niedziela, 20 listopada 2016

Pożegnanie widoku



Czułam to. Czułam od początku tygodnia. Że się coś wydarzy.
Może zawał? Może nerki mi nie wytrzymają. A może tak po prostu i trywialnie - zabije mnie samochód. Albo coś na mnie spadnie. Kawałek remontowanej przy Metrze Politechnika kamienicy. Albo samobójca. Prosto z okna.

Nie. Nic z tego.

Niestety.

Iwonka mówi, że układ nerwowy może być podrażniony nie tylko informacją. Ale również dźwiękiem czyjegoś głosu. I wówczas takie podrażnienie objawia się dreszczami. Albo uderzeniami gorąca. Nudnościami. Zawrotami głowy. Światłowstrętem. Zespołami psychotycznymi. Zaburzeniami czucia. Zaburzeniami orientacji.

Mam to wszystko od godziny.

Zatarło się we mnie wspomnienie słonecznej Magdalenki, zapachu grzybni i niepojętej zieloności lasu. Wciąż niezimowego. Tysię, wyższą już ode mnie, widzę jak przez mgłę. Stasia: "och, ciociu! Lego!" też już słyszę jak przez ścianę. A widziałam się z nimi raptem przed południem. Dzisiaj. W niedzielę. Taką łaskawą. Bo nie padało. A droga na Sękocin pusta. Zupełnie pusta.

Teraz wyraźne jest we mnie tylko wrażenie poparzenia.

Może dlatego, że przeczuwałam, poszłam przed rozmową z J. do zdjęcia ukazującego mężczyznę z Kazachstanu ze skutkami choroby popromiennej. Popatrzeć na jego sczerniałe ręce, od których odpada ciało. Może chciałam się przygotować na falę uderzeniową. Może moja podświadomość powiedziała mi, że nadejdzie. Pozbawi mnie powłoki.

Nie czuję rąk. Drżą mi mięśnie. Możliwe, że tak się czuli również ci, których firmy zbankrutowały. Dorobek całego życia. Pasywa i aktywa. Akcje, obligacje, oszczędności. Zapasy energii, nadwyżki wiary. Skrzętnie skrywane resztki czułości, przechowywane na czarną godzinę. Strzępy zaufania. Pieczołowicie przygotowywane długofalowe inwestycje, obwarowane z każdej strony, prowadzone w konsultacji z najlepszymi specjalistami od prawa handlowego, z prześledzeniem punkt po punkcie ustawy o darowiznach i meandrów prawa spadkowego.
Może oni na początku też nie czują nic. Ci bankruci.

No bo niby czego się spodziewałam? Że co? Że przyjdzie i pobędzie ze mną? Że zostanie na dłużej? A może że odpadnie dylemat: kawa czy herbata?
Jakie to zastanawiające, że jedno zdanie może całe życie zatrzymać. O, albo lepiej. Szarpnąć, jakby ktoś huśtawkę złapał w locie.
"Mam pół godziny, to zabiorę cię na szybką kawę. A potem jadę do mojej dziewczyny, bo jest chora."

Zapina plecak. "Mojej". Zapamiętałam dźwięk tego zamka. "Mojej". Stukot moich obcasów na kamiennej posadzce. "Mojej". A w kawiarni mnóstwo dzieci z balonami z helem. "Mojej". Jedna dziewczynka miała jednorożca, druga Kubusia Puchatka. "Mojej". Kawa była gorąca. Bez mleka. Bez cukru.
 
Kelnerka zapytała, czy długo będziemy zajmować stolik. "Nie, nie, zaraz idziemy" - powiedział J.

Przed budynkiem zapytał, czy mnie podwieźć. Odpowiedziałam, że poradzę sobie sama.
Podszedł jakiś jego kolega. "Jedziesz do M?" "Tak, jest chora" - odpowiedział J.
A potem odwrócił się i pocałował mnie w policzek.
Wtedy pomyślałam, że może po raz ostatni.

W Alei Szpitala Ujazdowskiego oświetlone nagie gałęzie drzew wydawały mi się białe. Jak oszronione. Kawa była nie bardziej gorzka niż zazwyczaj.
Wsiadłam do autobusu numer 523.
Wcisnęłam się w najdalszy kąt, tak bardzo bolała mnie skóra.
Bolał mnie mój cały człowiek.

Nie chowam urazy do widoku złocistego zachodu słońca nad Jazdowem. Że nastąpił na godzinę przed.


Żadnej zmiany nie żądam od przybrzeżnych fal Wisły. Bo nie mnie posłuszne. Nic mi nie jest posłuszne. Nie mam już na nic wpływu. 

Mój smutek nie powstrzyma nadchodzącej zimy.

Na jedno się nie godzę.
Na swój powrót tam.
przywilej obecności -
rezygnuję z niego.

Na tyle mnie przeżyłeś
i tylko na tyle
żeby myśleć z daleka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz