poniedziałek, 7 listopada 2016

Eustachy i zabawy w grobie

Nie, nie zwariowałam. Nie, nie widzę białych myszek. Widzę tylko rozpadającą się Eugenię i wielkiego, czarnego psa o imieniu Eustachy. A dziś u Bogny dowiedziałam się, że możliwym wentylem, który wypuścił Eustachego z klatki, jest kontakt z Kostkiem. Bo kiedy otwieramy się na wchłanianie i przyjmowanie od dzieci, otwieramy też to, co chcieliśmy do tej pory trzymać w zamknięciu. Wszystko wskazuje na to, ze ja w zamknięciu trzymałam Eustachego. Swoją drogą, ładnie ma na imię. A z greckiego oznacza "kwitnący", "płodny", co w połączeniu z greckim znaczeniem mojego imienia tworzy duet iście ambiwalentny.
"Jestem mniej więcej na tym poziomie rozwoju, co Kostek" - dodałam sobie z dumą dziś u Bogny, na co Bogna Wszechmogąca zastrzygła uszami i rozjaśniła oblicze. Bo chyba sama sobie komplement powiedziałam, choć w zamyśle chciałam sobie snadnie przyłożyć.


W niedzielę przed południem spacerowałam po Ceglanej i w ogóle po Starych Bałutach, zachodząc w głowę, jak to możliwe, że tam się wychowałam i że uchowało się takie miejsce, które przypomina białoruskie bezkresy ze szkieletami bud handlowych. Nie było nikogo. Dosłownie nikogo. Wszyscy odsypiali sobotnie pijaństwo, dopiero około 11 wyszli klinować do pobliskiej Biedry i Żabki. Na drutach kolczastych naprzeciwkomojego dawnego okna zawisł gołąb, który się w te druty wplątał, nikt go nie uratował, więc zawisł, martwy i dyndał ze skrzydłem jednym odwiniętym i głową wystawioną na wiatr. Dwadzieścia metrów dalej znalazłam na ścianie kamienicy napis "Ratuj się", jakby było można. A wszędzie gruchające gołębie z oderwanymi palcami, nogami, poharatanymi skrzydłami. Śmieci, kartony, wspomnienia handlowej soboty. Niedopite butelki, zgniecione puszki, obierki po warzywach na potrawkę. Nędza, smutek i porażające szare okna. Choć na jednym znalazłam wściekły kolorowy wiatraczek wetknięty w donicę z dawno odumarłym kwiatem. Co jest takiego w tych krajobrazach biedy i nędzy, że mnie tak tam ciągnie i tak głęboko tam oddycham? Coś mi się wydaje, że niebawem się tego dowiem, czy mi się to podoba, czy nie. Bo Bogna dzisiaj mi powiedziała (omamo, jaki miała piękny blezer) "pani Kasiu, bo długo się już spotykamy, ale pani dzieciństwa to nawet nie tknęłyśmy".


No i co, bałucka buło? Zdziwiłaś się? Bo przychodziło coś tam, mrugało zza choroby, ale Eustachy pojawił się nie bez powodu. Jest uosobieniem lęków z dzieciństwa, których nie zaklęłam w potwora pod tapczanem, bo takie się oswaja z rodzicami. A ja nie miałam tychże.
Moje lęki z dzieciństwa lokują się w jakiejś przestrzeni niedookreślonej, a raczej gdybym miała je nazywać, byłyby potwornością wojny, o której słyszałam o każdej porze dnia i nocy od Babci albo sferą zdarzeń nie do pojęcia dla dziecka (aborcje, rozwody, zdrady i mezalianse). To tak je zepchnęłam? Tak po prostu? I co? I teraz dorosła Kasia i Kasia niedorosła mają razem zaglądać pod łóżko i mówić: "chodź do nas, Eustachy. Opowiedz nam o sobie i daj się sobie przyjrzeć. Nie, nie dysz, po prostu się pokaż". A ja mam wziąć za rękę małą Kasię i pozwolić się ściskać ze strachu, jednocześnie jej tłumacząc: "nie, nie ugryzie, to to, z czego jest zbudowany, jest twoje".

Z Babcią się widziałam. Zapada się w sobie. Sto sześćdziesiąt razy wręczała mi plastikowy kubeczek, który służył do przechowywania szczoteczek do zębów lata świetlne temu. Zżółkł już i zaszedł kamieniem. Ciekawe, skąd go Mama wyciągnęła. Ale przecież Mama jest mistrzynią chomikowania i składowania przedmiotów wszelakich. To tylko ja gubię piloty od telewizora, tak rzadko go włączam.
A, no i Babcia mówi, że da mi ten kubeczek na pamiątkę, bo jest na nim czerwone serduszko. Nakleiłam je, kiedy miałam fazę naklejania serduszek na wszystko. Babcia mówi, że serce, że symbol, że będę ją pamiętać, bo ona już dzisiaj umrze.
- Babciu, a co ja będę z tym kubeczkiem robić?
- No jak to: co? - obruszyła się Babcia. - Będziesz się nim bawić w grobie. 
No przecież.

W przypływie nie wiadomo czego MamAsi w sobotę zadałam nagle pytanie, nie oddychając:
- MamAsiu, a gdybym chciała adoptować dziecko, nie mając męża, to jakie mam szanse?
I za tę szczerość nieoceniającą, bezbrzeżną i profesjonalną, podaną głosem konkretnym, choć nadal ciepłym, jestem jej bezwzględnie do śmierci wdzięczna:

- Z twoim stanem zdrowia? Szczerze powiem: małe.

Kiedy usłyszałam w sobie łoskot walącego się budynku, pospieszyła z komentarzem do przepisów kodeksu:
- Ale to nie jest niemożliwe. Szczególnie gdybyś rozważyła adopcję dziecka starszego niż niemowlę. Byłoby ci łatwiej. To trudna decyzja, ale wiem, że być sobie poradziła.

 Ja nie wiem. Ale miło, że ktoś w ogóle w kategoriach możliwości o mnie pomyślał.

A, i Łukasz dzisiaj potwierdził mi to, co Afgańska Siostra powiedziała: że jestem kobieca. To znaczy wyglądam kobieco. Oj, no jakoś tak. Coś o kobiecości.
Nie przeraziłam się, nie spięłam łydek do skoku czy ucieczki. Jak to mówi Bogna: z zaciekawieniem przyjrzałam się temu, co usłyszałam. A potem spojrzałam w lustro, żeby zweryfikować te dane z rynku. Opinie, jak by to miłościwie nam panująca partia określiła.
Stare, spłowiałe dżinsy, szaro-biała bluza z kapturem z napisem "Beauty Bałuty: tu wszystko się zaczęło". I skarpetki z jamnikami.

Jak w mordę dał, racja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz