże, że jest idiotą, po prostu oznaczę go jako spam. A jeśli będzie idiotą tylko częściowym, nakarmię się chociaż epistolarną konwencją Izabeli Czajki. A potem sieknę do kosza.
W międzyczasie dowiedziałam się od niego, że jest zodiakalną rybą (o, bogowie!), nie zna nikogo, kto obejrzałby choć jeden odcinek serialu "Gomorra", powiedział mi, że mam "śmieszny mały nosek", a jego mama zagrała w reklamie Biedronki. Oprócz tego z wykształcenia jest architektem, na Politechnice wykłada projektowanie 3D, a w sezonie zajmuje się projektowaniem i produkcją katamaranów, a tak naprawdę solemaranów, bo one działają dzięki energii słonecznej. Doprawdy, trzeba być mną, żeby pójść nad rzekę na koncert Pauli i Karola, zabłądzić na koncert elektro, a następnie zawrzeć znajomość z dizajnerem katamaranów. Powiedziałam panu Danielowi, że z wykształcenia jestem filmoznawcą (co przecież jest prawdą) i w zasadzie to wszystko, co mu o sobie powiedziałam. No i dałam bezcenną informację, bo przekazałam mój adres mejlowy.
Wracałam znad rzeki jeszcze z kacem moralnym, bo zupełnie niechcący choć w dobrej wierze sprawiłam przykrość Afgańskiej Siostrze. I następnego dnia byłam pewna, że po intensywnej nocy nad Wisłą pan Daniel albo stracił telefon, albo doświadczył zaniku pamięci krótkotrwałej, w związku z czym nie ma co czekać na jego wiadomość.
Jakże wielkie czekało mnie zdumienie, kiedy w niedzielę przed 18 dostałam wiadomość z prośbą o numer telefonu i z zapytaniem, w jakiej walucie ma się ze mną rozliczyć: czy ma mnie narysować, czy napisać wiersz.
Jako że sam się wkopał, zażyczyłam sobie a i owszem mój rysunek z pamięci wykonany metodą miedziorytu, a wiersz - również, bardzo proszę, skoro Pan nalega, może być biały na początek, żeby Pana heksametr nie zraził.
W nocy dostałam to, co poniżej:




Jeśli tak mnie zapamiętał, to musiał być nieźle pijany. Wnioskuję to po tym, że pomylił Smarzowskiego z Szumowską, co chociażby z punktu widzenia zupełnie innych poetyk musi być wskazaniem na co najmniej cztery promile alkoholu we krwi.

Tym sposobem przez tydzień zmuszałam pana Daniela do wymiany korespondencji, w której może jakoś szczególnie się nie pozowałam, ale za to pisałam stylem, który nie urągałby Prusowi. A przynajmniej tak się starałam.
Wielokrotnie jednak pan Daniel się odkrył, na przykład już w trzecim mejlu napisał mi o swoich marzeniach i wizjach dorosłego życia, włączając w to budowę domu z patio w samym jego środku oraz dwójką dzieci - najchętniej dziewczynek, bo "są bardziej skomplikowane i mają fochy". Na pocieszenie dowiedziałam się również, ze i chłopiec może być od biedy - można z nim grać w Playstation i układać Lego. A żona czy partnerka nie ma prawa w tym czasie zawracać głowy, że trawnik nieskoszony. Cóż za klasyczne oczyszczanie pola walki. I dwa nagie miecze na początek.

A potem było już z górki. Drugiego dnia korespondencji pan Daniel nie wytrzymał i zakomunikował: "ustawiamy się w czwartek o 20 na plaży Saska Kępa na całowanie bez języka w środku".
Byłam zdumiona taką deklaracją, niespodziewaną bezpośredniością tego wyznania i nieznanym dotąd męskim zdecydowaniem. Tyle że zdecydował za mnie. Postanowiłam go jeszcze trochę przeczołgać, więc po wpływem mąk Tantala, jakie mu zadałam składnią dziewiętnastowieczną, wyznał wreszcie, ukorzony niczym Schulz na swoich rycinach: "już cię nie chcę przelecieć. Chcę cię tylko słuchać".

Niezmiernie kontenta z takiego obrotu sprawy, byłam w zasadzie zdecydowana pójść sprawdzić, czy rzeczywiście ma taką właściwość jak czułe uszy.
Jako że konwencja przyjęta przeze mnie nie przewidywała spotkań sam na sam z mężczyzną (tym bardziej na bezludnej plaży pomiędzy haszczami Wału Miedzeszyńskiego), w piątek, prawie tydzień po zapoznaniu, zakomunikowałam mu, ze będę pod Pałacem Kultury świętować hucznie jego monumentalne 60-lecie i jeśli pan Daniel chce, może razem ze mną przesłać pocałunek jubilatowi - prosto w iglicę.
Chwała Bogu wolny wieczór miała Toot. do tej pory nie mogę uwierzyć, że tak ją ponaglałam, żeby przyszła. Przecież mam za sobą starcia z piarówką Horowitza, z panem Andrzejem i jego monstrualnym ego, z panem Bogusławem o zapędach wielkich jak niecne plany panowania nad światem Putina i nieuleczalną chorobą, która w ubiegłym roku prawie mnie zmiotła z powierzchni ziemi. A odczuwam paniczny strach przed chłopcem. Chłopcem. Zwykłym chłopcem, który od dziewiątej do siedemnastej bawi się w dorosłego, udając architekta, a popołudniami wyrywa na tandetne teksty laski nad Wisłą w oparach produktów z portfolio Kompanii Piwowarskiej. Też mi coś.

Zanim przyszedł, przed pałacem odbył się pokaz światła i dźwięku. Oglądałam go sama, bo Toot bieżyła spod Muzeum Powstania. Nade mną piękne fajerwerki otwierały żyrandole światła i huku, wokół mnie ludzie wznosili toasty. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem poczułam się tak samotna i przerażona jak wtedy: sama pod kopułami bukietów, palm, peonii i urodzinowych chryzantem, w potoku laserowego światła i tanecznej rąbanki Radia Zet. Na gardle zaciskała mi się potężna pętla strachu, zwierzęcego przerażenia. Byłam jak Kropka, dla której sylwester to nieomal atak terrorystyczny, najgorsza noc w roku, a biedny pies nie ma się gdzie schować, tym bardziej nie wie, jak zlokalizować i zracjonalizować źródło potężnych eksplozji. Objęłam się ramionami, bo to podobno pomaga, ale przez ten gest tylko zwilgotniały mi oczy i zachciało mi się wymiotować. barierki wokół Pałacu przypomniały mi nie wiadomo dlaczego pręty mojego dziecięcego łóżeczka, w którym moim ulubionym zajęciem było namiętne ssanie rąbka powłoczki na poduszkę z nadrukiem Pipi Langstrump.

A potem poszło jeszcze bardziej z górki niż myślałam. Pan Daniel był w otoczeniu kilku kolegów, bo przecież na takie spotkania nie przychodzi się samemu, a już na pewno nie na trzeźwo. Ale szukajmy plusów: dzięki panu Danielowi poznałam pana Piotra, menedżera jakiejś korporacji IT, w której jest kierownikiem, wodzem i ostatecznym decydentem, a w herbie ma bazy danych i system zerojedynkowy. Byłam zawsze pełna podziwu wobec takich ludzi, bo z matematyki byłam słaba, a z teorii ekonomicznych najbardziej zachwycił mnie efekt synergiczny, w którym dwa razy dwa równa się pięć.
Spokój, opanowanie, a nade wszystko umiejętność słuchania i słyszenia pana Piotra zaimponowały mi, o czym nie omieszkałam mu powiedzieć. oraz to, że jest z Żoliborza i lubi łowić ryby wydało mi się bezpiecznie nudne i romantycznie tęskne. I tego by było na tyle, choć później dowiedziałam się, że owo napomknięcie o tym, że jego spokój mi imponuje, pan Piotr odczytał jako "rwanie". Co za ohydne słowo. I ohydna samcza konstatacja. już wtedy byłam coraz bliżej potwierdzenia, że jednak wszyscy są tacy sami. Oni wszyscy.

Istotne jednak było to, co działo się ze mną w środku i moim ciałem podczas zalotnego szturmu pana Daniela. Otaczał mnie ze wszystkich stron, wykonywał wokół mnie taniec jakiegoś młodego narwanego szpaka-świszczypały, który w tej samej sekundzie zsuwa mi ramiączko bluzki, kompulsywnie mnie dotyka, próbuje kłaść rękę na moich plecach, chwyta za rąbek spódnicy, za chwilę próbuje złapać mnie za kolano, a w kolejnej minucie nagle sięga do mojej twarzy i odsłania moje uszy. Kuliłam się w sobie, chowałam głowę w ramiona, ściągałam je i złapałam się na tym, że pragnę tylko zniknąć. Że nie chcę tam być. Że zadaje mi pytania po to, żeby usłyszeć odpowiedź, która rozbawi jego i jego kolegę, nie bacząc na to, że za moment sam stanie się pośmiewiskiem. Intensywność. To najlepsze określenie jego zachowania. Nadmierność, barokowe nienasycenie, rokokowe puszenie się i sprawdzanie, jak daleko jeszcze może się posunąć. Lepkość intencji. Zuchwałość podejść. Wyuzdanie spojrzenia prosto w oczy. Zachłanne zaglądanie przez szparę konwencji.
Nawet Stach w swojej ośmioletniej bezczelności takich podchodów wobec mnie nie stosuje - woli przyglądać się z daleka tymi oczami jak wielkie orzechy laskowe i buja się niebezpiecznie na krześle, wiedząc doskonale, że jeżeli zbyt mocno się odchyli, ręce cioci za chwilę złapią go i uchronią przed upadkiem. Owszem, ciocia skarci, że jest łobuz i chuligan, ale za chwilę przytuli i powie, że kocha go nad życie. Nad miłość. Najbardziej na świecie. Ale cóż ja porównuję? Stach nigdy mi nie zaproponował całowania się bez języka w środku na opustoszałej plaży w środku tygodnia.  I mam nadzieję, że żadnej dziewczynie tego nie zaproponuje.     

