piątek, 23 grudnia 2016

Zdążyć przed Panem Bogiem

Bo widzisz, J., tu są tacy, którzy się kochają. I muszą się spotykać, aby się ominąć. Bliscy i oddaleni, jakby stali w lustrze. Piszą do siebie listy - gorące i zimne.
Rozchodzimy się jak porzucone w śniegu kwiaty, by nie wiedzieć do końca, czemu tak się stało.

Pocałowałeś mnie na powitanie tak szybko, że prawie z powrotem wepchnąłeś mnie do winy. I śmiałeś się: "jak zwykle z torbami". Nie drżało mi serce, jak zawsze, kiedy mam Cię zobaczyć. Skupiłam się na tym, żebyś nie zauważył, jak bardzo mnie boli. Ból skumulował się w dłoniach. Przyniosłeś mi kawę i pamiętałeś, jaką lubię: bez mleka, bez cukru. Ściskałam filiżankę na kolanach, żebyś nie zauważył. Ale zauważyłeś. Tak bardzo z bólu drżały mi ręce.

Uprzedzając Twoje pytanie, wypaliłam ze sztucznym uśmiechem: "nie widać, prawda?". Bo przecież nie widać, nie widać choroby, jeśli nie patrzy wprawne lekarskie oko. Zastygłeś, znów unieruchamiając oczy. A wtedy się zaszkliły, pokręciłeś wolno głową i powiedziałeś: "Bóg jest kurwą. Nie mogę patrzeć, jak cierpisz".
Cóż ma Bóg do tego? - zapytałam. A Ty poderwałeś się z miejsca i zniknąłeś w newsroomie. Przyniosłeś białe plastikowe pudełko z ciastkami.

- Och, sam piekłeś? - ucieszyłam się.
- Nie, moja dziewczyna - odpowiedziałeś, a ja trzymałam, trzymałam prosto głowę i uśmiechnęłam się, wdzięczna jej, że o Ciebie dba.
I chyba nawet złapałam przebłysk w Twoim oku, który by świadczył o tym, że dotarło do Ciebie, co ten gest dla mnie znaczy.
Uprzedziłam cokolwiek, co miałeś w planach. Albo nie zdążyłeś mieć. Sięgnęłam po baranka posmarowanego białkiem.
- Proszę, J., podzielmy się jak opłatkiem.

Nie miałam śliny. Baranka żułam jak wysuszone mięso. Czułam, że dała dużo miodu. Chyba trochę za dużo. I przypaliła boki.

Bo widzisz, J., są tacy, co się nawet po ciemku odnajdą, ale przejdą obok siebie, bo nie śmią się spotkać. Tak czyści i spokojni, jakby śnieg się zaczął. Byliby doskonali, lecz wad im zabrakło.

Nie chciałeś otworzyć prezentu. "Bo ja nie mam nic dla ciebie". Ale przecież w dawaniu nie chodzi o wzajemność, tylko radość z dawania i radość z przyjmowania.
Rozwinąłeś niebieski szalik. Zdążyłam przed atakiem Eugenii na lewy staw przy palcu serdecznym. Zdążyłam. Skończyłam. Zakończyłam na sztywno. Tak, żeby dawał Ci ciepło. I pasował do Twojej bluzy. Czapkę masz czerwoną, ale Wy, Artyści, nosicie się inaczej niż zwykli ludzie. Tobie wypada. Tobie wolno. Niebieski szalik do czerwonej czapki.

- Wiesz, któryś z rozmówców powiedział mi, że osiemdziesięciu procent ludzi na świecie mogłoby nie być.
- Wiem, akceptacja życia w jego kształcie zaczyna się wtedy, kiedy przyjmiesz, że jesteś tylko dziurą w podłodze.
- Ale u Ciebie jeszcze ból dochodzi.
- To znaczy, że trzeba temu cierpieniu nadać jakiś sens.
- Bzdura. Jaki jest sens w cierpieniu? Po co to jest? To nie uszlachetnia. To wścieka. Frustruje. Męczy. Tłamsi.
- Ból zamienia "to do" na "to be". To dopiero sprawdzian, jakim jesteś człowiekiem.
- No i co? Jak się odbywa to sprawdzanie?
- Leżę i jęczę. Muszę wytrzymać. Przeczekać. Przetrwać.
- No i powiedz mi: po co to jest?! Czy to Cię kształtuje jako człowieka? To tortury! - J. unosi ręce bezradnie, ale ze złością.
- Jedyna dostępna mi forma heroizmu to nie uciekać.

Bliscy boją się być blisko, żeby nie być dalej. Niektórzy umierają-to znaczy już wiedzą.
- Chciałaś się kiedyś zabić?
- Codziennie o tym myślę. A potem nie wystarcza mi odwagi.
- Mój ojciec się zabił.
Baranek okleja mi się wokół zębów trzonowych i wokół aorty.
- Mówiłeś, że pił.
- Zapił się. Przez dwa tygodnie tak długo pił, aż się zabił.
Nie mogę. Nie mogę przełknąć ciała baranka.

Cisza. Przestałam ruszać szczęką. Przestałam oddychać. Słyszę szelest spódnicy Eugenii.
Nie nachylaj się nad nim! Nie jest Twój!

- Wiesz, moje ciało chciało mnie zabić - mówi J.
Zostawiam dla siebie zdanie, że mnie próbuje zabić każdego dnia.
Patrzę pytająco, wciąż nie ruszając szczęką.
- Kiedy powiedziałem żonie, że musimy się rozwieść, przestałem jeść.
- Chciałeś umrzeć.
- Tak. Jakoś się nie udało.
- Ja też jestem słaba w umieraniu.
Posiwiał. Ale ma jasną twarz. Dziecięcą prawie.
- Zrobimy ten wywiad. Wiem, że to egoistyczne, ale chcę go przeprowadzić.
- Zależy, jak rozumiesz egoizm.
- Ktoś mi ostatnio powiedział, że jestem skończonym egoistą. Bo nie mam dla niego czasu.
- Musisz teraz też chronić siebie. Bo żyjesz nie tylko dla siebie.
- Jak to jest możliwe, że Ty wszystko rozumiesz?

Nie wiem, J., czy kategoria możliwości jest zasadna. Pasuje mi tutaj słowo "los".

- Ale dużo się zmienia. Inaczej patrzę na życie. Za godzinę mam oddać tekst, a nie mam nawet linijki.
- To ja już pójdę, nie będę Ci przeszkadzać.
- Nie, robię teraz to, co ważne.
Eugenia oburzona idzie do okna.

Czas już na mnie. Też jadę do pracy. A jeszcze mam szalik dla Pana Piotra. Bo miał urodziny, a żona zrobiła mu awanturę. Nie złożyła życzeń. I rano sprzedał samochód, chociaż tak go kochał.

Zamyśliłeś się. Tak bardzo, że prawie pocałowałeś mnie w usta. W ostatniej chwili pocałowałeś mnie w prawy kącik. I takie to było zabawne, bo przeskoczyła między nami iskra z Twojej naelektryzowanej brody. Wreszcie przystrzyżonej. Pachniałeś rozmarynem i szyprem. Znowu, tak jak w maju, na moim obojczyku oparł się trok Twojej niebieskiej bluzy.
Chciałam pójść schodami. Zanim wyciągnęłam rękę do klamki, chwyciłeś mnie jeszcze mocno ramieniem. I przytuliłeś tak, jak Marcin przytula, kiedy trzyma Kostka. Szybko odwróciłeś głowę, żebym nie widziała, że szklą Ci się oczy. Nie musiałam tego widzieć. Rozumiałam. 

Ochota śpiewała mroźnym słońcem. Plac Narutowicza dzwonił tramwajami. Plac przed kościołem pokrył się stroikami i odział zapachem ciętej sosny. Na przejściu dla pieszych ludzie. Mnóstwo ludzi.
Tylko na języku został mi miód z ciała baranka.

miłości się nie szuka jest albo jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek
są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem

poniedziałek, 28 listopada 2016

Telefon


Siedzę i biedzę się nad analizą rynku kinowego w Polsce. Raz na jakiś czas nachodzi mnie fala nudności - wynikających z miałkości wykonywanej pracy i konsekwentnie zalewających mnie uderzeń nawracającego bólu, który tym razem umiejscowił się w łopatkach. I w klatce piersiowej. Już nie wiem, jak siedzieć. Od rana przez dwie godziny klęczałam przed komputerem.

Kiedy już sama nie wiem, za co się zabrać, żeby jakoś popchnąć robotę, która nie ubywa, a się piętrzy, słyszę brzęczenie telefonu. Prowizorycznie nie patrzę, pewna, że to albo Mama z awanturą, że jeszcze nie przedłużyłam prenumeraty cyfrowej Gazety Wyborczej, albo ciocia z Urysnowa z kolejnym zleceniem na książki, albo kolejna piarówka z dodatkową robotą dla mnie. Po trzecim dzwonku patrzę. J. J. dzwoni. Zastygłam. Nie oddycham.

Odbieram. Zapomniałam zapanować nad głosem. Posypać go brokatem radości i bezbolesnego tonu. odbieram taka, jaka dziś jestem: bez splotu słonecznego, pozbawiona kośćca. Bezbronna.

- To ja.
- Dzień dobry, J. Dobrze Cię słyszeć.
- Jak się czujesz?
Tlenu. Tlenu. Trochę za głośno, nadludzkim wysiłkiem wciągam powietrze.
- Bez względu na to, co Ci odpowiem, okłamię Cię. Nie mam dostępu do dobrego słownika dziś.
- Jeśli czujesz się tak, jak brzmisz, to chyba nie jest dobrze.
- Taki los.

Chrząka.
- Chciałem ci podziękować za książkę. Jest genialna. Boże, co ona ze mną zrobiła. Jak ty wiesz, co mi podsunąć. Przenicowała mnie, wciągnąłem ją w jedną noc. Świetna, bardzo, bardzo ci dziękuję.
- Wiedziałam, że się na niej poznasz. Coś mi tak mówiło, że odczytasz ją na jeszcze innej płaszczyźnie niż ja. Cieszę się, że sprawiłam ci tą książką przyjemność.
- Że też kobiety czytają takie książki.
- Płeć nie ma tu nic do tego. To książka o bezsensie istnienia.
- No tak, musiałaś mnie rozsmarować.
- Jak się czuje Twoja córka? Zdrowa?
- Pół na pół. Jakoś daje radę.
- To pozdrów ją ode mnie.
- Będę już uciekał. Jeszcze raz dziękuję.
- I ja Ci dziękuję. Za... za telefon.

I tak siedzę jeszcze. Mam wrażenie, że ktoś od góry polał mnie gorącym złotem. Cóż za splendor. Kiedy zastyga, zamienia mnie w milczący, nieruchomy posąg. Który lśni.

sobota, 26 listopada 2016

Z grobu powstawanie

Kiedy choroba się zbroi, życie zmienia mi się o 180 stopni. Jak przy małym dziecku. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Że tak jest. Bo niby skąd mam wiedzieć.

A zaczęło się jakieś dwa tygodnie temu. Tylko że oczywiście nie wiązałam tego z chorobą, raczej z neurozą, tendencją do wiecznego narzekania na życie, do nieustannego utyskiwania na świat, ludzi i egzystencjalny dyskomfort. Że to kwestia mojej zapleśniałeś osobowości, że muszę ciągle jęczeć, gdakać, narzekać, krzywić się, kręcić nosem i złorzeczyć losowi. Bo ja taka niewdzięczna, krnąbrna przecież, że biorę los, jaki jest, zamiast się z nim brać za bary. Że to moja wina, bo nie sięgam po dostępną mi pomoc, a przecież świat wychodzi mi naprzeciw.

Nieprawda.

Wzięłam, ile było można. A nawet więcej, bo przecież rzut sprzed dwóch lat przeżyłam. Skorzystałam z pomocy Agi i Marcina, Afgańskiej Siostry, ustaleń medycyny molekularnej, nauk genetycznych i nowoczesnej wiedzy o psychologii człowieka. Oczywiście działam też w niższych rejestrach, jak obszar leków NLPZ.

Wszystkie próby oddalenia
tak zwanego kielicha goryczy –
przez refleksję
opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów
głęboki oddech
religię –
zawiodły

I teraz jest czas na to, żeby to przyznać. W takiej sytuacji zostaję zupełnie sama, naga w zimnym świetle Bólu. I tym Bólem otoczona tak, że nikt ani nic nie ma do mnie dostępu. To znaczy inaczej: dostęp ma, jeśli nie ma litości. To ja nie mam dostępu do innych. Ta powłoka przepuszcza tylko w jedną stronę.

Na przykład wczoraj. Nie poszłam na performance Kuby. Nie tylko dlatego, że rwało mnie jak cholera. Nie tylko. Miały ze mną iść Afgańska Siostra i Toot. Już w przeddzień Afgańska czuła, że będzie miała migrenę. Któż jak ja lepiej zrozumie, że ból uniemożliwia funkcjonowanie? Więc rozumiem. Toot za to ze swoim chłopakiem umówiła się do kina. To też rozumiem. Sama ją uczyłam, że ma żyć tu i teraz, a nie dzielić sobie czas jak tort urodzinowy. No i znowu okazało się, że w takiej sytuacji muszę iść sama. Kiedy pomyślałam o tym, jak sama, jak zwykle dzielnie, będę wlokła za sobą nogę po ulicy Racjonalizacji, bez nikogo obok mnie, kto po prostu byłby albo zwyczajnie wziął mnie pod rękę, uznałam, że nie ma co. Podczas performance'u trzeba siedzieć na kocach. To dopiero będzie kino, jak ludzie zobaczą, jak się schylam albo kucam w takiej wersji. Nie mówiąc już o tym, jak po ścianie wstaję, krzywiąc się z bólu. Ponieważ sama przed sobą wykreowałam z detalami wizję, jak to moje wstawanie z koca przyćmiewa muzyczny performance mojego Brata, zrezygnowałam.
Poszłam za to do kina na "Plac zabaw", bo pod Kino Kultura autobus blisko dojeżdża i nie muszę się przesiadać. Cóż to za drastyczny, świetnie skomponowany i wyreżyserowany film. Wyśmienity. Pozostawia widza w głębokim szoku na długo po zakończeniu wyświetlania napisów końcowych. Odgłosu miażdżenia dziecięcej czaszki płytą chodnikową nie zapomnę chyba do końca życia. I tego obrazu dziecka kopanego w brzuch, które nad ziemią frunie jak szmaciana lalka, też nie da się odzobaczyć. Wyszłam na mroźne Krakowskie Przedmieście i film pracował we mnie mocno, choć nie nieprzyjemnie.

A zatem w ten osobliwy sposób zrobiłam sobie prezent na imieniny, które przeważnie obchodzą inni, bo ja zapominam. Kilka osób zadzwoniło, ale bardziej mnie cieszy to, że je w ogóle słyszę niż że dzwonią z okazji imienin. Co to w ogóle za okazja. Imię, jak imię. Jeśli by iść tym tropem, musiałabym obchodzić również imieniny Eugenii i Eustachego. Ten drugi leży u moich stóp, głośno posapując. Wyczuwa mróz. Eugenia okutana w szalik buja nogą na skraju łóżka. Czeka na noc. Wtedy się do mnie przytuli.
Rozgrzałam się, zrobiłam sobie herbaty ze śliwką, udając, że nie kojarzy mi się z nadchodzącymi świętami. Odebrałam telefon nawet od cioci matematyczki, która zawsze pamięta o moich urodzinach i imieninach właśnie. Nawet Tata Miłosz pamięta, choć przecież nie musi, a na operację drugiego oka czeka i ma milion ważniejszych rzeczy na głowie.
Umościłam się w fotelu, poczytując Bukowskiego od Łukasza. Przyjemna to rozrywka, rytmiczna. I inteligentna. Zapomniałam już, jak to dobrze z Bukowskim obcować.
Ale choroba daje o sobie znać głównie wieczorami. W najciekawszych momentach ciążyła mi głowa, żeby ostatecznie boleśnie opaść na bok. Pomyślałam: a, przekimam się kwadrans. Obudziłam się po dwóch godzinach, z zesztywniałym karkiem, nieprawdopodobnym bólem biodra i straszliwym jękiem, który wydobył się ze mnie przez sen, aż mnie obudził. I co? Zerkam na telefon, która godzina. Bo przecież czekam na "Tygodnik Kulturalny". W sam raz się obudziłam. Dwa smsy. Jeden od Ewy, która trochę przycichła, co mnie ostatnio zaniepokoiło, bo tylko oznacza zmasowany atak. Też imieninowe życzenia. A drugi - niespodzianka. Mama napisała. Wysłała mi sms o takiej treści:

"Wszystkiego najlepszego z okazji imienin. P.S. Przelałam na Twoje konto pieniądze na przedłużenie przenumeraty Gazety Wyborczej. Chciałabym korzystać z wydania internetowego na dotychczasowych zasadach. Wznowienie następuje po 14 dniach od uiszczenia opłaty, chyba że ktoś poprosi o skrócenie tego terminu".

Przetarłam oczy ze zdumienia. Jestem pewna, że gdyby minister Gliński usłyszał moje oceniające jego poczynania myśli, wystosowałby do mnie mniej lodowaty komunikat. A to Mama. Mama. Mamusia.

Odpowiedziałam:
"Mamo, bardzo dziękuję za życzenia i pamięć. Oczywiście przedłużę prenumeratę".
Będę grzeczną Kasią, zrobię, co każesz, tak jak lubisz.
Mama odpisuje:
"Proszę bardzo" - odnosząc się do moich podziękowań za życzenia.

I już. Cisza.
Oddycham. Przypominam sobie słowa Bogny. Jej oczy, jej spojrzenie. "Pani Mamie należy się szacunek. Jeśli się pani złości, proszę się złościć na jej zachowanie, nie na nią".
Ponieważ nagle zrobiło mi się zimno, otuliłam się kocem, a potem objęłam ramionami. Nic. Jeszcze zimniej. Próbuję się ruszyć. I nie mogę. Bo Ból zajął już szyję, ręce, biodro, serce.
Proszę, Eugenio, pozwól mi wstać, tak bardzo chcę zobaczyć "Tygodnik Kulturalny". Eustachy, pomożesz mi? Dostaniesz ode mnie ciasteczko w postaci jednego z moich najjaśniejszych snów. Przyjmę w zamian jeden ciemny. Tylko mi pomóż.
Z jękiem, jakby mnie obdzierali ze skóry, zeszłam z fotela. Droga, którą pokonuję w trzy sekundy, zajęła mi osiem minut. Po ścianie, jęcząc i nieudolnie ocierając cieknące jak z kranu łzy.
Dlaczego mi to robisz, Mamo? Dlaczego takim tonem do mnie piszesz? Radzieccy urzędnicy tak nie mówili. Było w ich głosie mniej złośliwości i sarkazmu. I bezlitości. Mniej. 

Bardzo źle śpię. Sny są bardziej wyraziste niż rzeczywistość. Złożone z krótkich, filmowych scenek, w których chodzę po rozżarzonych węglach, uciekam przez las, wlokąc za sobą nogę albo szukając jagód, bo Babcia kazała. Czasem śni mi się ten sam mężczyzna w jesionce, który próbuje zdążyć na mój pogrzeb. Wiem, że to Tata.
Dzisiaj po południu położyłam się, bo Ból dodatkowo wysusza mi oczy. Nie wiem, dlaczego. Śniła mi się łąka, na której zbierałam kwiaty na wianek dla córki J. Skakała w kolorowej sukience w kratkę i śpiewała, przeciągając: "ramion bramą wybieeegnij w świaaat". Wiłam ten wianek z ruty i rumianków, śpiewałam razem z nią, a kiedy wianek skończyłam, założyłam jej na głowę. Położyła mi rączki na ramionach, jak Kostek, który już tak dzielnie wstaje i powiedziała: "nie wracaj do grobu. Lubię się z tobą bawić. Wolę z tobą."
I wtedy się budzę, a poduszka jest mokra od łez.

Do południa poszłam do parku, bo było trochę słońca. Zawsze taka witamina D lepsza niż to, co nam wciskają w tabletkach. Ilu tam było rodziców, dzieci, spacerujących z psami. Wzruszyli mnie staruszkowie, karmiący wiewiórki. Jedna do mnie podbiegła, ale nie miałam dla niej orzeszka. Stanęła słupka i przyglądała mi się. Kucnęłam, żeby jej nie straszyć. Wyciągnęłam do niej pustą rękę. Podeszła do mnie, jedną łapką o rękę mi się oparła i tylko na mnie patrzyła. Czułam, jakie ma ostre i zimne pazurki. Wiatr przeczesywał jej rude futerko. A ona tylko na mnie patrzyła, nie licząc na orzeszek. Może to Tata ją do mnie wysłał?
Patrzyłam, jak rodzice z dziećmi karmią kaczki. Ależ o ten chleb była awantura. Dziobały się, darły się na siebie, z całego zamieszania próbowały również skorzystać mewy. A na końcu kruki. I jedna dziarska babcia zaczęła te kruki odganiać, wrzeszcząc do nich: sio, brzydale!

Poszłam tam, gdzie usiadły niechciane kruki. No oczywiście dlatego, że niechciane. I przyjrzałam im się. Siedzą razem, ale tak naprawdę oddzielnie. Każdy jakiś odrębny, osobny. Dumne jak pawie, tylko mądrzejsze niż one. Biedne kruki. Wszyscy ich nie znoszą. Nikt ich nie chce. Wszyscy się ich boją. Ja też się boję - kiedy idę na przystanek, od rana człapią po trawniku i poszukują jedzenia. Jeden taki był, co miał dziób zakrzywiony jak palec Eugenii. Inne mają takie ostre te dzioby, takie twarde i silne, że są w stanie rozłupać orzech.
Biedne, niechciane kruki. A to takie inteligentne stworzenia. Tylko nieładnie upierzone, nie pasują do atlasu pokazowych gatunków. Tylko że one akurat są niezawodne, bo są zawsze i wszędzie. Są pewne jak śmierć i podatki. Tak jak na co dzień odrzucamy istnienie kruków, tak próbujemy się też pozbyć wizji śmierci i konieczności odchodzenia. A sio - powiemy i myślimy, że jesteśmy przez to zdrowsi, piękniejsi, że śmierć się oddala. A ona bliska.

Zbyt bliska, by trzeba cię szukać.
Zbyt czuła, by tobie się skarżyć.

Jestem zmęczona. Tak bardzo zmęczona. Nie mam już siły dalej się tłuc, czekać, walczyć, zabiegać. To wszystko nie ma sensu. I jeszcze te święta. Te błyskotki. Promocje na prezenty. Hasła o bliskości. Wzruszające kampanie o rodzinie i czułościach. O wspólnie spędzanym czasie. Radości. Spełnieniu. Wspólnym siadaniu do stołu. Wspólnych przygotowaniach. Przyjaciołach. Celebracji chwili.
Szlag by to.

środa, 23 listopada 2016

I tak o

Nigdy nie studiowałam medycyny, ale kiedyś próbowałam rozpisać sobie cały łańcuch prowadzący do zapalenia. Potknęłam się o wspomniane krasnale. A potem już było tylko gorzej.

wtorek, 22 listopada 2016

Niepokalaność przebiśniegów jest faktem

Upalnie jak na jesień.
Wczoraj przynajmniej tak było.
Dziś przejmujący wiatr. Zrzuca z głowy kaptur i szarpie brzeg szalika.
Słońce. Słońce świeci.
Hassan przez Messenger wysyła mi naklejki, mówi do mnie "Fatima" i okrasza to wszystko czułym "Habibati". Odsyłam mu uśmiechnięte emotikony i zdjęcia polskiej jesieni.

Kiedy szłam na przystanek, na błękitnym bezchmurnym niebie widać było blednący sierp księżyca.

Rano pan Janek z mojego balkonu koniecznie musiał obejrzeć odrywającą się łatę beżowej farby pod balkonem na szóstym piętrze.

Sprułam szalik dla Iwony, bo wydał mi się nierówny i nieelegancki.

Komin z melanżowo błękitnej włóczki wciąż robię.
Zastanawiam się tylko, czy to bardziej całun, czy koszula z rosyjskiej bajki o dwunastu braciach.

Na śniadanie zjadłam pomarańczę.

Przy lustrze zauważyłam, że nad prawą skronią pojawił się drugi siwy włos.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Kiedy mnie już nie będzie


- Pani Bogno, ale jak to: przecież to nie wypada żyć tylko dla siebie, a ja nie chcę żyć tylko dlatego, że komuś moje poczucie humoru się podoba. Albo tylko dlatego, że podpowiadam, jakie książki ma kupić. Nie mam już siły szukać w sobie światła, nie mogę, skończyłam się, coś we mnie umarło. Ile można? Dla kogo mam to robić? Dla kogo ćwiczyć? Dla kogo się trudzić? Po co? Przecież świat i tak nie przestanie istnieć, jak mnie nie będzie, a inny podatnik skorzysta z leczenia biologicznego, Kostek będzie i tak mądry i śliczny, J będzie szczęśliwy, Toot wreszcie będzie szczęśliwa, Iwonce nie zabraknie pacjentów, moja Mama będzie zdrowsza, Kropką też się będzie miał kto zająć, a moje miejsce w redakcji zajmie stażystka. To po co to ma dłużej trwać?

- Pani Kasiu, nawet jak Pani umrze, to oni wszyscy nie przestaną pani kochać.

niedziela, 20 listopada 2016

Pożegnanie widoku



Czułam to. Czułam od początku tygodnia. Że się coś wydarzy.
Może zawał? Może nerki mi nie wytrzymają. A może tak po prostu i trywialnie - zabije mnie samochód. Albo coś na mnie spadnie. Kawałek remontowanej przy Metrze Politechnika kamienicy. Albo samobójca. Prosto z okna.

Nie. Nic z tego.

Niestety.

Iwonka mówi, że układ nerwowy może być podrażniony nie tylko informacją. Ale również dźwiękiem czyjegoś głosu. I wówczas takie podrażnienie objawia się dreszczami. Albo uderzeniami gorąca. Nudnościami. Zawrotami głowy. Światłowstrętem. Zespołami psychotycznymi. Zaburzeniami czucia. Zaburzeniami orientacji.

Mam to wszystko od godziny.

Zatarło się we mnie wspomnienie słonecznej Magdalenki, zapachu grzybni i niepojętej zieloności lasu. Wciąż niezimowego. Tysię, wyższą już ode mnie, widzę jak przez mgłę. Stasia: "och, ciociu! Lego!" też już słyszę jak przez ścianę. A widziałam się z nimi raptem przed południem. Dzisiaj. W niedzielę. Taką łaskawą. Bo nie padało. A droga na Sękocin pusta. Zupełnie pusta.

Teraz wyraźne jest we mnie tylko wrażenie poparzenia.

Może dlatego, że przeczuwałam, poszłam przed rozmową z J. do zdjęcia ukazującego mężczyznę z Kazachstanu ze skutkami choroby popromiennej. Popatrzeć na jego sczerniałe ręce, od których odpada ciało. Może chciałam się przygotować na falę uderzeniową. Może moja podświadomość powiedziała mi, że nadejdzie. Pozbawi mnie powłoki.

Nie czuję rąk. Drżą mi mięśnie. Możliwe, że tak się czuli również ci, których firmy zbankrutowały. Dorobek całego życia. Pasywa i aktywa. Akcje, obligacje, oszczędności. Zapasy energii, nadwyżki wiary. Skrzętnie skrywane resztki czułości, przechowywane na czarną godzinę. Strzępy zaufania. Pieczołowicie przygotowywane długofalowe inwestycje, obwarowane z każdej strony, prowadzone w konsultacji z najlepszymi specjalistami od prawa handlowego, z prześledzeniem punkt po punkcie ustawy o darowiznach i meandrów prawa spadkowego.
Może oni na początku też nie czują nic. Ci bankruci.

No bo niby czego się spodziewałam? Że co? Że przyjdzie i pobędzie ze mną? Że zostanie na dłużej? A może że odpadnie dylemat: kawa czy herbata?
Jakie to zastanawiające, że jedno zdanie może całe życie zatrzymać. O, albo lepiej. Szarpnąć, jakby ktoś huśtawkę złapał w locie.
"Mam pół godziny, to zabiorę cię na szybką kawę. A potem jadę do mojej dziewczyny, bo jest chora."

Zapina plecak. "Mojej". Zapamiętałam dźwięk tego zamka. "Mojej". Stukot moich obcasów na kamiennej posadzce. "Mojej". A w kawiarni mnóstwo dzieci z balonami z helem. "Mojej". Jedna dziewczynka miała jednorożca, druga Kubusia Puchatka. "Mojej". Kawa była gorąca. Bez mleka. Bez cukru.
 
Kelnerka zapytała, czy długo będziemy zajmować stolik. "Nie, nie, zaraz idziemy" - powiedział J.

Przed budynkiem zapytał, czy mnie podwieźć. Odpowiedziałam, że poradzę sobie sama.
Podszedł jakiś jego kolega. "Jedziesz do M?" "Tak, jest chora" - odpowiedział J.
A potem odwrócił się i pocałował mnie w policzek.
Wtedy pomyślałam, że może po raz ostatni.

W Alei Szpitala Ujazdowskiego oświetlone nagie gałęzie drzew wydawały mi się białe. Jak oszronione. Kawa była nie bardziej gorzka niż zazwyczaj.
Wsiadłam do autobusu numer 523.
Wcisnęłam się w najdalszy kąt, tak bardzo bolała mnie skóra.
Bolał mnie mój cały człowiek.

Nie chowam urazy do widoku złocistego zachodu słońca nad Jazdowem. Że nastąpił na godzinę przed.


Żadnej zmiany nie żądam od przybrzeżnych fal Wisły. Bo nie mnie posłuszne. Nic mi nie jest posłuszne. Nie mam już na nic wpływu. 

Mój smutek nie powstrzyma nadchodzącej zimy.

Na jedno się nie godzę.
Na swój powrót tam.
przywilej obecności -
rezygnuję z niego.

Na tyle mnie przeżyłeś
i tylko na tyle
żeby myśleć z daleka.

Uporczywe trwanie

Nadal jest źle.

Dziś, kiedy wracałam ze spotkania z Toot, na przystanku poczułam, jakby ktoś wrzucił mi prosto do serca kawałek lodu. Szłam do klatki i próbowałam uspokoić oddech. Od kilku dni w tym samym miejscu, na wysokości sklepu z żarówkami na rogu Brazylijskiej i Saskiej, czuję, jak po lewym policzku spływa mi łza. Zastyga i zasycha, kiedy idę. A kiedy wchodzę do klatki, już nie widać po mnie, że cokolwiek się wydarzyło. Pan Janek, kiedy komentuje moje wejście, mówi tylko, że "dzisiaj tak wcześnie z pracy?", kiedy jest 18, a kiedy wracam po 22, mówi, że nieźle się wożę po nocy. No, bo w końcu kino to taka nocna aberracja. Ale ponieważ łza zdążyła już zaschnąć, uśmiecham się. Bo on nie wie. Nie podejrzewa. I żartuję, chociaż w ogóle mi nie do śmiechu. Ale nie podoba mi się to, że dokładnie kontroluje godziny moich wejść i wyjść, chociaż wcześniej mnie to bawiło i cieszyło. Pan Janek wciąż zaciąga i zastanawia się, komu by mnie za żonę dać.



Dziś w ramach społecznej edukacji dowiedziałam się, że teraz to już nikt nie proponuje bycia parą, tak jak kiedyś prosiło się o chodzenie. Albo rzucało chociaż stosunkowo nieśmiałe: "będziesz moją dziewczyną?" Kiedy zapytałam o to Toot, skręcając się w środku, jakbym miałam powiedzieć "ej, a całowaliście się? Babci możesz powiedzieć", Toot odpowiedziała z wyraźnym prychnięciem: "eee, zapytał tylko, czy zmienię status na fejsie. Wyśmiałam go".
Aha. Tyle że ja w rezultacie nie wiem, czy są parą, czy nie. No bo to ewokuje istotne postawy towarzyskie. Na które, być może, nie będę skazana, bo przecież - gdzie ja bywam? W Instytucie Reportażu? W kinie? W Instytucie Reumatologii? Raczej tam nie spotkam nowego kolegi Toot.

Po słowach jednej z posłanek, że należy dokonywać deportacji ateistów i osób niewyznających polskich wartości, rozpoczęłam mentalne pakowanie. No bo ja ani wierząca, ani wyznająca wartości jakiekolwiek. Gdyby ktoś mi jeszcze powiedział, co to znaczy te polskie. Może byłoby mi łatwiej. Wiem, czego nie wyznaję: otwierania grobów na Wawelu przy pełnym świetle superksiężyca. Albowiem za dużo Lovecrafta w życiu się naczytałam i chyba wiem, czym to się może skończyć.

W ramach przygotowań do wspomnianej deportacji czytam "Depesze" Michaela Herra o wojnie w Wietnamie. I robię kompulsywnie na drutach. Przepiękną włóczkę znalazłam z myślą o J. Taką, żeby była dobra gatunkowo, ale żeby nie gryzła. Bo alpaka gryzie okrutnie. Bardzo miła, miękka mieszanka wełny i alrylu. Niebieski melanż.
Przy szesnastym rządku, kiedy odkryłam, że robótka waży, odezwały się stawy obwodowe. Im dalej w las, tym będzie trudniej ten komin skończyć, bo go drobię, żeby był mięsisty, gęsty. Ciepły. Ale się zaparłam. Żeby nie było, że jestem mięczakiem. Nie poddam się. Zrobię ten komin dwuskrętny. Równo. Żeby się nie wstydził. Żeby może czasem założył.
Drugi, na drutach z żyłką, robię dla Iwonki. Niech wie, że może i kręgosłup się poddał, ale ręce jeszcze walczą. Choćbym miała go dokończyć ostatnim paliczkiem dystalnym. Iwonka dostanie ode mnie ręcznie robiony komin. Z bardzo ładnej, jasnoróżowej, twarzowej włóczki.
Dla Afgańskiej Siostry też będzie. Wielokolorowy. Z ciężkiej, solidnej wełny. Żeby nie marzła w drodze z pracy.



A jednak. Jestem coraz bardziej podobna do mojej Babci: robię na drutach, myślę o wojnie.
I kompletnie nie widzę sensu dalszego życia.

piątek, 18 listopada 2016

Zanim się pojawiłaś

Ciekawe, że Marcin potrafi rozpoznać, kiedy jest źle nawet wtedy, kiedy nie sposób to rozpoznać.
Biegłam przez Śródmieście zdyszana, trudno wnioskować po takim trybie mówienia cokolwiek, a on wiedział, że jest źle.
No bo jest.

- Pio, nie chcę już żyć - powiedziałam wczoraj.
- Kaaaś, potrzebujemy cię. Nie potrafimy żyć bez twojego poczucia humoru, dystansu, tego, jak opowiadasz, tego, że wszystko jesteś w stanie załatwić i ze wszyscy cię podziwiają, ze jesteś taka dzielna.

Wiem, że powiedział to w dobrej wierze.
Ale nie jestem w stanie teraz oprzeć się tumultowi myśli, który mnie od środka tratuje.
No bo wychodzi na to, że mam żyć dla innych. Bo dla siebie - nie ma sensu.
No jasne, to w sumie dość egzotyczne, że im bardziej mnie boli, tym jestem pogodniejsza, tym chętniej niosę pomoc, tym bardziej się angażuję. W związku z tym tak łatwo uśpić zewnętrzną czujność. Czujność zewnętrza. A, uśmiecha się, to nie jest źle. Da sobie radę. Zawsze jakoś dawała, to i teraz da.
Nawet głosem nieraz umiem tak zrobić, że się nie poznają, wkręcam im tylko, że spać mi się chce.

A mnie się chce umrzeć.

Wczoraj po pracy, zamiast pisać te wszystkie popieprzone newsy, których już nawet korekta nie czyta, włączyłam jakiś łzawy melodramat dla gimbazy. "Zanim się pojawiłeś". Jednym z głównym bohaterów jest sparaliżowany dawny rekin biznesu. Jego opiekunką zostaje, jak się później okazuje, miłość jego życia. A ten mimo wszystko postanawia przeprowadzić eutanazję.
Zanim się pojawiłaś, Eugenio, rozumiałabym łzy tej zakochanej w nim dziewczyny. I to, że ze złością i żalem krzyczała do niego: "jesteś samolubem!".
Do końca seansu wytrwałam z suchymi jak wiór oczami. Bo cała moja sympatia jest po stronie tego chłopaka. Nie płakałam po nim. Zazdrościłam mu. Jak ja bym chciała mieć taką możliwość. Zakończyć wszystko, spłacić kredyt (żeby Mama się nie wściekała), którego już zostało niedużo i odejść. Już by nie bolało. Już nie musiałabym się bać. Już nie musiałabym planować albo żyć w przeświadczeniu, że nic zaplanować się nie da.
Nie myślałabym już o tym, czy J będzie się przyglądał, czy kuleję, czy nie. Nie będę próbowała wejść do jego głowy i sprawdzić, który mechanizm czujności przy mnie włącza. Nie czekałabym już na nikogo. Nie gnałabym na spotkania fotograficzne w nadziei, ze będę mogła chociaż na niego popatrzeć. Albo że on spojrzy na mnie. I przez chwilę zapomnę, że jestem chora, a będę tylko lekka jak letnia sukienka.

Nie musiałabym się męczyć przed kolejnymi świętami. Tak, to męka, bo czas przedświątecznej schizofrenii regularnie się wydłuża. Trwa już dwa miesiące. W przyszłym roku może handel zacznie się uaktywniać we wrześniu już. Kto to może przewidzieć.
Te bombki, świecidełka, prezenty, slogany o dzieleniu się z bliskimi, z podarowaniem siebie. A ja wtedy na języku obracam gorzki obol sprzed dwóch lat, kiedy wśród niby to swojej rodziny czułam się jak intruz. Uchodźca. Którego przyjmuje sie z litości, bo tradycja tak każe, ale tak naprawdę w ich świadomości przy tym stole mnie nie ma. Jestem przezroczysta. A skoro już czerpię pełnymi garściami, ogrzewam się przy kominku, jem te wszystkie pyszne rzeczy, to powinnam się przecież cieszyć, że pod choinką znalazłam mydło, którego przydatność do użycia minęła pięć lat temu. Bo jeden z takich prezentów pod choinką znalazłam. A bolał jeszcze bardziej, bo nie oczekiwałam żadnego. I przy tym żadnym chciałabym pozostać. Jako suplement dostałam jeszcze promocyjne czekoladki ze sklepu osiedlowego Żabka. No i co? nie cieszysz się? Niewdzięczna, dzięki nam miałaś się gdzie podziać.

Cztery do pięciu razy dziennie potrafi zadzwonić ciocia z Ursynowa. Zawsze to samo:
- Cześć.
- Dzień dobry, ciociu.
- Gdzie jesteś?
- W pracy.
- A to ja szybko.
I dwadzieścia minut.
 Albo:
- Cześć.
- Dzień dobry, ciociu,
- Gdzie jesteś?
- W sklepie.
- Jakim?
- W Biedronce.
- Gdzie?
( tu już mi się wacza WTF?! i recytuję z dokładnością do ostatniej współrzędnej):
- Na bora Komorowskiego 35/67
I kiedy myślę, że walnie słuchawką i sama od siebie mnie uwolni, słyszę:
- A co kupujesz?

Tak, tak, jak myślisz, że jesteś na dnie, to niebawem usłyszysz pukanie od spodu.

A w ostatnim tygodniu tylko takie telefony:
- Cześć.
- Dzień dobry, ciociu.
- Gdzie jesteś?
- W pracy, nie mogę rozmawiać, czy mogę oddzwonić do cioci później?
- Jak to: nie możesz? A, to ja tylko na chwilę. Wiesz, mam listę książek na prezenty - kupiłabyś mi, bo ty wiesz gdzie. I jeszcze mam cztery parasolki do naprawy. Ty sobie biegasz po tym mieście, to będziesz wiedziała, gdzie naprawiają. Jeden jest taki granatowy na kiju, wujek jeszcze od Papieża przywiózł, elegancki taki, naprawdę ładna rzecz, warto ją naprawić. A drugi jest taki czerwony, coś tam przy drucie odłazi, trzeba to jakoś przyszyć, ale wiesz, że ja z oczami mam problemy, to powiedz, żeby to załatwili. I jeszcze jest taki złoty, coś się stało z kulką przy rączce, może oni by podkleili, bo ja mam alergię, nie mogę tych klejów wąchać. A tak wogóle to może być mi poszukała jakiegoś miejsca, gdzie można kupić parasolkę koronkową, bo ja nie mogę na słońce.

Oczywiście, Ciociu. Pod koniec listopada będę szukać dla ciebie ochrony przeciwsłonecznej. Jak wariatka będę szukać. Do skutku.

- Dobrze, ciociu, ale teraz nie mogę rozmawiać, czy mogę do ciebie oddzwonić, jak wyjdę z pracy?
- No tak, mówiłam, że tak. Ale jeszcze ja bym chętnie poczytała felietony tego Iwaszkiewicza, ciekawa jestem. I taka nowa książka jest pisarki żydowskiego pochodzenia. To też jakbyś mi przyniosła. I dla dzieci wypisałam chyba z piętnaście książek, to jak będziesz to u mnie, to przywieziesz mi, bo ja dźwigać nie mogę. A, i jeszcze zajrzyj do mojej mamy do Śródmieścia, bo ona chciała jakiś jogurt, może ziemniaki byś jej kupiła, śmieci trzeba wynieść, o i ona lubi jeszcze podwawelską, na Nowowiejskiej jest najlepsza.
- Ciociu, nie mogę teraz rozmawiać.
- No czekaj, bo zapomnę. I wiesz, zausznik w okularach mi się skrzywił, mnie to uwiera, to jakbyś mogła tam na Gocławek podjechać i dać do naprawy, to dobrze będzie. No ale po to wszystko najpierw musisz przyjechać tu do Piaseczna, bo Markowi się nie chce mnie wozić, a ja nie mogę dźwigać. To kiedy będziesz? Bo sobota to mi nie bardzo pasuje, ale może w niedzielę? Tak o 10? Albo nie, o 11, bo dzieci śpią do 10.30, to najwyżej jak przyjedziesz, to pomożesz mi przy nich, dobrze? Dopilnujesz, ubierzesz, zabawisz je. To o której będziesz?

I tak od pięciu dni jest. Skończyły się we mnie siły. Co z tego, że mówię, że nie mogę rozmawiać? Co z tego, że powiedziałam, że wydawnictwa mają nową filozofię i teraz nie wysyłają recenzentom papierowych książek, tylko wersje cyfrowe? I to mi nawet odpowiada, bo z książkami przestaję się mieścić, jeśli jakaś mnie położy na łopatki, to kupuję sobie wersję papierową. Jestem zachłanna na treść, choć też kocham patrzeć na nie na półce. A dla cioć, koleżanek, kolegów, sąsiadek, piarówek i Bóg wie kogo - muszę je kupować. Ciociu, wiesz, ile kosztują akurat te książki, których ty żądasz? Zaczynają się od 50 zł za sztukę, bo te cieńsze cię nie satysfakcjonują. Czy ty wiesz, ciociu, jak ja bym chciała od kogoś dostać książkę? Ale nikt nie wpadł na to, że ucieszę się z tego, co najbardziej kocham. Tylko Łukasz ostatnio o tym pomyślał. Nie pytał, jaka mnie interesuje. Sam coś zaproponował. "Szmirę" Bukowskiego - odważnie, inaczej, po swojemu, z kąśliwą dedykacją, ale w stylu jego poczucia humoru. I dał mi książkę. A ty, ciociu, co masz dla mnie oprócz wiecznych karcących spojrzeń i dobrych rad, jak postępować z moją Mamą? Sama boisz się do niej zadzwonić, więc dzwonisz do mnie. I pytasz, co u Mamy, a jak mówię, że nie wiem, bo ode mnie Mama nie odbiera, prawisz mi kazania, że głupia jestem, że mam ustąpić i na pewno sobie zasłużyłam.

Zapomnieliście wszyscy, do jasnej cholery, że jestem chora? Czy mam wam wszystkim przypominać, jak dwa lata temu prawie się przekręciłam? Oślepłam, mdlałam z bólu, a konsylium złożone z siedemnastu lekarzy srało po nogach, że w szpitalu klinicznym zaburzę statystyki?
Czy wystarczy tylko raz się uśmiechnąć, żeby wam, kurwa, resztki mózgu wyparowały?
Nie, kurwa, nie pójdę nigdzie, nie załatwię, nie kupię ci książki, nie przyniosę ci autografu, bo, kurwa, na kiblu usiąść znowu nie mogę. Nie, nie zaaranżuję kina, bo kiedy ty ostatnio zaaranżowałaś? Nie, ja za tobą nie tęsknię, bo jak ze mną jesteś, to tylko wymagasz komplementów, a jak pytasz mnie, co u mnie, a ja szczerze odpowiadam, że źle, to ty z udawanym współczuciem mówisz: przykro mi. Choć wiem, że przykro ci nie jest, bo niby dlaczego miałoby ci być?
Nie, nie pojadę poznać twoich dzieci, bo czy ty nie rozumiesz, że mnie to boli? Że dzieci do mnie lgną, a ja wiem, że nie będę miała swoich?
Nie, nie interesuje mnie, jak spędzasz wieczory ze swoim chłopakiem, bo mój chłopak był pijakiem, prał mnie, aż huczało i nie wyobrażam sobie tego, że kiedykolwiek mogłabym komuś aż tak zaufać raz jeszcze. Nie chcę na to patrzeć, tak, przyjadę na wesele, zamówię dla was ten obraz, tak, będzie wisiał, a wy będziecie mówić, że na zamówienie od warszawskiego artysty i babcie się wzruszą, ale nie zmuszajcie mnie, nie każcie mi patrzeć i być duszą towarzystwa.

"No wiem, że chcesz być sama, ale ja pomyślałam, że posiedzę z tobą." To której części zdania, do jasnej cholery, nie rozumiesz? Po tych swoich trzech kierunkach studiów i MBA z wyróżnieniem w Kanadzie skończonym? co jest dla ciebie niejasne? "Chcę być sama", czy "nie chcę się z tobą spotkać?" I co w tych dwóch kwestiach można pomylić?

Nie, nie napiszę kontentu na twoją akurat stronę internetową. Dlaczego? Bo tak. Bo jak wracam z pracy, to mam tylko siłę zajrzeć do szafki z lekami i uspokoić się, że jest tam śmiertelny koktajl, po który zawsze zdążę sięgnąć. I taką mam oto fanaberię. Nie będę za ciebie pisać. A ty za mnie napiszesz teksty w ilości 23 do kroniki? Nie? Ojej, dlaczego?

- Ej, może wiesz, gdzie dostać taką książkę... eeee... poker coś tam w tytule.
Może jeszcze mi powiesz, że nie pamiętasz tytułu, ale okładka była czerwona?
Ooo, widzę, że masz najnowszy model iPhone'a. No to już. Sru. Google umie pan obsługiwać? Hasła: poker, książka. 23 tysiące rekordów. Do wyboru, do koloru. Ma pan na pewno dużo czasu.
- A może to było coś z hazardem w tytule jednak?
Nooo, to patrz wyżej. Jeszcze czterdzieści tysięcy rekordów na pewno pęknie.
Miło ci, bo taka niepełnosprawna, schorowana, a jednak pomoże podpowiedziec prezent dla twojej dziewczyny? A nawet ci przyniesie, załatwi, bo tobie się nie chce dupy ruszyć. Pójdzie, pokuśtyka, po ścianie, podpierając się tak, żeby nikt nie widział, ale pójdzie, dojdzie, przyniesie. Smarkniesz jej: "ojej, kochana jesteś", a potem dasz się słodkim figlom z ukochaną i kaleka na posyłki szybko pójdzie w odstawkę, a ty będziesz miał w niebie punkty promocyjne, bo chorego co prawda nie nawiedziłeś, ale sprawiłeś, że odwrócił uwagę od swojej choroby, tak? Takim jesteś dobrym człowiekiem.

Dlaczego nie umiecie tak, jak Aga i Marcin? I jak Afgańska Siostra? Czy to jest takie trudne? Towarzyszyć, a nie się wpierdalać do łóżka z zabłoconymi buciorami tak zwanej normalności? Marcin i Aga zawsze mówią: możesz przyjść bez zapowiedzi, drzwi są zawsze otwarte. Afgańska Siostra mówi: piszdzwoń. Zawsze razem, jakby to było jedno słowo. I jak się spotykamy, to nie ciągnie mnie za język, a jak widzi, że jest źle, to nie świergoli, nie opowiada,żze się spełnia jako człowiek, kobieta, pracownik, tylko jej twarz to mówi. I to wystarczy. Nie wymachuje nade mną swoją normalnością jak lassem. Zaprasza do towarzyszenia jej w tym. I przyglądania się tej normalności jak czemuś egzotycznemu, tak jak mojej niepełnosprawności przyglądają się inni. Jak małpie w zoo.

Jeśli pytacie, czego od was oczekują niepełnosprawni, odpowiadam: niczego. Oprócz odrobiny szarych komórek.

czwartek, 17 listopada 2016

Ała

Wstałam z mocnym postanowieniem zadania sobie bólu.
Na to chyba wyszło, bo nie wiem, dlaczego do Mamy zadzwoniłam.

Najpierw odebrała po dziewiątym dzwonku i powiedziała:
- Słucham Ziobra. Za dziesięć minut.

U mnie w tle Petru. Ćwiczę. Napinam Gluteus Maximus, rozciągam klatkę piersiową, bo Iwonka martwi się, że ta zastyga. Zajęta szyja sztywnieje, bóle głowy ścinają mnie z nóg.
Brzuszki, brzuszki uczą pokory. Kręcę na rowerze. Petru skończył. To znaczy, że w Jedynce Ziobro też skończył.
Dzwonię.

- Dzień dobry, Mamo.
- Dzień dobry - zimno. Formalnie. Jak u kogoś, kto wystawił mi fakturę, a ja spóźniam się z płatnością.
Cisza.
- Chciałam zapytać, jak się czujesz.
- Wyśmienicie!
Z tego słowa kapie. Słowo ocieka złośliwością, cynizmem, kpiną i wściekłością. Nadludzką jakąś. Ojezus, co teraz?
- Czy zrobiłaś testy alergiczne?
- Nie, nie zrobiłam - podnosi głos, a ja czuję, że wchodzę na kruchy lód.
- Chciałam Ci tylko przypomnieć, że jeśli takie będzie zalecenie lekarza, zabiorę Kropkę. I, oczywiście, jeśli będziesz tego chciała - zabezpieczam się zawczasu.
- Nie będę z tobą rozmawiać, bo rozmowy z tobą mi nie służą. Szkodzą mojemu zdrowiu. Nigdy nie dbałam o moje zdrowie, teraz zacznę. Ze względu na moje dobro nie będę z tobą rozmawiać.
A. No tak.
- Rozumiem Cię, Mamo. 
- Ufam pani doktor. Biorę leki, które powodują szereg skutków ubocznych. Uczę się nie oczekiwać od nikogo pomocy. Przecież jak coś mi się stanie, to nie mogę na nikogo liczyć. 

Cisza. Co na to odpowiedzieć?
Warczy Eugenia. Przyczłapał Eustachy. Patrzy na mnie wyczekująco. Oczekują. Wymagają. Jak nie odpowiem, ruszą na mnie.

- Też tak mam - głos więźnie mi w gardle.
- Jak zwykle musisz być podła i złośliwa.
- Jak Babcia? - uciekam pytaniem.
- Doskonale!

Kap. Kap. Gęsta, oleista ciecz cynizmu. Prosto na moją rękę.
cisza. Przypominam sobie Bognę: "pani Kasiu, Pani Mama żyje w innej rzeczywistości. To ją chroni, to jej barwy ochronne. Nie widzi Pani, bo ją to chroni. To ją trzyma. Że nie widzi. Ona musiała się wyłączyć, żeby przetrwać".
Chwytam oddech. O co tu zapytać, żeby się nie narazić?

- Proszę, pamiętaj, że jeśli takie będą zalecenia pani doktor, to ja zabiorę Kropkę.
- Tak, już słyszałam. Na razie na część schorzeń leki pomagają, na część szkodzą. Zawroty głowy, omdlenia, utraty przytomności. A ja nie mam się do kogo zwrócić. Muszę się nauczyć nie liczyć na nikogo. Muszę pamiętać, że nikt się mną nie zajmie.

Tak, na tym podobno polega dojrzałość. Że przyjmujemy to, że samemu się żyje i samemu umiera. Ale, jak to mówi Pan Fi: "cóż powiedzieć?"
Części rozmowy nie pamiętam. Chyba Eugenia zakryła mi uszy. Z litości. Na koniec powiedziałam:

- Mamo, życzę Ci dobrego i spokojnego dnia.
Cmok. Dźwięk jakby przeładowywała karabin. Sapnięcie, tak doskonale znane. Z przekąsem, szpilką, gwoździem wbitym w drożdżowe ciasto życzeń:
- Ja tobie też życzę spokojnego dnia.
Z akcentem na "też".

Cisza. Cisza. Słyszę w tle dżingle Jedynki. To trwa jakieś nieskończenie długie siedemnaście sekund.
Aż wreszcie słyszę trzask rozłączanej rozmowy.

Trwam tak jeszcze chwilę ze słuchawką przy uchu. Dopóki nie orientuję się, że policzek mam mokry. Zupełnie.

wtorek, 15 listopada 2016

Co ma być, to i będzie

Tak czy owak - zdarzy się. Była taka piosenka.

Śniło mi się, że umarłam. Moja trumna była wystawiona w jakimś niedużym kościele. Pachniały linie. W tym śnie tak pachniały. Tyle było białych kwiatów. I ja sobie w tej otwartej trumnie usiadłam, zupełnie jak w jakiejś kawiarni. I przyglądałam się zgromadzonym. Drugą parą oczu widziałam, jak jakiś starszy pan w jesionce spoglądał na zegarek w czarnej taksówce i poganiał taksówkarza, że nie zdąży, że się spóźni na pogrzeb córki, którą widział tylko raz, jak miała trzy lata.
A na tym pogrzebie sami mężczyźni byli. Żadnych kobiet w kościele. A na zdjęciu z czarną aksamitką byłam taka ładna, zupełnie jak nie ja. Uśmiechnięta. Dawno taka nie byłam.
Uśmiechałam się, bo już nie bolało. Bo już nie musiałam ćwiczyć z taśmą, już mi się nie blokowała szyja, a Iwonka nie martwiła się, że klatka piersiowa zastyga. Pomyślałam w tej trumnie, że będę już mogła czytać w takiej pozycji, jak chcę, jak mi się podoba: i na siedząco, i na brzuchu, i leżąc. I że już nie będę się budzić w nocy.

Kiedy wracałam z pracy, zmarznięta na kosć, zmęczona i pozbawiona energii całkowicie, zadzwonił mi w torbie telefon. Jak nie ja. Nie sięgnęłam nawet do torby. Ale znów dzwoni. Pomyślałam, ze może Mama. Wreszcie. Ale tak sama z siebie nie zadzwoni. Może babcia nie żyje. Sięgnęłam do torby. patrzę: moja chrzestna. Skrzywiłam się na ulicy Spacerowej, niedaleko Łazienek. Widziałam się z nią wczoraj i jedyne pytanie, które mi zadała, brzmiało: "a na filmie "Smoleńsk" w kinie byłaś?".
Odebrałam.
- No i co? Jesteś chora?
- W jakim sensie pytasz, ciociu?
- No czyśmy cię nie zarazili, ciekawa jestem.
Bo dnia poprzedniego zaprosiła mnie ochoczo do swojej wnuczki, której kończy się grypa, o czym ja nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, ze mojej chrzestnej koncertowo rozwija się przeziębienie. oraz nie wiedziałam, że córka mojej chrzestnej ma właśnie pierwszy dzień grypy i nie jest w stanie sama wypakować torby po powrocie z pracy, taką ma gorączkę. To naprawdę wymarzone środowisko dla kogoś, kto jest leczony infliksimabem i ma skasowaną odporność na pół roku do przodu i cztery lata w tył. A moja chrzestna przecież wie, jaką mam chorobę i na czym polega moje schorzenie. Tylko wciąż utrzymuje, ze sobie coś wymyśliłam, bo przecież "na buzi względnie wyglądasz".
- Proszę, żeby ciocia sprawdziła to za dwa dni, bo mniej więcej przez tyle czasu rozwija się infekcja. 
- Jak zawsze histeryzujesz. Nie będę do ciebie wydzwaniać. Dzisiaj tylko, żebym nie miała wyrzutów sumienia. Albo żebyś nie miała pretensji, jakobyśmy cię może zarazili, bo ty tak potrafisz.
Życzyłam jej dobrego wieczoru, choć tak naprawdę czkawki szesnastogodzinnej.

Sprawdzam, kto dzwonił wcześniej. J. Dzwonił J., a ja nie odebrałam. Nie wyczułam, że to może być On. Drżą mi ręcę z wyrzutów sumienia, z nieczujności.
Oddzwaniam.
- To ja. Chciałem cię przeprosić. Że się nie odzywam. Że cię tak zaniedbałem. Ale jakoś od powrotu mam tak, że jestem w dupie. Nieustannie jestem w dupie. Niczego nie potrafię zaplanować, rozłożyć w czasie, wszystko mi się obsuwa. Jestem niezorganizowany. I ciebie, akurat ciebie, spuszczam na drzewo. Przegrałem.
Słyszę, jak turla się w samopałowaniu. Jestem zdumiona, bo to ja byłam mistrzynią we wgnieceniu samej siebie w ziemię. Postanowiłam przez chwilę nie reagować, a potem rozwrzeszczały się moje trzewia.
- Może nie jestem w moich działaniach tak widoczna jak Ty, ale wykonuję ten sam zawód. A sam mnie uczyłeś, że to jak brodzenie w kanałach. W odchodach. I w kloace. Więc rozumiem, nie musisz przepraszać. Martwię się tylko o Twoje zdrowie. A inna rzecz jest taka, że nie umawialiśmy się na produkcyjniak. To nie jest produkcyjniak, bo nie jestem pracownicą organizacji pozarządowej. A Ty nie pracujesz dla Głosu Pragi. Oboje musimy być w dobrej formie.
Cisza. Myślałam, że uznał, że się mądrzę i się rozłączył. Nie.
- Bałem się, że to też rozumiesz. 
Też zamilkłam. Potem usłyszałam, że nie idzie mu fotografowanie. Że ojcem jest takim sobie. Że ma wyrzuty sumienia, że czekam. I na koniec:
- A oprócz tego myślę, że nie jestem gotowy spotkać się z tobą. I jeszcze milczałem tak długo.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wzięłam dwa oddechy, jak Bogna kazała. I mój środek odpowiedział:
- Od Ciebie nawet cisza jest cenna.
Cicho, cicho. Szumią Aleje Ujazdowskie. Zakasłał.
- No mówiłem, nie jestem gotowy, żeby się z tobą spotkać.
- Chory jesteś? - odpaliłam.
- Już chyba nie. Sumamed biorę.
- Dużo pij. To świństwo. A za trzy tygodnie daj się ukłuć w żyłę i sprawdź ASO. Jak uznasz to za babskie gadanie, to proszę, tylko pij. Dużo pij.
- Nie zasłużyłaś na to.
Nie mam krtani. Rozmyły się samochody na Ujazdowie. Dźwięków tez nie ma. Zapachniało mi pomarańczami.
- Będę już kończył. Zadzwonię. Zobaczysz.

Kilka dni temu zadzwonił Tata Ludzieńków i zupełnie bez pardonu zapytał: "Kasiu, ty żyjesz? Bo tak dawno nie rozmawialiśmy, że pomyślałem, że może śmierć cię już zabrała". Poprosiłam, żeby mi powiedział, gdzie by mnie poniosła, jego zdaniem. Lubię artystów za to, że nigdy nie owijają w bawełnę. I właśnie tata Ludzieńków powiedział: "a wiesz, wydaje mi się, że mogłaby cię zabrać w góry, bo pewnie dawno nie byłaś. Na jakieś hale wysoko. I byś sobie siedziała na słońcu, na kocu z gwiazd". Tak powiedział.

Nie boję się śmierci. Boję się życia.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Eustachy i zabawy w grobie

Nie, nie zwariowałam. Nie, nie widzę białych myszek. Widzę tylko rozpadającą się Eugenię i wielkiego, czarnego psa o imieniu Eustachy. A dziś u Bogny dowiedziałam się, że możliwym wentylem, który wypuścił Eustachego z klatki, jest kontakt z Kostkiem. Bo kiedy otwieramy się na wchłanianie i przyjmowanie od dzieci, otwieramy też to, co chcieliśmy do tej pory trzymać w zamknięciu. Wszystko wskazuje na to, ze ja w zamknięciu trzymałam Eustachego. Swoją drogą, ładnie ma na imię. A z greckiego oznacza "kwitnący", "płodny", co w połączeniu z greckim znaczeniem mojego imienia tworzy duet iście ambiwalentny.
"Jestem mniej więcej na tym poziomie rozwoju, co Kostek" - dodałam sobie z dumą dziś u Bogny, na co Bogna Wszechmogąca zastrzygła uszami i rozjaśniła oblicze. Bo chyba sama sobie komplement powiedziałam, choć w zamyśle chciałam sobie snadnie przyłożyć.


W niedzielę przed południem spacerowałam po Ceglanej i w ogóle po Starych Bałutach, zachodząc w głowę, jak to możliwe, że tam się wychowałam i że uchowało się takie miejsce, które przypomina białoruskie bezkresy ze szkieletami bud handlowych. Nie było nikogo. Dosłownie nikogo. Wszyscy odsypiali sobotnie pijaństwo, dopiero około 11 wyszli klinować do pobliskiej Biedry i Żabki. Na drutach kolczastych naprzeciwkomojego dawnego okna zawisł gołąb, który się w te druty wplątał, nikt go nie uratował, więc zawisł, martwy i dyndał ze skrzydłem jednym odwiniętym i głową wystawioną na wiatr. Dwadzieścia metrów dalej znalazłam na ścianie kamienicy napis "Ratuj się", jakby było można. A wszędzie gruchające gołębie z oderwanymi palcami, nogami, poharatanymi skrzydłami. Śmieci, kartony, wspomnienia handlowej soboty. Niedopite butelki, zgniecione puszki, obierki po warzywach na potrawkę. Nędza, smutek i porażające szare okna. Choć na jednym znalazłam wściekły kolorowy wiatraczek wetknięty w donicę z dawno odumarłym kwiatem. Co jest takiego w tych krajobrazach biedy i nędzy, że mnie tak tam ciągnie i tak głęboko tam oddycham? Coś mi się wydaje, że niebawem się tego dowiem, czy mi się to podoba, czy nie. Bo Bogna dzisiaj mi powiedziała (omamo, jaki miała piękny blezer) "pani Kasiu, bo długo się już spotykamy, ale pani dzieciństwa to nawet nie tknęłyśmy".


No i co, bałucka buło? Zdziwiłaś się? Bo przychodziło coś tam, mrugało zza choroby, ale Eustachy pojawił się nie bez powodu. Jest uosobieniem lęków z dzieciństwa, których nie zaklęłam w potwora pod tapczanem, bo takie się oswaja z rodzicami. A ja nie miałam tychże.
Moje lęki z dzieciństwa lokują się w jakiejś przestrzeni niedookreślonej, a raczej gdybym miała je nazywać, byłyby potwornością wojny, o której słyszałam o każdej porze dnia i nocy od Babci albo sferą zdarzeń nie do pojęcia dla dziecka (aborcje, rozwody, zdrady i mezalianse). To tak je zepchnęłam? Tak po prostu? I co? I teraz dorosła Kasia i Kasia niedorosła mają razem zaglądać pod łóżko i mówić: "chodź do nas, Eustachy. Opowiedz nam o sobie i daj się sobie przyjrzeć. Nie, nie dysz, po prostu się pokaż". A ja mam wziąć za rękę małą Kasię i pozwolić się ściskać ze strachu, jednocześnie jej tłumacząc: "nie, nie ugryzie, to to, z czego jest zbudowany, jest twoje".

Z Babcią się widziałam. Zapada się w sobie. Sto sześćdziesiąt razy wręczała mi plastikowy kubeczek, który służył do przechowywania szczoteczek do zębów lata świetlne temu. Zżółkł już i zaszedł kamieniem. Ciekawe, skąd go Mama wyciągnęła. Ale przecież Mama jest mistrzynią chomikowania i składowania przedmiotów wszelakich. To tylko ja gubię piloty od telewizora, tak rzadko go włączam.
A, no i Babcia mówi, że da mi ten kubeczek na pamiątkę, bo jest na nim czerwone serduszko. Nakleiłam je, kiedy miałam fazę naklejania serduszek na wszystko. Babcia mówi, że serce, że symbol, że będę ją pamiętać, bo ona już dzisiaj umrze.
- Babciu, a co ja będę z tym kubeczkiem robić?
- No jak to: co? - obruszyła się Babcia. - Będziesz się nim bawić w grobie. 
No przecież.

W przypływie nie wiadomo czego MamAsi w sobotę zadałam nagle pytanie, nie oddychając:
- MamAsiu, a gdybym chciała adoptować dziecko, nie mając męża, to jakie mam szanse?
I za tę szczerość nieoceniającą, bezbrzeżną i profesjonalną, podaną głosem konkretnym, choć nadal ciepłym, jestem jej bezwzględnie do śmierci wdzięczna:

- Z twoim stanem zdrowia? Szczerze powiem: małe.

Kiedy usłyszałam w sobie łoskot walącego się budynku, pospieszyła z komentarzem do przepisów kodeksu:
- Ale to nie jest niemożliwe. Szczególnie gdybyś rozważyła adopcję dziecka starszego niż niemowlę. Byłoby ci łatwiej. To trudna decyzja, ale wiem, że być sobie poradziła.

 Ja nie wiem. Ale miło, że ktoś w ogóle w kategoriach możliwości o mnie pomyślał.

A, i Łukasz dzisiaj potwierdził mi to, co Afgańska Siostra powiedziała: że jestem kobieca. To znaczy wyglądam kobieco. Oj, no jakoś tak. Coś o kobiecości.
Nie przeraziłam się, nie spięłam łydek do skoku czy ucieczki. Jak to mówi Bogna: z zaciekawieniem przyjrzałam się temu, co usłyszałam. A potem spojrzałam w lustro, żeby zweryfikować te dane z rynku. Opinie, jak by to miłościwie nam panująca partia określiła.
Stare, spłowiałe dżinsy, szaro-biała bluza z kapturem z napisem "Beauty Bałuty: tu wszystko się zaczęło". I skarpetki z jamnikami.

Jak w mordę dał, racja.

czwartek, 3 listopada 2016

O-ooo

Bardzo długo uciekałam przed stwierdzeniem, że jest.

Krzątałam się wokół, polerowałam blaty, wyrzucałam stare gazety, czytając po kilka razy wywiady z Zygmuntem Baumanem o tym, że w życiu trzeba się trudzić. A szczęście to satysfakcja z pokonywania przeciwności losu, a nie żaden nieustanny uśmiech.
Przyjęłam wczoraj Ulę, przez chwilę było we mnie jaśniej. Luba upodobała sobie miejsce pod kaloryferem, choć Ula zapewniała, że pies się u mnie czuje dobrze. Dostałam Moleskine'a z inicjałami Szymborskiej - skąd Ula wiedziała, że w Krakowie kupiłam na prezent wszystkim, tylko nie sobie?
I cieszyłam się, że smakuje jej zielona herbata z jaśminem i liofilizowanymi truskawkami, które wrzuciłam do imbryczka od Mamy Ali.
Nawet podłogę umyłam. Myślałam, że to przejaw mojej dojrzałości. Że taka się że mnie pani domu zrobiła. Perfekcyjna.
Nie.
Umyłam ją z rozpaczy.

Z tego samego powodu ciągle mnie coś wewnętrznie popędza, żeby chodzić, robić, przestawiać, choć jestem coraz bardziej zmęczona, wyssana, wyschła na wiór, ale nad ranem chlusta ze mnie mętna woda pełna zgniłych liści, jak z zalanej Pandy. Wyobrażam sobie, że ta ilość wody ogromnieje, jakby ktoś odkręcił kurek. Robi się coraz bardziej mętna, jak z kanałów u Wajdy.

Pudła kupiłam jasne, kartonowe, żeby fiszki z hiszpańskiego, pozostałości po niedojedzonej czekoladzie i wycinki gazet nie fruwały pomiędzy książkami. Taka byłam z siebie dumna, że jasne pudła kupiłam. Nie ciemne, jak większość swetrów w moich szafach.
Biorę maksymalną dawkę witaminy D, jak kazał Doktor Majkel. Już wiem, po co. Żeby wytworzyć choć śladowe ilości serotoniny. Z tego samego powodu, wracając od Kostka, Agi i Marcina, kupiłam Milkę, choć jej nie znoszę. Żeby zatrzymać, przedłużyć ten czas, kiedy jest we mnie jakieś światło. Mój Boże, jakim genialnym dziełem jest człowiek. Sam w sobie próbuje wytworzyć antytoksynę.
Jem, choć nie czuję smaku, bo wiem, że jeść trzeba. I dzisiaj peeling sobie zrobiłam, bo ciało trzeba szanować. W końcu to nasze narzędzie, moralnie obojętne, nasz nośnik. I przyjmuje na sobie razy, kiedy psychika cierpienia się wypiera. Niewinne, niewinne ludzkie ciało, od wieków niezmienne, bolesne, z chrzęszczącymi kośćmi, rozciągliwymi stawami, jak Bóg da.

Nic się nie zmieniło.
Przybyło tylko ludzi,
obok starych przewinień zjawiły się nowe,
rzeczywiste, wmówione, chwilowe i żadne,
ale krzyk, jakim ciało za nie odpowiada,
był, jest i będzie krzykiem niewinności,
podług odwiecznej skali i rejestru.

Nic się nie zmieniło.
Chyba tylko maniery, ceremonie, tańce.
Ruch rąk osłaniających głowę
pozostał jednak ten sam.
Ciało się wije, szarpie i wyrywa,
ścięte z nóg pada, podkurcza kolana,
sinieje, puchnie, ślini się i broczy.

Dziś miałam widzieć się z J, ale czułam gdzieś podskórnie, że to do skutku nie dojdzie. Zadzwonił, przepraszając, a głos miał taki, że aż wstrzymałam powietrze. Taki zmęczony. Kiedy zapytałam, czy orzeł wylądował, odpisał, że "pyskiem w ziemię". Jak ja znam ten stan.
I tak kołysałam w sobie ten jego wysoki, czuły, chłopięcy głos i tak mi było przykro, że jest taki sterany, że śpi po trzy godziny. Tak bym chciała mu ulżyć, M się zająć, odebrać ją ze szkoły i z nią porysować. Ciekawe, czy umiem. Może by mnie nauczyła. 
Ale w pierwszych słowach nie skarżył się, tylko zapytał, ściszonym głosem: "jak się czujesz?" I wiem, że naprawdę był ciekaw odpowiedzi. Nie zapytał po to, żeby uspokoić sumienie. Nie zapytał dlatego, że tak wypada. Z trudem mu to przyszło, ale zapytał naprawdę. Zrobił to, czego od ponad miesiąca nie zrobiła moja Mama.
Chciałam odpowiedzieć to, co zawsze: "wyśmienicie". Przypomniała mi się Bogna: proszę powiedzieć, jak się pani czuje naprawdę, pani Kasiu. Wzięłam oddech, opuściłam ramiona i powiedziałam:
- Byłam smutna, ale jak zadzwoniłeś, jest inaczej. Jest we mnie inne światło.
J, sobie tylko znanym sposobem na przekłucie każdego balonu, śmiejąc się ostatkiem jetlagowych sił, odpowiedział:
- Czuję się teraz jak przedstawiciel firmy Osram.
Rozsypały się we mnie kolorowe koraliki śmiechu. Król Karol mi je na szyi powiesił, pojaśniały, zagrzechotały na moich obojczykach.

Przecież ja wiem, że jak "ogarnie kuwetę", to się zobaczymy. Będę wesoła, będę kręcić bekę z tego, że dzisiejszy dzień sponsoruje ból barku, a wczoraj miałam wrażenie, że moje lewe kolano spaceruje po Pasażu Wiecha. Samo, oddzielnie ode mnie. Będziemy się śmiać, pić kawę - ja czarną albo tę z mlekiem bez laktozy, a J będzie opowiadał o najnowszych badaniach o otyłości wśród dzieci i o tym, że w szkolnych sklepikach jednak wygrały drożdżówki. A potem opowie, co w wojsku - że niezmienna głupizna i jak to możliwe, że to w ogóle działa. I o Arizonie i o tym, że Amerykanie przerabiają to, co Polacy już wyćwiczyli. I nie wystraszę nikogo, choć powiem, że boli też strach. I ból to też odległość pomiędzy poszczególnymi złymi wiadomościami z Instytutu. Że jak się boisz, to boli cię cały człowiek. Znasz to, J?
Będzie patrzył na mnie taki skupiony, tak profesjonalnie i nieruchomo, bez mrugnięcia nawet i tylko najwyższym wysiłkiem zauważę, że cały jego środek zastygł, ale nieznacznie drży. A potem powie coś, co dopiero po powrocie do domu odczytam jako komplement z najwyższej półki, bo nie wystarczy mi IQ, żeby w czasie rzeczywistym reagować.
Ale to dopiero za jakiś czas. Nie wiem, jaki. Nie wiem, czy doczekam. I w jakim stanie skupienia.
 
Rozpaczliwie przywołuję w sobie obraz Kostka, który zasnął na moim brzuchu. Miał taką ciepłą główkę. Pachniał tak słodko, ciepłem. Pod kocykiem położyłam mu ręce na brzuszku, a on swoją malutką rączką chwycił mnie za nadgarstek. Uśmiechał się do mnie. Karmiłam go tartym jabłuszkiem i marchewką i byłam z siebie taka dumna. Takie to było przyjemne. Że mi zaufał.
Pierwszego listopada myślałam tylko o Leśmianie i Szymborskiej. I Barańczaku, bo język tak go słuchał. Nie każdy naród ma szczęście mieć swojego Barańczaka.
Przypominałam sobie jeszcze rozmowę z Miłoszem: o tym, że człowiek nie może sobie odmawiać radości płynącej z tego, że kogoś kocha i że ktoś go kocha. I o tym, że pełnię czuje się wtedy, kiedy budzimy się przy najbliższej nam osobie.
A przecież ja Tacie Miłoszowi powiedziałam, że J jest mi bardzo bliski, nie mówiłam o tym, że kiedykolwiek do głowy by mi przyszło razem się budzić. Albo razem smucić. 

Już dwa razy wrócił do mnie sen na jawie, albo jakaś mara. Taka prawdziwa, taka przejmująca, jak obraz kościotrupa śpiącego na kobiecie, jak w pracy Mariny Abramović. Tylko że leżałam na boku. Próbowałam zasnąć. A może już spałam. Przyszła Eugenia. Położyła się obok i przytuliła się do mnie. Głaskałam ją po chudej, suchej, rozpadającej się ręce, bacząc, żeby więcej ciała niż planowano z niej nie odpadło. Przecież ją to boli. I mówiłam do niej tak czule, tak delikatnie, że już dobrze, że pośpimy, przyśnią nam się świeże truskawki i to, że możemy je jeść. I kubek świeżego mleka, takiego od krowy, jeszcze ciepłego, którego teraz nie możemy pić. I pójdziemy przez zboże w Gorcach, gdzie cisza i ptaki, gdzie pszenica jasna taka, chrzęszcząca.
I że zajrzymy w krzaki dzikiej róży i będziemy wąchać te leśne zagajniki, popatrzy na nas sarna.
Opowiadam jej, jak z Babcią zbierałam jagody. I że Babcia śmiała się, że szukam ich wysoko, na drzewach, a one przecież w poszyciu, tuż pod moimi nogami. I w chusteczce z materiału w paski podaje mi zerwane jeżyny, a ja nadal patrzę na drzewa, chojaki wysokie, wdycham głęboko świeże leśne powietrze, jak Babcia każe. Bo gruźlicy dzięki temu nie będzie. 
Opowiadałam o tym Eugenii, zaśpiewałam jej kołysankę Anny Marii Jopek, głaskałam, kołysałam. I kiedy już myślałam, że takie w siebie wtulone zaśniemy, Eugenia owinęła mi się wokół pasa. I nagle, z rykiem i warczeniem piekielnym wbiła mi się w lewe biodro, zaczęła szarpać miednicę, bezlitośnie, na strzępy, mieląc między zębami drzazgi kości i włókna ścięgien. Próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam. Brakowało mi powietrza. Jak to we śnie. W końcu zasłonę snu rozdałam krzykiem strasznym, krzykiem opuszczonego małego dziecka, a w bezdesygnaciu nocnego skowytu rozpoznałam słowo "Tato!"
I kiedy o 2 w nocy do mnie dotarło, co krzyknęłam, zwinęłam się w kłębek jak wiewiórka i płakałam, obejmując się ramionami.

Zbieram wypadające mi coraz tłumniej włosy. Skupiam się na polerowaniu kubków, żeby nie było zacieków. Wymieniam ściereczki kuchenne na suche, ręczniki do rąk na świeże, sprawdzam, czy w lodówce nic się nie popsuło. Czyszczę wilgotnymi jednorazowymi chusteczkami powierzchnię mebli, biurko przecierałam dzisiaj trzy razy. Staram się słuchać tylko energetyzujących piosenek, choć w Trójce Trójki coraz mniej. Przypominam sobie, jak w Krakowie w sobotę wiało niemiłosiernie, ale na Rynku kupiłam piękny bukiecik, żeby zanieść na stoisko do Uli i do pani Natalii. Przypominam sobie wietrzny hejnał, kołujące na Grodzkiej liście, chrzęszczące przy Placu Wszystkich Świętych opiłki piasku pod nogami. I to niebo, takie potężne, kiedy stałam na kładce przy przystanku Stella Sawickiego i widziałam, jak nad elektrociepłownią zbiera się w kłęby smog. Nie, Kasiu, nie tylko smog był. Pamiętasz, jak spod tych gęstych chmur wystrzeliło słońce? Niespodziewane. A jednak. Pamiętasz przecież.
I pan K. nie spojrzał na ciebie po raz pierwszy jak na zatęchły zmywak. I powiedział, że szanuje bałuciarzy, chociaż nie wyglądam. A ja się zastanawiałam, czy to komplement, że nie wyglądam.
No tak, tak, miałam również swoje osiągnięcia. Bo i czemu nie podeptać nieskazitelnych butów sekretarzowi Wisławy Szymborskiej? Nie masz wyrzutów sumienia? No i słusznie, bo i dlaczegóż miałabyś mieć?
Te okładki, ten zapach papieru, świeżej farby drukarskiej, zakładki, misie na Floriańskiej, mięciutkie, z jasnego pluszu, zapach kawy na Brackiej, kołacze z lukrem, dzieci, dzieci książkami zachwycone, pop-upy otwierające, podpisy, autografy, radość, że tyle piękna się w Polsce wydaje, że chciał ze mną słowo zamienić, że przeszła ze mną na ty, zmieściłam się do autobusu, zdążyłam, Ania i Adrian z książki się ucieszą, ach, jak się ucieszą, Świetlicki, Świetlicki przy Poczcie Głównej spaceruje, nad Małym Rynkiem cisza, precle tylko sprzedają z solą morską, na Szpitalnej szyld zdejmuje jakiś pan i pogwizduje wesoło, chociaż wiatr mało mu z głowy czapki nie zedrze, liście, liście kołują obok hotelu Andel's, te dzieci w Piwnicy pod Baranami takie rumiane, patrzą na akwarele Alice Millani, na Szymborską, wieńce, wianuszki, bukieciki, żółto-brązowe Planty w wilgoci zanurzone, "fajny tekst, ej serio, cały przeczytałem!", e tam, ręka marznie, powiem Łukaszowi, szybko, teraz, ucieszy się, Tymkowi powie, milczą kamienne figury przy kościele na Grodzkiej, ale jakiś chłopak gra na akordeonie, J pewnie tędy chodził, też to widział, ba, Modrzejewska się tędy przechadzała, Kostek wspina się po bluzie Marcina, prostuje się, zadowolony z siebie, rozciera na blacie kawałki marchewki, Ula chwali ciasto i konfitury od Mamy Alicji, śmiejemy się w kinie na "Bocianach", pan Janek wymienia mi żarówkę w plafonie, mówi, co zrobić, żeby wodę z Pandy odciągnąć, uśmiecha się i mówi, że "ty naszy dziewczynje to męża znajdzijemy" - zaciąga, macha grabiami, a liście wiatr mu roztrąca i cała robota na nic.

Przed moim oknem na nagich gałęziach choinka z czarnych, milczących kruków. 

Już nie. Trzeba to teraz stwierdzić. Nie widzę powodów, żeby negować fakty.
Siedzi teraz obok biurka. Kudłaty, czarny, wielki. Eugenia się go boi, poszła do drugiego pokoju, siedzi na półce - tam, gdzie Sołżenicyn i Kundera.
Sapie nade mną. Czasem przygotowuje się do skoku. Takie mam wrażenie. Ale jest tak przeraźliwie cichy. Nie czuję go tak, jak Eugenii. Nie chcę go. Nie ma tu na nas troje miejsca. Czarny zwierz. 


On tu jest.
Ma na imię Eustachy.

poniedziałek, 24 października 2016

O czym nie mówię, kiedy mówię o Bólu

Pieczołowicie przygotowuję się do rozmowy z J. Od kilku dni porządkuję wszystkie zebrane artykuły, informacje, przewalam blog, podsumowuję przemyślenia. Przypominam sobie. Zbieram na kupkę. Formuję w jakiś kształt.
Bo przecież wywiad ma być misyjny. Mam być przedmiotem i narzędziem do komunikowania o tym, że chroniczny ból jest zagadnieniem dużo poważniejszym niż się pozornie wydaje. A dodatkowo w kulturze wypartym, zgnębionym. "Zabij ból" - krzyczą bilboardy Ibuprofenu. Tak, zniszcz, stłamś, zabij, zniwecz, rozbrój, pozbaw władzy nad sobą. Stwórz pozory, że to ty całkowicie kierujesz swoim życiem. Mam również powiedzieć o tym, że w chorobach autoimmunologicznych niezbędna jest nie tylko fachowa i regularna pomoc lekarska, ale nade wszystko takie społeczne ukonstytuowanie przestrzeni, żeby chory mógł w miarę normalnie funkcjonować. Przy czym słowa "Normalnie" nawet WHO nie jest w stanie zdefiniować precyzyjnie. Bo, jak powiedziała Bogna, język jest najmniej efektywnym narzędziem komunikacji, ale powszechnie przyjętym.
Więc mam być przedmiotem, ale też częściowo podmiotem. Mam być milijon - opowiedzieć o Bólu, opowiadając jednocześnie o sytuacji osób niepełnosprawnych i skazanych na chroniczne cierpienie, powolne, przedłużane humanitarnie konanie, wyrok w zawiasach. Nieunikniony. A przy tym zachować podmiotowość, czyli powiedzieć, jak moje życie Ból zmienił, jak ubogacił, poszerzył, sfałdował. I jak pozwolił dojść do wniosku, że Ból nie jest tożsamy z cierpieniem. A nazywanie słabości wcale nie oznacza jej lokalizacji i dotknięcia, tylko przeciwnie: samoosłabianie.

Ale jest też coś, czego powiedzieć nie mogę. Bo to jest właśnie najbardziej moje. Długa lista to będzie. Nie mogę nikogo straszyć. Przecież Ból ludzie znoszą różnie. A przeważnie się go boją.
Nie wolno mi powiedzieć na przykład o tym, o co już przez telefon zapytał mnie J. Do kogo mam pretensje, kiedy mnie boli? Bo kiedy on cierpi i cierpi M., nawzajem zadają sobie ból, przez co go pomniejszają, niwelują. "A ty? Przecież jak ciebie boli wszystko, to na kogo ten ból przerzucasz, Kasiu?" - zapytał czule, tak, że aż coś we mnie zaskowytało i złapałam sie brzegu mojego białego biurka.
Otóż, Drogi, Kochany, Niedosiężny J., nie ma nikogo takiego. To znaczy jest, ale to wytwór mojej wyobraźni. Trochę projekcja mnie samej. Tylko że jeśli Eugenia ode mnie dostanie razy za Ból, natychmiast mi odda. Tak, że popamiętam. Będę się czołgać, jęczeć, skowyczeć, płakać w głos, wołać nieobecnych Rodziców, Babunię, która już nigdy nie zrobi mi drożdżowego ciasta, wołać Krzysia Millera, Prababcię Mariannę, Dziadka Felusia i Wszystkich Świętych.
Albowiem pałując Eugenię, pałuję siebie. Wzmacniam Ból. Powiększam.
A zatem:

należy zgodzić się
pochylić łagodnie głowę
nie załamywać rąk
posługiwać się cierpieniem w miarę łagodnie
jak protezą
bez fałszywego wstydu
ale także bez pychy

nie wywijać kikutem
nad głowami innych
nie stukać białą laską
w okna sytych

pić wyciąg gorzkich ziół
ale nie do dna
zostawić przezornie
parę łyków na przyszłość

Ale nie wtedy jest najtrudniej, kiedy idę do pracy i wykonuję szereg znienawidzonych czynności i obcuję z ludźmi, których od jakiegoś czasu lubić się nie da. Nie wtedy, kiedy moja Mama od ponad miesiąca milczy tylko dlatego, że spaliła jej się w piekarniku dynia - i uznała, że to moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Nie wtedy, kiedy walczą we mnie dwa głosy: "jesteś najgorszą ciocią na świecie, bo nie odwiedzasz Kostka" z drugim: "to nie twoja wina, że jesteś chora, a to, że do Kostka nie idziesz z katarem, to wyraz twojej odpowiedzialności społecznej". Nie wtedy, kiedy pan Janek z dołu mówi: "chłopa by sobie panienka jakiego przygarnęła", a ja myślę o tym, że od trzech tygodni nie mam światła w przedpokoju, bo wypaliła się żarówka, a ja boję się sama rozkręcać kostkę przy lampie w obawie o zwarcie. Ani nie wtedy, kiedy po raz kolejny mam wyrzuty sumienia, że nie spotkałam się z Ulą Księgarką, z Miłoszem, z Toot, nie pojechałam do Afgańskiej Siostry, nie mogę pomóc Łukaszowi; ani wtedy, kiedy zza szyby spoglądają na mnie krwistoczerwone szpilki, których nigdy nie założę. Ani też wtedy, kiedy Iwonka mówi: "musisz z Eugenią coś zrobić, bo ona nie może być przy tobie wiecznie, najlepiej ją zabić". Ani wtedy, kiedy Mama Ala daje mi słoik najlepszych powideł śliwkowych, robionych tylko z myślą o mnie: bez grama cukru, tylko z cynamonem i goździkami, bo dobre na stawy, immunologię i przemianę materii, a ja myślę o tej cholernej spalonej w piekarniku dyni.
Nie, nie wtedy, kiedy po Parku Skaryszewskim chodzę na raty, na przystanki, bo nie mam siły. Nie wtedy, kiedy jakiś chłopak patrzy na mnie w tramwaju, a ja odwracam głowę. I nie wtedy, kiedy zamiast zajmować się książkami, szukam durnych danych o rynku FMCG, znoszę bekanie szefa tuż nad moją głową, a przy tym lewą rękę trzymam na nowym tłumaczeniu Bułhakowa. Nie wtedy, kiedy zabraknie bezglutenowego chleba. Ani nie wtedy, kiedy Ciocia z Ursynowa ma do mnie pretensje, że w Hali Koszyki nie ma warzywniaka z prawdziwego zdarzenia, a Siostra mojej Babci ma wyrzuty, że była wojna i ona sama pochowała oboje Rodziców. I wrzeszczy przy tym: "taaaak, dowiedz się, jaka to rodzina, niewdzięczna, parszywa i dwulicowa", kompletnie nie zastanawiając się nad tym, że mówi też o sobie. I nawet nie wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że cmentarze w Dobrem i Jadowie, gdzie spoczywają moi Pradziadkowie, to miejsce masowego pochówku Żydów, a we mnie wtedy śpiewa jakieś dziecko tęskną, rozdzierającą piosenkę.  

Najtrudniej jest, kiedy słyszę chrzęst moich drzwi odziedziczonych szczęśliwie po poprzednim właścicielu, bo mnie w życiu nie byłoby stać na takie. Ten cyk zamka. Zamknęłam. Odcięłam się. I teraz zaczyna się mordercze tango z podchodami.
Bo dwa tygodnie temu choroba pokazała mi, że

Wszystkie próby oddalenia
tak zwanego kielicha goryczy –
przez refleksję
opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów
głęboki oddech
religię –
zawiodły

Jeśli partia rządząca sobie tego zażyczy, stracę dostęp do leczenia biologicznego. Ból będzie zatem moją codziennością. I owszem, tak, są metody. Oddychanie, przemalowywanie Bólu, rozmowy i tulenie Eugenii. Ale jest też zupełnie przyziemna, fizjologiczna część całego przedstawienia. A przecież mózg nie tylko wysyła cudowne znaki, a organizm nie tylko produkuje cud-związki, które  poprawiają nam humor, wzmacniają serce albo przygotowują do ucieczki. Mózg będzie gotów wytworzyć również substancję, która może pomóc nam się zabić.


Miłość się nie wyczerpuje, ale się męczy. Ci najsilniejsi też się z czasem męczą. Bo to normalne, bo to oczywiste, że organizm, psychika - też się kiedyś zużyją, zatrą, jak silnik; albo zerwą jak łańcuch w rowerze. Tylko że miłość czasem wiąże się z przyjmowaniem. Jakimś tankowaniem pomiędzy stacjami. A ja ciągle muszę szukać w sobie. Na oparach jechać. Na jałowym biegu.

Bo znów przyjdę do pustego domu, gdzie zupełnie niedorzecznie będę czyścić blat kuchenny, choć tego nienawidzę, a to jednak moje ciało tak się broni przed skowytem. Bo znów obsiądą mnie ciemne myśli jak biedronki azjatyckie, zatrzepoczą nade mną skrzydła ciem, runie we mnie wieża z kości słoniowej rzeźbiona w kruchej materii sztuki, tak łatwej do wykpienia, do obalenia, tak śmiesznej wobec agresywności niekoronkowego dziś świata. Niepasującej do gal tuzów marketingu i reklamy, strategicznego, sterylnego świata Excela, wymiany wizytówek i udawanej uprzejmości.
   
Nie dam rady, nie uniosę tego, że mam do Kostka trzy przystanki, ale nie mogę, bo katar, a poza tym: kim ja jestem dla niego?
Nie dam rady, choć tak czekam na szczęśliwe rozwiązanie Ani. I wiem, ze będzie taką Matką, jakiej nie widział świat. Taką ciepłą, mądrą, dobrą, wyrozumiałą, obecną, nie z tego świata, z nieba prosto. I boję się, że mogę tego nie zobaczyć. Z różnych powodów. Ot, chociażby z powodu wprowadzenia wiz. Ewentualnego cofnięcia paszportów, bo po tym, co się w kraju dzieje, spodziewam się już wszystkiego.

A więc: kiedy mówię o Bólu, nie mówię o tym, jak bardzo męczą mnie ludzie. W ogóle. Że szarpie mną, bo mnie do nich ciągnie, ale szarpie mnie też z drugiej strony poczucie, że dobrze, że jestem tu, gdzie jestem. I że obok mnie nie ma nikogo, bo wtedy nikogo w dół nie ciągnę.
I kiedy mówię o Bólu, nie mówię też o rozpaczy. O czarnej dziurze beznadziei, strachu, atawizmów, skulenia w nocy jak małe, zaszczute zwierzątko, które dostało się we wnyki i broczy.
Nie mówię też o tym, że od dwóch tygodni budzę się o 2 w nocy i leżę nieruchomo z otwartymi oczami do 5, nasłuchując pijanych powrotów, domowych awantur albo dojmującej ciszy, w której tłucze się moje zmęczone serce.
Nie mówię też o tym, że mam wrażenie płynięcia w ścianę, jak ten emotikon Messengera, który czołem opiera się o ścianę i wydaje mu się, że płynie. Właśnie. Wydaje mu się.
Kiedy mówię o Bólu, nie mówię też o tym, jak jestem już zmęczona. Wszystkim. Wstawaniem o 4.30. Drżeniem przed wlewem. Zaciskaniem zębów, kiedy w Instytucie niewprawna pielęgniarka albo ta niedospana fastryguje mi żyłę. Pogardą w oczach montera, który tytuł lekarza kupił na Bazarze Różyckiego. Ukrywaniem drżenia rąk, kiedy podpisuję zgodę na wlew. Podziękowaniami. Wszystkim. Po kolei.
Bieganiem, załatwianiem, pilnowaniem dat, pokonywaniem schodów, zacinających się wind, spóźnionych autobusów, przesuniętych przystanków. 
Uśmiechaniem się. Do cholery, z czego ja się cieszę? I dlaczego, do cholery, nie potrafię inaczej?! Udawaniem, że jest dobrze, kiedy dobrze nie jest. Tęsknotą, cholerną tęsknotą: za Mamą, za Babcią, za Ojcem, za Kropką, za Pio, za Toot, za nieruchomym spojrzeniem J., które mi mówi: "widzę cię i widzę, jak jesteśmy podobni - jestem tym tak zdumiony i przerażony, że pozwolisz, że odejdę"; za tym, żeby pobiec, nie myśląc o tym, ile to biodro będzie kosztować; powiedzeniem do kochanego, dobrego Pana Piotra: "a co mnie to, kurwa, obchodzi, że masz głupią żonę?!!!"
Tłumaczeniem się: chcę pracować z domu, bo mnie boli" zamiast powiedzieć: "nie mogę na wasze tępe mordy patrzeć, nie mogę waszego smrodu nieprzetrawionej wódy wąchać, bo mi się rzygać chce na wasz widok".
Udawaniem, że nie denerwuje mnie to, że Krysia umawia się ze mną na spacer, a zabiera Miodka i nie udaje mi się przez trzy godziny dokończyć ani jednego zdania, bo Miodek coś wyżera z Wisły albo wrzeszczy nieposkromienie na wszystko, co się rusza. 

Znoszeniem - wszystkiego, budowaniem odporności - po nic, czekaniem - na Godota, zaspokajaniem głodu - okruszynami wysypanymi niechcąco, nieuważnie, przez przypadek, łykiem - wody, pobieżnie oczyszczonej, wmawianiem sobie, że jednak jestem potrzebna - choć tylko fiskusowi, bo przecież świat sobie beze mnie radził i radzić będzie, rozumieniem wszystkich - skoro nikt sobie nie zadaje trudu, żeby naprawdę mnie zrozumieć, widzeniem wszystkiego tak ostro, wyraźnie, podczas gdy dla większości ludzi jestem jak rozchodząca się przed południem roztoczańska mgła - nieznaczna, niewidoczna. Potrzebna tylko od czasu do czasu. Bo książkę trzeba załatwić, gazetę przynieść, zakupy załatwić, serce złamane na moim obolałym ramieniu wypłakać, usłyszeć: "tak, jesteś super, jesteś śliczna, wyjątkowa", "tak, masz we mnie oparcie, choć sama ledwo stoję i trzymam się wiatru".  

Samą siebie cenzuruję. I mam zamiar ocenzurować. Bo nie można ludziom odbierać nadziei - szczególnie w sytuacji, kiedy dziennikarz rozmawia z dziennikarzem i ktoś im kiedyś nakładł do głowy, że ten zawód to misja. Że życie to misja. Że egzaltacja fałszuje rzeczywistość. I że zawsze trzeba godnie, z podniesioną głową, na wprost, jak człowiek, co idzie i jest wierny.

Gówno prawda.  


środa, 5 października 2016

Wszystko nie tak

Anything that can go wrong will go wrong.
I poszło. Wszystko, co możliwe, poszło dziś źle. Przynajmniej od rana.

Zapłakana, spuchnięta jak panda, obolała jak po pobiciu, na drżących nogach, w strugach lodowatego deszczu dojechałam pandą na zbawienny wlew.

Pierwsza niespodzianka: ośrodek leczenia biologicznego przeniesiony. Drepczę w strugach deszczu. Na domiar złego mam jeszcze tego dnia wizytę kontrolną, co oznacza badania krwi.
Miotam się cztery razy pomiędzy izbą przyjęć a budynkiem przychodni, do której zupełnie bez sensu przeniesiono ośrodek terapii biologicznej. Zupełnie bez sensu.
Co z tego, że lek biologiczny kasuje odporność. Hajda, niech pacjenci kulawi, na wózkach, z powykręcanymi stawami dygają. Podobnie Pani Mirka, która przemoczyła trzy pary butów, kursując wte i we wte ze skierowaniami, zleceniami, wynikami badań. Co chwilę owiewa mnie lodowaty wiatr, parasol nie nadąża. Zimno mi, choć mam na sobie softshell i bluzę na ciężkie mrozy.

Siedzę, czekam 40 minut - izba przyjęć jeszcze zamknięta, pracownicy dopiero się schodzą. Nawet Pani od Serca idzie. Ma nad wargą duże zimno. A na głowie komiczną czapkę w kolorze fuksji, którą nosiły dzieci z mojego rocznika w latach 90. do szkoły. Wszyscy wyglądali w nich jak Smerfy z Czernobyla. 

Pod izbą przyjęć na cały korytarz pielęgniarka, która specjalizuje się w głębokich wkłuciach dożylnych, potrafi lawirować między zrostami i przeprowadzić profesjonalną resuscytację - krzyczy, że została zwolniona. "Na izbie pani powiedzą więcej!"
Załamuję się. Tracę pod nogami grunt. Nie wiem, co będzie.

Na izbie nie chcą mówić więcej. Mówią, że szkoda gadać. Że dyrekcja powiedziała, że ta pielęgniarka jest niepotrzebna. Że nic się nie da zrobić. Krztuszę się ze złości na system. 

Przybywam wreszcie z naręczem kartek i skierowań do ośrodka leczenia, który mieści się w przychodni, wśród zainfekowanych pacjentów, pomiędzy nieustannie otwieranymi drzwiami. Teraz lekarz. Oczywiście, a jakże, monter UPC.
Wchodzę. Na szczęście jest rezydentka. Każdy ruch wyciska mi z oczu łzy. Już nie walczę.
Rezydentka przygląda mi się bacznie. Wiadomo - świeża. Jeszcze współczuje. Monter siedzi do mnie bokiem, z daleka. Czuję w sobie złość. Mam nierówny oddech, bo mnie boli. I jestem wściekła, że to znowu on. Jak taki człowiek może wykonywać zawód lekarza, do jasnej cholery?!
- Dlaczego pani płacze?
- Bo mnie boli.
- To można z bólu płakać? To zabawne.

Ach tak? Parodio człowieka. Czyli dzieckiem nigdy nie byłeś. Od razu urodziłeś się z dyplomem lekarza, usiany tą mnogością znamion na twarzy, świadczących o rozsianym wirusie HPV. Gratuluję. I trochę mi cię żal, że nie jest ci dana łaska łez.

- Jak to: boli panią? Aaaaa... no to mamy niespodziankę - zapierdala śpiewnie. To jedyny lek na polskim rynku, który działa na pani schorzenie. Jeśli ten nie działa, to nie ma dla pani ratunku - kończy śpiewnie jak Irena Kwiatkowska u Starszych Panów.

Ty skurwysynu, ty męcie ludzki, ty nietrybie pieprzony i skończony chamie. Czemu nie ma cię na Wiejskiej, tam byłbyś w doborowym towarzystwie!

- Proszę o receptę na dwa opakowania Diclo Duo, Gasec w dawce 20 mg i Mydocalm w dawce 50 mg.
- Diclo-co? - pyta monter.
- Diclo Duo.
- W jakiej dawce?
- Nie wiem, chyba jest jedna.
- Proszę pani, proszę mnie nie pouczać.
- Proszę pana, jestem pacjentką, skąd mam wiedzieć, jakie są dostępne dawki tego leku? Zawsze na hasło Diclo-Duo dostawałam jeden lek. Cztery blistry w opakowaniu po dziesięć tabletek każdy.
- No ale dawka?
Googlam. Jest.
- O, ten. Z wielbłądem na opakowaniu. Tu jest napisane 75 mg.
- A po co pani Mydocalm? Przecież w pani schorzeniu to w ogóle nie ma prawa działać?
- Poprzedni lekarze mi go przepisywali, brałam go na noc, żeby zasnąć i rozluźnić mięśnie.
- W tej chorobie to nic nie działa.
- A Gasec?
- A co to jest? - pyta mnie monter.
- Lek osłonowy.
Sprawdza w aplikacji dla lekarzy.
- No, Gastrocaps. O, dobrze, jest nierefundowany.
Chuju.

Uwalniam się wreszcie od niego, bada mnie pobieżnie. Debil - na izbie przyjęć miałam 37,3. Nie zajrzał mi nawet do gardła.

Wchodzę na badania. Siedzi zwolniona pielęgniarka. Przyucza pozostałe, jak się wkłuwać głęboko dożylnie. Ja pierdolę, czy ja jestem w szpitalu, czy w ochronce dla lemurów?
- Co się stało, czemu pani płacze?
- Bo mnie boli. I jeszcze dowiedziałam się, że pani straciła pracę. Jak tak można? Pielęgniarkę z takim doświadczeniem. Jakby Was było tak dużo.
W pewnym momencie zwolniona pielęgniarka kopie mnie w nogę. Nie wiem, o co jej chodzi. Wkłuwa się ta z przychodni. Mówię jej, gdzie mam zrost. Chociaż sama powinna to wyczuć. Lewa ręka. Wkłuła się. Krew nie leci. Centralnie w zrost. Kręci igłą w żyle. No nie leci. Traktuje moją żyłę jak fastrygowany materiał. Skręcona bólem siedzę na fotelu i znów rozumiem, rozumiem Krzysia Millera.
Poszło. Krew leci gęstą, ciemnoczerwoną strugą. "Na fiolkę z OB nie przyklejamy naklejki" - instruuje Zwolniona Przychodniową. Przychodniowa mokra ze stresu, podobnie jak ja z bólu. Tyle że ja rano użyłam antyperspirantu. No i myłam się o 5.17.
Robi mi się słabo. Jestem na czczo, jest 8.40, ja bez śniadania. Siedzę chwilę. Przychodniowa wyciera mi przedramię z gęstej krwi, nad którą nie zapanowała. Unosząc mocno wenflon, który przecież w żyle. Syczę. Przeprasza mnie. Zwolniona kręci głową.

Wychodzę na korytarz. Patrzę przez okno. Leje niemiłosiernie. Wieje okropnie. Meteorologiczny synonim grypy.
Z gabinetu wychodzi Zwolniona. "No i po co pani im mówi? Przecież one przeciwko mnie nastawione? Po co pani im powiedziała o zwolnieniu, co?" Zamieram. Przecież cały szpital wie i wszyscy są oburzeni. A ja na dodatek stanęłam po jej stronie. No to masz tę swoją pieprzoną lojalność, Kasiu.
Płaczę. Pochylam głowę, co chwilę mija mnie jakiś przemoczony człowiek. Nie, nie będę tego w sobie dusić. Jeśli nie potrafię się zezłościć, to cię chociaż zasmucę. Płacz przechodzi w szloch. No nie, tak nie można. Zaraz tu się ludzie zlecą albo mnie ktoś skarci. Wypłakałam 43 wielkie łzy. Biorę oddech. Dostarczam ciału tlenu. Z miłością. 

Wpycham w siebie kanapkę. I banana. Zgniótł się w plecaku. Popijam czystkiem z termosu. Mam się zgłosić za półtorej godziny. Idę do budynku głównego.

No a skoro już tu jestem, idę do pracowni RTG. Pod koniec sierpnia miałam skierowanie na prześwietlenie szyi. Krzyś tam jest. Nie mam siły się z nim przywitać. Nie mam siły go przytulić. Ramię, którym go zawsze obejmowałam, pulsuje w rytm źle wkłutego wenflonu.
Coraz mi trudniej. Coraz słabiej widzę, bo mam zapuchnięte oczy. Wyciągam skierowanie. Prześwietlenie w listopadzie. Nieźle. Naprawdę mam szczęście. Wizyta kontrolna u Doktora Majkela - 4 stycznia. Monitorująca - 28 grudnia. Cudownie. Naprawdę, dobrze się składa.
Odchodzę od okienka i pochylam się nad teczką z historią choroby. Dziadek przy mnie stanął. Zapachniało drewnem. Widzi mnie, widzi, jak mi trudno. Zaciskam zęby. Zapakuj się i rozpłacz gdzie indziej.
Na skierowanie z godziną i datą spada mi jedna łza. Druga. Trzecia. Już, bo się nie odchylę. Chwytam się oparcia krzesła, żeby móc się o nie oprzeć i wyprostować. Pakuję plecak. Krzywię się, kiedy zarzucam plecak na ramię. Boli. Diclo Duo połknięte o 5 rano nie daje rady.

Jedna z pań za szybą ma oczy jak ta dziewczyna z warsztatów. Widzi mnie. Ma w oczach wielkie współczucie. Czułość. Ratunku! Ma w oczach to, czego tak bardzo pragnę i co mam w odstawce.
- Ja nie mogę patrzeć, jak się pani męczy! Może pani wózek dać? Co się dzieje? Można pani jakoś pomóc?
Mayday. Mayday. Płacze we mnie mała dziewczynka z warkoczykami. Ściska poduszkę tak mocno, aż drętwieją mi palce. Poczekaj, Dziewczynko, nie tutaj. Za drzwiami możesz nawet zacząć krzyczeć.
Próbuję się uśmiechnąć do tej pani, okazać jej wdzięczność, ale na mojej twarzy wykwita tylko coś na kształt grymasu i spod spuchniętych powiek wypływają dwie łzy. Drżą mi usta, ale mówię:
- Taka moja uroda.
Wychodzę, kulejąc. Zamykam za sobą drzwi.  Wchodze w długi korytarz, prowadzący przez cały budynek. Wchodze w tę część, która jest ciemniejsza, obok krioterapii.
Opieram głowę na przedramieniu przy ścianie. Już. Teraz możesz.
Płaczę mocno, głośno i długo. Oddycham, zanoszę się, szlocham. Wyjdź ze mnie. Wyjdź ze mnie, Bólu. Pozwalam Ci odejść. 
Mam mokrą pluszową bluzę. Plecak mokry od deszczu. Parasol też mam mokry.
Stoję przy tej olejnej ścianie sama, boli mnie, boję się. Nie chcę tu być. Ale w domu być nie moge, bo też mnie boli. Gdzie jesteś, Panie Fi, z Pana biblioteką w głowie, naręczem cytatów i ripost błyskotliwych? Przypominam sobie, jak mówi do mnie "panno Kaś". Nie pomaga. Zanoszę się jeszcze bardziej.
Kostek. Szybko. Kostek to jasność, światło, życie i oddech. Brak Bólu. Sięga po różową kaczuszkę. Uśmiecha się na mój widok. Wchłaniam ten obraz wraz z kolejnym oddechem.
Już. Idę dalej. Za cztery kroki dopada mnie znowu. Fala.
"Czy ty cokolwiek jesteś w stanie załatwić sama? Czy ja muszę za ciebie wszystko robić? Mamusi wiecznie przy tobie nie będzie, masz iść do pani wychowawczyni i wyjaśnić tę sytuację."
Mam 31 lat, ale teraz znów osiem. I nie wiem, co zrobić - jak wtedy, kiedy Rafał powiedział w szkole podstawowej o mojej Mamie "szmata", a ja wyjechałam mu w pysk. I wylądowałam u dyrektora. Tłumaczyłam się sama, bo mama odmówiła przyjścia do szkoły. Z Rafałem, wyższym ode mnie o dwie głowy, byli oboje rodzice. Pani dyrektor próbowała na mnie wymusić przeprosiny. Nie dałam się. A Mama nie chciała przyjść. Miałam sprawę "załatwić" sama.
Kap. Kap. Prosto w bluzę. Czuję zapach szkolnej sali. I stołówki. Jarzynki w stołówce. I klusek na parze. Podartej mapy Polski. Eugenia się nią zainteresowała. Mogę iść dalej.

Wracam. Wyniki są. OB 38.
- To u pani normalne? Takie wysokie OB?
"A u pana to normalne, że mózg ma pan wielkości zapałki?" - oczywiście nie zapytałam.
- Proszę sprawdzić w historii choroby.
- Nie mam na to czasu.
Chuj złamany.

Rezydentka patrzy na mnie czujnie. Ma piwne oczy. Uciekam od niej wzrokiem, żeby nie żebrać u niej o litość.

Wreszcie. Wlew. Odsłaniają wenflon. I co? Kroplówka nie leci. No nie leci. Ale jak to tak? no przecież krew leciała. Czemu lek nie leci? - stropiła się Przychodniowa.
Z wyrazem triumfu na twarzy Zwolniona wygłasza mądrości: "mówiłam, żeby w zrost nie".
Helooou, jestem tutaj! To mnie boli, a nie waaas!
- Trzeba kłuć raz jeszcze. Ale ja nie mogę - mówi Zwolniona.
- Zaraz, to pani straciła uprawnienia pielęgniarki? - pytam, bo Przychodniowa znikła jak kamfora.
- No chyba że pani powie lekarzowi, to on może wydać zgodę.
No kuuurwa, Waszczykowskiemu powiem, jeśli jest taka potrzeba, bo jest, psiamać, dziesiąta trzydzieści, a ja wlewu nie dostałam. Jestem tu od 6.30, ludzie!
- Czy mam teraz iść do lekarza?
- No a powie pani, że tamta źle się wkłuła? I że ja lepiej?
Aha. To o to chodzi.
- Powiem, jak było. Że wkłucie jest nieskuteczne, a w prawach pacjenta mam zapis o niewyrażeniu na coś zgody. I mogę nie wyrazić zgody, żeby kolejne wkłucie przeprowadzała tamta pielęgniarka. Mogę również wyrazić chęć, żeby to pani zrobiła.
- A to nie. To już lepiej niech pani nic nie mówi. NIe było tematu, nic.
- Zaraz, chwileczkę, to jak długo mam tu siedzieć? Aż sobie panie ustalą, która umie założyć wenflon?
Objawia się Przychodniowa. Zwolniona dostaje spida. Krząta się, fuka na Przychodniową. Bierze wenflon, wkłuwa mi się w prawą rękę. Gładko. Sprawnie. W trzy sekundy.
- No, już.
Cmoka nade mną. W tym czasie Przychodniowa wyciąga wenflon z ręki lewej. I przeprasza mnie czterysta razy.
- To nie pani wina, że mam zrosty. Wiem, że zrobiła to pani najlepiej, jak umiała i z dobrą wolą. To się zdarza, nic mi nie jest.
Zwolniona wygląda jak czajnik, który ma wybuchnąć.

Znów lecą mi łzy. z ulgi. Jezu, wreszcie. Leć, Infliksimabie, leć. Zabierz Eugenię na piękną wycieczkę. Na Zanzibar. Ten Małgorzaty Szejnert. Zwiedzaj, używaj, jeśli ja nie mogę.
Już dobrze, już siedzisz. Masz ze sobą książkę "Granica bólu" Joachima Bauera. Z interlinią 1,5. Ładnie przetłumaczoną. Z Trójkowym Znakiem Jakości. Już dobrze, udało się. Wybacz sobie te łzy. Niech lecą. Są twoje.
Wchodzi pielęgniarka, którą podejrzewam o bycie przełożoną pozostałych. Pociesza Zwolnioną. "Nie szukaj, nie szukaj nic, tutaj zostaniesz".
Zwolniona odwraca się do mnie:
- Pacjentka się rozpłakała, że trzeba ją było drugi raz kłuć. No że ja musiałam drugi raz, bo tamta nie umiała.
O, nie, tak nie będzie. Reaguję. Trzeba to wyciszać.
- Płaczę ze szczęścia, że wreszcie nie będzie mnie bolało. Bo przez ostatni tydzień pragnęłam tylko śmierci. Dwukrotne wkłucie nie ma tu nic do rzeczy - kończę mocno, żeby przestała nie wciągać w swoje zawodowe gierki.

Zostaję sama ze Zwolnioną. Odwraca się do mnie:
- No i co? Tak mnie pani broni? Jak ja mówię, że płacze pani przez tamtą, to pani mi mówi, że to ze szczęścia, że lek jest? No to co? Po której pani stronie jest?
- Po swojej, proszę pani, po swojej - mówię.
- Lepiej, żeby się pani w ogóle nie odzywała, niech pani siedzi cicho. Nic nikomu nie mówi, ja nie chcę. Ja to przeżywam, to są moje emocje, to jest moja praca, ja nie chcę.
- Sama pani mówiła, że mam powiedzieć lekarzowi, kto się wkłuł i podpisać zgodę na drugie wkłucie. Gdzie ta zgoda?
- Już nic niech pani nie robi!
- No to miała pani prawo się wkłuć, czy nie? - jestem zła. Kurwa, jestem zła, bo jestem pacjentką. Jestem cierpiącym człowiekiem, który wymaga pomocy, a nie pojazdem holującym, adwokatem z urzędu, działającym bez ustalonej strategii.
- Już niech się pani nie odzywa. Ja to przeżywam. To jest moja praca.
Nie, kurwa, ja tego nie przeżywam. Ja to sobie, droga pani, na paznokcie przyjechałam.
Próbuję czytać. Nie daję rady. Podgłosiła Radio Kolor. Ojezu, jaki tam szit puszczają.
Wchodzą co chwilę jacyś pacjenci. Głównie mężczyźni. Ich iniekcje trwają dziesięć sekund. Zwolniona jest dla nich przesadnie miła. Mnie zmierzyła ciśnienie tak, żeby ucisnąć sfastrygowaną świeżo żyłę i ogłosić: "sto. Dużo jak na panią. Może serce nie wytrzymuje."

Zmęczona ciągle otwieranymi drzwiami, płaczem, ryczącym Radiem Kolor (zabierzcie im koncesję!), fochem Zwolnionej, z drżącą przeponą zasypiam. Niewygodnie mi. Boli szyja. Tym razem nie dostałam poduszki. Koc rzuciła w poprzek. Nie mam szans z obiema rękami pokłutymi przykryć się nim wystarczająco. Przygląda mi się, kiedy się z nim mocuję.
- Idę zrobić sobie herbatę - mówi.
Rezygnuję z koca. Zasnę i tak.
Następnym razem biorę swój koc i swoją poduszkę. Oraz tłumiki do uszu. I wypierdalać.

Przebudzam się, kiedy jakiś rap zasuwa z Radia Kolor. Odruchowo sięgam niezgrabnie pokłutą ręką po telefon. Mejl od naczelnego. Do całej redakcji i do wiadomości do produkcji:
""Sadzac po nikczemnosci zawartosci puli redakcyjnej - symbolizujacej niemoc (niewiare, nieumiejetnosc, niechciejstwo) zespolu redakcyjnego <tu nasz tytuł> przypominam duzymi literami: TO JEST NUMER <tytuł> KTORY MUSI BYC WYDRUKOWANY NA CZAS I ROZDANY NA KONFIE . Konfie przy ktorej organizacji ja i T. zdarlismy gardla i tylki zeby ja spiac. Nie wyobrazam sobie zebysmy na krzeslach gosci ktorzy wybulili tysiaka rozlozyc zamiast n-ru MMP kartki z napisem np."Sorry taki mamy klimat"... Cytujac "bawiace sie" w poniedzialek wg. jednego z ministrow Panie: "ŻARTY SIE SKONCZYLY". Zabawa tez. Wnioski - liczac na wasza wrodzona badz nabywalna inteligencje - pozostawiam szanownemu gronu. Z powazaniem/P."

Zachowałam pisownię oryginalną. Faktycznie, w puli z 75 tekstów - dwa moje i jeden Kasi. Oraz wywiad - nie wiadomo, czyj. M ma do napisania 27 tekstów. Mnie zostało zaledwie siedem, ale za to rynkowych analiz.
Nie, nieważne, że puścił na urlop dwoje dziennikarzy, z wtedy ja i M byliśmy dwa tygodnie w plecy, bo sami pracowaliśmy za nieobecnych. Kolega śmierdziel przychodził z konsekwencją żelazną do pracy na czterdzieści minut do dwóch godzin. O tym się nie mówi "niegodziwość". O tym się mówi "życie".
Kręci mi się w głowie, bo zastanawiam się, jakie konsekwencje wobec nas wyciągnie. Zadzwonię potem do M. i upewnię się, że i on jest oburzony. Ale z tego naszego ruchu oburzonych nie wynika nic. Super. Jeszcze to. Mimo ze z pracy nie wychodzimy. jeszcze ktoś nam w twarz napluje. 

Na koniec wlewu Zwolniona jest dla mnie lodowata. Przyspiesza sól fizjologiczną tak, że prawie rozsadza mi żyłę. Już dobrze. Nic nie powiem. Nic nie jest takie, jak się wydaje. Może tylko w mojej głowie jest taką idealną pielęgniarką. Nikt nie może się równać z Panią Małgosią, która odeszła na zasłużoną emeryturę.
Żegnam się z nią, podaję jej rękę. Nie patrzy na mnie, oddaje rybę.

Idę pod gabinet po wypis. I receptę. I L4. Z gabinetu wychodzi rezydentka, kłaniam się jej, ale mnie nie widzi, bo na wąskim korytarzu nie może się obrócić. Z gabinetu wypruwa pani Mirka i mówi: "nie musi pani. Mam tu wszystkie dokumenty. L4 pani wypiszę." Siedzę jeszcze chwilę, zastanawiam się, co zrobić.  Nie no, po co na ten ryj z naroślami mam patrzeć. Idę do Pani Mirki.
Odbieram dokumenty. patrzę na receptę. A tam: Diclac Duo 50 gm.
A nie, jak prosiłam: Diclo Duo 75 mg.
No kurwa.
Prosiłam o dwa leki. Tłumaczyłam, pokazałam zdjęcie z Google'a. Chuj. Źle wypisane.
Idę znów pod gabinet. W międzyczasie weszła dziewczyna z zaawansowanym RZSem. Siedzi długo. Bardzo długo. Słyszę, jak emerytki rozmawiają o bólach kostnych. I przepisach na konfitury ze śliwek. Racja, święta idą. Przypomniało mi si,ę, jak rezydentkę zapytałam w gabinecie: "Lubi pani święta?" "Lubię - odpowiedziała. "Ja w ogóle nie lubię zimy. Kojarzy mi się ze śmiercią" - powiedziałam bezdźwięcznie, zgodnie z prawdą, sucho.

Wreszcie wychodzi RZS. Wchodzę ja. Monter gotowy do wyjścia, z uśmiechem hollywoodzkim na wsiowym pysku.
- Prosiłam pana o receptę na Diclo Duo 75 mg. Pokazałam panu opakowanie. Na recepcie jest Diclac Duo 50 mg. Proszę o wypisanie kolejnej recepty, prawidłowo.
- Widzi pani, sprawa wygląda tak, że będzie z tym problem. Bo pani doktor poszła, a ja nie mam recept.
Rozkłada ręce.
Eugenia rozdziera na piersiach gorset. Orze paznokciami skórę na szyi.
- Słucham? - pytam.
- No widzi pani, nie mam recept.
Opanuj się, nie wolno ci go uderzyć.
Podchodzę bliżej. Staram się nie pamiętać, że to ten sam, który kiedyś mi powiedział: "nie mam czasu na wypisywanie pani leków przeciwbólowych".
Widzę, ze się mnie boi. W oczach muszę mieć nieludzką wściekłość Eugenii. Przyglądam się jego identyfikatorowi. "Starszy asystent". Śmiechu warte.
- Zaraz, jest pan lekarzem?
- NO, jestem.
- I nie ma pan recept? - unoszę do góry brew.
- No nie mam. Może sobie pani rekreacyjnie kiedyś tam podjechać, żeby po receptę przyjechać.
Uśmiecha się tak, że gdyby nie wstrętne uszy z pieprzykami, uśmiech sięgałby wokół głowy.
Ty skurwielu jebany, ty tłuku, ty bezlitosny chamie, prostaku nieskończony, ty szumowino niegodna, szmato, idioto, pośle Kukiz 15.
- Przebrał pan właśnie miarkę. Mój stan zdrowia nie pozwala mi na to, żeby organizować sobie wycieczki rekreacyjne na Mokotów, tylko dlatego, że pan nie wywiązał się ze swoich obowiązków, bo się panu zwyczajnie nie chce. Nie zostawię tak tego.

Skamląc, podbiegłam do recepcji. Pani Mirka patrzy na mnie przerażona. W obecności czterdziestu pacjentów krzyczę, co się stało, wymieniając nazwisko lekarza. Błagam panią Mirkę, czy mogę iść na oddział do Doktora Majkela po receptę na lek przeciwbólowy. Cała recepcja wstaje. Wszyscy mają w oczach przerażenie. Młoda dziewczyna mówi: niech pani idzie natychmiast. Doktor Michał przyjmuje w gabinecie w poradni.
Błagam o litość jakąś panią czekającą na wizytę, z którą wchodzę po receptę. Doktor Majkel łapie się za głowę na mój widok. Migiem wypisuje receptę. Na lek z wielbłądem. Jestem uratowana. Ściskam mu rękę. Zbladł. Ma szkliste oczy. Opuścił głowę.

Po wyjściu ze szpitala dzwonię po kolei: do Marcina, do Agi, do M., do Kasi, do Łukasza, do Iwony.  
W domu oddycham oparta o futrynę. Nie jestem w stanie dzisiaj jechać na Żoliborz na warsztaty.
Na koniec dzwonię do Olgi do pracy. Proszę, żeby anulowała bilety na pociąg do Sopotu na jutro i do Warszawy na pojutrze.

Morza w tym tygodniu już nie zobaczę.

P.S. Przy biurku Pani Mirku, znalazłam to. Jeszcze się śmieję: