niedziela, 28 lipca 2019

Weekendowa iryzacja

Nie wiem nawet, kiedy ten weekend minął. Jak to się stało, że czas potrafi się podziurawić jak ser. Tym razem z nadmiaru atrakcji, a nie bólu.
Wczoraj poszłam się spotkać z Edytą. Chciałyśmy pójść tańczyć, ale zagadałyśmy się przy winie, którego wypiłyśmy znaczną ilość. Nie tak znowu jednak wiele, żebym nie straciła czujności w sprawie Niedźwiedzia. Bo, a jakże, o nim też było.
Udąło mi się ustalić następujący stan nieomal faktyczny:
- zaczęli się spotykać z Anetą jakoś na początku kwietnia bodaj. Najpóźniej. Czyli po mojej wizycie z ukoronowaniem publicznym i wyjazdem do Babci na grób;
- Aneta przybyła do Niedźwiedzia jako pacjentka, bo bolał ją bark; to tak jak ja, tylko mnie bolało biodro; po wizycie Anety Niedźwiedź zadzwonił do Edyty, żeby mu nie przysyłała takich pacjentek, bo nie może pracować, nie ma jak się skupić; i że jest zafascynowany; po czym od kolejnego dnia zaczęli ze sobą intensywnie korespondować; przypomniało mi się, że dzień po wizycie Jebonka przekazała mi numer telefonu Niedźwiedzia, bo powiedział, że jeśli mam pytania, mogę pytać o każdej porze dnia i nocy, a jestem fascynująca; więc zapytałam - 1 września o 10, podczas gdy wizyta miała miejsce 31 sierpnia; co za niezwykła koincydencja;
- Niedźwiedź i Aneta ustalili, że nie będą epatować sobą, nie będą o sobie mówić (skąd to znam?), trzymali wszystko w tajemnicy, nawet Edyta nie dopytywała szczególnie, a Aneta nie chciała za zbytnio się dzielić; po jakimś czasie udało się Edycie wydębić od koleżanki, że piszą do siebie całe noce, całe dnie; z bólem przyjęłam tę wiadomość, bo przecież w moim przypadku było tak samo;
- Aneta potraktowała Niedźwiedzia stosunkowo poważnie; jest rozwódką, ma z małżeństwa pięcioletniego synka Antka. Antek - tak bym synka nazwała, gdybym go miała. Co za ironia losu; w każdym razie synowi przedstawiła Niedźwiedzia; a to, jak mniemam, bardzo poważna dla matki decyzja; albo jest zupełnie odwrotnie: Aneta również swojego syna "nie widzi" i nie zastanowiła się, że może dziecku w głowie takimi zabiegami mocno zamącić; nie mnie oceniać;
- Niedźwiedź potrafił się w tygodniu wyrabiać ze wszystkim wcześniej tylko po to, żeby się widywać z Anetą; czyli jednak da się pogodzić pracę w tak szaleńczym zawodzie jak chirurg z ukuciem czegoś na kształt życia prywatnego; do tego z dzieckiem w tle; 
- Niedźwiedź, prawdopodobnie widząc w Antku małego siebie, mocno się zaangażował; zresztą, w ogóle ma do dzieci słabość, bo pamiętam, jak oddany był opiece nad chrześniakiem; Zatem: dziecko trafiło w jego miękkie emocjonalne podbrzusze; wnioskuję z tego, że to kolejna karta przetargowa Anety: płodność jest uwarunkowana zdrowiem; chyba w tej konkurencji zdobyłam zero punktów;
- podobno NIedźwiedź miał za złe Anecie, że nie czuje jej bliskości; trudno powiedzieć, jak on bliskość definiuje, bo sama tego kodu nie złapałam, pośliznęłam się na sprzecznych komunikatach i zrobiłam klasyczny piwot, aż kość w stawie zatrzeszczałą; przypuszczam, że najbardziej chodziło mu o zwykły seks; podobno większości mężczyzn do tego uczucia niepotrzebne; Edyta twierdzi, że Aneta nie była w stanie oswoić Niedźwiedziego brzucha; trzeba jej oddać, że wygląda lepiej niż większość znanych mi supermodelek; jeśli dla kogoś ciało jest świątynią, szuka wokół podobieństw;
- w tygodniu, w którym doszło do skaleczenia, Niedźwiedź umówił się na obiad z Anetą, Edytą i jej facetem; uwagę zwróciło to, że "od tylu miesięcy już się spotykają, a jednak nie przyszli za rękę" - powiedziała Edyta. Poczułam ukłucie w mostku na dźwięk "od tylu miesięcy", ale nie dałam po sobie nic poznać. Pochyliłam tylko mocniej głowę i wytężyłam słuch; a był to piątek;
- w niedzielę Aneta napisała do Niedźwiedzia, że ona jednak tego nie czuje, że to się nie uda, że przeprasza; Niedźwiedź zapowiedział, że będzie walczył;
- zapytałam Edytę, czy to nie jest tak, że walka wciąż odbywa się w jego głowie; moja mama też ciągle twierdzi, że o mnie walczy, a najbardziej walczyła w klasie maturalnej; w rezultacie zamilkła pierwszego września, kiedy klasę maturalną zaczęłam; porozumiewałam się z nią, wsuwając jej pod drzwi karteczki z informacjami o wywiadówkach i potrzebie pieniędzy na wycieczkę szkolną czy nowy prodręcznik; albo studniówkę; w dniu matury weszła do mnie do pokoju, kiedy walczyłam trzęsącymi się ze stresu rękami z paskiem od buta na obcasie i powiedziała: "na pewno nie zdasz"; więc domniemywam, że i w przypadku podobnie zablokowanego Niedźwiedzia w głowie toczy się wojna;
- Edyta odpowiedziała, że właśnie tak; że nie walczy, ale pyta, czy u Anety ktoś się pojawił; kiedy się pojawi, myślę, że Niedźwiedź ze spokojem będzie mógł wówczas powiedzieć: walczyłem, przegrałem, jestem beznadziejny; przetworzy schemat, wróci do źródła; zakrztuci się szlamem, przeżyje prawdziwą żałobę, odsapnie, zacznie od początku popełniać te same błędy;
- przypomniało mi się, jak na początku naszej znajomości Niedźwiedź pojechał na wesele do kuzyna i w nocy wypisywał do mnie różne dziwne rzeczy, po czym po pijaku dzwonił kilka razy; napisałam mu dość ostro, że sobie takich nocnych telefonów nie życzę, a poznawanie jego rodziny przez zdjęcia z telefonu to dla mnie idiotyzm; tej nocy również napisał do mnie "Słońce, kocham Cię"; odpisałam, że trudno mi przyjąć takie słowa na tym etapie - kiedy nie wiem o nim prawie nic; wtedy napisał: "przegrałem, walczyłem, znów poległem; załatwię Pani najlepszy zespół do operacji, będę czuwał"; czyli zrobił odwrót, choć nawet nic się nie zaczęło; strategia słomianego zapału; narcyzm bez łączności ze skrzywdzonym w środku dzieckiem;
- po pworocie do domu sprawdzam Instagram Anety; ma metr siedemdziesiąt pięć, nieprawdopodobnie długie nogi; jej wall to najnowsze trendy w manikiurze hybrydowym, makijażu smoky eye i trendzie typu ombre na włosach i paznokciach u nóg; zdjęcia w negliżu na egzotycznej wyspie, w krótkich spodenkach w górach, w futrzanej czapce w skąpym kostiumie kąpielowym nad mroźnym Bałtykiem; zdjęcia w pozach będących zapowiedzią upojnej i zmysłowej nocy; hasztagi polishgirl i blondhair; zdjęcia mocno wystylizowane z nagim ramieniem i brelokiem w kształcie puszystego pomponu przypiętego do wielkiego smartfona z brokatową obudową; zdjęcia w krótkich spodenkach i wełnianych skarpetach, z kotkiem wtulonym w jej nagie ramię, kiedy naprzeciwko płonie kominek i ogólna atmosfera hygge zaburzona jest dla mnie odrobinę przez wizję przesłodzonej niuni (dodałabym hasztag teenlover); zdjęcia na ściankach z logo TVNu; zdjęcia w stylu retro z walizką o samochodem typu maluch; zdjęcia w krótkich folwarcznych szortach, kowbojskich botkach, kowbojskim kapeluszu - siedząca, japierdolę, przy pianinie; i nawet subdominanty nie potrafi zagrać; trudno się dziwić, skoro paznokciami dotyka do klapy;  dobra, jestem złośliwa, ale Tinder pewnie puchnie od takich lasek; dobra, nie wiem, nie mam; na jednym ze zdjęć - galeria "obrazów" Anety: tukany, anielskie skrzydła, poroże jelenia, konik, kotek, słonik, a obok ona: w sneakersach, krótkich spodenkach, czapce bejsbolówce i bluzce przed pępek; tak, jestem zazdrosna; tak, jestem podła; nigdy nie wierzyłam, że mam jakikolwiek talent; ale, kurwa, jeśli te bohomazy można nazwać obrazami, to ja jestem, kurwa, Siergiejewna Lebiediew, a w czasach młodości szłam wyraźnie w stronę tempa frazy Bułhakowa;
(ej, kurde, to rzeczywiście inny świat: jednak piszę teksty do katalogów Kokoryna, Zarewicza i Dwurnika; z tej perspektywy Niedźwiedź ma całkowitą rację: jestem pokurwiona);
- nawet jeśli Aneta jest pustą laską, to nie skreślam jej od razu i całościowo; w przeciwieństwie do mnie ma wyrazisty instynkt samozachowawczy; być może trudna, ale ostra decyzja miała związek z jej synem; a może jakiś gest Niedźwiedzia ją ostrzegł przed nim samym w odpowiednim czasie; czuła, że tkanka jest sztucznie przeszczepiona i że się nie przyjmie, a nie ma co wjeżdżać w immunosupresję; mam szacunek do tego, że coś w niej umiało ochronić siebie i syna, a kto wie, może i Niedźwiedzia; może to było z dobrego serca; a tylko taka forma była możliwa, bo powiedziała Edycie, że nie mogłaby powiedzieć mu tego prosto w oczy;
- Edyta zapytała Niedźwiedzia, czy ma do niej żal, że poznała go z koleżanką; odpowiedział, że w żadnym razie; że ma za sobą kilka cudownych, spełnionych miesięcy i że niczego nie żałuje; że jest wdzięczny; to był ten moment, że wszystko we mnie zamarło w swojej motylności, a suchy, lodowaty ból zalał mi serce; za nowe biodro dziękuję mu siódmego dnia każdego miesiąca; postanowiłam, że w rocznicę mojego przybycia do jego gabinetu również mu podziękuję za rocznicę znajomości, która pod wieloma względami zmieniła moje życie; już dziś wiem, że odpisze krótko: "ok";

Wczoraj i dziś pojechałam odwiedzić w szpitalu Adasia. Kiedy ktoś z jego otoczenia potrzebuje pomocy, Adaś jest na każde zawołanie. Tylko w Aninie nie ma kto Adasia odwiedzić, choć przyjaciół na pęczki i wszyscy zmotoryzowani. NIe zapomnę mu tego, jak wypasionym Land Roverem przywiózł mnie z Otwocka po operacji. Nie zapomnę. Pojechałam wczoraj pandą, dziś autobusem, bo bałam się, czy jeszcze wino mi w żyłach nie szumi. Zawiozłam Adasiowi książkę z korespondencją Szymborskiej i Herberta, "Sto dni bez słońca" Szostaka i małą tartę ze śliwkami z legendarnej cukierni Irena z Saskiej Kępy. Martwiłam się, że to za mało, więc zabrałam ze sobą bańki mydlane. W nagrodę zrobił mi zdjęcie. Adaś powiedział, że jestem rozczulająca, że zrobiłam mu wielką frajdę i rozświetliłam pobyt na okoliczność bolesnej angiografii. Dodatkowo jego współlokator z pokoju, ultrakatolik, połnął historyjkę o tym, że jestem córką Adasia. Bo inna wersja przecież była w tym przypadku niemożliwa. Na koniec powiedział, że jest wobec mnie pełen podziwu, że tak łątwo, gładko i szybko weszłam w rolę córki, tak idealnie ją odegrałam i dodałam epizody nieprzewidziane w scenariuszu.

Widzisz, Adasiu, to kolejny walor autoimmunologii. Tacy jak ja są mistrzami mimikry. Za nic w świecie nie dam po sobie poznać, jak nieskończenie wiele mnie kosztuje wchodzenie w role. I jak nieskończenie boli. Bo za to nawet Oscar nie cieszy.

P.S. Dziś Dani ma urodziny. Napisałam najlepsze życzenia, jakie można skonstruować na kacu.
Medyczne wyrażenie od Daniego na dziś to "siodło tureckie". Na wczoraj - "zatoka skalista górna". Przepiękne. Topografia ludzkiego ciała. Wcześniej wysłałam Daniemu fragmenty wiersza Świrszczyńskiej, które nazwałam "odą do uda". Zaskoczył mnie znów pytaniem, dlaczego Świrszczyńska pisała akurat o tym. Bo "człowiek zdrowy tak nie docenia swojego ciała". Once again you left me speechless, Młodzieńcze.



piątek, 26 lipca 2019

jak się zgubić we własnym ciele

Zaczęło się, praca całą parą, więc jem słabiej, nieregularnie, serce harcuje, wysyłając mi sygnały ostrzegawcze, które konsekwentnie ignoruję. Zostaje mi jednak jeszcze trochę oleju w głowie i pamiętam, że skoro jest 15.40, a ostatni posiłek jadłam o 7.30, warto teraz wlać w siebie coś przyzwoitego. "Półpłynne produkty, najlepiej zupy" - mówiła joginka Natasza.
Wchodzę po drodze do Daniego do baru z obiadami, ale na widok chłodnika z dodatkiem jogurtu robi mi się słabo, zupa koperkowa przez terapią wisceralną to też nie jest dobry pomysł. Wychodzę i baniaczę, co sobie dostarczyć w kwadrans, żeby się zniszczyć tylko częściowo. Bo zimna zupa z lodówki w Żabce to głupi pomysł.
Wchodzę do Rossmanna, myśląc o smoothie. Zatrzymuję się w dziale dla niemowląt. I nagle mnie olśniewa.

Obiadki w słoikach. Przecież przed Świętami Bożego Narodzenia po ekstrakcji dolnej ósemki, która wyrwała mi pół policzka, właśnie dzięki temu przeżyłam. Dodatkowo produkty nie zawierają soli ani dodanego cukru (*jak przekonuje producent), więc to nie jest najgorszy pomysł. Oraz dzięki promocji kupuję zdrowy obiad: curry z warzywami, kurczakiem i mango w śmiesznym, płaskim, choć plastikowym opakowaniu. Za siedem czterdzieści dziewięć. Na opakowaniu jest napisane, że obiadek poleca się dzieciom w wieku od 1 do 3 lat, więc szybko kalkuluję, że i ja, pacjentka Instytutu Geriatrii, nie powinnam po tym umrzeć. W każdym razie nie tak od razu.

Po trzech wywiadach wideo i zawodowym nakręceniu wpadam na Ursynów w kilkunastu częściach. Oddzielnie przybywają moje ręce, oddzielnie torba ze spodenkami sportowymi, oddzielnie skórzana torba z notatkami i pudrem matującym, na schodach zostają jeszcze trzustka i śledziona, bo serce popędziło już trzy bloki dalej. W progu zawisam na Danim, choć do tej pory przytulałam go z wdzięczności tylko na pożegnanie. Jest tym chyba trochę zaskoczony. Ja nie mniej - Bogna tyle razy uczyła uważności na ciało.

Na jego oczach jem obiadek dla niemowląt. Dani ratuje mnie łyżeczką do herbaty. Zjadam w błyskawicznym tempie, dla żołądka to chyba średnio dobry pomysł. Ale jem coś prawie półpłynnego. Lekkiego. Dani patrzy na mnie rozbawiony pomysłem z jedzeniem dla dziwnej grupy wiekowej.




Ściągam czarną sukienkę w kwiatki, która sprawdziła się chyba przed kamerą. Jest cienka, delikatna, z wiskozy, podoba mi się, że sięga do połowy łydki i ma skromny, ale kobiecy dekolt. Myślę o pozycji virasany, w której Julia mówi o "skromnych pośladkach". Dani w tym czasie myje ręce, a ja wciągam sportowe spodenki i kładę się na leżance. Jestem dwa dni po wyczynach docenta i jego studentów. Stopa ciągle jest oklejona tejpem. Boli.
Czuję, że to nie będzie najprzyjemniejsza godzina tego dnia.Pod względem bólowym, bo przecież do Daniego zawsze pędzę jak na skrzydłach.

- Staram się jeść mądrze, ale nie zawsze tak się da. Więc zamiast jeść jakiś szit z maka, wybieram na przykład coś szalonego, jak obiadek dla niemowląt.
- A jesz mięso? - pyta Dani.
- Nieortodoksyjnie. Czasami jem, bo mnie najdzie, ale nieszczególnie mi smakuje.
- A jak myślisz: jestem wegetarianinem?
Przyglądam mu się i wiem, że nie. Przy tak ciężkiej pracy fizycznej potrzebuje mięsa. Oprócz tego to mężczyzna.
- Myślę, że nie. Zbyt zdrowo wyglądasz.
- Czyli co: jestem gruby? - śmieje się Dani.
- Zdrowo, przyzwoicie wyglądasz. Chociaż to nie jest niewykluczone. Wy, fizjoterapeuci, macie taka wiedzę o ciele, że potraficie zbilansować dietę. Bo weganie przeważnie zdychają z anemii.
- To jak myślisz: jestem wegetarianinem?
- Nie wiem! Skąd mam wiedzieć?
- Usłysz moje myśli.

Patrzę na niego zdumiona. Co to znaczy? Mam usłyszeć jego myśli tak, jak on słyszy moje ciało?
- Umiesz się do głów włamywać, Jadwiniu - mówi do mnie tajemniczo.

Nie wiem już, jak i dlaczego tę konwersację przerwaliśmy, ale to zwróciło moją uwagę. To może wobec tego i przyszłość potrafię przewidzieć?
Klekoczę o trzeszczce, zachwycona, że to taki cud. Pytam, czy to możliwe, że fabella występuje parami, w obu nogach. Dani przez chwilę się zastanawia i mówi, że raczej nie.
- No tak, wtedy w jednej nodze byłby nowotwór - zastanawiam się na głos.
- Jesteś jak doktor House - mówi Dani i oboje uśmiechamy się, bo wiemy, że jesteśmy psychofanami tego serialu.

Dani przepytuje mnie z nowego pojęcia: kanał Huntera. Otoczony mięśniem obszernym przyśrodkowym od przodu i boku, przywodzicielem długim i wielkim od tyłu i krawieckim od strony przyśrodkowej. Prowadzi naczynia i nerwy.
- I czemu służy, Jadwiniu?
- A mogę swoimi słowami?
- Możesz.
No, to teraz moja chwila w błyskach fleszy:
- To taki tunel Alma! jadą nim samochody ciężarowe w postaci żył i tętnic oraz samochodów sportowych osobowych, takich maybachów, jak nerwy eee... wchłaniające? I nerw udowy..? - tracę parę.
- Nerw udowo-goleniowy i naczynia chłonne uda głębokie.
Jak zwykle myślę o sobie jak o debilu.
- I po co ten kanał jest?
- Żeby bolał - odpowiadam przekonująco.
- Naczynia udowe przez kanał Huntera prowadzone są do stawu kolanowego i tutaj przekształcają się w naczynia podkolanowe. Dzisiaj ci je pobudzimy, Jadwiniu. Albo i nie, zobaczymy, co ciało powie.

Zmęczony Dani sprawnymi palcami i z nieskończonym skupieniem na twarzy bada moją stopę. Marszczę się, popiskuję, wiję, drugą nogą kręcę kółka z bólu, wygłupiam się.
Lewa brew chłopaka się marszczy. Mruczy coś pod nosem o proprioreceptorach i ruchu koncentrycznym. Reaguję tylko na dźwięk słów, bo przecież z fizyki byłam klasycznym betonem.
Ściska śródstopie - ja w pisk. Robi ćwiczenia krótkiej stopy - sapię. Uciska łuk, każe stopą wachlować - tracę kontakt z własnym oddechem.
- Wachluj, Jadwiniu.
- Ale boli.
- Jak pokonasz pierwszy ból, to kolejne ruchy będą go zmniejszać, przecież to znasz.
- Wiem, ale na razie gwiazdy widzę.
- To popatrz chwilę i wachluj dalej.

Wyginam głowę do tyłu na leżance, widzę sufit balkonu i niebo nad Ursynowem. Jest upalnie i duszno. Na dole pod blokiem widziałam śmiesznego pudla i odkryłam zabawny szyld "Ginekolog Stomatolog". "I tu, i tam" - mogliby mieć takie hasło reklamowe. I ciekawe, jak fotel wygląda w takim miejscu.
Kłujący ból stopy zaciemnia mi obraz zabawnego wspomnienia.




Teraz Dani sprawdza ruchy rotacyjne, kość pięty, supinację. Znowu syczę. Patrzy na mnie skupiony, profesjonalny, trochę zmartwiony. Unoszę się na łokciach, żeby lepiej widzieć jego oczy.
- No i co, Dani? Jak jest?
- Kości śródstopia znacznie gorzej się ruszają. Jest większa sztywność wszystkich stawów. Znowu zaczynamy od początku.
Na biurku ma otwarte trzy książki, pozaznaczane karteczkami. "Praca systemowa z pacjentem autoimmunologicznym", "anatomia stępu", podręcznik do terapii wisceralnej z zaznaczoną częścią o nerkach. Przygotowywał się. Szuka, sprawdza, jak może mi pomóc. Czuję, jak rozpuszcza to we mnie kostkę lodu, która zostawił po sobie Niedźwiedź. Tata czyli.
Coś we mnie po cichu płacze, bo jakoś tak się okazuje, że chyba już nie tylko chodzi o mój dyskomfort i ból, tylko o to, że ten złoty chłopak się napracował. A teraz znowu wracamy do punktu wyjścia. Zastanawiam się, czy i co na to odpowiadać. 
Pomrukuje jeszcze, przekrzywia głowę, widać, że się zastanawia.
Nagle w młodych, orzechowych oczach błyska mu złośliwy kurwik. Opuszcza barki i z mieszaniną satysfakcji, zazdrości i zmartwienia mówi:
- Docent zjebał.

Parskam śmiechem z czasów nalekowania Encortonem. Ach, panowie, bez rywalizacji by was nie było, co? jakże ten testosteron światem rządzi. No, dalej, na wyścigi, który mi pierwszy pomoże, to mu wierszowany mejl wyślę, spojrzę jasno, uśmiechnę się, nawet założę sukienkę w kwiatki. Róbcie, co w ludzkiej mocy, nie ma to dla mnie znaczenia, czy ta moc ma płeć.

Dani zerka na zegarek, dzisiaj będzie krócej, bo kolejny pacjent po mnie. Przenosi się na wysokość brzucha. Cały czas leżę na łokciach, Dani patrzy na mnie ciepło.
Słyszę w sobie matowy dźwięk zaśniedziałych cymbałków. Jak ostrzeżenie. A co, jeśli moja wyobraźnia znów zatacza zbyt szerokie kręgi? Może to zwykła empatyczna czułość. Nie wmawiaj sobie, Kasiu, że to coś innego. Już zapomniałaś, jak rozczarowanie boli? Nie daj się zwieść niczemu - tak, to fizjoterapeuta, czyli pracuje z ciałem. No przecież po to tu jesteś. Żeby pracował z twoim ciałem. Tu nie ma miejsca na twoje rozdwojenie jaźni i skojarzenia z bliskością. To jak aparat USG. Głowica widzi i rejestruje, ale nie odczuwa. Głowice, czyli narzędzia nie mają uczuć. Skup się na tym, żeby wszystkie mięśnie popuszczały, ciesz się, że masz świetnego terapeutę, doceniaj jego profesjonalizm, dziękuj losowi, że zsyła ci takich pięknych i mądrych ludzi, nie myśl o tym, że teraz położył ci rękę na ramieniu w związku z niczym.
- Połóż się, proszę, Jadwiniu.
Mówię do siebie: nie patrz na niego, nie przekrzywiaj szyi, bo napinasz mięsień skośny brzucha. Nie gap się, po co się na niego gapisz, Kasiu? no dobra, z ciekawości. I co widzisz? Że zamyka oczy. No tak, bada. To technika osteopatyczna. Sprawdza, które tkanki się napinają i w którą stronę prowadzą.
Co to za nowość, że położył ci rękę nad prawym kolcem biodrowym? Nie dziwi nic.
Teraz przesuwa ją bliżej łuku żebrowego. Teraz na środek brzucha. Sprawdza temperaturę organów wewnętrznych. Oczywiście, że ci się zdawało, że dotyk robi mu się coraz lżejszy. To znaczy może się taki robi, ale to technika. Technika osteopatyczna. hamuj piętą. A, boli. No to czym innym hamuj, ale nie kojarz. Nie myśl.
Ojezu, co teraz? Wkłada rękę pod twoje plecy, a drugą rękę trzyma na brzuchu. MatkoBoska, otworzył oczy. Jest tak skupiony, że aż są zamglone z tego skupienia. Ale patrzy ci w oczy, Kasiu. To też technika osteopatyczna. Sprawdza na twarzy reakcję bólową pacjenta. Nic poza tym.
Jak zwykle, nie wytrzymujesz:
- Dani, powiedz, co robisz? Co usłyszałeś tam, w środku?
- Symfonia cała.
- Jak to możliwe, że czujesz napięcia w ciele przez skórę?
Dani cicho chrząka. Zawsze tak robi, jak zbiera myśli i ma mi coś wytłumaczyć.
- Ciało jest jak kombinezon nurka. Jest ciągłą całością. Więc jak w jakimś miejscu się napnie i zmarszczy, to czujesz to pod ręką.

Zmarszczkę. Zmarszczki ciała.
Dani chwyta nogawkę moich spodenek i mnie je w dłoni.
- No to chyba trzeba mieć wybitne czucie, żeby to zauważyć - mówię.
- Jestem pewien, że i ty to czujesz. Tylko nie zauważyłaś dotąd. Ciało cię prowadzi, przyciąga. Musisz się na to otworzyć.
- Ale ty masz doświadczenie, ja nie. Skąd wiesz, że mam takie moce?
- Bo jesteś bardzo sensualna, poetko.

Leżę tak sobie na leżance jak własne zwłoki i myślę o tym, co mi powiedział. Nazywa mnie poetką, ale to chyba takie obiegowe gadanie o pismakach. Przecież moje ciało jest jak dotąd przez większość życia źródłem cierpienia i opresji. Oczywiście przyjemności też, ale jednak bólu więcej. Zdecydowanie więcej. Dlatego Dani ma rację, że mam w sobie destrukcyjny obraz ciała.
- Kasiu - mówi do mnie przy użyciu mojego imienia.
- Słucham Cię, Dani.
- Masz zapalenie żołądka.

Łapię się za głowę. Jak on to wyczuł?! jak to jest możliwe?
- Napięcia prowadzą do żołądka. Muszę szybko działać, żebyś zupełnie odstawiła leki przeciwbólowe. Wyczuwam jakąś nadżerkę na ścianie żołądka. Nieźle cię pokiereszowało. A teraz będę nieprzyjemny.

Jednym sprawnym, zdecydowanym ruchem wbija trzy palce pod prawy łuk żebrowy. Mam wrażenie, że przebije mnie na wylot. Nie widzę jego twarzy, bo wyginam się w łuk z bólu i zupełnie nie panuję nad tym, że wyglądam jak nierozciągnięta joginka w pozycji ryby. Albo jak tancerka erotyczna, ale skrajnie tania. Taka w promocji jako "cena na do widzenia".
Chwytam z bólu brzeg leżanki. Palce Daniego ani drgną. Potem z takim samym poziomem nacisku przesuwają się po linii jelit w dół. Czuję w ustach krew, tak bardzo zagryzłam wnętrze policzków.
Dani rozluźnia ucisk.

- Oddychaj, Jadwiniu.
Łatwo Ci mówić, chłopaku. Pozbawiłeś mnie oddechu na jakieś dwadzieścia sekund.
To samo robi z drugiej strony. Mam wrażenie, że teraz to na pewno zemdleję.
niestety, lata praktyki. Próg bólu mam wysoki, ciągle go podnoszę.
- Twarda sztuka jesteś - mówi Dani z uznaniem. Wstań i zobacz, jak ci się chodzi.

Podnoszę się powoli, bo boję się zawrotów głowy po pseudoerotycznym wygięciu. Wstaję, chodzę po pokoju Daniego. Idę coraz szybciej. Zaczynam prawie po nim biegać. Nie jestem w stanie podnieść głowy do góry, wzrok mam wbity w ziemie.
- Jadwiniu, co się dzieje?
- Nie wiem!
- Chodzisz jak naćpana.
- Tak się czuję!
- Ale co: w głowie ci się kręci?
- Nie! Mam wrażenie, że to nie moje ciało! Że jestem w cudzym ciele!
Tak właśnie się czuję. już swoje własne wychodzi na to, że znam słabo, a teraz jeszcze dostałam cudze. Nie mogę przestać chodzić. Dani w końcu łapie mnie za ręce, zatrzymuje siłą, chwyta mnie za podbródek.
- Twoje ciało się zgubiło. Za dużo bodźców dziś miałaś - nie wiem, jak pracujesz, ale to musi być wycieńczające, jeśli ta technika cię tak pobudziła. Połóż się, proszę, na leżance. Przesterowałem cię. Przepraszam.

Kładę się, ale mam wrażenie, że wciąż poruszam się po pokoju. Jak robot. Chwilę mi się przygląda i mówi.
- Idę umyć ręce. Proszę, odsłoń bliznę.

Leżę i myślę, co się stało. Co się we mnie i ze mną zadziało.Jak leżę, to nie pędzę. W każdym razie nie po ziemi. A, zaraz, kazał mi odsłonić bliznę. Podwijam nogawkę spodenek. Sprawdzam, co się dzieje w moim brzuchu, jest luźniej, może po prostu muszę wylądować, przegrzałam jakiś procesor. W tym czasie wchodzi Dani.
- Prosiłem cię, żebyś odsłoniła bliznę.
- Odsłoniłam przecież - na dowód podciągam nogawkę spodenek wyżej.
- Odsłoniła.
I to jest ten moment. Kiedy on staje nade mną i w bezmiarze swojego profesjonalizmu i miękkości nie jest w stanie powiedzieć niczego innego niż obiegowe hasło z sal fizjoterapeutycznych. Patrzę w jego leszczynowe tęczówki. Widzę, że i w nim się coś burzy, przewala, jakby na końcu języka miał jakieś słowa, a nie wie, czy ma prawo je wypowiedzieć, żeby nie zabrzmiały dwuznacznie. Bronię się przed wszystkim, co próbuje właśnie na mnie osiąść, przed wstydem, przed bliskością, przed tym, że mylę pojęcia, gubię się, nieodpowiednio oddzielam słowo i derywat, że niby jestem pacjentką, ale nie chcę nią być, bo chciałabym mieć takiego superkumpla, który by mi zadawał do nauki zagadki medyczne, a ja bym się mu niewspółmiernie odwdzięczała cytatami z Herberta, ale przy okazji za tą relacją by się nie krył żaden podtekst, a jeśli by się coś kryło, to by nigdy, nigdy nie bolało.

Debilko, ściągnij spodenki.
Brawo, zorientowałam się.

Przesuwa palcem po moich dwóch bliznach. "Niefajnie" - słyszę, ale on nie mówi tego głośno. O, Boże, on tego nie powiedział. Ale ja to usłyszałam!
Patrzę na niego przestraszona. On nie patrzy na mnie, uciska raz górę, raz dół blizny. Starej i tej na pamiątkę Niedźwiedzia.
- To nie jest najpiękniejsza blizna, jaka mogłaby być.
Cóż, ja też mogłabym być młodsza i zdrowsza, ale jestem stara, chora i jem obiadki dla niemowląt z Rossmanna.
- Niefajnie.
O-ooo. Czyżbym się właśnie włamała do jego głowy?
- Dwie godziny pracy na samych bliznach.
Dwie upojne godziny, kiedy on siedzi obok mnie, opowiada mi, że ciało to kombinezon nurka, a przy okazji rozdziela pasmo po paśmie każde włókno mięśniowe. A to boli. Ale jaki dostaję energetyczny zwrot za ten ból. I rekompensatę w postaci udawanej bliskości.
Moje narowiste fantazje przerywa ucisk Daniego na stropie blizny. Towarzyszy im tak niespodziewany atak bólu, że z ust wyrywa mi się "kurrrrwa". Odwracam głowę z drugą stronę, nie chcę mu patrzeć w oczy. Nagle zaczęłam się wstydzić mojego bólu i mojej reakcji. Już nawet nie myślę o tym, że mam na sobie cięte laserowo majtki w kolorze magenty marki Sloggi i gdybym wiedziała, że każe mi ściągnąć spodenki, to... no właśnie: co? Założyła barchany? Że co? Że wyzywające? A odkąd to ja noszę wyzywającą bieliznę? Zresztą, w sumie dobrze się skłąda, że są prawie jak druga skóra, bo Dani podwija je jeszcze wyżej, blizna wchodzi już na bok.
ucisk boli coraz bardziej.
- Wiesz, Jadwiniu, że ta stara blizna jest w gorszym stanie?
- Znaczy, ze bardziej napięta jest tkanka?
- Tak, prawie się nie rusza. Masz spiętą powięź i całe udo. Dlatego tak się męczysz podczas chodzenia, bo ciągle uda napięte.
- Czyli bliznowiec przyrasta?
- Przyrasta.
Myślę teraz o tym, że Niedźwiedź ma bliźniaczą bliznę. Pokazał mi jeszcze przed operacją. Pamiętam, jak w pokoju z książkami zastukał pasek od jego spodni, a ja poczułam zwierzęcy strach, bo nie wiedziałam, co się teraz może stać i co on mi tym paskiem zrobi. A on po prostu pokazał, jak będzie wyglądała moja blizna po najbliższej operacji.
"Kto kurwa taki dostęp zrobił?" - słyszę.
Nie, Dani nie powiedział tego. Znowu nie powiedział. Znowu to USŁYSZAŁAM, choć NIE POWIEDZIAŁ.
Patrzę na niego. Odwracam głowę w jego kierunku i po prostu patrzę.
Nagle w jego oczach pojawia się bezbrzeżna czułość. Ojezu, taka czysta. Żal trochę jakiś, ale niepodszyty litością.
- Jadwiniu, kto ci tu tak bez sensu nogę rozciął? - przesuwa wskazującym palcem po starej bliźnie. - Przecież tu w ogóle cięcie nie ma sensu. Słaby dostęp.
Tętni mi w głowie. Jezu, oszalałam. Brałam przez cztery dni psychotropy i nabawiłam się schizofrenii. Oszalałam. Słyszę cudze myśli. Słyszę JEGO myśli.
Omatko, jak patrzy na mnie... I te oczy, takie orzechowe. Kto tak na mnie z uwagą patrzył ostatnio, zaraz, zaraz... Bogna! Jej piwne oczy z opiłkami złota tak patrzą uważnie. Drży mi broda. Przypominam sobie siebie jako dorastającą dziewczynkę, pokrojoną jak świńska tusza. Nie rozumiem nic z tego, co się dzieje. Mamy ze mną nie ma, jest na sali rozpraw. A oni robią ze mną, co chcą. Rozorali mnie. Ponieważ zrobili złe cięcie za pierwszym i drugim razem, to zrozumiałe, że niemożliwe było prawidłowe wstawienie drutów. Zjebane od początku. Wszystko. Gdyby nie zjebali, to bym nie miała teraz endoprotezy. Jeszcze by kość wytrzymała.
Pamiętam, że Dani woli, żeby w jego obecności nie płakać. Ponawia pytanie:
- No, kto ci to zrobił, Jadwiniu?
Przypomina mi się, jak moja współlokatorka Alicja ze studiów naśladowała blondynkę z dowcipu, która na widok gniazdka elektrycznego mówiła: "biedna świnko, kto cię tu zamurował?" To wspomnienie ratuje mnie od płaczu.
- To już nie ma znaczenia, Dani. Nie muszę też tego wybaczać - mówię jak dziewięćdziesięciolatka na łożu śmierci.



Dani znęca się nad moją blizną jeszcze długo. Syczę, piszczę, zaciskam pięści. Potem każe mi się położyć na nieoperowanym boku. Co pokornie czynię. Czuję, jak ciało jest zmęczone. Chce mi się spać. To bardzo częsta reakcja na neuromobilizację.
Leżę na boku tak, jak na sali operacyjnej, czyli krętarz celuje w sufit. Patrzę na półkę z książkami Daniego. Anatomia, fizjologia, metodologia pracy z ciałem. Raj dla mnie. Tak bym chciała tu zostać i nie na leżance.

I potem robi to. Kładzie prawą rękę na mojej talii. Tak się mówi na jodze: połóż rękę na talii. Lewą ręką mobilizuje bliznę i to boli jak jasna cholera, ale moja świadomość zatrzymała się na tym, że jego ręka tak miękko oparła się na moim boku. To takie przyjemne, ten rewers bólu. Nie, Kasiu, nie myl tego z niczym innym. Ot, natura człowieka: oparł się akurat o mój bok, tak mu wygodniej. Nie kojarz tego z niczym. Nie nadinterpretuj. No dobrze, może to delikatny dotyk, ale przecież nie może ci się na operowanym biodrze oprzeć całym ciałem, prawda? Nie używaj ludzi jak protez, żeby ci rekompensowali to, czego nie masz. To, czego nie dostałaś. To terapia, praca z ciałem. Ugniata je, rozciąga i ćwiczy. Lepiej, że ma takie miękkie i delikatne ręce niż gdyby miał mieć ostre, ordynarne, głośne i zimne dłonie.

Z opresji niedorzecznych skojarzeń ratuje mnie dzwonek domofonu. Przyszła kolejna pacjentka. Dani wpuszcza ją, ale wraca do mnie dokończyć terapię.
Jeszcze mnie trochę ugniata, ale każe wstać. Spaceruję wokół leżanki już znacznie wolniej. Nerwy osadziły się, neuroprzekaźniki wyhamowały. Znów jestem sobą. Trochę Kasią, trochę Jadwinią. Uprawiam moje idzenie i szłosć po wykładzinie u Daniego. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Patrzę na niego i mówię:
- Dani, stopa nie boli.

Żegnam się szybko, wypruwam błyskawicznie. Do rana stopa nie boli, nie. Szczególnie, że idę wieczorem do Kraken Rum Baru i wypijam pszeniczne piwo z redakcją Anywhere. Rano stopa trochę sztywna, ale nie jest źle. Na Sadybie, kiedy idę do pracy, odkrywam, że udo rusza się w miejscu, w którym Dani rozluźniał bliznę. Piszę do niego niezwłocznie:

Odpisuję, że jak znam źródło i cel bólu, to nie tyle cierpię, ile po prostu chwilowo żyję w innym wymiarze. Przyglądam się słowom, które zapisałam. Myślę, czy to kolejny z moich wybiegów autoimmunologicznej: napisać: no coś ty, nie, nic mi nie jest, nie broczę wcale, nie martw się, już dobrze, już mi przeszło! Ale nie, naprawdę uświadamiam sobie, że cierpienie w moim świecie wygląda zgoła inaczej. Przede wszystkim wtedy, kiedy jestem ze sobą sam na sam.

Wymieniamy jeszcze uprzejmości z Danim na dobry dzień. Jestem mu taka wdzięczna. Nieskończenie wdzięczna.
Kiedy o 15.07 wstaję zza biurka, żeby pójść zrobić sobie herbatę dwa piętra niżej, stopa płonie żywym ogniem. Prawie się nie zgina.

No i co, Kasiu? Myślałaś, ze wszystko jest na zawsze?


środa, 24 lipca 2019

It must be love

Pyta o mnie od 6 rano.
"Jak stópka, Jadwiniu?"
"Jak się dziś czujesz, Jadwiniu?"
nie odpowiadam wprost, odpisuję w kolorach: że bark to antracyt, a stopa cyklamen.
- Objaśnij mi te kolory, proszę.

Piszę, że im bliżej czerwieni, tym większy ból. A im bardziej ziemisto, tym większa sztywność. Dziękuję, że za mną podąża. Że nie musi. Że jest taki wyrozumiały.
- To, że inaczej odbierasz świat, wcale nie znaczy, że jesteś nienormalna - pisze mi Dani. W pełni psychicznie zdrowy Dani. Młodszy o dekadę Cud-Daniel o wprawnych rękach.

Wczoraj napisałam mu o tym, że nic mnie tak nie ekscytuje jak nowe słowa, jak książki, jak nowa wiedza, najlepiej ta bezużyteczna.
Ni stąd, ni zowąd, pisze mi dziś:

"Fabella. Masz piękne słowo na dziś. Proszę doczytać na jutro, co to jest. Bo przepytam!"

Rzuciłam precz nius o e-commerce. Czytam o trzeszczce, która jest wędrującą kostką - część ludzi ją ma, część nie. Zwana jest też hipomolchionem. Kojarzy mi się z hipodromem.

Zatyka mnie z wrażenia, że coś może brzmieć lekko i bez zgłoszek trzeszczących w jednym języku i zupełnie inaczej po polsku. Poza tym - coś może być, a może tego czegoś nie być. Fantom kości. Włosy mi prawie stają dęba z zachwytu.
Tak mnie Dani rozkodował prędziutko.
Trzy terapie.
Prosto w samo centrum mojej sapioseksualności.
Pozwolę mu na żywca wyjąć sobie przez gardło wyrostek, jeśli sobie tego zażyczy.

"Ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja."
Wreszcie zrozumiałam, jaki jest sens tych słów.
Dzięki niemu.
Dani jest boską emanacją w moim życiu.

Mazel tow.

P.s. nie wytrzymałam i napisałam o fabelli Niedźwiedziowi. Oto, dlaczego to, co na początku zwiazku jawi się jako urocze przeciwieństwa, potem policja nazywa motywem:


Primowaskularność, sześcian i brokat

Drugi dzień wyginania przez docenta i jego kursantów. Trochę wieje nudą, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła jakiegoś zamieszania. Nie wiem, czy dziś wystarczy mi pary, żeby wszystko spisać, dni w pracy są wyczerpujące, ale jedno spostrzeżenie choć muszę zdążyć.

Dani pisze do mnie kilkanaście razy dziennie i nie tylko dopytuje o stopę, ale wyraźnie konkuruje z docentem, który słynie ze świetnej diagnostyki i w sumie niezawodności. Cóż, napisałam "w sumie", bo pewnie innym pacjentom pomaga na stałe. Ja zawsze muszę być tym awykonalnym zadaniem z gwiazdką, bo ministerstwo coś spaprało w arkuszach egzaminacyjnych.
O ile ręce docenta jeszcze na Spartańskiej skutecznie pozbawiły C6 uporczywego piekącego bólu, o tyle stopa to dla nich chyba Himalaje. A może po prostu moja głowa nie chce, żeby ból przeszedł? Kto to może wiedzieć? prawa stopa, strona męska, decyzyjność i balans. Ból się wzmógł, odkąd dotarło do mnie, że Niedźwiedź się odwinął i zniknął. Teoretycznie powinno mi przejść. Bo już mnie w środku kwestia Niedźwiedzia jednak tak nie boli. Coś się zagoiło, zasklepiło.
(A, news z poranka jest taki, że ostatni pacjent Niedźwiedzia, ehem, "z rozchełstaną dupą", właśnie się zwichnął. To podobno pierwsza endoproteza Niedźwiedzia, która się zwichnęła. Jako że okoliczności operacji odmieniły bez wątpienia życie pana doktora-kibica Polonii i amatora klusek leniwych, o tyle zapowiada się zmiana kolejna. Pierwsze zwichnięcie. Teraz trzeba będzie sobie dodatkowo poradzić z poczuciem kontroli i przekonania, że nie na wszystko ma się wpływ, szczególnie jeśli chodzi o życie codzienne pacjenta. Opowiedziałam dziś Ewie z Falenicy o tym zdarzeniu, na co bezmiar jej błyskotliwości zareagował cudnym komentarzem: "gej się zwichnął? W sensie jest już hetero, czy jak?" Rżałyśmy z tego z pięć minut na spacerze po Francuskiej, bo przypomniało nam się, że podczas redakcji jej tekstu na marginesie znalazłyśmy inny komentarz: "wyciąć Żydów aż do krzyża" - a chodziło o fragment jej opowiadania do słów bohaterki "każdy dźwiga swój krzyż, a ja najcięższy mam z Żydami". Ot, taka impresja o mniejszościach, wyszło na to, że bardzo w naszym kraju aktualna).

Dani robi dla stopy, co może, a docent wyraźnie stopy unikał, bo chyba wyczuwał, że to struktura kapryśna, trudna, a w moim przekonaniu jest długofalową zemstą małp za podejrzewanie, że pochodzimy jako gatunek od tych szlachetnych zwierząt. Hipoteza, że pierwotnie stopa była narządem chwytnym, który u człowieka dopiero przekształcił się w narząd podporowy, nie jest pewna. Wszystkie małpy człekokształtne mają stopę chwytną, z przeciwstawnym paluchem. Jest on też znacznie krótszy od pozostałych palców. Połączenie więzadłowe i stawowe kości stopy jest u nich luźniejsze i umożliwia wskutek tego wydatniejszą ruchomość w stawach. Dla człowieka poruszającego się po ziemi funkcja chwytna stopy byłaby zupełnie nieprzydatna. Odwiedziony paluch byłby przeszkodą, a w szybszym biegu nawet wielkim utrudnieniem.
Poza tym w innej książce o błędach ewolucji wyczytałam, że ludzka stopa jest skonstruowana tak, żeby głównie się psuć. Więc o co chodzi.

Docent dzisiaj kombinuje, opowiada, pokazuje, gdzie mięsień prostownik stopy, wymienia kości stępu tyle razy, że aż się ich na pamięć nauczyłam. Odwodziciel, zginacz - same nudy, smutne jest to, że po łacinie paluch nazywa się "hallux", a sama jednostka chorobowa - "hallux vulgus", czyli paluch koślawy. Nie wyczuwam tu żadnej inspiracji narracyjnej, jestem coraz bardziej znudzona i zawiedziona. Michael J Fox chyba zaczyna wpadać w panikę. Jeszcze wczoraj sprawnie rozebrał mnie do samych majtek, nie dawał mnie dotknąć studentom za bardzo. Potem rozluźniał mi jedno i drugie biodro tak, że czułam się jak ciasto na pizzę. No dobra, nie narzekam, nie dość, że pizzę lubię, to jeszcze chodziło mi się gibko i lekko.
Leżę na boku, Fox prawie się na mnie całym ciałem rozpłaszcza, ciągnie mięsień skośny brzucha w dół, a mnie każe go ciągnąć w górę. I odwrotnie: kiedy skraca mięsień skośny brzucha, ja mam go pociągnąć. Naprzemienną czynność ubiera w rytm słów: "teraz ja wygrywam, teraz pani wygrywa". Trudno nie zauważyć koincydencji yin i yang, a bardziej dosadnie: baraszkowania w sianie czy, jak chce reklama, w jęczmieniu. Łapię dość szybko, że niebezpieczna bliskość ciał jest dla niego wspaniałą okazją do patrzenia mi w oczy albo czułego sprawdzania, "czy rączka nie pod głową? nie, to dobrze, pani Kasia już wie, jak pracować z biomechanikiem". (No, dobrze, że chociaż z biomechanikiem, bo jak mi mechanik samochodowy mówi, że siadają tuleje, to myślę, że Wojtek i brat chorzy). 
Leżę na plecach, nade mną kursanci notują, co mi szwankuje, gdzie się nie prostuje, na czym polega sztywność miednicy, z czego się bierze i czemu nie mija. Okazuje się, że podczas chodu nie kołyszę biodrami, co jest dziwne, bo jak mnie coś wieczorem w domu najdzie, to tańczę jak Shakira, a w każdym razie tak siebie widzę. A na jodze Julia podkreśla, że ruchomość bioder coraz lepsza. Czyli może obecność mężczyzn mi te biodra blokuje? Cholera, i pomyśleć, że mężczyzny potrzebowałam też do wymiany tego biodra. Co za niefart.
Sprawdzają kość strzałkową, potem siłę gluteusów i krzywię się, podnosząc biodra go góry. Zauważył, gaddemyt. Teraz zabierze się za pośladek i znowu będę musiała uważać, zeby się nie rozwrzeszczeć. Widzę, że oczy mu zabłysły, bo ma nowe zadanie przed sobą. I to jakie. Każe mi zlokalizować ból, więc muszę odpowiedzieć zgodnie z prawdą: guz kulszowy. A ten chujek mieści się dokładnie u podstawy dolnej pośladka. Masz ci los. (Mogłam go okłamać, ale wtedy zająłby się mięśniem gruszkowatym i dopiero wtedy ten sukinsyn by mnie bolał).
Docent podnosi moją operowaną nogę do góry i mówi:
- A pani co podejrzewa? Chcę to od pani usłyszeć, przecież pani zna anatomię.
- To może być jeszcze więzadło kulszowe.
Och, właśnie to Fox chciał usłyszeć. Pyta:
- Mogę?
Bo teraz będzie najlepsze. Pod uniesioną nogę wsunie mi dwa palce - tak, żeby zjechać nimi po pośladku i wyczuć guz kulszowy. Potem go naciśnie z satysfakcją. To będzie dla niego przyjemne, bo natura nas tak skonstruowała, że miękkość i owal tego miejsca pozwala nam na przykład zalec na kanapie na wiele godzin, żeby oglądać Comedy Central (nie no, trochę złośliwa być muszę). Więc docent zanurzający palce w mój pośladek raczej przykrości nie odczuwa. W przeciwieństwie do mnie. Jak ta cholera boli. Mięsień dwugłowy uda tu się przyczepia. Gwiazda jednego odcinka z docentem. Puszy się w całej okazałości.
Jak już Fox wymacał, nacisnął, zawezwał jednego z kursantów. Chłopiec jest zdrowy, młody, opalony, a wyraz twarzy ma jak lama po lobotomii. Kładzie mi nogę na swoim ramieniu, ale gdzie tam mu do Daniego. Nawet nie raczył przysiąść, żebym nadmiernie lędźwi nie wyginała. Gapi się na mnie z otwartą gębą i chyba się wstydzi. No i co takiemu się robi? Pluje w oko?
Docent go poprawia, pokazuje, że taka pozycja wygina mi lędźwie - zatacza eliptyczny kształt na wysokości mojego brzucha, niby to przez przypadek muskając skórę. Myślisz, że tego nie widzę, człowieku?
Potem mam chłopakowi napierać nogą na ramię przez dziesięć sekund, a po rozluźnieniu on pcha ją do dalszego zgięcia. Kolejne upokarzające doświadczenie, ale jest plus: cholerne więzadło się rozluźnia, dwugłowy mięsień wycisza swoje trele.

Potem myślę sobie, że może ja cała jestem aseksualna? Że może libido skacze mi tylko na widok książek? Może w ogóle nie powstałam w celach prokreacyjnych? A tak w ogóle miałam być docelowo molem?

Docent zaatakował potem znowu C6 (tak! to ona! upokarzająca pozycja w klęku podpartym z głową między kolanami!) i wspomnienie tego dotyku mój kark przyjął z popołudniowym fochem.

Stopę naprawił na chwilę dosłownie przy pomocy jakiejś magicznej sztuczki zwanej "krótką stopą". Ćwiczenia krótkiej stopy [SFE] z wykorzystaniem odpowiedniego ustawienia stóp, zostały przyjęte przez fizjoterapeutów Jandę i VaVrova, jako jedna z technik pozwalająca zwiększyćłuk podłużny przyśrodkowy stopy poprzez skurcz jej wewnętrznych mięśni. Zauważyli oni, że ćwiczenia krótkiej stopy wpływają na poprawę stabilności poszczególnych segmentów ciała oraz na stabilnośćcałej postawy. Stwierdzili również, że SFE stanowią pierwszy krok w przygotowaniu treningu sensorycznego, poprawiającego proprio-recepcję, czyli zdolność czucia ciała w przestrzeni. To mówi internet. A w praktyce Fox pada przede mną na kolana i skręca stopę w stronę wewnętrzną. Łzy mi stają w oczach, bo przez kilka całkiem długich minut stopa nie boli. Nie boli. Widzę, że docent niepewny długofalowości skutków terapii. Przynosi pudełko z tejpami do zaklejania.
Otwiera je przede mną szarmanckim gestem, po czym pogrąża się jako męski szowinista:
- Proszę, kobiecie trzeba dać wybór koloru, chociaż i tak pewnie będzie czerwony.
Mrugam, bo aż mi się wierzyć nie chcę. Nie zastanawiam się długo, walę:
- No wie pan? Jak mnie pan tak może traktować?! A gdzie jest różowy z brokatem? - strzykam na bezdechu.
 Docent patrzy w pudełko, łudząc się, że może tam jednak taki kolor jest. Wyciąga fuksję:
- A taki nie może być?
- A widzi pan tu brokat? Ja nie widzę.
Studenci kulą się ze śmiechu.
Biedny Fox. Jeszcze nie skończyłam:
- To co teraz?
- Jak szanowny pan daje wybór, to warto zadbać o wachlarz możliwości.
Boję się, że za chwilę przegnę, więc z uśmiechem słodkiej pięciolatki wyciągam czarnego tejpa.
- Czarny? Naprawdę?
- Bo widzi pan, ja mam w sobie diabła.
Rozaniela się oblicze Foksa, kiedy kładzie sobie moją goleń na kolanie i z pietyzmem okleja śródstopie. Wygładza potem, masuje tejp, przesuwa palce po cienkiej skórze na wierzchu mojej stopy. Gapi się na czerwone paznokcie, co je Beatka Vinyluksem zasmarowała. Nie może się z tą stopą rozstać. Może marzy o amputacji i zabraniu jej do domu. " Może ma taki fetysz" - napisze Dani po południu.
A to wszystko i tak psu na budę, bo po południu stopa daje mi pulsującym bólem znać, że w kości sześciennej ma wszystkie fizjoterapeutyczne starania.




Ach, jakże on mi w oczy patrzy, jak szepcze, jak mi drogę sobą zasłania.
- A czy możemy się jeszcze zobaczyć we wrześniu? I w październiku? A może nawet wcześniej?
Myślę sobie: przyjedź na Kępę, ościeżnicę mi do piwnicy wstawisz.
Odpowiadam, że nie wiem, bo we wrześniu festiwal w Gdyni i zaczynam snów rehabilitację na Spartańskiej, więc niech mnie nie męczy nadmiernie.
- A październik?
Gdyby udało mi się uzbierać pieniądze, to zaczęłabym studia na kierunku psychologia. Odpowiadam więc, że jeszcze nie wiem, że czekam na mejl i zobaczymy.

Wieczorem pisze do mnie Dani, zagaduje, to przyjemne, sprawia mi to radość, bo widze siebie jako zgrzybiałą staruszkę, a tu młody, śliczny chłopak mnie zaczepia, pisze, że jestem jego ulubioną pacjentką, ze mam w sobie tyle uroku i że mój umysł ma dla niego tyle fascynujących zagadek. Och, młody człowieku, to się nazywają zaburzenia, ale jeszcze trochę czasu minie, zanim się zorientujesz, mój śliczny, mądry, dziewiczy Dani.
Straszy mnie, że w czwartek nie zajmie się sercem, tylko będzie pracował na bliźnie, na co ja, że nie chcę, na co on, że trzeba, bo się udo przykurcza, bo powięź pracuje źle, na co ja, że chuj z powięzią, chcę mieć legalne dragi w postaci wizji. Już nie pamiętam, jak, ale wspominam coś o nerkach, więc Dani przyklaskuje:
- O, to niezły pomysł, zabierzemy się za nerkę. Może puści bok.
Jestem zawiedziona, nerka jest nudna i nieromantyczna.
Nagle czytam:
- Zawsze Kasia mnie ostrzegała, że lewa nerka odpowiedzialna jest za popęd seksualny i trzeba uważać, jak się z nią pracuje.
Patrzę na te słowa na ekranie i zastanawiam się, co to znaczy. Czy Dani dzieli się ze mną swoją wiedzą holistyczną, nawiązując sprytnie do pani Kasi z dredami, d której mam słabość, czy jawię mu się jako pani Robinson. Nie wiem, nie rozpoznaję. 
Odpowiadam, że z tego, co pamiętam, obrzękła lewa nerka, ale jakby co, zawsze może mieć w pogotowiu pasek do jogi, którym mnie przywiąże do kaloryfera. Aż się uspokoję.  Podrzuca mi jeszcze wyrażenie "układ primo waskularny", mnie się to z liśćmi kojarzy, ale na dziś mm dosyć medycyn starogermańskich.
 
Proszę go, żeby rozważył jednak to serce, bo to takie zajebiste i w ogóle. Wysłałam mu fragment wizji z niniejszego bloga, Dani masuje moje ego: "Powinnaś pisać powieści".
Czytam je, wystarczy - myślę sobie. A to miała być łapówka, chłopcze.
"Ej, to czyta się to jak bardzo dobrą ksiazke. Nie moglem się doczekac co bedxie na końcu".
No nie miłe dziecię? I te poprzestawiane literki. Dostałby ode mnie żelka za słodycz.


Potem wysyłam mu wiersz Świrszczyńskiej - och, jaki cudowny! 




Wtedy Dani pisze słowa, z którymi dziś idę do łóżka. próbować zasnąć, bo spać to raczej nie. Snu głębokiego szarpię po godzinie. I tak dużo. 
"Rozdzielasz ciało i duszę. Traktujesz je w sposób przedmiotowy i uszkodzony. 
W ciele widzisz tylko to, co złe i popsute, nie patrząc, ile w nim jest wartości"


Jak: nie widzę wartości? A czyj brzuch dzisiaj pomieścił pieczonego bakłażana, zapijając go herbatką turecką w towarzystwie Ewy? A A kto codziennie oklepuje się balsamem o zapachu kokosa albo innego kadzidłowca? A kto lata na jogę, narażając się na komentarz: "jebnę ci, Jadwiniu, jak się zwichniesz na tej swojej pokurwionej jodze"? A kto żuje trawę zerwaną z łąki, przymyka oczy, kiedy bierze pierwszy łyk kawy?
Nie znasz mnie, Chłopcze, jeszcze za dobrze.

Gorzej, jeśli masz rację.  

P.S. Drogie Czytelniczki (bo panów chyba wśród nas nie ma) - jest sobie coś takiego jak magazyn Wizje w internetach. Znajdźcie najnowszy numer, a w nim fantastyczne opowiadanie Basi Sadurskiej pt. "Narzędzia". tak oto znalazłam swoją mistrzynię słowa w obszarze anatomii. I tęsknoty. Zalecam i zachęcam!

niedziela, 21 lipca 2019

Disillusionment

W piątek pojechałam do Bogny. Chciałam, żeby mnie wysłuchała. Wsłuchała się we mnie, bo może po tych tabletkach (nie)szczęścia niczego już nie słyszę.
Zwierzam się, że mam zmartwienie: że nocna jazda po Niedźwiedzia to przejaw mojej autodestrukcji. Bo że jestem idiotką - to tak oczywiste, że już nawet nie mówię.

Bogna zna mnie już jak własną kieszeń. Na pewno lepiej niż ja samą siebie, choć utrzymuje, że jest inaczej. Że to ja jestem najlepszą specjalistką od siebie.
Częściowo się z nią zgadzam: nikt na takie wyżyny idiotyzmu jak ja się nie wzniesie, o nie.

Opowiadam o Niedźwiedziu, o całym zajściu, a Bogna mówi, że czuje wielki ubytek energetyczny. Myślałam, że dlatego, że jego figura w mojej głowie tyle ze mnie wysysa.

I znowu krąży pytaniami, zacieśnia, zakleszczają się wokół mnie odpowiedzi. Nie chcę, żeby rozbrzmiały.
Że taki tryb - nieobecnej, na autopilocie, ze spuszczoną głową i wyłączonymi emocjami przybierałam jako dziecko wobec mamy. Że tylko w ten sposób byłam w stanie przetrwać, a ona była w stanie mnie tolerować. Kiedy wspomagałam, pomagałam, byłam za nią i siebie dorosła, a nie wymagałam niczego w zamian.
- Pani postawa wobec pana doktora jest dokładnym odwzorowaniem pani relacji z rodzicami.

I teraz widzę, widzę to wyraźnie. I tak straszliwie to mnie w trzewiach kręci. To zabieganie o mamę, to od ponad trzech dekad wymyślanie, co mogę zrobić, żeby Tata mnie pokochał, żeby po mnie przyszedł, odebrał mnie ze szkoły, przywiózł ze studniówki, skręcił mi szafkę i wyniósł wreszcie do piwnicy tę jebaną ościeżnicę, która stoi w moim pokoju z książkami od połowy lutego. Nie jestem w stanie mu tego powiedzieć wprost, więc tylko projektuję, co bym mogła mu powiedzieć albo jakich technik użyć.
Albo mama. Jak chodzić na palcach, żeby jej głowa nie bolała. Jak jej powiedzieć o wywiadówce, żeby nie narzekała, że nie ma czasu. Jak jej powiedzieć, że potrzeba mi przytulenia, ale żeby nie sapała przy tym, jakbym zmuszała ją do ciągnięcia wózka z klinkierem na Gubałówkę.

Roz-czarowanie. Opada tęczowa mgła halucynacji. Bo jestem już dorosła. To, czego nie dostałam, muszę sobie sama zrekompensować. To, czego mi nie dali, już nie dostanę. Muszę jakimś cudem to znaleźć, zdobyć. Pobrać: pokątnie, chytrze, żeby się nikt nie zorientował. Poprosić, jeśli mi czegoś potrzeba. Choć z tym ostatnim wnioskiem lepiej, żebym się wstrzymała. Bo jak poprosiłam, dostałam w twarz.

Ale ale. Coś się we mnie znowu buntuje. No bo jednak napisał do mnie. Właśnie do mnie: o możliwym zakażeniu HIV, wysłał mi adres, spod którego mam go odebrać.
- A jak pani myśli, dlaczego do pani napisał?
- Myślałam o tym od początku, nawet Witka zapytałam. Bo jestem mu bliska i daleka jednocześnie. Bo mi ufa, na chwilę się naładuje poczuciem osiadania kogoś, do kogo zwrócić się może i dzięki temu za chwilę mówi sobie "dam radę". Odleje trochę pomyj i będzie mu lżej. Czy nie od tego są... przyjaciele? - mówię ostatnie słowo tak cicho, że sama się sobie wydaję żałosna.
Bogna patrzy na mnie wzrokiem spokojnym, bardzo jasnym. Kontynuuję:
- O, albo to, widzi pani, że jednak odwróciłam jego uwagę choć na chwilę, zagadałam o samochód, podjarałam się tymi koniami mechanicznymi, że łał, że pięć sekund do setki...
- Czyli zachowała się pani jak podekscytowane dziecko.
- No tak, tak właśnie, ale to był sposób na poprawienie mu humoru i na oderwanie go od obezwładniającego cierpienia...
- Wobec swojej mamy zachowuje się pani identycznie, prawda?

Milczę. Bo jak tu zaprzeczyć. Och, Pani Bogno, żeby tylko wobec mamy. Robię wszystko, żeby inni poczuli się lepiej. Co tam, że robię to własnym kosztem.

- No ale widzi pani, i on w sumie obiecał, że na przejażdżkę mnie zabierze, że pojedziemy, pod warunkiem, że się nie boję zabić, a ja mu odpowiedziałam, że to jedyne, czego się w życiu nie boję...

Bogna to zna. Ona to wie. Zna każdy scenariusz. Każdy możliwy. Niczym jej nie zaskoczę.
- Pani Kasiu, pan doktor doskonale rozpoznaje tematy pani bliskie i wokół nich się porusza. Wie, że zareaguje pani na cierpienie, bo od lat pani cierpi. Na ból, bo panią też boli. I na śmierć. To wszystko pani tematy.
Najżałośniej na świecie próbuję jeszcze być adwokatem siebie i Niedźwiedzia:
- No ale jak to: to po co by mi tę przejażdżkę obiecywał? I po co by odpisywał i deklarował, że jak czegoś będzie potrzebował, to napisze?
- Żeby to odrzucić.

Siedzę i mrugam. Znów jestem kompletną idiotką. Zaraz: jak można zwrócić się do kogoś po pomoc, a potem z niej nie skorzystać?
Bogna podpowiada:
- Najprawdopodobniej zachowanie pana doktora wobec pani jest dokładnym odwzorowaniem jego relacji z matką.

Brzdęk.
Widzę jej wyciągnięte w jego kierunku ręce.
Tak jak moje wyciągają się do mamy. I do Taty. Tylko po to, żeby wciąż zostały puste. A oni się odwracają, bo jestem balastem, bo jestem wstydem, bo jestem wyrzutem sumienia, bo jestem raną. Tętniącą, bolesną raną. Do tego żywą, rosnącą, która ma swoje psychiczne, fizyczne, a potem społeczne wymagania.

- Żeby nie było: pan doktor robi to całkowicie nieświadomie. To znaczy tylko jakieś molekuły wiedzy w nim to w pani rozpoznają. I do tego w pani ciągną. On nie ma świadomości, że panią krzywdzi. Nie widział ani pani, ani pani Anety. Wy dla niego nie istniejecie jako podmioty.

Ho ho. Dobra zmiana.
Cóż, Niedźwiedziu. Ministerstwo mojej głowy nie zamknęło przed Tobą drzwi. Wciąż podpisuje Twoje ustawy. Nawet w nocy. To pogrąża moją gospodarkę hormonalną. Moje nadnercza, nawykłe do takich wydarzeń, nie uwalniają straży marszałkowskiej w postaci kortyzolu, żeby zatrzymać reakcję alarmową. To pogrąża moją gospodarkę hormonalną. Nie stać mnie na takie działania. Złoża neuroprzekaźników mam nierówno rozłożone. Dużo we mnie deficytów. Inflacja.
Od Twojej nieświadomej zupełnie próby anschlussu i stabilizacji moich regionów nie jestem już w stanie złóż kontrolować. Wiele z nich wypaliłeś żywym ogniem, bawiąc się za pieniądze podatnika w paintball z użyciem miotaczy ognia. A to wszystko w imię demokracji, równouprawnienia i stawania się promilem życia.

Czego mogę chcieć?
Przyjaznych stosunków?
Doprowadzisz mnie w końcu
Do zamachu stanu.

Teraz odbijam, bo balast tych wniosków jest dla mnie nieznośny. Mówię:
- A wie pani, że znalazłam salon kosmetyczny, który ta Aneta prowadzi. I chciałam do niej pojechać na paznokcie.
- Wcale mnie to w pani przypadku nie dziwi - mówi Bogna.
- No bo wie pani, widziałam jej zdjęcie, ona jest taka śliczna, wysoka, szczupła, wysportowana, jak z obrazka, i oczy ma takie duże...
- ... i oczywiście chciała pani pojechać przekonać się, w czym jest pani gorsza, prawda? No, faktycznie, chyba musiałaby podczas robienia manikiuru dawać wykłady z fizyki kwantowej, żeby z panią konkurować - wbrew zasadom etyki terapeutycznej Bogna przekazuje mi wcale nie tak ukryty komplement. Doceniam go i się uśmiecham. Co ja mam na to odpowiedzieć?
- A niech pani jedzie. Niech pani sobie zrobi u niej paznokcie. Pewnie będzie pani miała przy okazji jeszcze jakąś przygodę - mówi Bogna z uśmiechem.

Mam już nawet wizję:


Na koniec pokazuję Bognie z jednej strony udo z siniakami po terapii manualnej:
- Ale fajnie być ofiarą nieistniejącej przemocy domowej - śmieję się, choć Bogna wie, że wcale mi nie do śmiechu, bo Michał mnie lał, ale wtedy jeszcze nie znałam instytucji niebieskiej karty. A potem odsłaniam operowaną nogę i pokazuję wzór, który już zawsze będzie mi przypominał o istnieniu Niedźwiedzia. Albo zaistnieniu w moim życiu.
- Powiedziałabym, pani Kasiu, że to całkiem seksownie wygląda - mówi Bogna, jednocześnie badając moją reakcję.
- Jak to obwodnica, pani Bogno - wypajacowałam na koniec.

Schodzę po schodach, wygłupiam się w drzwiach, ale na parterze już wiem. Wiem to.
Że można mieć świadomość zagrożenia przetworzenia schematów. Można je rozpoznawać, rozkodować ich mechanizmy. Można rozumieć ludzi, zanim otworzą usta. Można zamówić na Allegro milion książek i wszystkich ich się nauczyć na pamięć. Można skończyć studia, a nawet zrobić doktorat z psychotraumatologii. Można nawet pomagać modelowo ludziom z traumy wychodzić.

Ale na tym etapie, w wieku lat 34, kiedy tyle diagnoz i wydarzeń za mną, wiem już. Wiem.

To nie mnie się to uda.

sobota, 20 lipca 2019

Zmieniłeś mi ustrój

Chadzam do Daniela na terapię manualną i jestem coraz bardziej wzmożona jego umiejętnościami. Wiem, tyle razy się już sparzyłam i nie powinnam przechwalać chłopaka zanadto, ale za każdym razem zaskakuje mnie czymś pozytywnym.
Trudno mi uwierzyć w to, że o dekadę młodszy ode mnie człowiek (do tego mężczyzna!) charakteryzuje się takimi umiejętnościami. Oczywiście, jak mawia Afgańska Siostra, nawet małpę można nauczyć latać, ale zawód fizjoterapeuty i to oddanego wymaga nie tylko wiedzy podręcznikowej. Intuicja, z jaką ten człowiek do mnie podchodzi, sprawia wrażenie pobranej z jakiegoś plemienia szamanów ukrytych gdzieś wysoko w Andach. No i nadal nie mieści mi się w głowie, że osteopaci i tym podobni magowie potrafią "usłyszeć ciało".
Jeszcze dobrze nie weszłam w ubiegły czwartek do jego gabinetu, a już na jego biurku widzę podręcznik do terapii wisceralnej. Oczy mi się zaświeciły, od razu porywam książkę i na pierwszej z brzegu otwartej stronie odkrywam nowe słowo: "motylność". Od razu moja chora wyobraźnia mówi: "o, motyla noga", a Daniel za chwilę z uśmiechem tłumaczy mi, że każdy nasz narząd wewnętrzny tętni w określonym tempie. Każdy ma inny rytm, inną pulsację. Geniusz ludzkiego ciała sprawia jednak, że w tej różnorodności ciało potrafi zachować równowagę. U takich jak ja zdarza się jednak, że narządy wewnętrzne nie nadążają z synchronizacją rytmu. A ich rozregulowanie ma wpływ na bolesność przyczepów ścięgnistych i taśm mięśniowych, a w konsekwencji - ruchomości stawów. Wyobraziłam sobie całość struktury narządów wewnętrznych jako orkiestrę, w której sekcja smyczkowa jest nawalona winem truskawkowym. A cała reszta tylko posmakowała prosecco. I teraz wściekła z niedopicia tnie pizzicato.

Boli. Dotychczasowe zasinienie to dopiero preludium do dalszej udręki. Wiję się,  jęczę, w przerwach śmieję się, że jak tak dalej pójdzie, dobrze by było, żeby przywiązał mnie do leżanki paskiem do jogi, bo inaczej z wrzaskiem ucieknę. Nie reaguje na moje zaczepki. Robi swoje. Rozluźnia stopę, wygina niemiłosiernie staw Choparta. Powięź nad kostką jest tak napięta, że kiedy unosi moją nogę do góry, przestaję oddychać. Zgina moje prawe biodro i podkłada pod nie własne zgięte udo. Strzałka chrupie pod jego wprawnymi palcami. Zagryzam wargi do krwi. Znowu podnosi wyprostowaną nogę do góry i opiera na swoim ramieniu. Czuję jego zarost na łydce.
Teraz mięsień biodrowo-lędźwiowy z prawej strony. Daniel siada, bo to poważniejsza sprawa. Zanurza palce w moje trzewia tak głęboko, że oczy mi prawie wychodzą z orbit. Postanawiam ukryć chęć wydobycia z siebie krępującego jęku, więc zagaduję:
- Ej, to niesprawiedliwe, że ja leżę prawie naga, jestem prawie bezbronna, bo mnie nieomal wytrzewiasz, a ty jesteś ubrany.
- A jak to sobie wyobrażasz: że będę rozebrany prowadził terapię?
Fakt, zapomniałam, że nie dość, że jest przenikliwy, to jeszcze intelektualnie nadąża.
- No, rozebrany to może nie, miej litość nad starą pacjentką. Ale jakaś sprawiedliwość być musi.
Uśmiecha się swoim ciepłym, skromnym, pełnym skupienia uśmiechem. Podkłada jedną dłoń pod moją kość krzyżową, a drugą uciska nieszczęsny mięsień biodrowo-lędźwiowy. Mięsień życia. Tak go nazywają jogini.
Wykorzystuję bezczelnie moment, że ma zajęte obie ręce, a ja obie wolne.
Mam w zasięgu lego lewe ramię.
Podwijam rękaw jego białego podkoszulka. Na całym ramieniu ma piękny, dopracowany w każdym szczególe tatuaż. Przesuwam palce po misternym azteckim wzorze. Pod palcami czuję jego zaskakująco miękką, gładką skórę. Jakby nie miał nawet grama testosteronu. Myślę o tym, czy bym wytrzymała ból od igieł tatuażysty. Daniel skupia się na moim mięśniu w głębi brzucha, ale od czasu do czasu zerka na mnie spod brązowej brwi. Czuję, że przesuwanie palców po jego ramieniu to czynność jednak zbyt intymna. To trochę tak, jakby sunął palcami po mojej bliźnie, ale nie w celach terapeutycznych. Delikatnie odwijam rękaw jego podkoszulka i widzę kątem oka, jak przymyka oczy.
Ze zmęczenia?

Potem następuje kolejna dwuznaczna sytuacja. Znów podnosi moje udo do góry, sunie palcami wzdłuż pasma mięśnia czworogłowego. Kiedy dochodzi do połowy uda, ból jest tak wielki, że mam wrażenie, że za chwilę naprawdę wrzasnę. Chlapie na mnie z głębokiego wiadra nagłym rubinem. Farba z bólem zdaje się zalewać mi płuca. I robię coś, czego nie zrobiłam nigdy - nawet wtedy, kiedy Jebonka nie miała nade mną litości. Chwytam jego przedramię i zatrzymuję je. Jest tym zaskoczony nie mniej ode mnie. W nagłym zdumieniu nasze przedramiona się plączą, a Daniel próbuje odróżnić, która ręka do kogo należy.
Wysapuję: "poczekaj". Po raz pierwszy Daniel zatrzymuje ruch na moją wyraźną prośbę, a w zasadzie żądanie.
- Oddychaj, jeszcze trzy oddechy.
Patrzę w sufit, ciągle trzymam dłoń na jego przedramieniu.
Jeden oddech.
Czuję pod palcami silne napięty brachioradialis Cud-Daniela. To dzięki niemu napięcie moich mięśni uda z czasem odpuści. Ale póki co rwie za cztery swoje głowy.
Drugi oddech.
Rozluźniam uścisk na jego przedramieniu. Przez chwilę wydaje mi się, że przedramię mu zadrżało, ale to raczej mało prawdopodobne. Ten o dekadę ode mnie młodszy chłopak doskonale wie, co robi i jak ma to zrobić, żeby było skutecznie. Moje bunty w niczym mu nie przeszkodzą. Może to chwilowy skurcz. Zapomniał dziś drewnianej warząchwi, którą pieszczotliwie nazywa "łyżeczką bólu". Czyli pewnie to był skurcz zmęczeniowy.
Zsuwam dłoń z jego przedramienia, kładę na brzuchu i biorę trzeci wdech.
Ból na przyczepie mięśnia jest tak silny, że wilgotnieją mi oczy. Na wszelki wypadek nie otwieram ich i nie patrzę, jaką minę ma Daniel. Czy w ogóle jakąś ma.

Daniel wykazuje również nieskończone zrozumienie dla moich ekscesów obserwacyjnych i językowych. Coraz bardziej wprost dzielę się z nim zależnościami pomiędzy językiem medycyny a językiem erotyki, chłopak znosi to dzielnie i nawet mu powieka nie drgnie. A swoimi działaniami udowadnia, że moje antropologiczne obserwacje zmierzają w nieznanym, ale słusznym kierunku.
Zażyczyłam sobie zabiegu z zakresu wspomnianej książkowej terapii, który onegdaj stosowała wobec mnie pani Kasia z dredami, jego nauczycielka skądinąd. Chciałam, żeby spowolnił pracę mojego serca. Daniel patrzy na mnie nieufnie, wie, że lubię niebezpieczne eksperymenty. Chwyta mnie za nadgarstek, próbuje wyczuć puls. Nie bardzo mu to idzie. W ogóle puls mam od zawsze słabo wyczuwalny, chyba że na szyi. Znalazł wreszcie i mówi: drugi ton serca bardzo cichy. Zatem, z tego, co pamiętam, to dźwięk pochodzący z zatrzaskujących się zastawek aorty i pnia płucnego. Czyli dwie pozostałe zastawki powinny się właśnie otworzyć, w tym mitralna, u mnie felerna, zmieniona chorobą, niedomykająca się. Daniel na pewno to wywnioskował. Moja podświadomość to niestety wie. Ciekawe, co on sobie myśli: młody, zdrowy, śliczny. I ja: chora, przy nim stara i zupełnie bezradna.
Mówi, że kiedy dotyka się ciała, ono wciąga nas swoim rytmem. Kiedy się na rytm ciała otwieramy, on nas prowadzi. Pokazuje mi, jak można zbliżać struktury ramienia do struktur przedramienia. I że ma świadomość, że z tym tempem bicia serca trochę przesadziłam. Że tak, że zazwyczaj bije szybciej, ale dziś zupełnie normalnie. Ale że wyrówna jego rytm względem innych narządów.
Leżę na wznak na leżance, a Daniel siada za mną, u wezgłowia. Kładzie lewą rękę na mojej płaskiej jak deska klatce piersiowej. A prawą rękę przenosi mi na potylicę. I tam uciska jakiś ważny punkt. Potem mówi: czuję, jak pracuje twoja aorta.

Przypominam sobie, jak Niedźwiedź śmiał się, że jako jedyny człowiek na świecie będzie trzymał palec w mojej panewce. A Daniel z takim szacunkiem mówi, że czuje rytm mojej aorty. Boże, jaka między Wami różnica, Panowie.

To trudne doświadczenie. Nie, nie dlatego, że mnie coś boli. Przedramię Daniela jest ciepłe. Ma skórę miękką jak dziewczyna. A ręce ma zaskakująco silne. Więc oparta lewym policzkiem o to przedramię czuję się mała, ale bezpieczna. Każe mi zamknąć oczy. Nie czuję ruchu jego rąk albo palców. Czuję ich obecność. Bliskość. I to jest najtrudniejsze.

Najpierw w tym cieple bijącym od jego skóry rozpływam się i rozsmakowuję. Wyobrażam sobie, że i ja przechadzam się po jego arteriach, widzę, gdzie krew natleniona, a gdzie nie. Podziwiam układy powięziowe i doskonałość mięśniowych splotów.
Potem widzę przed oczami gęstą siatkę. Jakbym szła przez druciany las. To trudne, ale czuję, że nie mogę się zatrzymać. Robi się coraz gęściej i trudniej. Nagle czuję, że noga wpada mi do czarnej dziury i spadam. Stopniowo pochłania mnie ciemność i nieprzyjemna, zimna wilgoć. Ogarnia mnie obezwładniające poczucie porzucenia, skrajnego smutku i zawieszenia w przestrzeni. Moje stopy nie mają oparcia, ale też nie mają czucia. Zdaję się spadać do głębokiej, nieskończonej studni. Gdzieś wysoko chrupie nade mną złowieszczy druciany plastik. Ciemność owija się wokół gardła jak nieprzyjemny, wilgotny szalik. Mój oddech przyspiesza. Jest rwany, nierówny. Smuga powietrza przesuwa się po moim czole, kiedy słyszę, że Daniel pyta cicho: "co się dzieje?" Głos słyszę jak przez mgłę, bo z wilgotnej ciemności, w której jakimś cudem się zanurzyłam, wyłaniają się dementorzy mojej wyobraźni. Kołują nade mną i zdają się wysysać ze mnie tlen. Raptownie otwieram oczy i muszę mieć w nich strach. Silne przedramię Daniela porusza się w rytm mojego nierównego oddechu.
"Spokojnie, Kasiu, jestem tutaj, zamknij oczy" - mówi nad moją głową Cud-Daniel.
Boję się, ale je zamykam.

Znowu jestem w studni strachu.
Na ramieniu siedzi mi Śmierć. To dlatego tak mnie od miesięcy boli bark. Tu siedzisz, Eugenio. Tu mnie szarpiesz. Próbuję spojrzeć jej w twarz, ale Eugenia wykorzystuje ograniczoną ruchomość mojego tułowia. Im bardziej za nią spoglądam, tym bardziej ona odwija się w kierunku moich pleców.Przecież wie, że tak nie mogę. Pokonała mnie. Wygrała ze mną.
Tonę w wezbranej, głębokiej rzece łez.

Palce Daniela przesuwają się po mojej szyi w kierunku obojczyków. Serce tętni w tym samym tempie, ale mocniej. Słyszę jego równe tony: pierwszy i drugi.
Głowa opada mi w kierunku przedramienia Daniela. Pewnie wygląda to trochę tak, jakbym się do niego przytulała. W rzeczywistości zasypiam.
Zamiast plastikowych drutów widzę twarz Babci zagniatającej ciasto. Stoi w słonecznej kuchni, okno szeroko otwarte, do środka wlewa się zapach fioletowego bzu. Babcia dosypuje do ciasta namoczonych w wodzie rodzynek. Ma na głowie fioletową chustkę. Uśmiecha się, a usta ma w kolorze karminowym. Jest taka szczęśliwa. Umączonymi rękami przesuwa w moim kierunku niebieską miskę ze szklistymi wiśniami. Wyciągam w ich kierunku rękę, ale zamiast ręki mam gałązki.
Znów jestem małą dziewczynką. Chyba dopiero uczę się podnosić do góry głowę, bo leżę na brzuchu na żółtym kocu we wzory. Świat jest wielki, nieznany, a rośliny w ogrodzie wyglądają egzotycznie. Wiatr porusza drzewami nade mną, ale po kocu przesuwają się cienie. Jeszcze nie umiem ich nazwać właściwym imieniem desygnatu, ale pilnie śledzę ich ruch. Cienie raz jaśnieją, raz ciemnieją. Zaczynają się zlewać w jedną dużą plamę cienia. Głową opadam w jego kierunku.

Jadę na koniu, którego wykradłam ze stadniny w Żółwinie o 4.12 rano. Łąki są rześkie i wilgotne. Nie boję się kary, jadę w białej sukience, końska sierść kaleczy mi gołe nogi, nie osiodłałam konia. Wilgoć w powietrzu skleja mi kosmyki włosów, które są jeszcze ciemnobrązowe. Przecinam łąki i wjeżdżam na teren Podkowy Leśnej. Myślę przez chwilę o tym, że zaraz ktoś ruszy za mną w pościg. Odwracam się, ale nic takiego się nie dzieje. Uśmiecham się w tej wizji, a kiedy odwracam głowę w kierunku jazdy, wpadam w gęstą, miękką siatkę na motyle.
"Z tym się trochę żyje", "całkowicie zrośnięte", "nie odzyskamy oka", "kij bambusowy", "autosomalne dominujące", "saturacja sto", "choć promilem", "wewnętrzna pięta do ziemi", "nerki przestają działać", "podamy podwójną dawkę", "jak zabić", "poświęciłam karierę", "ja ci kogoś wyślę", "oddycha pani, pani Kasiu?", "lżejsza od fotografii", "to była przemoc", "o miłość chodzi", "stirb", "eozynofile", "gardenia" - usłyszałam wszystko naraz.

"Kasiu, otwórz oczy".

Leżę jeszcze przez chwilę.

Boję się wstać. Z lewej strony stoi Daniel i popija kawę. Czuję jej intensywny zapach. Patrzy na mnie uważnie.
"Wstań i powiedz, jak się czujesz".

Wstaję wolno. W głowie czuję watę.
Tak jak Michael J. Fox, Daniel przewiduje. Przechodzi z drugiej strony leżanki. Kiedy z niej schodzę, a w zasadzie spływam, łapie mnie w pasie i chroni przed upadkiem.
To krępująca sytuacja. Jestem w samym staniku i krótkich spodenkach. Silne ramię Daniela mnie przytrzymuje na wysokości lędźwi, stoję na lewej, operowanej nodze. Na sztucznym biodrze.
Drży mi podbródek, kiedy patrzę mu w oczy. Oko w oko, bo wcześniej kazał mi zdjąć okulary.
Jego twarz jest niebezpiecznie blisko mojej. Kawowym oddechem porusza mi rzęsy.
"Dziewczyno, jak ty cierpisz".

Nie pamiętam, jak i kiedy wychodzę.
Mam w sobie spokój, którego nie pamiętam, odkąd żyję.
Nagle ursynowskie blokowisko wydaje mi się emanacją boskiej doskonałości. Przechodnie na osiedlu mijają mnie i patrzą na mnie, jakbym unosiła się kilka centymetrów nad ziemią.

Znad zachodu nadciąga burza. Wyprzedzam ją, kiedy wchodzę do metra i pochłania mnie suchy, podziemny mrok.

środa, 17 lipca 2019

Co może przynieść nowy dzień

Niby niespiesznie toczą się kolejne dni, a jednak ciągle coś się w moim życiu dzieje.

Pierwszą odsłonę nowości wyznaczyły moje przeboje z zastosowaniem leków. Odwlekałam ich wykupienie do piątku do późnego wieczora. Z drżącym sercem polazłam pod Rondo Waszyngtona do apteki, w której Wiesław Katolik onegdaj okazał mi serce. Wszyscy mnie tam już znają, wiedzą, że pożeram zatrważające ilości leków, więc nikogo nie zdziwi, że tym razem przyszłam po psychotropy.
Wykupiłam karnie wszystko, ale tego wieczoru leku na sen nie wzięłam. Albowiem Ketrel to to samo, co Ketilept, który moja Babunia brała, zeby jej się nie wydawąło, że w mieszkaniu trwa właśnie w najlepsze wesele. Spała po tym jak zabita, ale od rana miał drgawki, przez conie mogłam jej nakarmić. Pluła na mnie owsianką, bo nie nadążała jej połykać. Spałam z piątku na sobotę półtorej godziny, ale leku nie wzięłam.
W sobotę od rana zdecydowałam, że trzeba połknąć Dulsevię (sama się jej domagałam), a najlepiej przetestować to właśnie w weekend. Co to się ze mną działo. Zrobiłam WSZYSTKO, żeby tylko nie połknąć biało-niebieskiej kapsułki. Wyniosłam zaległe od pół roku śmieci, trzy razy poszłam do sklepu, przedreptałam po Kępie cztery kilometry w poszukiwaniu rzeczy najmniej na świecie istotnych, ugotowałam zupę z cukinii na cukince wyhodowanej przez Kazika, synka Ewy z Falenicy. Posprzątałam, nawet wyprasowałam jakąś bluzkę, co mi się zdarza tylko i wyłącznie w sytuacjach skrajnego odjebu w ciągu roku albo wtedy, kiedy idę do filharmonii (czyli raz na dwa lata). Aż w końcu uznałam, ze pora się złamać i połknąć, bo jak nie teraz, to już nigdy.

Wzięło mnie po południu. Wyhamowało. W głowie miałam jakieś okruchy wspomnień sprzed lat, obrazy Babuni na fotelu, z nogami zawiniętymi kocem. Kaszel sąsiada z góry słyszałam zwielokrotniony. Niby nie chciało mi się spać, ale też nie miałam siły nic robić. Złapałam się na tym, że zawieszam się: staję na środku pokoju i tak kurwa stoję. Zupełnie do mnie niepodobne. Przecież nawet jak mnie nieskońćzenie boli, zawsze coś robię. Zawsze. Chociaż na drutach. A ja tu jak spałowana hanajem po nogach. Stoję i patrzę w jeden punkt. Po południu zadzwoniła Kamila. Mówi, ze zabierają mnie na najlepsze na świecie sushi na Młociny. Zazwyczaj darłam się na tę wieść jak opętana, a tu nagle odbieram i mówię: "dobrze" głosem spokojnym i nieswoim, aż Kamila zaczęła się śmiać. Zjadłam sushi trzy razy mniej niż zazwyczaj, choć tego dnia pożarłam o 7 rano tylko musli.

W niedzielę chodziłam jak przygwożdżona gazetą mucha. Nic mi się nie składało. Nie byłam w stanie czytać, a jak postanowiłam, że zmienię lekturę, zawisłam przed półką z książkami na pół godziny i nie byłam w stanie podjąć decyzji. W poniedziałek w pracy niby byłam obecna, ale tak naprawdę nie. Nic mnie nie denerwowało, ale też nie znajdowałam w sobie żadnych, zupełnie żadnych emocji. Wszystko we mnie straciło kolory, choć zaczęłam czuć wyraźniej zapachy. Jak pod szklanym kloszem.
We wtorek przypomniało mi się, że od niedzieli jem w zasadzie tylko śniadania. Nie mam apetytu, czuję się przepełniona, dokuczają mi mdłości i mam wrażenie, że przed chwilą zjadłam blat z płyty wiórowej. Dodam, że prowizorycznie nie podałam sobie Pregabalginu, bo wtedy to już nie wiem, co by się ze mną stało.
I wczoraj zdecydowałam, że dosyć. WIdać jeszcze nie teraz. Nie chcę się tak czuć. Tak, wiem, że takie leki potrzebują czasu, żeby zadziałać, ale nawet jeśli na ich działanie mam czekać dwa tygodnie, do tego czasu zagłodzę się, zemdleję gdzieś w mieście, a to niedopuszczalne podczas wychodzenia z rzutu. Że miałam te tabletki szczęścia brać po to, żeby poczuć się lepiej fizycznie, a nie zdecydowanie gorzej. Trudno. Nie biorę.

I dziś miałam od razu odpowiedź organizmu. Od rana nosiło mnie z radości jak idiotkę. Już wczoraj wieczorem zaczęłam sobie tańczyć po pokoju. Dlaczego? Bo uprałam koc ze szkoły jogi. Czyli zrobiłam coś w ramach ekonomii dzielenia. Czyli wnioski mam znowu niepodręcznikowe: jestem tak skrajnie dziwna, że przed całkowitym zwichnięciem psychicznym widać chronią mnie nadmiary serotoniny, które mój mózg produkuje. Nie bez znaczenia jest również noradrenalina, która u normalnych ludzi  powoduje lęki, spina ich i przygotowuje do walki. U mnie powoduje haje podobne do sterydowych. Co za dziwaczne ze mnie stworzenie.

Ponieważ stopa nie daje mi odpustu, polazłam na prywatną terapię do jednego z terapeutów manualnych, których przyuważyłam na Spartańskiej. Podoba mi się styl Danielka, to, że jest dekadę ode mnie młodszy, a zaangażowany, skromny, intelektualnie nadążający i w moim przekonaniu w niczym nie odstaje kompetencjami od starszych stażem fizjomagów. Więc jeżdżę do niego przez prawie całe miasto na Imielin, gdzie Danielek rozpościera mnie na leżance w swoim mieszkaniu i się nade mną cudnie znęca. Na głębokim Ursynowie znalazłam taki oto ogródek, który bym nagrodziła za eklektyczną kreatywność:


Podczas pierwszej terapii tak się darłam, że aż samej siebie nie poznałam. Co prawda ów wrzask maskowałam w obawie przed reakcją sąsiadów, ale na koniec Daniel z ciepłym uśmiechem powiedział: "mówili o tobie, że jesteś twarda, ale nie spodziewałem się, że aż tak. Moi pacjenci mdleli pod wpływem tej metody. Wytrzymałaś, to coś wielkiego". Nagrodziłam się za tę pochwałę marszem w tempie w kierunku metra, po drodze odkrywając oddział cukierni Wanda z Otwocka, która produkuje najlepsze na świecie kule na maślance. Gdybym nadal brała ten psychotropowy szit, nawet bym nie mogła znieść zapachu cukierni. A tak to chociaż kawałek szarlotki z radością powitałam na języku.

Ponieważ stopie było lepiej tylko w sobotę i w niedzielę, wczoraj do Danielka polazłam ponownie. Tym razem rozebrał mnie do majtek i spuścił takie fizjoterapeutyczne manto, że aż mi się słodko robiło. Przez co ja nie przechodzę. Jedną z metod jest odrywanie ciała od kości - w wyniku stanu zapalnego przyczepy ścięgniste przyklejają się do okostnej, więc trzeba je mechanicznie oderwać. I tak, to boli właśnie tak, jak brzmi. Jak odrywanie mięsa od kości. Nie takiego ugotowanego, co odchodzi po wyjęciu z rosołu. Takiego żywego, z powięzią i układem neuronów. Stopę powykręcał mi we wszystkie strony. ja się drę, że bark prawy boli i żeby już tę stopę precz zostawił, a zajął się jednak barkiem. na co Danielek odpowiada, że zrobi po swojemu, a ja będę zadowolona. Trudno w to uwierzyć, kiedy na leżance boli tak, że nie jestem w stanie oddychać. Tłumię więc w sobie oddech, słyszę też w sobie Bognę, która pyta: "oddycha pani, pani Kasiu?", a potem wtóruje Bognie w mojej głowie Daniel, który mówi: "oddychaj, Kasiu, oddychaj, potrzebuję twojego oddechu do pracy". A ten oddech urywany, krótki, regulowany mostkiem, bo przepona zablokowana.

Potem zajął się taką częścią mojego uda, która jest od kilku tygodni przekleństwem. pod kolcem biodrowym jest dość silna struktura mięśniowa, która mnie nieskończenie boli, kiedy zginam biodro. To przeszkadza chociażby w ćwiczeniach jogi, we wszystkim, łącznie z zakładaniem kapcia. Więc Danielek tam wierci paluchem, naciska, po czym moją wyprostowaną na leżance nogę kładzie sobie na ramieniu. Ja to jak zwykle niedorzecznie i dwuznacznie komentuję: "a, nogi na pagony", chłopię młode jeszcze, nie rozumie, ale trochę się czerwieni, wyczuwając, co mogę mieć na myśli. W rezultacie dziś wyglądam jak ofiara przemocy domowej, bo szczyt uda mam prawie zupełnie fioletowy, a brzuch tak poharatany, jakbym hodowała w domu fretki i karmiła je, trzymając na brzuchu i kolanach. No nic, taka uroda w tej chorobie.
Potem Danielek wpycha mi palce pod żebra, wiję się pod jego dotykiem i uciskiem jak tania tancerka go-go. Potem palce Daniela schodzą niżej, na lewo i prawo od pępka. Wbija je tak głęboko, że widzę gwiazdy. Szuka. Znalazł. Mięsień biodrowo-lędźwiowy ogłosił alarm z jednej i drugiej strony. Jest tak głęboko, że mam wrażenie, że Daniel przez skórę na brzuchu wyczuwa nerwy na kręgosłupie. Próbuję złapać się brzegu leżanki, żeby nie wrzasnąć. Brązowe oczy Daniela są skupione, uważne i czułe. Och, jak cienka granica pomiędzy erotyką a medycyną. Kiedy odkleja wreszcie mięsień biodrowo-lędźwiowy, znów podnosi całe moje udo do góry. Jest w tym geście delikatność i czułość, ale nie mam już siły szukać socjologicznych podtekstów. Ma silnie ramiona, szczególnie jak na takiego młodego chłopaka. Martwię się, czy mi czegoś nie złamie. Nie, jest nieprawdopodobnie wprawny i ma świetne wyczucie. Potem podkłada mi rękę pod pośladek i idealnie trafia w samo centrum guza kulszowego. Znów jestem tylko preparatem, nie mam płci.


Co to za scena nie do opisania. O dekadę starsza od niego kobieta leży zupełnie pod dotykiem wprawnych fizjoterapeutycznych rąk mężczyzny bezradna, bezbronna, nie mam czasem nawet jak złapać oddechu. Stąd taki popularny motyw Erosa i Thanatosa: między godowym tańcem a próbą uratowania z objęć śmierci jest taka cieniutka granica. Nie wiem, czy Daniel ma jej świadomość. Czy ją wyczuwa. Ja wyczuwam całą sobą, tylko nie zawsze mam siłę ją zapisać. Albo powiedzieć o niej głośno. Zresztą, po co. Jeszcze chłopinę wystraszę.
Daniel ma minę przechery, wygniótł mi brzuch, zmiażdżył udo, poprzestawiał coś w stopie. I mówi:
- Wstań, Kasiu, zobacz, jak się ma twój bark.
Podnoszę się z leżanki pełna niewiary.
I zstępuje na mnie pełne spokoju zdumienie. Bark puścił. Wierzyć się nie chce. Daniel obiecywał, że praca na strukturze mięśniowo-powięziowej czyni cuda, ale żeby aż tak? Łzy mi stają w oczach, a Daniel reaguje szybko:
- Błagam, tylko nie płacz, bo ja wtedy panikuję. Nie wiem, co wtedy robić.
- Ale to z radości.
- Nie szkodzi, proszę, nie płacz. Bo wtedy budzą się uczucia ojcowskie, a ja sobie z tym nie radzę.
- Przecież mówiłeś, że nie lubisz dzieci.
- Bo nie lubię, ale uczucia ojcowskie mam. Proszę, proszę, nie płacz.
Bawi mnie cała ta scena. A widok tego ślicznego, delikatnego chłopaka o wielkiej wiedzy i wielkim skupieniu na twarzy wzrusza i odmładza wewnętrznie. Widzę, jaki jest uparty, jak bardzo chce mi pomóc. Jak uśmiecha się pod nosem, kiedy sama z siebie żartuję. Jak przygląda mi się uważnie, kiedy spodziewa się, że teraz powinnam zemdleć, a co najmniej wrzasnąć. A mnie tylko oczy rozszerzają się ze skupienia.

Kiedy od niego wyszłam, prawie sześć kilometrów dmuchnęłam po Kępie. Co tam, że lało jak z cebra. Cieszyłam się jak idiotka, że mogę iść, że mnie nie rwie bark, że mnie nie boli, jak zwykło. Drzewa szumiały na Walecznych, kiedy uważnie chodziłam między kocimi łbami. Czułąm, jak przemokły mi dżinsy. Z kaptura lała się na nie obficie woda. Jaka to radość zmoknąć w deszczu. I po raz pierwszy od miesięcy nie być tylko i wyłącznie uosobieniem bólu i udręki. Jaki to cud słyszeć, jak deszcz bębni o chodnik i nie kojarzyć tego ze stukaniem kółek wózka szpitalnego. Jaki to cud.
Doniosłam o tym pospiesznie Danielowi, napisał krótko:
- Poetko

Jaka tam ze mnie poetka. Szczególnie, że po powrocie do pracy mój styl znów jest tępiony jako nazbyt literacki, mało biznesowy i że w ogóle to żebym pamiętała, że mało kogo obchodzi, co mam do powiedzenia. Szarą rzeczywistość paradoksalnie ubarwia moja choroba. Obserwacje gluteusów, tajemniczy uśmiech Daniela i jego bezgraniczne oddanie przypieczętowane tym, że na weekend pożyczył mi atlas anatomiczny Nettera. Dał do domu wielką księgę królestwa ludzkiego ciała, na widok której pociekła mi ślina. Uznałam, że to musi być miłość, a co najmniej przeznaczenie. Zasnęłam w sobotę z głową na ilustracji obrazującej kości ludzkiej czaszki. Głowa przy głowie, potylica przy policzku modela.



Niedźwiedź.
W ubiegłym tygodniu jeszcze raz mi napisał późnym wieczorem "znów się nakurwiłem", a po dwóch dniach: "znów się nachlałem". Napisałam, że mi przykro, ale tym razem nie pomogę, bo i ja mam trudne wieczory. Obruszył się, że przecież nie prosi o pomoc.
Wczoraj wieczorem przez Whatsapp wyciągnęłam z niego, że nie tylko wymienił klocki w Hondzie, ale w ogóle zmienił samochód. Na swoje wymarzone Infiniti Q50S czy jakoś tak. nic mi to nie mówi, czaję tylko, że większe od Pandy. No proszę, on zmienia samochód, a ja jak pojechałam na początku lipca na przegląd, to okazało się, że koła na początku maja były wymienione tak skutecznie, że przednie prawe wciąż zimowe. Każdy ma taką Kalifornię, na jaką zasłużył.
Dowiedziałam się też, że właśnie zakończył kurację lekiem antyretrowirusowym, więc teraz pewnie czeka na wyniki badań krwi. Będę go miała na oku, bo skoro się do mnie zwraca, to znaczy, że mi ufa. Jeśli pisze do mnie nocami, to znaczy, że coś jest z nim wewnętrznie nie tak, a ja nie chcę, żeby poczuł się sam na świecie jak palec, bo to najgorsze z możliwych poczuć.  Zachował się wobec mnie paskudnie, ale jednak uratował mi życie.
Zapytałam zaczepnie, czy mnie przewiezie tą piękną bestią.
- 367 koni mechanicznych.
- Oja... to chyba dużo, co? - pytam jak skończona debilka. I co? ma też automat? - pogrążam się jeszcze bardziej.
- Ma wszystko - odpowiada Niedźwiedź, jakby to był rydwan ognia.
- 5 sekund do setki.
- Chryste - odpowiadam po katolicku. - Przewieziesz?
- Jedzie 240/h, ale mam wrażenie, że może więcej.
- Przewieziesz? - ponawiam pytanie.
- Jak się nie boisz zabić.
- To jedyna rzecz, której się w życiu nie boję - odpowiadam szybko, bez zastanowienia, zgodnie z prawdą. Aż mnie to zastanawia.



Potem w mojej głowie przesuwa się cień: a co, jeśli Niedźwiedź kupił sobie tę brykę tylko i wyłącznie z myślą o tym, żeby się rozpędzić do jakiejś szalonej prędkości i właśnie zabić? Chłód wstąpił na mój kark, bo przypomniała mi się scena z książki Skywalkera (niesłusznie niewydanej), jak ojciec chorego chłopca po wyprowadzeniu syna na prostą zdrowotną sam popełnia samobójstwo, wbijając się w słup przy autostradzie.
Czizas, nie, trzeba będzie tego nieboraka mieć na oku. A jak już wiemy, zawsze w sytuacji krytycznej mogę się rozpłakać - wówczas Niedźwiedź zwolni i co najwyżej rozedrze się na mnie, ale się nie zabije. Być może nie zabije się również dlatego, że i mnie będzie miał na pokładzie. I nie zabije nas nie z miłości domniemanej, o nie. Tylko dlatego, że jako szlachetny stolarz o doskonałym warsztacie będzie szanował swoje dzieło w postaci endoprotezy wbitej kunsztownie w światło mojej kości udowej.