Wszystko skończyło się z hukiem w piątek. Kuba grał precz daleko na głębokich Włochach koncert. Oczywiście zaczął z godzinnym opóźnieniem, bo zgubił zeszyt z akordami. Gdybym choć przez chwilę podejrzewała, ze brokatowy zeszyt z wizerunkiem Violetty, który leży sobie niewinnie pomiędzy bezą z nadzieniem czekoladowym a lemoniadą pokrzywową, to tak bezcenne znalezisko, kto wie, może koncert zacząłby sie o ustalonej godzinie i wieczór wyglądałby zgoła inaczej. Ale nie. Wyglądał właśnie tak.
Jako że mój Brat śpiewa naprawdę coraz lepiej, a i po piosenkach słychać, że przed oficjalnym wykonaniem wcześniej przegrał je z chłopakami co najmniej półtora raza, byłam dumna. Ale koncert w ogrodzie, kiedy wieczorna wilgoć zakrada się pod mokasyny i jesienną kurtkę z ociepleniem nie robi dobrze osobnikowi w trakcie intensywnego leczenia biologicznego. Zebrałam się przed 22, żeby zdążyc jeszcze na ostatnią SKMkę. W międzyczasie pan Daniel proponował a to żebym poszła do niego do pracowni na Francuskiej (sic!), a to pojechała do mieszkania przyjaciół na Mokotów, pod nieobecność których pan Daniel sprawował opiekę nad bezwłosym kotem rasy Sfinks, który był tak szkaradny, że aż wzbudził moją litość.
Wyznaczyłam spotkanie w połowie drogi, czyli w centrum. Pan Daniel trochę obrażonym tonem zakomunikował mi drogą smsową, że on jednak tego dnia nie pije, więc będzie smutnym, wycofanym chłopcem. Co mnie tylko ucieszyło, bo nadal na alkohol reaguję źle. To znaczy na mężczyzn pod wpływem alkoholu w moim otoczeniu, jeśli ci mężczyźni nie są Marcinem, Krzysiem albo świadkiem Agi i Marcina. Dodatkowo, nauczona doświadczeniem, że do mężczyzn trzeba wyjątkowo wprost komunikować o swoich odczuciach i pragnieniach, napisałam, że zmarzłam jak jasna cholera. Miałam nadzieję, że dla niego będzie to suponować, że chcę usiąść gdzieś, gdzie nie będzie wieczornego chłodu, wilgoci i przenikliwego zimna pochodzenia blue moon ostatniego dnia lipca.
Umówił się ze mną tam, gdzie kończy się Smolna. Za Sogo. Stałam i czekałam. Okazało się, że dla architekta koniec ulicy jest w zgoła innym miejscu. Przyszedł wreszcie. Oddzielnie szły jego ręce, oddzielnie korpus, oddzielnie oczy. Skuliłam się pod wpływem zimna i kolejnej fali intensywności.
Zaczął mnie prowadzić w kierunku wyjątkowo ciemnego parku za ulicą Smolną. oprotestowałam to głośnym komentarzem (może nie umie czytać ze zrozumieniem), że jest mi zimno. W jego plecaku pobrzękiwały butelki. Oznajmiłam również, że nie mam zamiaru pić alkoholu. Dwukrotnie oznajmiłam. Odwrócił się do mnie i powiedział:
- Nie obchodzi mnie to, na co masz ochotę, a na co nie. Ważne jest to, jakie ja ci stworzę możliwości.
Gdyby nie to, że naprawdę włożyłam dużo energii w to, żeby się nie uprzedzać, nie zepsuć sobie celowo wieczoru i zapomnieć o tym, że Michał zachowywał się identycznie, tylko w białych rękawiczkach umorusanych byszewską ziemią prostactwa, odwróciłabym się na pięcie jeszcze w tej sekundzie.
Ale on naprawdę ciągnie do parku. Tłumaczy mi, że cydr to kompot, nie zawiera alkoholu, a ja mam przed oczami raport Gfk Polonia o spożyciu cydru w Polsce i na świecie oraz o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą intensywna promocja owego trunku szczególnie wśród młodych ludzi. Z dwojga złego lepiej pić cydr niż płyn do felg, jak to miało miejsce podczas Woodstoku. Ale ja marzyłam wtedy tylko o kubku gorącej herbaty, żeby rozgrzać skostniałe stopy.
Ale idę. Zerkam od czasu do czasu, jak spomiędzy drzew na Smolnej łypie na mnie szyderczo blue moon. Pan Daniel wypytuje mnie o mamę Ewę. Czym się zajmuje. Nie zrozumiał, co znaczy rentier, nie zapytał również, dlaczego mówię o niej "mama Ewa", a nie "mama" po prostu. Skwitował to:
- Aha, czyli nic nie robi cały dzień i tylko żyje z kasy z wynajmu mieszkań.
Nie będę cię wyprowadzać z błędu, bo mi na to za zimno.
Znalazł jakąś wyjątkowo szpetną ławkę, rzucił na nią z brzękiem worek z cydrami i powiedział:
- Tu jest pięknie i tu zostajemy.
Oczami wyobraźni zobaczyłam Michała, który takie żulerskie ławki kochał wprost i najlepiej, żeby znajdowały się obok zarzyganego kosza na śmieci. To było jego środowisko naturalne, w którym flora bakteryjna mu kwitła i pleniła się wiosennie. Dodatkowo doznawał olśnień muzycznych i kompozycyjnych inspiracji. Po siódmym piwie najczęściej. ławka do tego nie była potrzebna. 
I nagle pan Daniel mówi do mnie:
- Wiesz, przyjedzie mój kumpel, Karol, bo to rowerzysta i kupił sobie nowy rower za trzy tysie i chce się pochwalić.
Mhm. Czyli Karol będzie się chwalił rowerem za trzy tysie, a ty będziesz się chwalił wyrwaną nad rzeką dziennikarką, tak?
Zapaliła mi się przedostatnia kontrolka. Skuliłam się w sobie, zadrżałam mimo narastającej złości, jesiennej kurtki i różowego sweterka. Zażartowałam:
- A co ty na to, żebyśmy zobaczyli się jutro, a ja będę miała na sobie kożuch?
I nagle pan Daniel:
- Dobra, nie ma sprawy. To pa.
Wstał, brodą musnął mój policzek, a ja odwróciłam się na pięcie i po prostu poszłam.

Zdążyłam jeszcze na ostatni autobus na Saską Kępę, którym podróżowałam z ostatnimi pracownikami Złotych Tarasów i nowoświeckiego Empiku, a nie panami pokroju architekta z Saskiej Kępy, który jednak zaintrygował mnie tym, że na podstawie zapachu jest w stanie określić w przybliżeniu, jak powinien wyglądać dom dla tak woniejącego osobnika. 

Nie byłam zła. Nie byłam smutna. Nie byłam rozczarowana.
Ja po prostu wiedziałam, że tak będzie.
To było w dniu trzydziestych pierwszych urodzin Michała.   
W nocy prosto w oczy świecił mi Blue Moon.
W języku angielskim powiedzenie once in a blue moon oznacza coś niezwykle rzadkiego.