niedziela, 20 listopada 2016

Uporczywe trwanie

Nadal jest źle.

Dziś, kiedy wracałam ze spotkania z Toot, na przystanku poczułam, jakby ktoś wrzucił mi prosto do serca kawałek lodu. Szłam do klatki i próbowałam uspokoić oddech. Od kilku dni w tym samym miejscu, na wysokości sklepu z żarówkami na rogu Brazylijskiej i Saskiej, czuję, jak po lewym policzku spływa mi łza. Zastyga i zasycha, kiedy idę. A kiedy wchodzę do klatki, już nie widać po mnie, że cokolwiek się wydarzyło. Pan Janek, kiedy komentuje moje wejście, mówi tylko, że "dzisiaj tak wcześnie z pracy?", kiedy jest 18, a kiedy wracam po 22, mówi, że nieźle się wożę po nocy. No, bo w końcu kino to taka nocna aberracja. Ale ponieważ łza zdążyła już zaschnąć, uśmiecham się. Bo on nie wie. Nie podejrzewa. I żartuję, chociaż w ogóle mi nie do śmiechu. Ale nie podoba mi się to, że dokładnie kontroluje godziny moich wejść i wyjść, chociaż wcześniej mnie to bawiło i cieszyło. Pan Janek wciąż zaciąga i zastanawia się, komu by mnie za żonę dać.



Dziś w ramach społecznej edukacji dowiedziałam się, że teraz to już nikt nie proponuje bycia parą, tak jak kiedyś prosiło się o chodzenie. Albo rzucało chociaż stosunkowo nieśmiałe: "będziesz moją dziewczyną?" Kiedy zapytałam o to Toot, skręcając się w środku, jakbym miałam powiedzieć "ej, a całowaliście się? Babci możesz powiedzieć", Toot odpowiedziała z wyraźnym prychnięciem: "eee, zapytał tylko, czy zmienię status na fejsie. Wyśmiałam go".
Aha. Tyle że ja w rezultacie nie wiem, czy są parą, czy nie. No bo to ewokuje istotne postawy towarzyskie. Na które, być może, nie będę skazana, bo przecież - gdzie ja bywam? W Instytucie Reportażu? W kinie? W Instytucie Reumatologii? Raczej tam nie spotkam nowego kolegi Toot.

Po słowach jednej z posłanek, że należy dokonywać deportacji ateistów i osób niewyznających polskich wartości, rozpoczęłam mentalne pakowanie. No bo ja ani wierząca, ani wyznająca wartości jakiekolwiek. Gdyby ktoś mi jeszcze powiedział, co to znaczy te polskie. Może byłoby mi łatwiej. Wiem, czego nie wyznaję: otwierania grobów na Wawelu przy pełnym świetle superksiężyca. Albowiem za dużo Lovecrafta w życiu się naczytałam i chyba wiem, czym to się może skończyć.

W ramach przygotowań do wspomnianej deportacji czytam "Depesze" Michaela Herra o wojnie w Wietnamie. I robię kompulsywnie na drutach. Przepiękną włóczkę znalazłam z myślą o J. Taką, żeby była dobra gatunkowo, ale żeby nie gryzła. Bo alpaka gryzie okrutnie. Bardzo miła, miękka mieszanka wełny i alrylu. Niebieski melanż.
Przy szesnastym rządku, kiedy odkryłam, że robótka waży, odezwały się stawy obwodowe. Im dalej w las, tym będzie trudniej ten komin skończyć, bo go drobię, żeby był mięsisty, gęsty. Ciepły. Ale się zaparłam. Żeby nie było, że jestem mięczakiem. Nie poddam się. Zrobię ten komin dwuskrętny. Równo. Żeby się nie wstydził. Żeby może czasem założył.
Drugi, na drutach z żyłką, robię dla Iwonki. Niech wie, że może i kręgosłup się poddał, ale ręce jeszcze walczą. Choćbym miała go dokończyć ostatnim paliczkiem dystalnym. Iwonka dostanie ode mnie ręcznie robiony komin. Z bardzo ładnej, jasnoróżowej, twarzowej włóczki.
Dla Afgańskiej Siostry też będzie. Wielokolorowy. Z ciężkiej, solidnej wełny. Żeby nie marzła w drodze z pracy.



A jednak. Jestem coraz bardziej podobna do mojej Babci: robię na drutach, myślę o wojnie.
I kompletnie nie widzę sensu dalszego życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz