czwartek, 15 sierpnia 2019

Tempa wewnętrzne

Nieludzkie grzanie, jakie sama sobie ostatnio spuściłam i trochę mi w tym praca pomogła, wychodzi dziś ze mnie smugą gęstą, senną, pełzającą. Nie jestem się w stanie zmusić się do żadnej aktywności. Od południa do 16 spałam. Wreszcie. W tym tygodniu pobiłam rekord: jednego dnia złapałam 17 minut snu głębokiego i to nie jest tak, że opaska monitorująca sen nawaliła. W sobie czuję insomnię. W myleniu słów, nadmiernej aktywności neuronów, drżących rękach, kolejnych kawach, które nie działają albo działają odwrotnie. W galopie serca, które mam wrażenie, że chce wyskoczyć i gnać po Kępie. Kilka godzin snu w ciągu dnia serce uspokoiło. Ciekawe, jaka przede mną noc.

Wczoraj widziałam się z Bogną. Opowiedziałam jej o bezsenności, o tym, że leki od psychiatry nie działają za nic, o tym, że rozpoznaję swój smutek, że on jest, ale mam wrażenie, że go przyjęłam już jako część mnie i nie buntuję się przeciwko.
- Pani Kasiu, a czy to nie jest tak, że on jest ciągle w formie służebnej?
No jest, oczywiście, że jest. Ale może właśnie takie jego przeznaczenie. Rozwijam rulon ze smutkiem i pozwalam innym w tę przestrzeń wchodzić. Goszczę na nim nieuleczalnie chorych jak ja, oczekujących inwazyjnych zabiegów na otwartym sercu, ludzi w żałobie i w trakcie rozwodu. Potem zwijam smutny dywanik i pędzę z nim do pracy. W trakcie działań na materii języka dywanik się wytrzepuje z piachu i nadmiaru. Zostają tylko złote opiłki wspomnień. Niedopałki czasu po zwierzeniach, ważnych słowach albo mądrym milczeniu, kiedy ktoś przychodzi do mnie po ukojenie.
Powiedziałam Bognie, że podjęłam decyzję o pójściu na studia. Że właśnie, że będę studiować psychologię. Bo skoro od lat gromadzę podręczniki, w zasadzie ciągle czytam o tym, co studenci muszą opanować - to czemu nie sformalizować tych moich poszukiwań. Kolejne koleżanki rodzą dzieci, podróżują po świecie, kupują i remontują mieszkania, budują swoje związki. To niech i ja mam jakieś osiągnięcia.
- Od początku panią w takiej decyzji widziałam. Ale jako terapeucie nie można mi pani niczego sugerować. 

Potem opowiadam o Danim. O tym, że raz się czuję jak narrator Nabokova, raz jak pani Robinson, że mieszają mi się porządki formalne i nieformalne. Że boję się, że znowu wdzięczność za pomoc pomylę z chęcią budowania innej relacji. Że teraz już o tyle jestem mądrzejsza, że zauroczenie, zakochanie - to dopiero zaproszenie do miłości. Że wspomnienie oparzenia, które mi zafundował Niedźwiedź ciągle we mnie pulsuje jak blizna po operacji. Że bolesne ożywienie mojego serca to wciąż pomieszanie traumy z rozkoszą złapania haustu powietrza. I że scalenie tych dwóch przestrzeni to wciąż wielkie i trudne zadanie.
Opowiadam o tym, jak sunął po moim ramieniu dwoma palcami. Że jak ostatnio się z nim żegnałam, to wcale nie położył mi rąk na łopatkach, jak zwykle robią terapeuci, tylko zsunął je niżej, na miękką część bioder, na boczki, za które Doktor Majkel mnie goni, że jest ich ciągle za dużo. I że to było takie przyjemne, takie rozbrajające. Że może on to zrobił zupełnie nieświadomie, raczej podświadomie, że odezwał się w nim męski atawizm, nad którym Dani się nie zastanawia, bo w głowie ma wciąż pojęcia takie jak zginacz promieniowy nadgarstka, mięsień nawrotny obły czy foveola radialis zwany też tabakierką anatomiczną. I że ten gest być może wcale nie miał nic wspólnego z jego wolą.      
Bogna tylko się uśmiecha, towarzyszy mojemu kulawemu dochodzeniu do wniosków. 
- A jak pani do niego mówi?
- Dani. Mówię do niego Dani.
- No tak, czemu mnie to nie dziwi, że każdy od pani dostaje rodowy pseudonim. A panią jak pan Dani nazywa?
- Jadwinią.
- A skąd się ta Jadwinia wzięła?
- Ach, to od doktora Niedźwiedzia. Wszyscy tak na mnie mówili w Otwocku, potem przyjęło się na Spartańskej, bo podobno pasuje, a teraz tak mówi do mnie Dani.
- Ale w ogóle skąd to określenie?
I tu zarysowuję źródłosłów nowego zastosowania pojęcia: od "Mikołajka" Sempe, po "Seksmisję" i sypię cytatami, cytatami z filmu, cytatami z kultury, cytatami z cytatów.
- Pani Kasiu, nie o to mi chodziło. Jak mówię "Jadwinia", to widzę trzyletnią dziewczynkę.
Mam ochotę zapytać, co w tym złego, a potem sama się gryzę w język. Znowu zasłona. Żeby tylko dostępu do siebie bronić. Zawsze teatr, zawsze cyrki, Żeby tylko druga strona miała mindfuck: że ma jednak do czynienia z małą dziewczynką, że to nic poważnego, że to żarty takie. Że ja nie potrzebuję bliskości, potrzebuję zabawy bliskością, balansowania na granicy zranienia, bo gdyby jego widmo miało nadciągnąć, to zrobię fikołka na trzepaku, pokażę język i pobiegnę, aż będą się za mną trzęsły dwie kitki związane na czubku głowy. Lubisz mnie? To fajnie! Ja ciebie też lubię. Jak poziomki, bitą śmietanę, frytki bez soli maczane w słodkim sosie chilli i watę cukrową, którą można się umazać. Za nic na świecie nie powiem ci, że chcę cię mieć blisko i na co dzień, bo ta codzienna bliskość oznacza trudy: rachunków, zagubionych faktur, potrzeby ciszy, smutnego zdarzenia, złego spojrzenia w pracy, co osiadł na tobie jak złośliwy gołąb i teraz skrzydłami trzepie. Nade wszystko bliskość oznacza zmierzenie się z twoim i moim cieniem, co siadają obok siebie. I ja wytrwam, przetrwam, bo przecież od lat chodzę przez ciemną dolinę, ale nie wiem, czy i ty tak masz i czy podczas tego chodzenia nie zdenerwujesz się, nie odwrócisz, nie uciekniesz i swojego mroku na mnie nie przerzucisz. 

I taki przykład z ubiegłego tygodnia. Same cyrki. W dzikim pędzie pomiędzy spotkaniami drę do Daniego, bo bark nie działa, naprężacz się wściekł, a stopa wciąż żyje swoim życiem i ani myśli scalić się z resztą mojego ciała. "Ciało Jadwini" - tak kiedyś powiedział przy mnie Dani i aż z leżanki podejrzałam, czy na jego twarzy metafizyka, czy żart patomorfologa. Nic z tego. Była w tym męska czułość w najlepszym wydaniu, znana z wielkiego ekranu. Niepodszyta intrygą, potrzebą szybkiego flirtu czy posypana testosteronowym puchem.
Pędzę w każdym razie ulicą Cynamonową i przypomina mi się, że w redakcji nie myłam zębów, a jadłam gotowane warzywa z pietruszką i na pewno teraz pomiędzy jedynką a dwójką mam dorodny pęczek zieleniny, posiekany wrześniej przy pomocy mięśni żwaczy i ruchomości stawów skroniowo-żuchwowych. Kupuję w Rossmanie (tak! ten od obiadku dla malucha!) mały płyn do płukania jamy ustnej. W Żabce obok znajduję pudełko z gumami Turbo i aż kraśnieję z radości na myśl o wspólnych figlach najntinsów.
Wychodzę z Rossmanna, przy eleganckim klombie odkręcam butelkę, biorę łyk płynu do płukania jamy ustnej i podchodzi do mnie jakiś pan, który pyta o statek. Pan jest chory psychicznie, z radością bym z nim porozmawiała, ale wcześniej musiałabym albo płynem antybakteryjnym plunąć mu w twarz, albo wszystko z siebie wypluć do pobliskiego eleganckiego klombu. Pokazuję więc na migi, że nie wiem, o co chodzi. Pan przyjmuje to jak zachowanie koleżanki z oddziału zamkniętego. I na szczęście odchodzi, a ja śmieję się jeszcze w duchu, że jeszcze do Daniego nie dotarłam, a tu już wesołość ogólna zapanowała.

Otwieram z namaszczeniem gumę mojego dzieciństwa (choć wolałam Donaldy) i szukam w środku jakiegoś supersamochodu. A tam Ford Kuga, co jest dla mnie skrajnym rozczarowaniem i zawodem osoby dorosłej, co witała w historyjkach z gum przeważnie porsche albo lamborghini. A tu samochód, obok którego zazwyczaj tkwię w bezsensownym korku pod Pomnikiem Lotnika (czy ja już mówiłam, że jak nie wiadomo, gdzie jestem, to właśnie pod Pomnikiem Lotnika, w korku? Takie mam ostatnio przeżycia w życiu komunikacyjne). 
Wypluwam płyn do płukania do pobliskiego kosza na śmieci i biorę gumę. Ma zupełnie inny smak niż ten z lat dziecięcych zapamiętany. Ale jest gumą balonową. Show może się zacząć.

Wjeżdżam na dziewiąte piętro, gotowa utoczyć najpiękniejszy balon, jaki świat widział. Kiedy Dani otwiera mi drzwi, strzelam modelowo, aż balon zakleja mi nos i policzki. Symetrycznie. Brawo, Jadwiniu. Punkt dla ciebie.
Dani wita mnie uśmiechem rozbawienia, znów oczy sypią mu iskry. Spokojnie, Kasiu, to nie na twój widok, to beka z całej scenki ursynowskiej.
Daję Daniemu jego gumę Turbo. Odwija szybko, niecierpliwie, jak ja wcześniej. A tam Volvo v80. Widzę, że jest tak jak ja rozczarowany fordem Kugą. Każe mi położyć się na leżance. Będzie dziś pracował na stawach szczękowo-żuchwowych, na skroni, na potylicy, na zatokach. Będzie dotykał mojej twarzy. Mojej szyi. I wyrównywał rytm płynu mózgowo-rdzeniowego. Będzie mnie na powrót programował.

Zdejmuję letnią sukienkę, która najlepiej nadaje się na plażę. Jest wiązana przy szyi na kokardkę, można ją ściągnąć górą, a że schudłam, to i dołem. Ponieważ ma odsłonięte ramiona, dziś nie mam na sobie sportowego stanika marki Sloggi. Założyłam usztywniany stanik w kolorze magenty, który udało mi się złowić u schyłku promocji w ramach zakończenia sezonu w sieciowym sklepie. Kosztował mnie cały grosz, bo kupiłam jeszcze legginsy do jogi. Dopiero teraz sobie uświadamiam nieadekwatność bielizny do sytuacji terapeutycznej. Trudno. Stało się. Ściągam sukienkę, zakładam sportowe spodenki i czuję, że Dani, żując swoją Turbo, przygląda mi się. 
Kładę się na leżance, Dani u wezgłowia, oczywiście odwijam się, żeby podziwiać jego doskonały łuk brwiowy. Jestem z siebie zadowolona, bo widzę, że balony idą mi lepiej niż Daniemu. Byłam najlepsza na dzielni wszak. Oraz najdalej plułam pestkami czereśni. Każdy ma taką olimpiadę, na jaką go stać. 
Dani strzela, strzelam ja. Nie zawsze to wychodzi, bo stawy skroniowe mam tak napięte, że kiedy uciska mnie swoim doskonałym palcem, wzdłuż policzka płynie mi szeroki strumień bólu. Muszę więc przerywać żucie, aż ból się wyciszy. Ale w międzyczasie utaczam kolejne balony.
Dani odrywa co chwilę palce od mojej potylicy, żeby balony przebijać. Nie mogę odwrócić głowy, bo jest unieruchomiona. Śmiejemy się jak uczniowie gimnazjum. Po raz trzeci przebity balon przykleja mi się do rzęs. 

Uświadamiam sobie, że tak się bawiłam z Matyldą, Stasiem. Z dziećmi właśnie. Że sama takich harców nie wyprawiałam w wieku odpowiednim, tylko przy każdej możliwej okazji nadrabiam straty. 
Zabieg na żuchwie i stawach skroniowych jest bolesny, bardzo bolesny. Przez kolejne dni będzie mnie bolała cała twarz. Jakbym mnie ktoś pobił. Choć czucie do części języka wraca, a jakże. Dowiaduję się o istnieniu czegoś takiego jak czepiec ścięgnisty i zachwycona tą nazwa wyobrażam sobie, że Dani ściąga ze mnie skalp, a ja mu pozwalam.
W pewnym momencie trafia na wrażliwe miejsce. Wyjątkowo wrażliwe. Czuję w sobie jakiś fałszywy akord. Na rwącą rzekę serotoniny wyzwolonej przez gumę Turbo ktoś wylewa wiadro oleistej cieczy o konsystencji ropy. Ach, tu jesteś, Michale. W tym miejscu mi przyłożyłeś butelką. Dani mówił, że praca na bliznach przywołuje wspomnienia. Zgadza się, sama to skomentowałam, że ciało pamięta.

I teraz wszystko we mnie po kolei wysiada jak opadłe klocki domina. Zaczyna mnie boleć głowa, oba barki, biodro się odzywa, guz kulszowy, sztywnieją mi łydki i mrowi blizna, którą zadał mi Niedźwiedź. Ta w środku i ta na udzie. 
Dani widzi, że coś jest nie tak. Ewidentnie coś jest nie tak. 
Każe mi się położyć na operowanym boku. Wcześniej odkrywa, że kiedy odkręca moją głowę w prawą stronę, ciało stawia opór.
- Tu była jakaś trauma - bo dalej nie chce iść. Twoje ciało nie chce wykonać ruchu. Co tu się stało, Jadwiniu?
Powiedzieć ci, Chłopcze, co się stało? Złapał mnie za włosy, a miałam wtedy długie, napiął czepiec ścięgnisty i chlasnął mnie w twarz. Wtedy zamarłam. Zatrzymał się mój płyn mózgowo-rdzeniowy. Zatrzymałam oddech, pewna, że mnie zabije. Skręcona w prawo kątem oka widziałam jeszcze przerażoną Kropkę.
A teraz, kiedy leżę na operowanym boku, a ty próbujesz uspokoić cały mój układ limfatyczny, który przyspieszył jak Orinoko, czuję strach z tego czasu i opresję tego potwornego momentu. Czuję, że zwijam ramiona do wewnątrz. Zasłaniam klatkę piersiową, krzyżuję na niej ramiona. Podwijam pod siebie nogi. Zwijam się w kłębek, choć pozornie przy mojej chorobie to niemożliwe. Chce mi się płakać, strach jeży mi włosy na karku. Ręce Daniego opierają się na mojej potylicy, a druga ręka próbuje wysupłać ramię z obronnego uścisku. I nagle czuję coś niesamowicie metafizycznego. Czuję i widzę jednocześnie mój strach, panikę, zaszczucie i rozpacz, ale od strony Daniego pędzą do mnie nie moje molekuły złości. To nie jest moja energia. To nie ode mnie pochodzi. To jego złość. Czysta, zdrowa złość. Emocja, do której nie mam dostępu. Nie umiem się tak zezłościć, żeby zaznaczyć wyraźnie swoje granice. Ci cię, Dani, zdenerwowało? Lojalnie wściekło cię to, że byłam bita? A co cię bardziej zdenerwowało: to, że byłam bita, czy to, że akurat mnie to spotkało?
Wyciszenie tempa płynu mózgowo-rdzeniowego idzie trudniej niż dotychczas. Pod wpływem jego dotyku z czasem jednak oddycham równiej, rozsądniej, nie łapię powietrza haustami, nie wypuszczam go po fiolce. Po policzku znów toczy mi się wielka, gęsta łza.
Wstaję pogodzona, spokojna. Ale nie mogę zapomnieć, że poczułam nie swoje molekuły. Kaman, co z tobą, Kasiu. Najpierw wydaje ci się, że słyszysz głosy, a że słyszysz czyjeś myśli, a teraz to. Jak to możliwe. Pytam Daniego, który przygląda mi się wyjątkowo uważnie dzisiaj. Pytam go o ten fenomen. O to, czy to możliwe, że poczułam to, co on czuje. Chrząka cicho. Będzie tłumaczył
- Jak się wchodzi w terapię czaszkową, to terapeuta też ma terapię. Jestem bardzo skoncentrowany wtedy. Niejako wchodzę w twój rytm czaszkowy. A twój jest szybszy od mojego. Znacznie szybciej pulsujesz. A jak wchodzę w rytm zupełnie inny od codziennego, w którym funkcjonuję, to raczej medytacja niż terapia.

Czyli na chwilę wchodzisz dosłownie we mnie. Wnikasz nie tylko pod moją skórę i do krwiobiegu. Wnikasz do mojego płynu mózgowo-rdzeniowego. Jesteś mną. 

Siedzę na leżance, pochylam głowę i zastanawiam się nad tym, co powiedziałeś. Wspomnienie Michała pozostawiło we mnie ciężki, kredowy osad. Stajesz z tyłu leżanki i rozluźniasz mi bark. Nawet nie zauważam, kiedy ściągasz ramiączko fuksjowego stanika. Kiedy się orientuję i podnoszę głowę do góry, widzę ciebie i siebie w przeszkleniu szafki, na której trzymasz swoje mądre książki. Jesteś pochylony w moją stronę, skupiony i chyba trochę smutny. Kiedy pytam cię, czy to możliwe, że poczułam twoją złość, odpowiadasz krótko, w swoim stylu:
- Tak, to możliwe.

Kończysz zabieg, ale moje oszołomienie się nie kończy. Znikasz na chwilę z pokoju. Kiedy wracasz, ja mocuję się z troczkiem sukienki. Im bardziej próbuję ją założyć, tym bardziej ze mnie spada. Wysyłam ci przepraszający uśmiech. Patrzysz na moje obojczyki, które wystają znad sukienki.
Zapakowałam ręcznik, spodenki, zapłaciłam ci za zabieg, jestem już gotowa do wyjścia.
Nagle wyciągasz w moim kierunku zawiniątko w szarym woskowanym papierze. Mamcia mi tak nieraz pakowała kanapki.
Patrzysz na mnie ciepło, kiedy wysyłam ci pytające spojrzenie.
- Moja mama piekła. Zostawiłem jedną dla ciebie.

Na ławeczce na ulicy Cynamonowej w drodze do metra jem najlepszą jagodziankę świata. 
I już nawet nie płaczę.


2 komentarze: