czwartek, 15 sierpnia 2019

Tempa wewnętrzne

Nieludzkie grzanie, jakie sama sobie ostatnio spuściłam i trochę mi w tym praca pomogła, wychodzi dziś ze mnie smugą gęstą, senną, pełzającą. Nie jestem się w stanie zmusić się do żadnej aktywności. Od południa do 16 spałam. Wreszcie. W tym tygodniu pobiłam rekord: jednego dnia złapałam 17 minut snu głębokiego i to nie jest tak, że opaska monitorująca sen nawaliła. W sobie czuję insomnię. W myleniu słów, nadmiernej aktywności neuronów, drżących rękach, kolejnych kawach, które nie działają albo działają odwrotnie. W galopie serca, które mam wrażenie, że chce wyskoczyć i gnać po Kępie. Kilka godzin snu w ciągu dnia serce uspokoiło. Ciekawe, jaka przede mną noc.

Wczoraj widziałam się z Bogną. Opowiedziałam jej o bezsenności, o tym, że leki od psychiatry nie działają za nic, o tym, że rozpoznaję swój smutek, że on jest, ale mam wrażenie, że go przyjęłam już jako część mnie i nie buntuję się przeciwko.
- Pani Kasiu, a czy to nie jest tak, że on jest ciągle w formie służebnej?
No jest, oczywiście, że jest. Ale może właśnie takie jego przeznaczenie. Rozwijam rulon ze smutkiem i pozwalam innym w tę przestrzeń wchodzić. Goszczę na nim nieuleczalnie chorych jak ja, oczekujących inwazyjnych zabiegów na otwartym sercu, ludzi w żałobie i w trakcie rozwodu. Potem zwijam smutny dywanik i pędzę z nim do pracy. W trakcie działań na materii języka dywanik się wytrzepuje z piachu i nadmiaru. Zostają tylko złote opiłki wspomnień. Niedopałki czasu po zwierzeniach, ważnych słowach albo mądrym milczeniu, kiedy ktoś przychodzi do mnie po ukojenie.
Powiedziałam Bognie, że podjęłam decyzję o pójściu na studia. Że właśnie, że będę studiować psychologię. Bo skoro od lat gromadzę podręczniki, w zasadzie ciągle czytam o tym, co studenci muszą opanować - to czemu nie sformalizować tych moich poszukiwań. Kolejne koleżanki rodzą dzieci, podróżują po świecie, kupują i remontują mieszkania, budują swoje związki. To niech i ja mam jakieś osiągnięcia.
- Od początku panią w takiej decyzji widziałam. Ale jako terapeucie nie można mi pani niczego sugerować. 

Potem opowiadam o Danim. O tym, że raz się czuję jak narrator Nabokova, raz jak pani Robinson, że mieszają mi się porządki formalne i nieformalne. Że boję się, że znowu wdzięczność za pomoc pomylę z chęcią budowania innej relacji. Że teraz już o tyle jestem mądrzejsza, że zauroczenie, zakochanie - to dopiero zaproszenie do miłości. Że wspomnienie oparzenia, które mi zafundował Niedźwiedź ciągle we mnie pulsuje jak blizna po operacji. Że bolesne ożywienie mojego serca to wciąż pomieszanie traumy z rozkoszą złapania haustu powietrza. I że scalenie tych dwóch przestrzeni to wciąż wielkie i trudne zadanie.
Opowiadam o tym, jak sunął po moim ramieniu dwoma palcami. Że jak ostatnio się z nim żegnałam, to wcale nie położył mi rąk na łopatkach, jak zwykle robią terapeuci, tylko zsunął je niżej, na miękką część bioder, na boczki, za które Doktor Majkel mnie goni, że jest ich ciągle za dużo. I że to było takie przyjemne, takie rozbrajające. Że może on to zrobił zupełnie nieświadomie, raczej podświadomie, że odezwał się w nim męski atawizm, nad którym Dani się nie zastanawia, bo w głowie ma wciąż pojęcia takie jak zginacz promieniowy nadgarstka, mięsień nawrotny obły czy foveola radialis zwany też tabakierką anatomiczną. I że ten gest być może wcale nie miał nic wspólnego z jego wolą.      
Bogna tylko się uśmiecha, towarzyszy mojemu kulawemu dochodzeniu do wniosków. 
- A jak pani do niego mówi?
- Dani. Mówię do niego Dani.
- No tak, czemu mnie to nie dziwi, że każdy od pani dostaje rodowy pseudonim. A panią jak pan Dani nazywa?
- Jadwinią.
- A skąd się ta Jadwinia wzięła?
- Ach, to od doktora Niedźwiedzia. Wszyscy tak na mnie mówili w Otwocku, potem przyjęło się na Spartańskej, bo podobno pasuje, a teraz tak mówi do mnie Dani.
- Ale w ogóle skąd to określenie?
I tu zarysowuję źródłosłów nowego zastosowania pojęcia: od "Mikołajka" Sempe, po "Seksmisję" i sypię cytatami, cytatami z filmu, cytatami z kultury, cytatami z cytatów.
- Pani Kasiu, nie o to mi chodziło. Jak mówię "Jadwinia", to widzę trzyletnią dziewczynkę.
Mam ochotę zapytać, co w tym złego, a potem sama się gryzę w język. Znowu zasłona. Żeby tylko dostępu do siebie bronić. Zawsze teatr, zawsze cyrki, Żeby tylko druga strona miała mindfuck: że ma jednak do czynienia z małą dziewczynką, że to nic poważnego, że to żarty takie. Że ja nie potrzebuję bliskości, potrzebuję zabawy bliskością, balansowania na granicy zranienia, bo gdyby jego widmo miało nadciągnąć, to zrobię fikołka na trzepaku, pokażę język i pobiegnę, aż będą się za mną trzęsły dwie kitki związane na czubku głowy. Lubisz mnie? To fajnie! Ja ciebie też lubię. Jak poziomki, bitą śmietanę, frytki bez soli maczane w słodkim sosie chilli i watę cukrową, którą można się umazać. Za nic na świecie nie powiem ci, że chcę cię mieć blisko i na co dzień, bo ta codzienna bliskość oznacza trudy: rachunków, zagubionych faktur, potrzeby ciszy, smutnego zdarzenia, złego spojrzenia w pracy, co osiadł na tobie jak złośliwy gołąb i teraz skrzydłami trzepie. Nade wszystko bliskość oznacza zmierzenie się z twoim i moim cieniem, co siadają obok siebie. I ja wytrwam, przetrwam, bo przecież od lat chodzę przez ciemną dolinę, ale nie wiem, czy i ty tak masz i czy podczas tego chodzenia nie zdenerwujesz się, nie odwrócisz, nie uciekniesz i swojego mroku na mnie nie przerzucisz. 

I taki przykład z ubiegłego tygodnia. Same cyrki. W dzikim pędzie pomiędzy spotkaniami drę do Daniego, bo bark nie działa, naprężacz się wściekł, a stopa wciąż żyje swoim życiem i ani myśli scalić się z resztą mojego ciała. "Ciało Jadwini" - tak kiedyś powiedział przy mnie Dani i aż z leżanki podejrzałam, czy na jego twarzy metafizyka, czy żart patomorfologa. Nic z tego. Była w tym męska czułość w najlepszym wydaniu, znana z wielkiego ekranu. Niepodszyta intrygą, potrzebą szybkiego flirtu czy posypana testosteronowym puchem.
Pędzę w każdym razie ulicą Cynamonową i przypomina mi się, że w redakcji nie myłam zębów, a jadłam gotowane warzywa z pietruszką i na pewno teraz pomiędzy jedynką a dwójką mam dorodny pęczek zieleniny, posiekany wrześniej przy pomocy mięśni żwaczy i ruchomości stawów skroniowo-żuchwowych. Kupuję w Rossmanie (tak! ten od obiadku dla malucha!) mały płyn do płukania jamy ustnej. W Żabce obok znajduję pudełko z gumami Turbo i aż kraśnieję z radości na myśl o wspólnych figlach najntinsów.
Wychodzę z Rossmanna, przy eleganckim klombie odkręcam butelkę, biorę łyk płynu do płukania jamy ustnej i podchodzi do mnie jakiś pan, który pyta o statek. Pan jest chory psychicznie, z radością bym z nim porozmawiała, ale wcześniej musiałabym albo płynem antybakteryjnym plunąć mu w twarz, albo wszystko z siebie wypluć do pobliskiego eleganckiego klombu. Pokazuję więc na migi, że nie wiem, o co chodzi. Pan przyjmuje to jak zachowanie koleżanki z oddziału zamkniętego. I na szczęście odchodzi, a ja śmieję się jeszcze w duchu, że jeszcze do Daniego nie dotarłam, a tu już wesołość ogólna zapanowała.

Otwieram z namaszczeniem gumę mojego dzieciństwa (choć wolałam Donaldy) i szukam w środku jakiegoś supersamochodu. A tam Ford Kuga, co jest dla mnie skrajnym rozczarowaniem i zawodem osoby dorosłej, co witała w historyjkach z gum przeważnie porsche albo lamborghini. A tu samochód, obok którego zazwyczaj tkwię w bezsensownym korku pod Pomnikiem Lotnika (czy ja już mówiłam, że jak nie wiadomo, gdzie jestem, to właśnie pod Pomnikiem Lotnika, w korku? Takie mam ostatnio przeżycia w życiu komunikacyjne). 
Wypluwam płyn do płukania do pobliskiego kosza na śmieci i biorę gumę. Ma zupełnie inny smak niż ten z lat dziecięcych zapamiętany. Ale jest gumą balonową. Show może się zacząć.

Wjeżdżam na dziewiąte piętro, gotowa utoczyć najpiękniejszy balon, jaki świat widział. Kiedy Dani otwiera mi drzwi, strzelam modelowo, aż balon zakleja mi nos i policzki. Symetrycznie. Brawo, Jadwiniu. Punkt dla ciebie.
Dani wita mnie uśmiechem rozbawienia, znów oczy sypią mu iskry. Spokojnie, Kasiu, to nie na twój widok, to beka z całej scenki ursynowskiej.
Daję Daniemu jego gumę Turbo. Odwija szybko, niecierpliwie, jak ja wcześniej. A tam Volvo v80. Widzę, że jest tak jak ja rozczarowany fordem Kugą. Każe mi położyć się na leżance. Będzie dziś pracował na stawach szczękowo-żuchwowych, na skroni, na potylicy, na zatokach. Będzie dotykał mojej twarzy. Mojej szyi. I wyrównywał rytm płynu mózgowo-rdzeniowego. Będzie mnie na powrót programował.

Zdejmuję letnią sukienkę, która najlepiej nadaje się na plażę. Jest wiązana przy szyi na kokardkę, można ją ściągnąć górą, a że schudłam, to i dołem. Ponieważ ma odsłonięte ramiona, dziś nie mam na sobie sportowego stanika marki Sloggi. Założyłam usztywniany stanik w kolorze magenty, który udało mi się złowić u schyłku promocji w ramach zakończenia sezonu w sieciowym sklepie. Kosztował mnie cały grosz, bo kupiłam jeszcze legginsy do jogi. Dopiero teraz sobie uświadamiam nieadekwatność bielizny do sytuacji terapeutycznej. Trudno. Stało się. Ściągam sukienkę, zakładam sportowe spodenki i czuję, że Dani, żując swoją Turbo, przygląda mi się. 
Kładę się na leżance, Dani u wezgłowia, oczywiście odwijam się, żeby podziwiać jego doskonały łuk brwiowy. Jestem z siebie zadowolona, bo widzę, że balony idą mi lepiej niż Daniemu. Byłam najlepsza na dzielni wszak. Oraz najdalej plułam pestkami czereśni. Każdy ma taką olimpiadę, na jaką go stać. 
Dani strzela, strzelam ja. Nie zawsze to wychodzi, bo stawy skroniowe mam tak napięte, że kiedy uciska mnie swoim doskonałym palcem, wzdłuż policzka płynie mi szeroki strumień bólu. Muszę więc przerywać żucie, aż ból się wyciszy. Ale w międzyczasie utaczam kolejne balony.
Dani odrywa co chwilę palce od mojej potylicy, żeby balony przebijać. Nie mogę odwrócić głowy, bo jest unieruchomiona. Śmiejemy się jak uczniowie gimnazjum. Po raz trzeci przebity balon przykleja mi się do rzęs. 

Uświadamiam sobie, że tak się bawiłam z Matyldą, Stasiem. Z dziećmi właśnie. Że sama takich harców nie wyprawiałam w wieku odpowiednim, tylko przy każdej możliwej okazji nadrabiam straty. 
Zabieg na żuchwie i stawach skroniowych jest bolesny, bardzo bolesny. Przez kolejne dni będzie mnie bolała cała twarz. Jakbym mnie ktoś pobił. Choć czucie do części języka wraca, a jakże. Dowiaduję się o istnieniu czegoś takiego jak czepiec ścięgnisty i zachwycona tą nazwa wyobrażam sobie, że Dani ściąga ze mnie skalp, a ja mu pozwalam.
W pewnym momencie trafia na wrażliwe miejsce. Wyjątkowo wrażliwe. Czuję w sobie jakiś fałszywy akord. Na rwącą rzekę serotoniny wyzwolonej przez gumę Turbo ktoś wylewa wiadro oleistej cieczy o konsystencji ropy. Ach, tu jesteś, Michale. W tym miejscu mi przyłożyłeś butelką. Dani mówił, że praca na bliznach przywołuje wspomnienia. Zgadza się, sama to skomentowałam, że ciało pamięta.

I teraz wszystko we mnie po kolei wysiada jak opadłe klocki domina. Zaczyna mnie boleć głowa, oba barki, biodro się odzywa, guz kulszowy, sztywnieją mi łydki i mrowi blizna, którą zadał mi Niedźwiedź. Ta w środku i ta na udzie. 
Dani widzi, że coś jest nie tak. Ewidentnie coś jest nie tak. 
Każe mi się położyć na operowanym boku. Wcześniej odkrywa, że kiedy odkręca moją głowę w prawą stronę, ciało stawia opór.
- Tu była jakaś trauma - bo dalej nie chce iść. Twoje ciało nie chce wykonać ruchu. Co tu się stało, Jadwiniu?
Powiedzieć ci, Chłopcze, co się stało? Złapał mnie za włosy, a miałam wtedy długie, napiął czepiec ścięgnisty i chlasnął mnie w twarz. Wtedy zamarłam. Zatrzymał się mój płyn mózgowo-rdzeniowy. Zatrzymałam oddech, pewna, że mnie zabije. Skręcona w prawo kątem oka widziałam jeszcze przerażoną Kropkę.
A teraz, kiedy leżę na operowanym boku, a ty próbujesz uspokoić cały mój układ limfatyczny, który przyspieszył jak Orinoko, czuję strach z tego czasu i opresję tego potwornego momentu. Czuję, że zwijam ramiona do wewnątrz. Zasłaniam klatkę piersiową, krzyżuję na niej ramiona. Podwijam pod siebie nogi. Zwijam się w kłębek, choć pozornie przy mojej chorobie to niemożliwe. Chce mi się płakać, strach jeży mi włosy na karku. Ręce Daniego opierają się na mojej potylicy, a druga ręka próbuje wysupłać ramię z obronnego uścisku. I nagle czuję coś niesamowicie metafizycznego. Czuję i widzę jednocześnie mój strach, panikę, zaszczucie i rozpacz, ale od strony Daniego pędzą do mnie nie moje molekuły złości. To nie jest moja energia. To nie ode mnie pochodzi. To jego złość. Czysta, zdrowa złość. Emocja, do której nie mam dostępu. Nie umiem się tak zezłościć, żeby zaznaczyć wyraźnie swoje granice. Ci cię, Dani, zdenerwowało? Lojalnie wściekło cię to, że byłam bita? A co cię bardziej zdenerwowało: to, że byłam bita, czy to, że akurat mnie to spotkało?
Wyciszenie tempa płynu mózgowo-rdzeniowego idzie trudniej niż dotychczas. Pod wpływem jego dotyku z czasem jednak oddycham równiej, rozsądniej, nie łapię powietrza haustami, nie wypuszczam go po fiolce. Po policzku znów toczy mi się wielka, gęsta łza.
Wstaję pogodzona, spokojna. Ale nie mogę zapomnieć, że poczułam nie swoje molekuły. Kaman, co z tobą, Kasiu. Najpierw wydaje ci się, że słyszysz głosy, a że słyszysz czyjeś myśli, a teraz to. Jak to możliwe. Pytam Daniego, który przygląda mi się wyjątkowo uważnie dzisiaj. Pytam go o ten fenomen. O to, czy to możliwe, że poczułam to, co on czuje. Chrząka cicho. Będzie tłumaczył
- Jak się wchodzi w terapię czaszkową, to terapeuta też ma terapię. Jestem bardzo skoncentrowany wtedy. Niejako wchodzę w twój rytm czaszkowy. A twój jest szybszy od mojego. Znacznie szybciej pulsujesz. A jak wchodzę w rytm zupełnie inny od codziennego, w którym funkcjonuję, to raczej medytacja niż terapia.

Czyli na chwilę wchodzisz dosłownie we mnie. Wnikasz nie tylko pod moją skórę i do krwiobiegu. Wnikasz do mojego płynu mózgowo-rdzeniowego. Jesteś mną. 

Siedzę na leżance, pochylam głowę i zastanawiam się nad tym, co powiedziałeś. Wspomnienie Michała pozostawiło we mnie ciężki, kredowy osad. Stajesz z tyłu leżanki i rozluźniasz mi bark. Nawet nie zauważam, kiedy ściągasz ramiączko fuksjowego stanika. Kiedy się orientuję i podnoszę głowę do góry, widzę ciebie i siebie w przeszkleniu szafki, na której trzymasz swoje mądre książki. Jesteś pochylony w moją stronę, skupiony i chyba trochę smutny. Kiedy pytam cię, czy to możliwe, że poczułam twoją złość, odpowiadasz krótko, w swoim stylu:
- Tak, to możliwe.

Kończysz zabieg, ale moje oszołomienie się nie kończy. Znikasz na chwilę z pokoju. Kiedy wracasz, ja mocuję się z troczkiem sukienki. Im bardziej próbuję ją założyć, tym bardziej ze mnie spada. Wysyłam ci przepraszający uśmiech. Patrzysz na moje obojczyki, które wystają znad sukienki.
Zapakowałam ręcznik, spodenki, zapłaciłam ci za zabieg, jestem już gotowa do wyjścia.
Nagle wyciągasz w moim kierunku zawiniątko w szarym woskowanym papierze. Mamcia mi tak nieraz pakowała kanapki.
Patrzysz na mnie ciepło, kiedy wysyłam ci pytające spojrzenie.
- Moja mama piekła. Zostawiłem jedną dla ciebie.

Na ławeczce na ulicy Cynamonowej w drodze do metra jem najlepszą jagodziankę świata. 
I już nawet nie płaczę.


piątek, 9 sierpnia 2019

Bezdech wdzięczności

Wpadam do Instytutu. Dziś podanie leku w udo. Prosto w udo.
Pielęgniarki na mój widok płaczą ze wzruszenia, bo już się nie czołgam, moja skóra ma kolor inny niż tytka na cukier. Wręczam Małgosi dwie książki Elizabeth Asbrink, jedną z autografem. Płacze w odpowiedzi jeszcze intensywniej nad moim losem pojaśnionym.

Pani doktor mnie bada, wypełnia papiery, daje skierowanie na badania krwi. Pyta, jak się czuję. Mówię, że ze mną to tak samo jak z remontem trzeciego piętra: przez wiele miesięcy tylko siwy dym, a tu się nagle okazuje, że jest już łazienka. Na odchodne życzę i jej, i rezydentce zdrowia, bo jak one zachorzeją, to my, reumatycy, będziemy mogli się już tylko ukrzyżować. 
Pani doktor w gabinecie mówi, że jeszcze nikt jej zdrowia nie życzył i że ją wzruszyłam.
Bezwiedne to moje rozdawanie wzruszeń.
Zobacz, świecie, nie jest z tobą tak źle, skoro ludzie się cieszą z czyjegoś powrotu do zdrowia i umieją okazać wdzięczność za bycie człowiekiem. Śmieszne i straszne trochę.

Wydreptuję z ośrodka terapii biologicznej, bo chcę się jeszcze pokłonić ekipie z rehabilitacji, co mnie na nogi postawiła. W drzwiach na oddział zderzam się z panią Kasią od magnetroniku. Jest podenerwowana, pewnie czeka ją sobotni dyżur. Kiedy w pełnej krasie kręcę na pokaz piruety na korytarzu, którego jeszcze w maju nie byłam w stanie przejść, w półobrocie ktoś mnie łapie za ramiona. Pewnie, ale delikatnie. Odwraca twarzą do siebie. A to Dani.

Jestem zaskoczona, bo o tej porze pracuje zazwyczaj pieczołowicie na bliznach pacjentów pooperacyjnych w zupełnie innej części oddziału. Patrzy mi w oczy, pachnie trawą cytrynową.
- Jadwiniu, a co ty tu robisz?
- Jak to: co? Tańczę, nie widać?
Zsuwa się wzrokiem po mojej twarzy i patrzy na napis na białej bokserce: "Drink water".
- Ale mi niespodziankę zrobiłaś.
Mrużę oko:
- A skąd pan wie, że ja do pana? ja do wszystkich! Do was wszystkich przyszłam!
Wywijam się mu z uścisku i pędzę w podskokach do gabinetu Edyty. Zawisam jej na szyi, Edyta zalewa się łzami, prowadzi mnie do ściany w pokoju fizjoterapeutów i pokazuje, że moje ręcznie pisane podziękowania tam wiszą.
- Codziennie czytamy, codziennie, Jadwiniu.
Jak pielęgniarki. Jak niewiele potrzeba, żeby w ludzi nadzieję wlać.

Dani za mną drepce. Przygląda się stopie, patrzy na plecy.
- Obrzęk jest na stópce, Jadwiniu.
- Olać obrzęk, dobrze się czuję, strzelili do mnie z przeciwciał monoklonalnych, jebać biedę - mówię półgłosem, żeby nie zgorszyć starszych pacjentów.
- Mało spałaś, oczy masz zmęczone.
- No i co? Ale dobrze się czuję. Jestem... musująca!
Dani uśmiecha się tak, że wszystkie moje czujniki estetyczne wywalają w kosmos kontrolki z przeładowania pięknem:
- Jak szampan. Można by cię zanurzyć w truskawkach.
Natychmiast wyobrażam sobie, jak by to było trafić do kontenera z truskawką kaszubską i jestem wielka fanką tej idei.

W progu sali pojawia się staruszka, która przychodzi na rehabilitację z balkonikiem. Dani idzie do niej. I nagle dostaję strzał oksytocyny prosto w serce. Otacza tę babuleńkę swoim zdrowym, jędrnym, silnym ramieniem tak czule, że wygazowuje we mnie szampan. Widzę w tej babince moją Babcię. Dani podtrzymuje ją za ramię, a drugą ręką otacza jej łopatki. Prowadzi ją do leżanki, układa. Podpina podwieszki. Delikatnie, żeby starego ciała nie urazić, nie straumatyzować. Łapie moje spojrzenie zahipnotyzowane.
- Poczekaj, Jadwiniu, to pogadamy.

Siada naprzeciwko mnie na leżance, pije z przezroczystego kubka kawę z mlekiem. Pytam go o koleżankę z zapaleniem wielomięśniowym. Dani mówi, że on się nie podejmie. Że tylko izometria, może terapia kranio-sakralna, delikatne ruchy. On woli konkret, odporność na ból i intensywność. Odczytuję, że to komplement. Promienieję w środku. Dani patrzy na mój obojczyk prawy i lewy. Potem na załamanie obojczyków. Potem oczy mu się uśmiechają, kiedy przechyla kubek z kawą. 

Wstaję, mam już wychodzić, przecież i ja do pracy, chcę się pożegnać, zakładam mu ramię na szyję. Przytula mnie całym swoim danielstwem. Trochę za blisko jestem. Jesteśmy. Choć to nie ja tę bliskość zainicjowałam.
Kładzie dłoń między moimi łopatkami, a ja zastanawiam się, czy po to, żeby sprawdzić, czy się garbię. Nie, nie po to. Kiedy się od niego odklejam, przesuwa dwa palce wzdłuż całego mojego ramienia lewego. Całego. Wzdłuż. Znacznie wolniej, niż robi się to zazwyczaj podczas pożegnania z koleżanką. Bardzo powoli w zasadzie. Od krągłości mięśnia naramiennego, przez mój mikry brachioradialis, który u Daniego tak mnie fascynuje, po niepozorność wątłego nadgarstka, co odpada, jak niosę dwa mleka sojowe z Biedronki.
Po ramieniu przechodzi mi prąd. Nie udaje mi się zatuszować reakcji zdumienia. Mam rozchylone usta.
Dani uśmiecha się słodyczą amanta z "Casablanki":
- Oddychaj, Jadwiniu.

środa, 7 sierpnia 2019

Re-Call Healing

Nie, właśnie, że nie patrzysz na mnie czule. I kąciki oczu nie podjechały ci do góry, kiedy weszłam do twojego mieszkania. Ot, pacjentka przyszła na terapię, cóż to za nowość. Twój chleb powszedni. Nie, wydaje mi się, że patrzysz jaśniej, z rozbawieniem, ale cieplejszym niż zwykle. Trudno się dziwić, jest jakieś sześćdziesiąt w cieniu, a wilgotność powietrza już dawno stworzyła warunki do hodowania bakłażanów.

I w sumie to miłe, że przyniosła pierogi z nadzieniem, bo przy tym upale nie sposób włączyć piekarnika, szczególnie, że się go nie ma. Jest więc piętnaście pierogów z nadzieniem w wersji meksykańskiej, które robią za tort. Taki miły gest urodzinowy, bo Jadwinia zawsze coś odstawia, to czemu zamiast tortu pierogów miałaby nie przynieść.

- To najlepsze pierogi, jakie w życiu jadłem - napiszesz później i przyślesz zdjęcie nadgryzionego pierożka. Nawet palce masz idealne. Jakże pięknie cię zrobili, Chłopaku.



Czuje się już ze mną swobodniej, bo jestem pięć minut wcześniej, więc idzie dokończyć jedzenie zupy. Rozczula mnie to. Mówi "Dasz mi trzy minuty? Dokończę zupkę", ale nie spieszcza nadmiernie intonacji. Mówi: "przekupię cię Netterem" - i wręcza mi atlas. Nie muszę wyciągać tomiku Świrszczyńskiej, sam z siebie o mnie zadbałeś. Nie prosiłam Cię o to.
Otwieram na oku. Siadam na zabudowanym balkonie i czytam, literując, jak małe dziecko. "Arteriae palpebrales laterales" - powtarzam, żeby zapamiętać. Tak się składa, że to tętnice rzęskowe boczne, podgrupa tętnic łzowych. Patrzę przez chwilę na budującą się w dole obwodnicę Ursynowa. Widzę ją. Pięć lat temu o tej porze jeszcze bym nie widziała.

Znów pochylam się nad atlasem. Przychodzisz tak cicho, że nie zauważam, kiedy nachylasz się nade mną. Kiedy podnoszę głowę, twoja twarz jest tak blisko mojej, że widzę wilgotne od potu kosmyki włosów na skroniach. Walczę ze sobą, żeby ich nie dotknąć. Patrzysz mi w oczy trochę za długo, oczy masz niebezpiecznie ciepłe. Czułe. Jezu, szybko, patrz w atlas, Jadwiniu. Kasiu. Zaraz, kim teraz jesteś?
- Gotowa, Jadwiniu?
- A będzie bolało?
- Nie mogę obiecać, że nie będzie. Postaram się, żeby bolało jak najmniej. Ale nie wiem, co dziś mówi twoje ciało.
- Stopa prawie nie boli.
- Prawie mnie nie satysfakcjonuje. A bark?
- Rano bolał. Potem przeszło. A na bliźnie będziesz pracował?
- Tak. Trzeba, Jadwiniu. To cię za długo boli.

Idę do leżanki, zakładam spodenki, przez głowę ściągam luźną cienką sukienkę. Czy ty mi się właśnie przyglądasz? Do tej pory spuszczałeś głowę, dopóki nie położyłam się na leżance.
- Połóż się, proszę, na brzuchu.
- A stopa?
- Dzisiaj ją rozluźnię przez łydkę.

Tego nie przewidziałaś, Kasiu. To zawsze bardziej boli. Mięsień brzuchaty jest kolejną odsłoną skurwysyna, która w twojej chorobie przyrasta do kości w połowie łydki. Potem podskórne krwiaki przechowują w sobie wspomnienie sprawności palców Daniela. Dlatego nie masz żalu i patrzysz na nie z czułością w autobusie.
Pierwszy ucisk podnosi ci tułów do pozycji kobry. Nawet na jodze tak nie podniosłaś go wysoko. Julia byłaby dumna. Szkoda tylko, że to ból cię tak od podłoża oderwał. A nie sprawność mięśni lędźwi.
Palce Daniela drżą na skórze - balsamu nałożyłaś po szóstym tego dnia prysznicu tylko trochę, a przynajmniej tak ci się wydawało. W rezultacie czujesz się jak w gabinecie masażu, jakby nasmarował cię oliwką. Nie, nie skojarzyłaś tego właśnie z tanim pornolem. Chwytasz brzegi leżanki, aż bieleją ci palce.

- Dani - sapiesz.
- Słucham cię, Jadwiniu, opowiadaj.
- Ale... ale nie mogę...
- Czego nie możesz? - pyta, a ty nie musisz na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że jest rozbawiony.
- Nie mogę mówić, chłopcze!
- Możesz, możesz, odwróć uwagę od tego, co się dzieje.
- Zaraz zacznę śpiewać - mówisz kilka tonów wyżej.
- Ja chętnie posłucham, Jadwiniu.
- Ale ze względów humanitarnych nie śpieeeewam - przeciągasz samogłoski, tak boli.
- Masz przyjemny głos, możesz się rozwinąć.
Opadasz głową w kierunku leżanki i wciskasz się w ręcznik, który ze sobą zabrałaś. Boli. Nie ma mowy o oddechu równym, a co dopiero śpiewaniu.
- Oddychaj, oddychaj, Jadwiniu.
Nagle przychodzi ci do głowy Leśmian. Nie wiadomo skąd i po co. No dobra, wiadomo, dlaczego. Ciało, upał, lato i ból.
- Jadwiniu, mów do mnie.
Aha, boi się, że zemdleję.
- To może ja wiersz zacznę mówić - wysapujesz, tłumiona przez ręcznik.
- Wiersza też chętnie posłucham.
- Wkosmacona w kwiat płytki, łeb ująwszy w dwie chwytki, pszczoła, nim ją porwie lot, w słońcu aaaaaaauuuuaaa
- Co ta pszczoła robi w słońcu?
Jeden oddech, drugi.
- Jadwiniu?
- W słońcu myje się jak kot.
- Pszczoła? Jakie ładne!



Oddychasz w ręcznik, za dużo, za długo, za lepko, za gorąco.
- Jest coś dalej?
- Tak, ale nieprzyzwoite.
- To tym bardziej chcę! Mów, Jadwiniu.
- I do naga z odwianych skrzydeł się rozbiera.
- Poetko, mów dalej.
- Lada powiew, lada, płoszy wróbli stada i psi rumian kreśli cień, ten sam niemal co dzień w dzień - głos ci mięknie, nabiera rytmu, wpadasz we frazę Leśmiana, zapominasz, że boli. - I żuk brzuchem w niebiosy złudnie zaumiera.
Z każdym kolejnym uciskiem boli mniej, ale kobrę wykonujesz już niemal modelowo. Teraz palce Daniela zsuwają się na ścięgno Achillesa i badają jego napięcie. Przypominasz sobie, jak docent znęcał się nad Achillesem Algierczyka, drugiego pacjenta-modela po tobie. Dani jest delikatniejszy, bo bada. Drugą dłoń położył wysoko na łydce. I nie, nie wydaje ci się, to nie jest nacisk, z jakim zazwyczaj kładą tam rękę fizjoterapeuci. Dotyka cię delikatnie. Zbyt delikatnie. Przypominasz sobie, jak Niedźwiedź dotknął po raz pierwszy twojej nogi. Jakby była zbudowana z piór. Opędzaj się, szybko.

Mówisz aż do ostatniej zwrotki, a w tym czasie Dani odrywa od kości wszystkie przyczepy ścięgniste. Po kolei. każdy punkt przyczepu, każdy punkt swobody.
- Niech się wzmaga wiew i żar, niech się wzmaga bór i jar i to wszystko, co jeszcze prócz nich stać się może - kończysz.
Dani zatrzymał nacisk przed ostatnim wersem. Trzyma ci dłoń na łydce. Delikatnie. Zbyt delikatnie.
- A teraz poetka sprawdzi, jak się czuje stópka.

Wstajesz z trudem. Pozycja na brzuchu jest wyjątkowo nielubiana przez kręgosłup piersiowy. Poza tym tak przyjemnie było Leśmiana wspomnieć. I jakoś poeta z Zamościa ból odpędził
Jeszcze przez chwilę stopa zdaje się z tobą walczyć, jakby uruchamiała standardową przekorę fizjologiczną. Bezwiednie kładziesz dłoń na szczycie uda.
- Boli cię tu, Jadwiniu?
- No tak, tu się napina.
- Na plecy i na prawy bok, proszę.

Dziwne to, o czym teraz myślę.
 


Figi nie są technicznie owocami - w rzeczywistości są odwróconymi kwiatami. Wymagają szczególnego rodzaju zapylania, które może pochodzić tylko od os figowych (1,5 mm wielkości) - os, które muszą umrzeć wewnątrz owocu, aby owoc dojrzał, ponieważ fig nie można zapylić przez wiatr lub normalne pszczoły.
Wbrew powszechnemu przekonaniu dojrzałe figi nie są pełne martwych os, a „chrupiące kawałki” owoców to tylko nasiona. Figa faktycznie produkuje enzym zwany ficainą (znany również jako ficyna), który trawi martwą osę, a figa absorbuje składniki odżywcze, tworząc dojrzałe owoce i nasiona.

 ***
A teraz? Suniesz po moim udzie w górę. Zaczynasz od wewnętrznej strony kolana. Tu skóra jest cienka, delikatna, ale nadmiar balsamu chyba tym razem w zabiegu pomaga.
Palce suną po udzie gładko. Rozpoznaję, że to będą najpierw krawiecki, potem obszerny przyśrodkowy, potem palce zsuwają się na przywodziciel i suną wysoko, do grzebieniowego. Jeszcze pięć centymetrów i dotknie twojej pachwiny. Dłoń wsuwa pod nogawkę spodenek. Szeleści ortalion. Nie powstrzymujesz się i patrzysz mu w oczy. Niestety, on też patrzy w twoje. Odwracasz wzrok szybko. On nie. Aha, tu jesteś, wstydzie.

Przenoszę wzrok na twój tatuaż. Widzę go w całej okazałości. Boże, jest piękny. Zwijam dłoń w pięść, żeby go nie dotknąć. Samą siebie cenzuruję. Mięsień naramienny, deltoideus. Też jest cały pokryty tatuażem. Wysoko na ramieniu masz bliznę po szczepionce na odrę. U ciebie jest szersza niż u mnie. Opalizuje spod niebieskiego atramentu igły, która kaleczyła twoją skórę. Dzielny Dani. Ja bym tego nie wytrzymała.

- Teraz proszę na brzuch. Rozluźnimy mięśnie miednicy od tyłu.
Nie, właśnie że nie usłyszałaś tego ostatniego najwyraźniej.
Jezu, co tam jest? Pośladkowy średni, pośladkowy wielki, gruszkowaty, wszystkie te cholerne mięśnie guziczne i inne przyczepy, co bolą.
- Zdejmij spodenki.
Powiedział to. Powiedział, żebym zdjęła spodenki. Nie tam: "odsłoń mięśnie tylne miednicy". "zdejmij spodenki".  I nie myśl o tym, że dzisiaj, w samym środku (bez)dusznego lata dostałaś okres, który spóźnił ci się dwanaście dni. Dwanaście. Ale dostać go musiałaś akurat dzisiaj, kiedy on każe ci zdjąć spodenki. Cudownie.

W praktyce je zsuwasz, rozbawiona tą fizjologiczną koincydencją. Ale nie do końca. Opornie to poszło, więc Dani staje nad tobą i jednym sprawnym, szybkim ruchem zsuwa ci je do połowy uda.

Zabieg jest szybki, przyjemniejszy niż rozluźnianie taśmowe, ale Jadwinia się wije i ucieka.
- Twoje ciało dzisiaj mnie tu nie chce. Popracujemy na przeponie.




Siada u wezgłowia leżanki, nade mną. Jak zwykle robię to, czego nie powinnam, odwijam głowę, podnoszę oczy. Nie mogę sobie odmówić widoku twarzy Daniela do góry nogami. Nawet z tej perspektywy jest idealna. Ma miękkie, regularne i gęste brwi. Niby chłopięce, ale już męskie. I te oczy orzechowe, takie ciepłe, takie podążające.
- Nie podnoś oczu do góry, Jadwiniu.
- Dlaczego?
- Bo napinasz wtedy oponę twardą, nie możemy pracować.
- A nie mogę sobie tak poleżeć i popatrzeć przez chwilę?
- Nie, ma ci ulżyć, a nie się pogorszyć. Teraz położę rękę na twoim dekolcie.
Uśmiecham się. Ile w tym dyplomacji. Ile subtelności. Ile dystansu.

I pracujesz, Dani, uważnie, rzetelnie i boleśnie. Zwijam się w środku w naleśnikową roladkę. Ale masaż organów wewnętrznych wycisza cię i wewnętrznie stabilizuje. Jakby ktoś nasmarował szyny, po których jedziesz. Wstajesz jakby zaspana, ale lekka i zdrowsza.

Widzę lepiej, wyraźniej, czuję nawet zapach męskiej wody toaletowej, której użyłam przed wyjściem z domu. Kiedy spoglądam przez okno, w bezmiarze wewnętrznego spokoju mówię: "Dani, pada deszcz".
- Zawsze jak masz u mnie być, to pada. Ostatnio też padało, pamiętasz?


***
- Dzisiaj, Jadwiniu, będziemy pracować na Twoich gałkach ocznych. Spróbujemy coś poradzić na bezsenność.
Przypomina mi się, jak w szpitalu Orłowskiego hektolitrami lali mi krople do oczu, potem miałam rehabilitację gałek ocznych przy pomocy jakiegoś drogiego leku, który był wtłaczany przez powieki urządzeniem do jonoforezy. Wiem, że teraz będzie inaczej, ale i tak się boję.

Prawie mnie nie dotykasz, ale czuję ciepło. Ciepło twojego przedramienia, ciepło skóry na palcach. Delikatnie drżą, kiedy trzymasz je nad moimi oczami. Potem rozszerzasz palce, każesz patrzeć w dół, w górę i na boki. Rzęsy owadzają o twoją skórę, kiedy mrugam na zawołanie. Najtrudniej mi patrzeć w dół. Bogna by powiedziała, że wtedy się patrzy na zmarłych. Każesz mi zamknąć oczy i się poddać. Co ja innego mogłam zrobić, Młody Człowieku? Jestem zupełnie bezbronna wobec twojego profesjonalizmu, wewnętrznego scalenia i kompletności.
Każesz mi się rozluźnić. Zastanawiam się, czy przyjdą do mnie jakieś obrazy, jakieś wspomnienia, czy znowu Babcię zobaczę, konie, łąki i drut.

Najpierw widzę szary płócienny materiał. Jest poplamiony, zszarzały ze starości i sprany, opada na mnie sztywnym splotem, ale przepuszcza powietrze. NIe spodziewam się wiele, mam wrażenie, że chyba zasypiam wtulona w Danielowe przedramię, miękkie zagłębienie łokcia, bezpieczne, ludzkie. Na tę część ręki joginki mówią "oko". przymyka się obok mojej skroni.
I teraz, nagle, widzę twarze wszystkich, którzy mnie opuścili. Odwrócili się na pięcie i nagle znikli. Z sobie tylko zrozumiałych powodów albo bez powodu. Widzę Anitę, która nonszalancko pali papierosa, macha ręką na wszystkie moje propozycje pomocy i znika. Po prostu znika, jakby nasza intensywna relacja w ogóle nie istniała. Jakbyśmy nigdy razem nie zrobiły niczego ważnego ani pięknego. Jakby bliskość była tylko halucynacją. Widzę Niedźwiedzia, który nagle na długim korytarzu oddziału patologii miednic odwraca się tyłem i rozpływa w powietrzu. Widzę mamę - jedyna część mamy, którą dobrze znam, to plecy. Widzę Ciebie, Tato, jak odchodzisz z pochyloną głową. Widzę tylko Twój czarny garnitur. Przechodzisz przez pasy na zielonym świetle w kierunku sądu. Dla mnie już zielonego nie wystarcza. Stoję po drugiej stronie ulicy, zatrzymana przez dzwoniący tramwaj. Nawet twarzy Twojej nie zobaczyłam.
I teraz widzę Ciebie, Babuniu, jak pracownicy zakładu pogrzebowego biorą Cię za ręce i za nogi, a Ty jesteś tylko martwym ciałem, bezwładnym, maleńkim, wiotkim, jakby ktoś z Ciebie powietrze wypuścił. I wypuszcza, bo w Twoim brzuchu przelewa się wczorajszy obiad, ruszają powoli procesy rozkładu, działają bakterie gnilne. W Twoim martwym ciele wciąż rwa życie, chociaż już nie jest Twoje. Bo już nie ma Ciebie. Chcę odwrócić wzrok od widoku Twoich pomarszczonych ud, od flanelowej koszuli nocnej w kwiatki i rozchylonych ust, jakbyś jeszcze jakimś cudem miała złapać powietrze. Ale nie mogę. Nie mogę nie patrzeć. Wiem, że to przywilej taką Cię widzieć. Przyciskam do siebie Kropkę, która niby nie wie, co się dzieje, ale kiedy panowie dźwigają Twoje ciało, wydaje z siebie rozdzierający skowyt. Jak człowiek. Zupełnie jak człowiek. Kiedy panowie zasuwają czarny sztywny worek, odchodzi razem z tym widokiem moje światło, moje słońce, moje dzieciństwo, mój ratunek. Teraz będę już naprawdę zdana sama na siebie.



Dani lewą rękę trzyma ciągle na mojej skroni, ale po prawym policzku toczy mi się już czwarta gęsta łza. Wpływa mi do ucha, okalając Danielowe palce. Kładzie mi otwartą dłoń na prawym policzku. Tak czułym, tak ciepłym gestem. Tak opiekuńczym i pełnym miłości, że i drugie oko uwalnia w hołdzie jeszcze jedną, ostatnią łzę.
- Jestem tutaj, Jadwiniu. Jestem z tobą - mówi.
Może i byś się chciała rozszlochać, ale zaangażowanie tego chłopaka wlało w ciebie tyle spokoju i siły, że na szloch nie ma miejsca. Jest tylko spokój i moment tak czystej bliskości, że znikła bariera terapeuta-pacjent - a w każdym razie tak to widzisz. Bo który terapeuta manualny położył ci rękę na policzku, kiedy zapłakałaś?
Lewy kciuk odsuwa ci z czoła kosmyk złożony bodaj z trzech włosów.
- Jadwiniu, już po wszystkim. Wróć. Wróć do mnie.

***
 - Daniiii- Słucham, Jadwiniu.
- A powiesz mi, co to mogło być, jak leżałam jeszcze na oddziale, dopadła mnie jakaś turbomigrena i jak przyszłam do pani Kasi, to ona położyła mi palce na potylicy i prawie jej na ręce spłynęłam i miałam wrażenie, że odcięła mi nogi od kolan w dół i...
- Powoli, Jadwiniu, o co chodzi?
- no chciałam zapytać, czy to też była taka technika osteopatyczna badania i jesli tak, to na czym polegała i jak to sie stało, że pani Kasia znała źródło bólu i z migreny mnie wyciągnęła.
Dani zastanawia się, cicho chrząka. Albo szykuje odpowiedź godną akademii medycznej, albo nie powie nic.
- Magik nigdy nie zdradza, jak doprowadził do tego, że sztuczka się udała.
Podrywam się z leżanki:
- Ale przecież nie jesteście iluzjonistami! Wasza pomoc jest realna! Chcę wiedzieć, co robicie.
Teraz Dani uciska powięź lewej nogi tuż nad kostką, więc moje bunty tłumi jęk. Już wiem, że nie odpowie, ale kiedy pierwsza fala bólu przechodzi, skarżę się z twarzą wciśniętą w zagłówek, że jak to tak, że o ja biedna, że ja chcę wiedzieć, że to dla dobra nauki, że powinien, że ja chcę...
- O rany, Dani, co robisz? - zaczynam się śmiać.
Dani łaskocze mnie przy łuku stopy. Delikatnie, zabawnie, kątem oka widzę, że tez się uśmiecha.
- Próbuję rozkojarzyć twoje ciało.
Cholera, Młody Człowieku, żebys wiedział, że najbardziej skuteczny jestes, kiedy robisz to nieświadomie.
I faktycznie rozkojarza, bo jedną ręką łaskocze łuk, ale druga znęca się nad powięzią nad kostką. Ciało nie wie, którym doznaniem zająć się najpierw. Dani ma z tego niezłą zabawę, bo odkręcam się na tyle, na ile pozwala mi kręgosłup i go podpatruję.

***
Dani siedzi na fotelu w wynajętym ursynowskim mieszkaniu. Ile ja takich pokoi zwiedziłam, w ilu mieszkałam, ilu się nawąchałam, w ilu płakałam, ile kątów wytarłam. Dani kładzie ręce na moich kolcach biodrowych i dokłądnie określa, o ile stopni skręcona jest moja miednica. nie pamiętam już dokładnie, bo skupiam się na jego włosach. Raz mi każe stawać na jednej nodze, raz na drugiej. Obserwuje, jak wtedy pracuje miednica. Chwieję się, każe mi położyć sobie ręce na ramionach dla pewności. Docent też tak robił. Patrzę na Daniela z góry, on skupia się na biomechanice bioder, a ja na tym, że popołudniowe słońce wlało się do dusznego pokoju i spaceruje bezczelnym złocistym pasmem nad jego czołem. prześwietla brązową smugę i nadaje jej odcień ciemnej cyny.
- Jadwiniu, masz całkowicie skręconą powięź w lewej nodze.

Przypomina mi się, jak John Snow powiedział, że nie można przekuć cyny w żelazo, żeby nie wiem jak bić młotem.
- Musi cię to bardzo boleć.
Moja prawa ręka zupełnie bagatelizuje fakt bycia badaną. Odrywa się od Danielowego ramienia. Działa poza mną, moje ciało się rozkojarzyło złocistą smugą popołudniowego słońca.
- Zajmiemy się tym, Jadwiniu, zrobię wszystko, żeby cię nie bolało - ostatnie słowa mówi już bardzo cicho. Bo właśnie dotykam złocistej smugi nad jego czołem i czuję się jak pani Robinson, która z jednej strony nie chce stracić wyśmienitego terapeuty, a z drugiej piękno i kompletność tego człowieka nieskończenie mnie wzrusza i przytłacza. Dotykam palcami tylko jednego włosa ze złociście prześwietlonego kosmyka, ale Dani podnosi na mnie wzrok. Ręka mi opada i wsuwam palce w jego włosy. Jestem zaskoczona ich miękkością i delikatnością. Jak włosy dziecka, jak włosy Kostka, jak nasączone olejkiem arganowym po masażu ajurwedyjskim.

Taki Piotr Sommer do mózgu mi wpełzł



***
Dani śmieje się, kiedy składa łóżko do terapii:
- Jesteś taka rozkoszna po terapii wiscelarnej.
- Czyli jaka? - dopytuję
- taka spokojna, w jednym kawałku, zamyślona, tajemnicza - teraz patrzysz mi w oczy. Kobieca, Jadwiniu.
- A którą wersję wolisz?
- Nie ma, że którąś wolę. W obu jesteś... jesteś...
- Jaka jestem, Dani?
Opuszczasz oczy, odstawiasz łóżko. Nie odpowiadasz.
Bez wątpienia jestem. Ciągle jestem.
Jes-tem.
Jes-tem.
Jes-tem.


***
Kiedy siadasz u wezgłowia leżanki, a moja głowa podąża za tobą jak głowa autystycznego dziecka, które sprawdza, gdzie mama, widzę idealne łuki twoich brązowych brwi. I orzechową cisze twoich tęczówek. Nawet go góry nogami jesteś piękny i kompletny. A potem wyciągasz nade mną rękę i i mówisz:
- Jadwiniu, teraz położę ci rękę na dekolcie.
Albo:
- teraz zsunę ci ramiączko.
I twój dotyk jest taki delikatny, bezpieczny, tak inny od tych dotyków, których doznałam. A kiedy twoje palce próbują rozluźnić mięsień ukryty głęboko pod obojczykiem, przygotowują się do inwazji na oporny przyczep, gimnastykujesz je i rozluźniasz. A wcześniej lewą ręką odgarniasz mi włosy z szyi tak, jak nikt. Nikt tak tego nie robił. Tak, jakbyś wiedział. Skąd wiesz, Dani, że szyję mam najwrażliwszą? Że uda, dłonie, oczy nawet mozna mi wypalać rozżarzonym żelazem. Ale szyja to moje centrum dowodzenia.
- Dani?
- Słucham, Jadwiniu.
- Bardzo doceniam to, że tak delikatnie się obchodzisz z moja szyją.
- Jestem fizjoterapeutą. Widzę, jak reaguje twoje ciało.
- A po czym poznajesz, jak reaguje moja szyja?
Chrząkasz cicho. będziesz tłumaczył. Przez chwilę uciskasz głęboko jeszcze jakiś bolesny przyczep, dwa palce trzymasz mi nad lewym stawem krzyzowo-biodrowym. Zupełnie bez kontekstu.
Teraz przechodzisz na przód leżanki i patrzysz mi w oczy.
- Na przykład po tym, że puls na dłoni jest u ciebie w zasadzie niewyczuwalny. Za to tętnice szyjne masz wyraziste i widoczne. Można gołym okiem zobaczyć, w jakim tempie bije twoje serce.
- To chyba tylko ty to widzisz, Dani.
- gdybym tego nie widział, to bym nie mógł być fizjoterapeutą.
W myslach dodaję: "takim fizjoterapeutą".
Widzę, że coś jeszcze chcesz powiedzieć. Patrzę pytająco.
- A ty masz tak, jakbyś była ze szkła. Czasami nie mogę zasnąć, bo myślę o tym, że cię zasiniłem.

Z dziewiątego piętra schodzę na piechotę, bo nic mnie nie boli. nie czuję mojego ciała. nie jest pokawałkowane przez ból. Mogę wszystko, co chcę, choć chcę tak niewiele.

Myślę, że taki właśnie powinien być efekt działania leków psychotropowych. Idę przez upalny Ursynów spokojna, zachwycona. Nic we mnie nie drga i nie pędzi. Nic nie łomoce, nie domaga się, nie wyprzedza ciała. Za każdym razem kiedy schodzę z leżanki u Daniego, rodzę się na nowo. Jestem lekka jak rzęsa wiatru. Pienię się, jestem piana.
 - Dani, myślę, że gdybym odbywała terapię u ciebie codziennie wieczorem, bezsenność znikłaby bezpowrotnie.
- Trzeba się nad tym zastanowić w takim razie.
- No ale jak to zrobić?
- Rozważę przeprowadzkę.
Uśmiecham się wobec niemożliwości tego pomysłu. Wobec naskórkowego flirtu, twojej werbalnej ostrożności. Pozostajesz dżentelmenem do końca. Jak to możliwe, że w moim pokoleniu nikogo takiego jak Ty nie spotkałam?




Idę w stronę metra. Unoszę się kilka centymetrów nad ziemią. Maliny. Jakie soczyste, dorodne, rumiane w słońcu późnego popołudnia. Nie wadzi im pobliski beton, urody nie ujmuje sizalowa plandeka stoiska. Uśmiecham się do nich, pewna, że uśmiech odwzajemniają.
Chłopczyk, może półtora roczku. Siedzi w wózku, je chrupki kukurydziane. Mam wrażenie, że bije ode mnie smuga halo, bo dziecko na mój widok uśmiecha się i wyciąga rączkę z nadgryzionym chrupkiem w moim kierunku. Podchodzę, podarunkiem nie gardzę. Chłopczyk ma rzęsy cieniutkie jak jedwabiste skrzydła jętek. I oczy przejrzyste, święte.
A tam, naprzeciwko, posokowiec na spacerze. runęłam na kolana przed jego psią kompletnością, przed jego uszami idealnymi, przed jego kynologiczną dostojnością, pieści mnie jego różowy język, czuję ciepło jego sierści pod paliczkami prawej dłoni. 

Idę, tańcząc. Jeśli zechcę, uniosę się w powietrze. Zakołuję nad blokiem Alternatywy 4, zajrzę na budowę obwodnicy, ucałuję balustradę Danielowego balkonu, zakrwawię w jarzębinach w ogródku na parterze. Zacałowałabym każdy miodowy plaster twojego ruchu ma moim ciele za jego godność i pewność. Zapłakałabym w kielichach malw z radości, że cię wybrałam, a ty się zgodziłeś. I teraz rozważę w ciężkich słonecznikach z ulicy Cynamonowej, jak to możliwe, że szczęście świata znów przyszło do mnie. Moje ciało musuje, myślę ciałem, które musuje. Albo nie myślę wcale, bo się do myślenia nie zmuszam. Nic we mnie mnie nie zmusza.
Uwolniłeś moje ciało, Cud-Danielu. uwalniasz dotykiem, czułością, obecnością. Nawet konsternacją nagiej chwili, kiedy Twoje sprawne palce rozpoznają, gdzie trzustka, a gdzie krezka. Kiedy suną po obolałej powięzi łydki pewnie, mocno, a za kilka godzin ścieżka, którą wyznaczyły twoje palce, zakwitnie błekitem, który po tygodniu zżółknie. Tyle mam w sobie wdzięczności za Twój dotyk. Za ciepło w twoich oczach, którego dawać nie musisz. Za to, że nie ustajesz w poszukiwaniach, jak mi pomóc. Za to, że widzisz moje ciało lepiej niz ja je widzę. Za to, że szanujesz jego płeć, choć ja na nią wciąz pozostaję zamknięta. Że gdyby było embrionem zanurzonym w formalinie, przenosiłbyś je z należytym szacunkiem do sali laboratoryjnej. Bo ja bym z otwartego słoika zawartość rozchlapała.
Za to, że myślisz odwrotnie. Nie tak, jak inni. I wiesz, że tak jak w jodze pozycje odwrócone  służą autoimmunologicznym, tak ty próbujesz uporać się ze stopą odwrotnie: przez łydke, przez biodro i przez bark, sunąc wzdłuż magicznej taśmy mięśniowej świątyni ludzkiego ciała. I żaden krużganek ci niestraszny, żadne przedsionki niemroczne.
Zobacz, lekkość mojego ciała kondensuje się teraz najdobitniej w lekkości stopy i pięciu jej palców. Stopa muska ziemię, która ugina się jak sprężone powietrze. Elastyczny duet ziemi i stopy.
Taniec wyzwolenia.

Jest

W 34. roku życia debiutuję na łamach magazynu opinii opowiadaniem.
Jakże to inne od analiz rynkowych sera i pieluch.
Jak to jest inaczej złamane, jak tekst godnie potraktowany.
Jak mi od rana drżą ręce.
Tato, widzisz to?
Mamo, kupisz ten numer?
Babuniu, pamiętasz, jak zaglądałaś do mojego pokoju, jak popisywałam? Przynosiłaś mi jabłuszko i włoskie orzechy - "na mózg" - mówiłaś.

Dzisiaj mija też pół roku od operacji.

Takie malutkie opowiadanko, taki okruszek. Historia nieistotnego Tadzika.
A tyle we mnie piany morskiej.

Teraz tylko muszę nauczyć się cieszyć.