czwartek, 23 lutego 2017

Fix it, dear Henry

Ciocia Ambasadorowa opowiadała mi kiedyś o swojej jedynej prawdziwej przyjaciółce. Nie pamiętam jej imienia, ale ciocia mówiła o niej Niuśka. Chodziły razem do liceum, potem razem studiowały, w piątki chodziły na Marszałkowską na ciastka z kremem, a w soboty do teatru. Chichotały na widok chłopców i w niedziele jeździły na Bielany spacerować po Płatniczej z białymi parasolkami. Oddałyby za siebie życie. Znały swoje myśli, lubiły razem milczeć. Równały oddechy przez sen. Ich serca biły mocno, a każdy takt był jak lustrzane odbicie. Wymieniały się pierścionkami co tydzień, poprawiały na włosach kokardy, podkradały matkom róż do policzków i dzieliły się kroplą perfum - po połowie na nadgarstek.

Aż przyszedł rok 1968. Mirka nie mogła Niuśki pożegnać na Dworcu Gdańskim. Nie zdążyła. Wbiegła na peron, kiedy pociąg ruszał. Mama, czyli siostra mojej Babci, nie chciała jej mówić. Tata nie wytrzymał, kazał pognać na dworzec. Widziała jeszcze wyciągniętą rękę Niuśki, jeszcze usłyszała "znajdę cię, Miruniu, wrócę do ciebie!"

Mirka wyszła za mąż, jeździła za Markiem po wszystkich placówkach w Europie. Wciąż się mijały. Raz nawet Mirka była w Szwecji, a Niuśka pracowała w Danii. Co zaplanowały spotkanie, coś wypadało. Pisały do siebie, dzwoniły, ale co to za rozmowa - przez telefon w ambasadzie.
Potem Niuśka zachorowała. Ale zapowiedziała się na zjeździe absolwentów liceum. Mirka nie posiadała się ze szczęścia, że ją wreszcie zobaczy. Do torebki zapakowała pierścionek, którym się po raz ostatni wymieniły. Na nic się tak nie cieszyła. Na nikogo. Na żadne wspomnienie tak nie czekała, jak na głos Niuśki, jej śmiech, uścisk, łokieć, pasek torebki zahaczający o kolano pod stołem. Już. Wreszcie.

Marek, sarkając na stan łódzkich ulic, przywiózł Mirkę na zjazd absolwentów. Szukała jej wzrokiem. Potem pytała.
- To ty nic nie wiesz, Mirusia? Niuśka zmarła tydzień temu. Rak mózgu. Przerzuty były wszędzie. Strasznie cierpiała. Tak, zupełnie. Zupełnie sama zmarła. Nie miała nikogo, ani męża, ani dzieci. Rodzice odumarli dawno. Zawsze taka sama była. A czemu się dziwisz, przecież wiesz, że ona nie lubiła nikomu kłopotu robić. NIe chciała nikogo martwić. Niuśka samośka. Tylko do ludzi taka zawsze, no, otwarta, serdeczna taka. Szkoda, bardzo szkoda.

Ciocia powiedziała mi o Niuśce w zeszłym roku, kiedy na Mokotowskiej zabrała mnie na urodzinowe ciastko. Przez długi czas nie mogłam oddychać, tak mnie ta historia poruszyła. Bo cioci takiej na co dzień nie znam. Takiej bez naskórka. Zawsze taka racjonalna, karcąca mnie za moje uniesienia, wzruszenia. A tu nagle przede mną Etna żalu i tęsknoty.

I wtedy mi się przypomniałaś, Aniu. Kiedy w lutym siedem lat temu wsiadałaś do pociągu na Dworcu Centralnym. Byłam po zapaleniu płuc, chudsza o pięć kilogramów. Wciąż myliłam stacje metra, na pełnych przepychu ulicach arystokratycznej Warszawy czułam się jak włókniarski wyrzutek, społeczny wyrzut sumienia, napływowy obciach, bo deklinowałam "na Foksal" i mówiłam "Hala Koszykowa". A teraz Ty odjeżdżałaś na zawsze.
Byłam taka mała na peronie z lodowatego lastryka, na który ludzie nanieśli błoto i chrzęszczący piach. Konduktor wrzasnął na mnie, że mam przejść za białą linię, ale ja nie mogłam, nie mogłam się ruszyć. I tak strasznie łkałam. Trzymałam Twoją szczupłą, ruchliwą dłoń i przypominałam sobie, jak w Toruniu poszłyśmy tańczyć. Miałaś na sobie wtedy czarny top bez ramion, a we włosy wpięłaś trzy czerwone maki. I śmiałaś się, zawsze się głośno śmiałaś, bo mówiłaś, że tego tłumić nie wolno. Że nigdy nie wiadomo, kto w naszym uśmiechu się zakocha i kto nasz śmiech usłyszy.
W soboty, kiedy sprzątałaś, na głos śpiewałaś piosenki Beyonce i na śniadanie w niedzielę robiłaś masło z awokado i soli ziołowej.

Nie wiem, jak Ty to robiłaś, że zawsze znalazłaś dla mnie słowa zrozumienia, wsparcia, nigdy nie okazałaś mi zniecierpliwienia, zmęczenia. I że zawsze, zawsze przy Tobie czułam się człowiekiem, takim pełnoprawnym, całym, mimo niedoskonałości. Bo zawsze okazywałaś mi szacunek. Nawet jak się wygłupiałyśmy, gnałyśmy przez park, byłyśmy niedospane, zmęczone jak mopsy, ledwo na oczy patrzące i zasypiające na krańcówce tramwaju numer 9 na Okęciu.

I wtedy pociąg szarpnął. Tak mocno, że wyrwał mi Twoją dłoń. Widziałam jeszcze Twoje drobne place, ale coraz mniejsze i bardziej rozmazane. Kiedy pociąg zniknął w tunelu, przestałam powstrzymywać płacz. Podciął mi kolana. Rzucił na zabłocone lastryko. W rozmazanych śladach zanurzył się mój biało-niebieski szalik. Płakałam ze złości, z samotności, z bezsilności. Wiedziałam, że teraz naprawdę zostałam sama. Że będę każdego dnia mierzyć się z tym, że wszyscy gardzą moim wykształceniem, pochodzeniem i miałkim w ich przekonaniu doświadczeniem. Ale wszyscy chętnie będą korzystali z tego wszystkiego: szczególnie językowych kompetencji, książkowego wyczucia i umiejętności rozmowy. A kiedy skorzystają, oplują. Bo nie będę im już potrzebna. Do następnego razu. Moja chrzestna tym chętniej będzie podkreślać, że kobieta musi wybierać: albo mąż, albo własne zdanie. Że siostra mojej Babci będzie już zawsze uważać, że jestem skończoną idiotką, jeśli robię prezenty ręcznie, a nie kupuję. Zostanę też sama z tym, że szefowa śmieje się ze mnie, że tyle czytam: "no i co z tego? I tak zawsze będziesz gołodupcem i frajerką. Ja będę z tych, u których o wydanie będziesz żebrać. To ja będę na tym, co napiszesz, zarabiać. No i co się patrzysz? Myślisz, że z pisania książek albo o książkach wyżyjesz? To biznes rządzi światem, a nie książki, ta cała zasrana sztuka. Głupia, w jakim świecie żyjesz? Jak taka książka kosztuje dajmy na to trzydzieści dziewięć peelenów, to ja chcę zrobić tak, żeby trzydzieści było dla mnie za samo siedzenie, rozumiesz? Umiesz tak zrobić, żeby tak było? Nie? No, mówiłam, że zawsze będziesz gołodupcem".
Tak zostałam i tkwię. Czasami wydaje mi się, że jeszcze walczę, ale częściej jestem pewna, że jednak się poddałam. Że to wszystko naprawdę nie ma sensu, jeśli przyjaźnie tak naprawdę nie istnieją w Warszawie, tylko jakieś specyficzne pakty o wzajemnej nieagresji, układy barterowe - że ja cię tysiącem poratuję, a ty mi fakturę przeszmuglujesz. Że okej, możesz tu pobyć, ale załatwisz im, prawda?

Szłam dzisiaj Kruczą i oddychałam głęboko. Wiatr próbował mi ściągnąć z głowy czapkę, tak wiało. Ale ten wiatr przedwiośnia przegania nie tylko smog. Wygania zimę w ogóle. Szłam sobie i szłam, patrzyłam, jak ludzie przebiegają ulice w niedozwolonym miejscu, żeby tylko dostarczyć pączki i upaprać się lukrem. Myślałam o tym, co powiedziała mi wywiadowana pani: "ja się uparłam, pani redaktor, żeby to pani ze mną rozmawiała. Taka to była moja fanaberia. Że pani musi o mnie napisać. Koniecznie. Normalnie zachorowałam na to, żeby pani o mnie taką historię napisała, jak o tych innych kobietach. No i dlatego postanowiłam, że nie odpuszczę. No i widzi pani? Dopięłam swego. Ja wiem, że jeszcze o pani usłyszę, bo widzę w pani piórze wielki potencjał". 
Przeprosiłam ją za mój wyraz twarzy. Wszystkiego się spodziewałam i na wszystko byłam gotowa. Ale na pewno nie na słowa uznania.
Spotkałam się z miłą panią w tym samym miejscu, w którym rozmawiałam w czerwcu ubiegłego roku z Vedraną Rudan. Powiedziała mi wtedy, że chciałaby mieć taką córkę jak ja i wywiadem była zachwycona, ale naczelny Kultury Liberalnej powiedział: "nic nie rozumiem z tej rozmowy. Jakaś taka kobieca wyszła. Jakaś intymna. Killuję".
Ale może jeszcze nie wszystko stracone? Może jeszcze wyjdę na swoje? Bo to moje to po prostu ciekawość ludzi?

Idę sobie i idę. Uprawiam to swoje iście. Idzenie. Szłość.
Skręcam w Hożą, patrzę ludziom w okna. Za firanką jakaś pani patrzy na ulicę. Trzyma w ręce różową konewkę. Piętro niżej jakiś pan zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła. Koszulę ma wpuszczoną w spodnie, położył ręce na biodrach i coś do kogoś mówi. Śmieje się, odchyla do tyłu głowę. Jakie ma proste plecy.
Idę. Uprawiam swoje iście. Rozwijam szłość. Zanim wychodzę na Marszałkowską, wiatr trochę się uspokaja, a zza chmur raptownie, odważnie wychodzi słońce. Zatrzymałam się, tak mnie to zjawisko zastanowiło. Oparłam się o mur. Wystawiłam twarz do tego niespodziewanego słońca. Jakby nowego życia.
I wtedy pomyślałam sobie, że przecież Ania. Ania ma dzisiaj termin porodu. A jeszcze nie zna nawet płci dziecka. Zatrzepotało mi serce.
Wyciągnęłam z torby telefon. Dwanaście nieodebranych połączeń. 132 nieprzeczytane mejle. Sześć wiadomości na Messengerze. Cztery smsmy. Facebook milczy o macierzyństwie Ani. Nogi ciągną mnie w kierunku Śródmieścia Północnego, nie chcę na Mokotów. Tak bardzo nie chcę do pracy. Nie chcę, nie, proszę, nie każcie mi tam jechać.
Cztery mejle od naczelnego, jeden zaczyna się od słów: "gdzie ty, kurwa, jesteś? Zagranicę napierdalaj!"
Pociągu z Anią, nie ruszaj, nie odjeżdżaj, zostań, wspomnienie. Ratuj mnie, czasie, zatrzymaj się, na tej konewce, w połach tej marynarki, w tych słowach niespodziewanych, wypowiedzianych z szacunkiem - mimo wszystko.
Och, jak byłoby cudownie, gdyby wszyscy tak szczerze przyznawali się do swoich pragnień, fanaberii, nie krygując się, nie udając. Po prostu waląc prosto z mostu: chcę być sławny, niech ludzie o mnie mówią, niech mnie podziwiają. Ile to ja osiągnąłem. Co z tego, że niewiele mam do powiedzenia: pani umie napisać tak, że wygląda na to, że dużo mam. No, to na kiedy to będzie? Kiedy mogę fejmu się spodziewać? Otaguje pani? Wklei link? Na Insta hasztagi wstawi? Ja wstawię. Powiem, żeby szerowali. Na pewno będą szerować. Przypilnuję.

Dojechałam do pracy, Tadeusz i Piotrek taszczą nową lodówkę. Ładna. Szara. Przypomniało mi się, że Mama też ma nową kupić. Ciekawe, jakiej marki wybierze. I kto jej ją wniesie, jak mnie nie będzie.
Wszędzie śmierdzą pączki. Już nie mogę tego wąchać. Zjadłabym rzodkiewkę.
Siadam do komputera, wkładam słuchawki, nie mogę znosić tego rechotu. Nie mam siły.
Nagle serce mi przyspieszyło. Jakbym zobaczyła kogoś dawno niewidzianego. Brzęk - taki cichy odgłos we mnie. Włączam Facebook.
I wtedy Adrian, mąż Ani, ogłosił światu, że urodził im się Henry James. Henry James Woods. "Ania and I are delighted to announce the arrival of our son". Chóry anielskie słychać. Popłynęła mi łza okiem prawym - tym, co onegdaj nie widziało.
 
Świecie, tak się właśnie rodzi Sztuka. Bo Chłopczyk, tak długo wyczekiwany Chłopczyk o delikatnej buzi, lekko zadartym nosku i arystokratycznych rysach przyszedł na świat wietrznego dnia, w którym nic nie zapowiadało słońca objawień na Marszałkowskiej.
A w Bath było dziś słonecznie, bezwietrznie, sześć stopni Celsjusza po południu, o dwa stopnie więcej, kiedy Henry się rodził. Wilgotność powietrza wynosiła 73 procent. W nocy tylko chłodniej, zalecają szalik. Ładnie będzie teraz, w sam raz na spacery po Haycombe Drive. Benny będzie wózek obszczekiwał, ogłaszał światu, że Ania z Henrym jadą.

Włoski ci się kręcą nad uszkiem prawym. Tak spokojnie śpisz. Świecie, powitaj godnie Henia, rozsyp nad nim jasne sny. Nie, nie mówcie mu, że fatyga łodygi i listek, i płatek. I nie mówcie mu, że tylko raz osobiście. Że jamochłony i nieboskłony, że tym razem z twarzą, a nie liściem. Ale właśnie teraz, nie sto lat temu, nie wczoraj. Dziś. Dzień Jowisza. Dzień nowych rzeczy. Można nieco zwolnić tempo. Patronem dnia jest właśnie Jowisz, czyli wielkie szczęście. Wszystko, co rozpoczniemy w czwartek, będzie rosnąć i procentować.
Horoskop mówi, że będziesz romantykiem. Ale roztropnym, ważącym słowa, choć energicznym, ruchliwym, gotowym do działania. To wszystko po Mamie masz, Heniu. Ania potrafiła nad ślimakiem się rozpłakać. I muzykę kocha. Obrazy. Malarstwo impresjonistów. Ciche czerwcowe wieczory. I wrzos w doniczkach. Adrian taki czujny zawsze, empatyczny, ale też męski. Jak opoka. Za Anią wodził wzrokiem nieustannie. Jak mi się to podobało! Że tak ją kocha. Że nie udaje, że to on drogę oświetla. To Ona oświetla. To w jej świetle stanął.

A już najbardziej ciocię Kasię cieszy, że w żadnym wypadku nie przypominasz Polaka. Dzięki ci, świecie, że Henio Polaka nie przypomina. Że urodził się na Wyspach, że tylko korzenie ma polskie. Bo korzeń, odpowiednio zanurzony, może pozbyć się trucizny, odżyć, nawet kolor zmienić.
Śliczny, niewinny Chłopczyku, zostań z daleka od tej żałosnej polskiej szopki nienawiści, podziałów, nacjonalizmu i narodowych kompleksów. Obyś nigdy, przenigdy nie doświadczył, co to znaczy, kiedy ruch pociągu wyrywa z Twojej ręki ukochaną dłoń. Niech świat, w którym będzie dorastał, nie zna granic, ani wiz, a pojęcie "uchodźca" będzie archaizmem. Niech każdy wierzy w co chce. I ludzie różnych kolorów skór i różnych języków porozumiewają się spojrzeniami, uśmiechem i łagodnymi skinieniami głowy. Niech w świecie, w którym będziesz żył, każdy ma równy i wolny dostęp do słońca, niech każdy ma kogoś, kto na niego czeka w domu z ciepłą herbatą. I niech w Twoim dorosłym świecie nic nikogo nie boli zanadto.

Zanim się urodziłeś, miałam dużo dziwnych snów. Śniło mi się na przykład, że wszyscy na świecie byli Polakami. Obudziłam się z płaczem. Potem przypomniałam sobie, że to przecież z Masłowskiej jest.
"W dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim, wszyscy ludzie na świecie byli Polakami. Każdy był Polakiem, Niemiec był Polakiem, Szwed był Polakiem, Hiszpan był Polakiem, Polakiem był każdy, po prostu każdy każdy każdy. Pięknym krajem była podówczas Polska; mieliśmy wspaniałe morza, wyspy, oceany, flotę, która po nich pływała i odkrywała wciąż nowe, również przynależące do Polski kontynenty, był między innymi znany polski odkrywca Krzysztof Kolumb, którego potem oczywiście przechrzczono na Christophera czy innego Chrisa czy Isaaka. Byliśmy wielkim mocarstwem, oazą tolerancji i multikulturowości, a każdy nieprzybywający tu z innego kraju, bo ówcześnie jak już wspominaliśmy ich nie było, był tu gościnnie witany chlebem i solą... Ale skończyły się dobre czasy dla naszego państwa. Najpierw odebrano nam Amerykę, Afrykę, Azję i Australię. Niszczono polskie flagi i domalowywano na nich inne paski, gwiazdki i inne esy-floresy, język polski urzędowo pozmieniano na frymuśne obce języki, których nikt nie umie i nie zna, a jedynie ludzie, którzy nimi mówią tylko po to, żebyśmy my Polacy go nie znali i nie rozumieli, i czuli się jak ostatnie szmaty..."
Powiedziała to wiele lat temu, a teraz jej mroczne proroctwo spełnia się każdego dnia na ulicach, na szpaltach, kwitnie na językach, pleni się w głowach, strzyka jadem w kpiących komentarzach. Dzieli. Segreguje.

Życzę Ci, Heniu Malutki, żebyś był potężny jak Twoi angielscy przodkowie, ale jasny, radosny i otwarty jak Twoi Rodzice. Miej w sobie tyle miłości i czułości do człowieka, co Twoja Mama. I tyle cierpliwości anielskiej, co Twój Tata. I tyle taktu i charme'u, co Twoja Babcia, Mama Twojego Taty. I tyle energii, co Mama Mamy. I tyle zaradności, co Dziadziuś, Tata Mamy.
Z Polski weź sobie, co chcesz, ale tylko to, z czego nie wiemy, że dumni jesteśmy. I czego Japonia podrobić nie potrafi, a Włochy podziwiają. Weź od nas dumę, ale tę, która głowę każe nosić wysoko - pod warunkiem, że nie trzeba się schylić do pomocy. Weź czujność na światło i dźwięk. Odwagę myślenia - od naszych chemików i matematyków. Gościnność - ale tylko tę bezinteresowną, co wierzy, że Bóg do domu z gościem przychodzi. Weź też od nas szacunek do chleba, do pracy ludzkich rąk, do trudu człowieka. Weź świeżość czerwcowych poranków, lipcowe świerszcze, pochylone główki słoneczników, krew gorącą, ale z metafizyki domieszką. Wybór jest ważny, ale obyś umiał docenić to, co raz dane. To dopiero coś: przyjąć od życia z godnością.
Wszystko. Całokształtność.
Jedna z dróg do spokoju prowadzi poprzez widzenie tego, co zwykłe. Spokój jest najczystszym z dóbr. Nigdy nie jest go za dużo, nigdy się nie wyczerpuje i zawsze może być głębszy. To on daje miejsce pod wszystko pozostałe. Jest jedyną rzeczą, o którą warto się starać. A kiedy się o niego postaramy, inne rzeczy zaczynają przychodzić bez starań.
Obyś codziennie odkrywał, jaki to cud nieuchwytny, kiedy pobliże staje się miłością.
Poczuj, nigdy boleśnie, jak zakorzenia się człowiek.
Prześledź, jaką drogą otoczenie przechodzi do wnętrza.
I pamiętaj, że dokądkolwiek pojedziesz - zabierzesz tam siebie.
Potęgo czasu i przemiany, przyprowadź Heniowi światło, ciepło i kolory. Żeby cały świat dla niego jaśniał.
Świecie, kochaj Henia. Bądź mu dobrym.


Pozwól rzece płynąć



- Rabbi, jam dzisiaj korponowomową przez ucho zgwałcona, obolała przez to, smutna, bez sił. W drodze powrotnej z dyżuru zaczęłam czytać "Pozwól rzece płynąć". Zdanie "Najbardziej kocha się to, czego się nie wybierało" sprawiło, że rozpłakałam się w 180 jak idiotka. I dojechałam na krańcówkę w tych spazmach. A myśmy się z Toot na Ochocie właśnie poznały. Na Akademickiej mieszkały. Na patio kamienicy opalały i wino piły. Muszę Madzi podarować Cichego. Niech dziewczynę trochę wyciszy. Nękają Pana zmory i fanaberie autorskie? Mam nadzieję, że wywiały je wiatry przedwiośnia. Daleko. "Rzeczywistość jest wszędzie"- vivat, Cichy.
- Przykro czytać, panno Kaś. Że w domyśle Pani cierpi, że ją boli.
Cichy to nie jest dobry pomysł, ja sądzę. Znamy się od trzydziestu paru lat, niech to będzie ważne. On nie wycisza. O nie.
Nęka mnie świat. A ja mu nic winien nie jestem. Ciężko z tym czasem.
Jechałem, jechałem dziś 122, panny Tutki nie było niestety, ciepło wszystkim życzyłem przez dwa przystanki, niech wam dobrze będzie, smutnej blondynce, panu pijakowi, dziewczynie z tipsami, pani z dzieckiem, sziksie z telefonem, wszystkim! 
Płaczemy nad światem.



I cóż, że nie wycisza. Czasem rozjaśni.




 

poniedziałek, 6 lutego 2017

Pochwała złego o sobie mniemania



Właśnie wróciłam z Agory, w której odbywało się spotkanie z Agnieszką Holland i Olgą Tokarczuk. "Pokot" na podstawie "Prowadź swój pług przez kości umarłych" walczy o Niedźwiedzia w Berlinie. Pamiętam, z jakim przejęciem wiele lat temu czytałam tę książkę. Kończyłam studia akurat. Ścisnęła mnie za gardło i bodaj przez miesiąc nie tknęłam mięsa.
Film niezły, Hollandowy mocno: świetnie sfotografowany, aktorzy mają dużo luzu, sporo w scenariuszu dystansu, obraz niczego nie udaje, a jeśli już, to film brzydki, przez co jeszcze bardziej urodny się zdaje.
Ileż ja dzisiaj słyszałam pięknych słów i fraz. Jak też można uszy nakarmić. Są, są jeszcze ludzie, którzy mówią "imponderabilia", "odwołanie do litery prawa", "lekce sobie ważyć" czy "zaakceptować własną przeciętność". A także "wypływać z moralistycznego przekazu", "fabuła przypomina parabolę", "postać skonstruowana w otulinie zbawczego dystansu".
Z powrotem szłam na przystanek na Chełmskiej w ostrym mrozie i łzy mi zamarzały na policzkach. Z tego piękna, którego się nasłuchałam. I ze zmęczenia dniem dzisiejszym.

Bogna wróciła ze mną do techniki EMDR. Tak mocno siedzą we mnie niektóre wspomnienia, że trzeba wobec mnie stosować metodę identyczną z tą, która pomaga żołnierzom po misjach w Iraku i Afganistanie. Pomogła też po Wietnamie - oczywiście tym, którzy nie zdążyli oszaleć albo nie zdążyli się zabić.

Cóż to mi się tym razem przypomniało? Zaczęło się niewinnie. Siedzę przy moim biurku z krwistoczerwoną okleiną. Mam jakiś problem w szkole. Mogę mieć dziewięć albo dziesięć lat. Czuję, że powinnam o problemie powiedzieć Mamie. Ale pamiętam też, jak powiedziała mi kiedyś, że już samym pojawieniem się sprawiłam jej wystarczająco dużo przykrości. Mam więc być grzeczną dziewczynką i zachowywać się tak, żeby nie było mnie ani widać, ani słychać. Żadnych kłopotów, rozumiesz? Masz być niewidzialna. Nieodczuwalna.
Ponieważ w swoim nieletnim jestestwie nie mogłam sobie sama z problemem poradzić, a blokowało mnie wdrukowane przekonanie, że jestem niepożądana jak odcisk na palcu albo pryszcz na nosie, doszłam do wniosku, że musi mieć Mama rację, że jak z czymś sobie nie mogę poradzić, to mój problem. To znaczy, że coś jest ze mną nie tak.
Tłumiłam w sobie wszystko. Pochylałam się nad biurkiem coraz bardziej, stapiając oczy z czerwoną płachtą krwistej okleiny. Im bardziej się pochylałam, tym mniej było mnie widać, tym wszystkie wnętrzności mniej we mnie grały. Już nie czułam gęstej zupy jelit posypanej cementem. Zgięłam się wpół.

Ale czasem to nie wystarczało, a wspomnienie bezradności wracało ze zdwojoną siłą. Cóż wtedy robiłam? No, skoro nie umiem sobie z tym poradzić, to znaczy, że jestem zła. I głupia. I mam pustą głowę. Mama zawsze mówiła: "no, co? Gorzej ci?" A ja od małego zastanawiałam się, czy mam jakąś chorobę, która się pogarsza.
Zwijałam więc ręce w pieści i okładałam się po głowie tak, że aż mi się obraz ściemniał. Liczyłam, że uderzeniami pięści wytłukę z głowy głupotę i zło. A wtedy Mama będzie ze mnie dumna, bo sama będę rozwiązywać problemy i nie będę jej siedzieć na głowie: żeby mogła pisać uzasadnienia i wydawać wyroki. Oraz być dumną z tego, że jestem takim bezproblemowym dzieckiem.
Bogna zatrzymała się na tych pięściach. Głównie dlatego, że kiedy powiedziałam o tym, uderzyłam w płacz, ale wcześniej prawie się udusiłam, bo nie mogłam złapać oddechu.
Czułam, że okrągleją mi oczy i przypomina mi się film "Opowieści o miłości i mroku". Matka Amosa Oza odtwarzana przez Natalie Portman w jednej ze scen po kłótni z matką zaczyna się tak okładać po twarzy, że niemal krzyknęłam na ten widok w kinie. Pojechałam do Bogny wtedy i powiedziałam, że to najlepsza metafora autoimmunologii, jaką widziałam.
Co za zaskoczenie, że dzisiejsze spotkanie sponsorowała właśnie Natalie Portman. Nagle stanęła mi przed oczami jako Jackie Kennedy, w swojej nieśmiertelnej garsonce od Coco, która pozwoliła pokazać Ameryce krew jej prezydenta. A później Jackie stanęła przede mną na tle w kolorze natlenionej krwi. Tak, jakby czerwień blatu biurka rozlała sie na filmowy plakat.

- Co pani widzi teraz, pani Kasiu?
- Snuje się ta Natalie jako Jackie po Białym Domu. A ja myślę, że jest jak duch. Bo rola pomyliła jej się z rzeczywistością i przez to Jackie nie żyje. Nie żyje tak naprawdę.
Bardzo wyraźnie zobaczyłam też scenę, w której śnieżna rękawiczka Pierwszej Damy przykrywa rozerwany prawy płat skroni męża. Roztrzepana prawa półkula znajduje schronienie pod okrytym białym materiałem wzgórzem Marsa smukłej dłoni Jackie. Krew powoli wsiąka w rękawiczkę żony.
A cóż to ja dalej widzę oprócz całego miksu wspomnień, wyobrażonych głosów, ojca ręki na głowie, milczenia zasznurowanych rodzinnych ust, pikania pompy od kroplówki z Infliksimabem, dźwięku odkładanej igły, która wbiła się w oko?

Nagle brzmią, a w zasadzie grzmią nade mną słowa "świnia jesteś, że do nas nie przychodzisz".
- Pani Kasiu, dlaczego pani napina ramiona? Czy ma pani świadomość, że napina ramiona? A co się dzieje z pani łydkami?

Dlaczego napinam ramiona? Bo chcę się schować. Bo czuję się złajana, skarcona, poniżona, upodlona. Ktoś mi urąga, a ja nie potrafię na to odpowiedzieć. Kogoś to bawi, ktoś mówi o tym w kategoriach żartu. "No coś ty, przecież tak się mówi, nie ma się za co obrażać. Zresztą no tak jest: nie przychodzisz do nas. Oj no weź, wzięłaś dzisiaj Niepierdol?"

Im bardziej się pochylam, tym mocniej ten ktoś pochyla mój kark. Do ziemi. Jak w filmie "American History X": każe mi ustami objąć krawężnik, a potem nogą obutą w glan z metalem w czubku kopie mnie w tę głową z całej siły. Z góry. Tak, żeby mi złamać szczękę.

Ach, ale nie tylko jedna osoba tak do mnie powiedziała w tym tygodniu. Do Afgańskiej Siostry wprowadził się wreszcie po trzech latach K. I też mi powiedział: "nie przyszłaś do nas, świnio".
Nie, nie przyszłam, bo z Iwonką tego samego dnia zerwał zaręczyny narzeczony. Bała się wracać do domu sama. A ja to rozumiem. To już inna sprawa, że wieczorem dnia tego samego się pogodzili. Nie liczy się to, że byłam gotowa do pomocy. Liczy się to, że nie przyszłam, więc jestem świnią.
Na studiach mieszkałam z Alicją. Jej rodzice mieli tyle pieniędzy, że Ala sama powiedziała, że gdyby mogli, podcieraliby się nimi. Ala nie miała takich ambicji, jak rodzice. Chciała być korektorką w wydawnictwie. I mieć święty spokój od faktur i pieniędzy. Ale lubiłam w Ali jej odrębność. I to, że jako jedna z niewielu znanych mi osób czytała Barańczaka (zanim stał się mocny na roku jako lektura z listy). 
Któregoś razu przyszedł do nas do mieszkania Michał (bo przecież nie od początku mieszkałam z Michałem). Bawiliśmy się w jakieś zgadywanki, kalambury, czytaliśmy "Słówka". Było wesoło. Nawet. W pewnym momencie Alicja, patrząc mi w oczy, w obecności Michała, powiedziała do mnie: "ty świnio. Ty robaku pierdolony."
Nie pamiętam, czy najpierw usiadłam, czy najpierw wyszłam z kuchni. Potem Alicja stukrotnie mnie przepraszała i powiedziała, że jak na mnie spojrzała, to jakiś głos zmusił ją do powiedzenia tego. Wtedy jej nie wierzyłam.
Dzisiaj się zastanawiam, czy przypadkiem nie miała racji. Bo usłyszeć coś takiego o sobie w ciągu tygodnia dwukrotnie to już chyba jakiś trend, a nie przypadek.

Jak już największy ból dziś po południu minął i mściłam się już tylko na moim biodrze, pomyślałam, że to nawet lepiej być świnią niż człowiekiem.
I że tak naprawdę usłyszałam same komplementy, tylko że nieświadomie rozdane.
Bo świnie mają lepszy węch niż psy.
I IQ wyższe od wielu ludzi, a już na pewno od rzecznika MONu.
Bo świnie traktuje się z pogardą tylko z powodu jakiegoś błędnego przekonania i myślenia skrajnie stereotypowego. Jest z nimi jak z wronami: potrafią zaskoczyć sprytem, elokwencją.

A nade wszystko: przecież świnia to zwierzę. A człowiek jest bodaj koronnym dowodem na boskość zwierzęcia. Oczywiście, że jest.
To nie zwierzę wymyśliło obozy koncentracyjne.
To nie zwierzę powoduje smog.
To nie zwierzę gardzi.
Zwierzę zabija tylko wtedy, kiedy musi. Człowiek niejednokrotnie zabija dla zabawy. Własnej przyjemności. Z potrzeby leczenia swoich kompleksów. Potrzeby stratowania kogoś, stanięcia na nim, żeby przez chwilę poczuć się panem sytuacji. Och, jak opacznie rozumiemy przekaz biblijny o tym, że mamy sobie czynić ziemię poddaną. Jeśli ma nam być poddana, to tę ziemię należy też sponiewierać, skurwić i poniżyć. Wówczas dopiero poczujemy swoją władzę. Nasycimy się nią. Wychylimy kielich do dna. Rozpłatamy to truchło wzdłuż. Położymy wypatroszonego dzika na ołtarzu podczas Hubertusów. Wypchamy tę głowę jelenia, pochwalimy się porożem. Ja. Moje. Mój łup. Moja upolowana zwierzyna.
Czołgaj się. Próbuj uciekać. Trzymam ci nogę na karku. Popatrzę, jak się wykrwawiasz, jak się wijesz, jak próbujesz swojej wiotkiej jak gałązka asertywności. Co? Nie życzysz sobie? A gówno mnie to obchodzi, czego ty sobie życzysz. Masz robić, jak ci mówię. Bo to ja trzymam na twoim karku nogę i to ja mogę w każdej chwili zdecydować, kiedy twój rdzeń kręgowy przerwać. Co tam mamrzesz? Że ci przykro? A co mnie to obchodzi? Ważne, że mnie jest z tym dobrze. Czerpię siłę w twojej słabości. Możesz skamleć dalej. Sprawia mi to przyjemność. Odwrotność przykrości. Konflikt interesów zatem. Widzisz? A w naturze wygrywa silniejszy. To ja jestem silniejszy. Świnio.

Na Saskiej tak bardzo mnie bolało, że musiałam się zatrzymać. Spojrzałam z kładki na wieczorną Trasę Łazienkowską. Pojedyncze płatki zbitego śniegu zapowiadają, że rano na chodnikach znów będzie ślisko. Pan Janek nie wydobrzał jeszcze po operacji, a jego brat zupełnie nie umie posypać piaskiem chodnika. Jutro znów będę szła po trawniku. To w sumie dobrze - jest tam karmik. A mam dużo kukurydzy i prosa. Sypnę ptakom. Mimo tego - nie mogę o sobie jako przedstawicielce gatunku myśleć za dobrze.

Dziś Danuta Szaflarska skończyła 102 lata. W ubiegłym tygodniu płakałam z tęsknoty za Szymborską. Bo pięć lat temu zrobiła to kotu.
Szymborska ma naprawdę rzadki stosunek do zwierząt – rzadki nie tylko w Polsce, rzadki w ogóle, bo nawet ci, co deklarują wielką miłość do zwierząt, nie zawsze umieją znaleźć taką miarę w hierarchii człowiek – zwierzę. Wisełka po prostu zachowuje się w stosunku do zwierząt w sposób naturalny. Ona obserwuje zwierzęta i zawsze chyba o nich myśli. I to nie tylko w wierszach, ale również w jej "Lekturach nadobowiązkowych”, gdzie znalazłam taki fragment – recenzję książki Güntera Tembrocka pod tytułem "Głosy zwierząt. Wprowadzenie do bioakustyki”. Kto właściwie, jaki poeta czyta sobie o bioakustyce? A Szymborska ją czyta i pisze tak: „Możliwość wychwytywania ultradźwięków pozwala wychwycić głosy tych zwierząt, które do tej pory uchodziły za nieme. Możliwość zapisywania głosów na taśmie magnetofonowej pozwala je dużo subtelniej rozróżniać i klasyfikować. Okazało się, że młody krokodyl kwili już w skorupce. Że słonie mają słuch absolutny, którym – jak gdzieś przeczytałam – nie mogli się pochlubić ani Wagner, ani Czajkowski. Że w obrębie jednego gatunku ptaków powstają lokalne dialekty. Że żaby kumkają w tercetach. Przemówiły ryby. Objawiła się ludzkości cała gadatliwość delfinów, nie wspominając już o szczurach, które są szczególnie wymowne w dźwiękach nieuchwytnych dla naszego ucha”.
Chyba żaden dorosły człowiek, który ma ustalony zawód i status społeczny, tak sam z siebie nad kwilącym w skorupce krokodylem się nie zastanawia. Zostawia to dzieciom, poetom, biologom. I na tym to polega. Poezja Szymborskiej żywi się życiem. Bardzo dziś koślawo, bardzo po mojemu, po tej stronie chcę zostać, choć tak bardzo to boli.


      Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia.
      Skrupuły obce są czarnej panterze.
      Nie wątpią o słuszności czynów swych piranie.
      Grzechotnik aprobuje siebie bez zastrzeżeń.
      Samokrytyczny szakal nie istnieje.
      Szarańcza, aligator, trychina i giez
      żyją jak żyją i rade są z tego.

      Sto kilogramów waży serce orki,
      ale pod innym względem lekkie jest.

      Nic bardziej zwierzęcego
      niż czyste sumienie
      na trzeciej planecie Słońca.