sobota, 26 listopada 2016

Z grobu powstawanie

Kiedy choroba się zbroi, życie zmienia mi się o 180 stopni. Jak przy małym dziecku. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Że tak jest. Bo niby skąd mam wiedzieć.

A zaczęło się jakieś dwa tygodnie temu. Tylko że oczywiście nie wiązałam tego z chorobą, raczej z neurozą, tendencją do wiecznego narzekania na życie, do nieustannego utyskiwania na świat, ludzi i egzystencjalny dyskomfort. Że to kwestia mojej zapleśniałeś osobowości, że muszę ciągle jęczeć, gdakać, narzekać, krzywić się, kręcić nosem i złorzeczyć losowi. Bo ja taka niewdzięczna, krnąbrna przecież, że biorę los, jaki jest, zamiast się z nim brać za bary. Że to moja wina, bo nie sięgam po dostępną mi pomoc, a przecież świat wychodzi mi naprzeciw.

Nieprawda.

Wzięłam, ile było można. A nawet więcej, bo przecież rzut sprzed dwóch lat przeżyłam. Skorzystałam z pomocy Agi i Marcina, Afgańskiej Siostry, ustaleń medycyny molekularnej, nauk genetycznych i nowoczesnej wiedzy o psychologii człowieka. Oczywiście działam też w niższych rejestrach, jak obszar leków NLPZ.

Wszystkie próby oddalenia
tak zwanego kielicha goryczy –
przez refleksję
opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów
głęboki oddech
religię –
zawiodły

I teraz jest czas na to, żeby to przyznać. W takiej sytuacji zostaję zupełnie sama, naga w zimnym świetle Bólu. I tym Bólem otoczona tak, że nikt ani nic nie ma do mnie dostępu. To znaczy inaczej: dostęp ma, jeśli nie ma litości. To ja nie mam dostępu do innych. Ta powłoka przepuszcza tylko w jedną stronę.

Na przykład wczoraj. Nie poszłam na performance Kuby. Nie tylko dlatego, że rwało mnie jak cholera. Nie tylko. Miały ze mną iść Afgańska Siostra i Toot. Już w przeddzień Afgańska czuła, że będzie miała migrenę. Któż jak ja lepiej zrozumie, że ból uniemożliwia funkcjonowanie? Więc rozumiem. Toot za to ze swoim chłopakiem umówiła się do kina. To też rozumiem. Sama ją uczyłam, że ma żyć tu i teraz, a nie dzielić sobie czas jak tort urodzinowy. No i znowu okazało się, że w takiej sytuacji muszę iść sama. Kiedy pomyślałam o tym, jak sama, jak zwykle dzielnie, będę wlokła za sobą nogę po ulicy Racjonalizacji, bez nikogo obok mnie, kto po prostu byłby albo zwyczajnie wziął mnie pod rękę, uznałam, że nie ma co. Podczas performance'u trzeba siedzieć na kocach. To dopiero będzie kino, jak ludzie zobaczą, jak się schylam albo kucam w takiej wersji. Nie mówiąc już o tym, jak po ścianie wstaję, krzywiąc się z bólu. Ponieważ sama przed sobą wykreowałam z detalami wizję, jak to moje wstawanie z koca przyćmiewa muzyczny performance mojego Brata, zrezygnowałam.
Poszłam za to do kina na "Plac zabaw", bo pod Kino Kultura autobus blisko dojeżdża i nie muszę się przesiadać. Cóż to za drastyczny, świetnie skomponowany i wyreżyserowany film. Wyśmienity. Pozostawia widza w głębokim szoku na długo po zakończeniu wyświetlania napisów końcowych. Odgłosu miażdżenia dziecięcej czaszki płytą chodnikową nie zapomnę chyba do końca życia. I tego obrazu dziecka kopanego w brzuch, które nad ziemią frunie jak szmaciana lalka, też nie da się odzobaczyć. Wyszłam na mroźne Krakowskie Przedmieście i film pracował we mnie mocno, choć nie nieprzyjemnie.

A zatem w ten osobliwy sposób zrobiłam sobie prezent na imieniny, które przeważnie obchodzą inni, bo ja zapominam. Kilka osób zadzwoniło, ale bardziej mnie cieszy to, że je w ogóle słyszę niż że dzwonią z okazji imienin. Co to w ogóle za okazja. Imię, jak imię. Jeśli by iść tym tropem, musiałabym obchodzić również imieniny Eugenii i Eustachego. Ten drugi leży u moich stóp, głośno posapując. Wyczuwa mróz. Eugenia okutana w szalik buja nogą na skraju łóżka. Czeka na noc. Wtedy się do mnie przytuli.
Rozgrzałam się, zrobiłam sobie herbaty ze śliwką, udając, że nie kojarzy mi się z nadchodzącymi świętami. Odebrałam telefon nawet od cioci matematyczki, która zawsze pamięta o moich urodzinach i imieninach właśnie. Nawet Tata Miłosz pamięta, choć przecież nie musi, a na operację drugiego oka czeka i ma milion ważniejszych rzeczy na głowie.
Umościłam się w fotelu, poczytując Bukowskiego od Łukasza. Przyjemna to rozrywka, rytmiczna. I inteligentna. Zapomniałam już, jak to dobrze z Bukowskim obcować.
Ale choroba daje o sobie znać głównie wieczorami. W najciekawszych momentach ciążyła mi głowa, żeby ostatecznie boleśnie opaść na bok. Pomyślałam: a, przekimam się kwadrans. Obudziłam się po dwóch godzinach, z zesztywniałym karkiem, nieprawdopodobnym bólem biodra i straszliwym jękiem, który wydobył się ze mnie przez sen, aż mnie obudził. I co? Zerkam na telefon, która godzina. Bo przecież czekam na "Tygodnik Kulturalny". W sam raz się obudziłam. Dwa smsy. Jeden od Ewy, która trochę przycichła, co mnie ostatnio zaniepokoiło, bo tylko oznacza zmasowany atak. Też imieninowe życzenia. A drugi - niespodzianka. Mama napisała. Wysłała mi sms o takiej treści:

"Wszystkiego najlepszego z okazji imienin. P.S. Przelałam na Twoje konto pieniądze na przedłużenie przenumeraty Gazety Wyborczej. Chciałabym korzystać z wydania internetowego na dotychczasowych zasadach. Wznowienie następuje po 14 dniach od uiszczenia opłaty, chyba że ktoś poprosi o skrócenie tego terminu".

Przetarłam oczy ze zdumienia. Jestem pewna, że gdyby minister Gliński usłyszał moje oceniające jego poczynania myśli, wystosowałby do mnie mniej lodowaty komunikat. A to Mama. Mama. Mamusia.

Odpowiedziałam:
"Mamo, bardzo dziękuję za życzenia i pamięć. Oczywiście przedłużę prenumeratę".
Będę grzeczną Kasią, zrobię, co każesz, tak jak lubisz.
Mama odpisuje:
"Proszę bardzo" - odnosząc się do moich podziękowań za życzenia.

I już. Cisza.
Oddycham. Przypominam sobie słowa Bogny. Jej oczy, jej spojrzenie. "Pani Mamie należy się szacunek. Jeśli się pani złości, proszę się złościć na jej zachowanie, nie na nią".
Ponieważ nagle zrobiło mi się zimno, otuliłam się kocem, a potem objęłam ramionami. Nic. Jeszcze zimniej. Próbuję się ruszyć. I nie mogę. Bo Ból zajął już szyję, ręce, biodro, serce.
Proszę, Eugenio, pozwól mi wstać, tak bardzo chcę zobaczyć "Tygodnik Kulturalny". Eustachy, pomożesz mi? Dostaniesz ode mnie ciasteczko w postaci jednego z moich najjaśniejszych snów. Przyjmę w zamian jeden ciemny. Tylko mi pomóż.
Z jękiem, jakby mnie obdzierali ze skóry, zeszłam z fotela. Droga, którą pokonuję w trzy sekundy, zajęła mi osiem minut. Po ścianie, jęcząc i nieudolnie ocierając cieknące jak z kranu łzy.
Dlaczego mi to robisz, Mamo? Dlaczego takim tonem do mnie piszesz? Radzieccy urzędnicy tak nie mówili. Było w ich głosie mniej złośliwości i sarkazmu. I bezlitości. Mniej. 

Bardzo źle śpię. Sny są bardziej wyraziste niż rzeczywistość. Złożone z krótkich, filmowych scenek, w których chodzę po rozżarzonych węglach, uciekam przez las, wlokąc za sobą nogę albo szukając jagód, bo Babcia kazała. Czasem śni mi się ten sam mężczyzna w jesionce, który próbuje zdążyć na mój pogrzeb. Wiem, że to Tata.
Dzisiaj po południu położyłam się, bo Ból dodatkowo wysusza mi oczy. Nie wiem, dlaczego. Śniła mi się łąka, na której zbierałam kwiaty na wianek dla córki J. Skakała w kolorowej sukience w kratkę i śpiewała, przeciągając: "ramion bramą wybieeegnij w świaaat". Wiłam ten wianek z ruty i rumianków, śpiewałam razem z nią, a kiedy wianek skończyłam, założyłam jej na głowę. Położyła mi rączki na ramionach, jak Kostek, który już tak dzielnie wstaje i powiedziała: "nie wracaj do grobu. Lubię się z tobą bawić. Wolę z tobą."
I wtedy się budzę, a poduszka jest mokra od łez.

Do południa poszłam do parku, bo było trochę słońca. Zawsze taka witamina D lepsza niż to, co nam wciskają w tabletkach. Ilu tam było rodziców, dzieci, spacerujących z psami. Wzruszyli mnie staruszkowie, karmiący wiewiórki. Jedna do mnie podbiegła, ale nie miałam dla niej orzeszka. Stanęła słupka i przyglądała mi się. Kucnęłam, żeby jej nie straszyć. Wyciągnęłam do niej pustą rękę. Podeszła do mnie, jedną łapką o rękę mi się oparła i tylko na mnie patrzyła. Czułam, jakie ma ostre i zimne pazurki. Wiatr przeczesywał jej rude futerko. A ona tylko na mnie patrzyła, nie licząc na orzeszek. Może to Tata ją do mnie wysłał?
Patrzyłam, jak rodzice z dziećmi karmią kaczki. Ależ o ten chleb była awantura. Dziobały się, darły się na siebie, z całego zamieszania próbowały również skorzystać mewy. A na końcu kruki. I jedna dziarska babcia zaczęła te kruki odganiać, wrzeszcząc do nich: sio, brzydale!

Poszłam tam, gdzie usiadły niechciane kruki. No oczywiście dlatego, że niechciane. I przyjrzałam im się. Siedzą razem, ale tak naprawdę oddzielnie. Każdy jakiś odrębny, osobny. Dumne jak pawie, tylko mądrzejsze niż one. Biedne kruki. Wszyscy ich nie znoszą. Nikt ich nie chce. Wszyscy się ich boją. Ja też się boję - kiedy idę na przystanek, od rana człapią po trawniku i poszukują jedzenia. Jeden taki był, co miał dziób zakrzywiony jak palec Eugenii. Inne mają takie ostre te dzioby, takie twarde i silne, że są w stanie rozłupać orzech.
Biedne, niechciane kruki. A to takie inteligentne stworzenia. Tylko nieładnie upierzone, nie pasują do atlasu pokazowych gatunków. Tylko że one akurat są niezawodne, bo są zawsze i wszędzie. Są pewne jak śmierć i podatki. Tak jak na co dzień odrzucamy istnienie kruków, tak próbujemy się też pozbyć wizji śmierci i konieczności odchodzenia. A sio - powiemy i myślimy, że jesteśmy przez to zdrowsi, piękniejsi, że śmierć się oddala. A ona bliska.

Zbyt bliska, by trzeba cię szukać.
Zbyt czuła, by tobie się skarżyć.

Jestem zmęczona. Tak bardzo zmęczona. Nie mam już siły dalej się tłuc, czekać, walczyć, zabiegać. To wszystko nie ma sensu. I jeszcze te święta. Te błyskotki. Promocje na prezenty. Hasła o bliskości. Wzruszające kampanie o rodzinie i czułościach. O wspólnie spędzanym czasie. Radości. Spełnieniu. Wspólnym siadaniu do stołu. Wspólnych przygotowaniach. Przyjaciołach. Celebracji chwili.
Szlag by to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz