piątek, 28 czerwca 2019

Dokonało się

Pojechałam po południu do Niedźwiedzia.
Potrzebowałam od niego wypełnionych dokumentów do lekarza medycyny pracy. Długo nie chciał mnie przyjąć. Bałam się, że może być jakaś awantura. Interweniowała Edyta. Nic to, jadę.
Wcześniej szykuję się jak na wesele. Myję drugi raz tego dnia włosy, wcieram w nie jakąś innowacyjną odżywkę, żeby nie stały jak nieszczęście. Potem pacykuję się balsamami do ciała, choć przez ostatnie tygodnie w większości wcierałam je w materac ze skaju na Spartańskiej, więc nieszczególną wagę przywiązywałam szczególnie do jakości ich nakładania.
Potem, o zgrozo, umalowałam rzęsy, nasmarowałam się nawet jakimś wyrównywaczem do cery i uśmiechnęłam się na myśl o pani Dorocie - dla niej to byłaby wersja saute, dla mnie - to makijaż wieczorowy.
Założyłam rozkloszowaną sukienkę w kwiatki. Ładnie się układa, kiedy się okręcić wokół osi, wiruje. Kiedy byłam mała, mówiłam o takich "lambadówy". W rękawach okazuje się nieco za duża. No tak, schudłam. Układam ją na dekolcie tak, żeby ten nie był zbyt lubieżny. Do sukienki przywdziewam trampki. Wyglądałam jak gimnazjalistka. Tylko oczy ostatnio zrobiły mi się większe, smutniejsze, teraz nawet mimo sukienki, kiedy będę kupować piwo, nie poproszą mnie o dowód. Na pewno.
Przyglądam się sobie w lustrze. Śmieję się, że tak się pindruję. Dlaczego? Żeby Niedźwiedź poczuł Schadefreude? Ciekawe, co by powiedziała Bogna. Nie, ona by nic nie powiedziała, tylko kazała w sobie poszukać.
A może ja gdzieś w środku jeszcze liczę na to, że Niedźwiedź mnie przeprosi? Nie, to śmieszne. Powiedziałabym mu, że nie muszę mu niczego wybaczać. Że największą karą będzie dla niego, że ma sobie wybaczyć. Nie, to nie te słowa. Nie pasują.
Nie ma we mnie zaciętości. Ze zdumieniem rejestruję w sobie brak chęci wzięcia na nim odwetu. Nie chcę się mścić. Nie mam takiej potrzeby. Jestem w środku sucha jak chodnik umyty w upalny dzień zwariowaną i hałasującą szczotą do ulic. Nic od Ciebie nie chcę, Niedźwiedziu. Wypełnij tylko formularze. I wtedy będziesz miał mnie z głowy.
 
Żeby dodać sobie animuszu, założyłam wisiorek od Taty. Podobno ojciec to synonim ziły w życiu kobiety. Bądź ze mną, Tato. Bo o ile ja będę opanowana, o tyle nie wiem, jak zareaguje na mój widok Niedźwiedź.


Nie biorę Pandy, nie chcę stać w korku. Jadę autobusem. Poczytuję "Szklany klosz". Na obrzeżach Warszawy trasa korkuje się. Dobrze zrobiłam.
Przypomina mi się, że ostatniego dnia wakacji jechałam tą trasą z Jebonką jej eleganckim samochodem. Zesztywniała ze strachu. A ona świergotała, bo okazało się, że jest w ciąży i to dla niej wystarczający powód, żeby wycofać pozew rozwodowy, mimo że jej mąż grilluje ją na wszystkie strony, a potem jeszcze kilkanaście razy będzie się wyprowadzał i wprowadzał, grożąc, że któregoś dnia porwie dziecko i wywiezie zagranicę.
Z Jebonką kontaktu już nie mam, urodziła w maju córeczkę Dorotkę. Nie pogratulowałam jej. Ale życzę temu Dziecku jak najwięcej szczęścia.
A teraz właśnie zaczęło się lato. Jadę znowu sama na spotkanie z człowiekiem, który na kilka miesięcy przestawił we mnie zwrotnicę. Był zapowiedzią innego życia. Nie tylko zapowiedzią. To już teraz inne życie. Może nie tak sobie tę inność wyobrażałam, ale przyjmuję ją, bo mimo Golgoty, przez którą przeszłam przez ostatnie miesiące, niczego po mnie nie widać. Rachunek zysków i strat jest dodatni. A w każdym razie mój widok w lustrze wskazuje na to, że dodatni.
Nie widać. Jak to dobrze, że nie widać, przez co przeszłam.

Dojeżdżam na przystanek, muszę przejść przez ruchliwą trasę w kierunku Sulejówka. Przypominam sobie, jak w śniegu po kolana przyjechałam tu na tydzień przed operacją. Kamila umówiła mnie do swojej koleżanki fryzjerki, a w promocji kupiłam tu śniegowce na ciężkie mrozy. Miały specjalne kolce, dzięki czemu o kulach mogłam zaprzeć się jak rakami. Gwarantowały mi stabilność. Bo tej wewnętrznej nie miałam za grosz.

Idę. Bieżę. Uprawiam moje idzenie i szłość. Krzywię się na widok architektury późnych lat 90., wściekłych banerów reklamowych i eklektyzmu trasy wylotowej na Puławy. Prywatna przychodnia, w której przyjmuje Niedźwiedź, również mieści się w podobnym budynku. Na szczęście nieco cofniętym. I nie tak zapapranym bannerami.
Poprawiłabym im logo. Nie ten font, nie te kolory.  W ogóle nie ta komunikacja. Do kitu.

Na parkingu stoi samochód Niedźwiedzia. Umyty. O rany, umył samochód! Przecieram oczy ze zdumienia. Aneta naprawdę musiała odmienić jego życie. Chyba na dobre, skoro umył samochód.

Patrzę na bujne chęchy przy ogrodzeniu. Chwasty, zioła, samosiejki - wszystko się pleni, mimo upałów i ludzkich katastrof. Natura sobie poradzi: i z nami, i bez nas.

Wjeżdżam windą na drugie piętro do rejestracji. Wydawała mi się znacznie większa, kiedy tam byłam z Jebonką zaledwie jedenaście miesięcy temu. Siedzą dwie panie, proszą mnie o dowód, potwierdzają tożsamość. Wyjmuję już kartę, żeby zapłacić za wizytę.
- Ale na konsultację pani?
- Tak, na konsultację.
- Ale nie pierwszy raz?
Wzdycham.
- Nie, jestem pacjentką doktora Niedźwiedzia. Operował mnie. Teraz czas wrócić do pracy, potrzebuję dopełnić formalności.
- Czyli konsultacja?
Nie, kurwa, przyszłam po kebab - jak zawsze, łagodny na cienkim. Nie wkurwiaj mnie. 
Nagle jedna mówi do drugiej:
- A co tu mam napisane? Że co ja mam tu zrobić?
Druga pani zakłada okularki i mówi:
- No co, nie widzisz, co doktor napisał? Pani wchodzi i już.
Pomyślałam, że dziwne by było, gdyby standardem były pacjenckie wczołgiwania się do gabinetu. A może oczekują, że mam się tam dostać oknem? nie ma problemu, po tej rehabilitacji to więcej niż możliwe. Szczególnie, że mam trampki.
Pani Pełna Wątpliwości podnosi wysoko rękę i cesarskim gestem mówi:
- Zapraszam panią do gabinetu.
Mrugam.
- Dobrze, ale chyba najpierw muszę zapłacić. Poproszę kartą.
Pani ma minę zdurniałej minister Fotygi, a potem częstuje mnie uśmiechem kota z Cheshire:
- Doktor nie pozwolił płacić. Od razu proszę do gabinetu.
Patrzę raz na jedną, raz na drugą. Dobrze teraz wobec tego podkręcić zdumienie honorem Niedźwiedzia, żeby plotek nie było. To znaczy będą, ale żeby nie było nadmiernych. Panie bacznie mi się przyglądają, więc podbijam:
- Ale urodziny miałam stosunkowo dawno.
Panie nieomalże gruchają z uciechy, że coś się dzieje. No nie będę tu się awanturować i robić wiochy, nie będę.

Pusty korytarz. Kiedy siedziałam tu z Jebonką, prezentowała mocno odsłonięte uda, chwaliła się lakierem hybrydowym na paznokciach stóp. A ja siedziałam roztrzęsiona i przerażona, bo wiedziałam, że operacja czeka mnie i tak.
Teraz siedzę naprzeciwko gabinetu zabiegowego, jak wtedy. Ale nikogo wokół mnie nie ma.
Wyciągam z torby czytnik ze "Szklanym kloszem". łapię się na tym, że trzęsą mi się ręce. O nie. Tylko nie to. Pranajama. Oddycham. Kieruję oddech do klatki piersiowej, do serca. Przekazuję ciału tlen. Z miłością.
Nie działa, kurwa, nie działa.
W mojej głowie galop obrazów.
Wnętrze samochodu Niedźwiedzia, kiedy jedziemy na grób Babci.
Stoi skruszony pod blokiem z jedną białą różą.
Całuje mnie w rękę, która natychmiast pokrywa się ostrzegawczą pokrzywką. Niezawodna autoimmunologia. Obcy na horyzoncie. Uważaj, bo się oparzysz.
Stoi ze mną przed wejściem na oddział, mam spuszczoną głowę, a on prawie na mnie krzyczy: "nie mogę cię operować, bo masz chujowe wyniki i mnie zajebią, jak cię położę taką na stole. Nie przeżyjesz, kurwa, tej operacji, tak? Rozumiesz?"
Patrzy mi w oczy pod Serockiem, śmieję się z jego żartów, ogryzam głowę smażonej rybki i przewracam oczami z rozkoszy, taka dobra. A on patrzy na mnie i mówi: "ale mi się podobasz".
Opieram się z bólu o ścianę w przedpokoju, bo nie mogę zrobić kroku w kierunku lodówki, żeby mu dać jeść. W lodówce mam jedzenie, które przywiozła Agnieszka. Sama tego dnia wypiłam tylko herbatę. Nie miałam siły sobie nic więcej zrobić.
Wracamy z Łodzi, kiedy w Varosce wszystko wskazywało jeszcze na to, że jednak będzie jakoś. Może nie idealnie, ale jakoś. A potem on przed blokiem zaczyna mną szarpać, potrząsa moimi rękami, ale nie ma pojęcia, że każdy taki ruch wywołuje we mnie falę potwornego bólu. Ojezu, co robić, za chwilę ciało mi odłączy prąd, upadnę tu, przed blokiem, kule w samochodzie na tylnym siedzeniu, żeby się tylko osunąć tak, żeby nie zwichnąć protezy. Od przedramion bodziec pochodzący z szarpnięcia idzie do ramion, stamtąd do obojczyków. Wrzeszczą połączenia stawowe, wysokim sopranem odzywa się we mnie alarmowo C4, piszczą połączenia chrzęstne pomiędzy mostkiem a żebrami. Zaciskam zęby, żeby nie krzyknąć z bólu. "Nie mam na to siły, rozumiesz?!" - wrzeszczy na mnie, bo zaczęłam temat Opoczna. Szepczę, że tak, bo nie mam siły powiedzieć głośniej. "Zrozumiałaś?!" - szarpie jeszcze mocniej, żeby wydobyć ze mnie skowyt głosem skrajnie zmienionym, niemoim: "tak, zrozumiałam".
Rozkładam przed nim podręcznik do sekcji zwłok, jest środek nocy, a on nieprzytomny ze zmęczenia tłumaczy mi chrząstka po chrząstce, jak zbudowane jest biodro, jak pracuje w miednicy, jak wyglądają powięzi i jak to jest przeciąć skalpelem skórę.
Potem przypominam sobie, jak siedzi u mnie na fotelu, pochyla się w moim kierunku i mówi: "chcę być choć promilem twojego życia. Nigdy nikogo tak nie kochałem jak ciebie".

Chuj. Nie działa ta pranajama. Pieką mnie oczy. Dłonie mi drżą.
Kurwa, 17.56. Zaraz otworzy drzwi i będę musiała wchodzić. A przywita mnie pewnie piłą łańcuchową albo będzie mnie ganiał z palnikiem acetylenowym po przychodni.

Serce. Stuka. Łomocze. Moje codzienne ciśnienie przed wejściem do kriokomory oscyluje wokół 78/58. Tętno za to 89. Za szybko bijesz, moje Serce. Dokąd ci tak spieszno?
Nie znasz najnowszych doniesień naukowców? Zbadali serca chorych na ZZSK. Bo w tej chorobie przecież i aorta wapnieje. Zrasta się mostek, dlatego chorym trudno oddychać, niektórzy się duszą.
Wiesz, co ustalili naukowcy? To ja Ci powiem, moje Serce.
"Rozsiana samoistna hiperostoza szkieletu (DISH), zwana także chorobą Forestiera nie ma podłoża zapalnego. Cechą charakterystyczną choroby są wyrośla kostne łączące sąsiadujące kręgi. Zaobserwowano, że tworzą się one dużo rzadziej przykręgosłupowo po lewej stronie w miejscu przyległym do aorty (u chorych z odmiennym anatomicznie położeniem aorty była to przeciwna strona). Na tej podstawie wysunięto hipotezę, że pulsowanie aorty może być dodatkowym czynnikiem mającym wpływ na proces kostnienia. Grupa naukowców zadała sobie pytanie, czy w przypadku ZZSK również okolica przylegania kręgów do aorty jest wolna od syndesmofitów?

Analizowano obrazy TK kręgów piersiowo-lędźwiowych u 60 chorych, u 22 chorych dodatkowo oceniono również odcinek środkowy kręgosłupa piersiowego. Brzegi kręgów podzielono na sektory 5º. Następnie analizowano w obrębie sektorów rozmiary syndesmofitów i ich odległość od aorty. Na podstawie przeprowadzonej oceny dowiedziono, iż w sąsiedztwie aorty syndesmofity były mniejsze i występowały rzadziej. Ponadto znaczenie miały również zależności anatomiczne, im bliżej aorty znajdował się brzeg kręgu tym osteofity występowały rzadziej i były mniejsze. Gdy odległość aorty i kręgów wynosiła mniej niż 2 mm w tym obszarze syndesmofity nie występowały."

Wiesz, co to znaczy, moje Serce? Że im bliżej jesteś zewnętrza, tym mniejsze prawdopodobieństwo zastygnięcia za życia. Musisz wychodzić na zewnątrz, do ludzi. Ze świadomością, że właśnie Ciebie chlasną, moje Serce. Im bardziej się chowasz, tym bardziej kostniejesz. No, brnijmy, brnijmy. Idźmy do ludzi. Idźmy po cios. Szukaj w pamięci Świetlickiego.
"Źle wybrana droga, do jakiego punktu wrócić, by była dobrze wybrana? A jak się okaże, że to jedyna? Brnijmy, popełniajmy. Te nieliczne urocze momenty tryumfu nie są oczywiście wytłumaczeniem, ale brnijmy."

Jes-tem. Jes-tem. Jes-tem.
Pukasz, moje Serce.
Za mocno pukasz, moje Serce.
Przed Tobą tablica z instrukcją, jak postępować w przypadku wstrząsu anafilaktycznego. Obok - udar.

Zaraz, co robią komandosi?
Wciągam powietrze i liczę do czterech. Powoli. Już dobrze, moje Serce. Jestem z Tobą. Przy Tobie.
Teraz wypuszczam powietrze tak samo długo, jak wciągałam i znów liczę do czterech.
Druga seria.
Trzecia seria.
Czwarta seria.
Piąta seria.
Szósta seria.
Siódma seria.

Bogna. "Pani Kasiu, które miejsce w pani ciele jest teraz najspokojniejsze? O proszę, lewe kolano. Proszę sprawdzić, jaka energia się mości w tym kolanie. Proszę ją powitać. Podziękować jej. A teraz proszę podzielić energię z lewego kolana i obdarowywać nią poszczególne tkanki. Proszę rozlewać po sobie spokój".
Wdrapałam się na wydmę. Hassan klaszcze w dłonie. Widzę najpiękniejsze zjawisko świata - wschód słońca.
Mój oddech jest spokojny i równomierny.
Dotykam ręką wisiorka od Taty.
Widzisz, Tato? Poradziłam sobie.

Czytam, że Silvia Plath tak jak ja nienawidziła fizyki, bo splendoru siły i prędkości świata nie sposób sprowadzić do kilku liter i przerobić na wzory.

Drzwi się otwierają, wychodzi pacjent.

Oddech pozostał spokojny.
Obejmuję się tak, jak Bogna nauczyła. Kiwam się na boki. Już dobrze. Bogna cię przytula, Kasiu. Bogna tutaj jest i w każdej chwili, jeśli chcesz, możesz jej załzawić szary blezer o nieskazitelnym kroju. I teraz położy ci rękę na głowie, będzie pachniała miodem i spokojem, położy mnie sobie całą na klatce piersiowej i przejmie mój ciężar. Zabierze go. Jak Mama.

Słyszę stukanie klawiatury. Niedźwiedź coś pisze.
Wracam do "Szklanego klosza".
Prawie nie zauważam, kiedy otwiera drzwi.
- Bez kul? - pyta.
Ma obcięte włosy, choć okulary wciąż te same, stare, spadające.
Biały podkoszulek z logo Pumy.
Gratuluję, Aneto. Naprawdę kawał dobrej roboty.

Wszystko toczy się teraz w milisekundach.
Wbiegam do gabinetu i odbijam:
- Zhandlowałam na Allegro.
- Po co? - beznadziejnie durne pytanie, obiegówka, całkowicie w stylu Niedźwiedzia.
- Bo nie będę ich już nigdy potrzebować - kłamię gładko. Leżą w przedpokoju na górnej półce. Czerwienią przypominają, że o chorobie zapominać nie można. Bo się zemści.
Mocno ściska moją rękę.
- Uścisk ci się nie zmienił - mówi do mnie.
Nie odpowiadam.

Długo, bardzo długo wypełnia papiery, dobiera słowa do zaświadczeń. Trwa to stanowczo za długo. W międzyczasie pyta, czy rana pooperacyjna się wygoiła. Fizjoterapeuci twierdzą, że proces gojenia się jeszcze długo się nie zakończy. Holiści mają trochę inne podejście go procesu niż chirurdzy.
- Pokazać? - pytam bezosobowo.
- Tak.
Podciągam brzeg sukienki w kwiatki. Odsłaniam udo. Odsłaniam szew w kształcie nieistniejącej obwodnicy.
- Wyżej - mówi Niedźwiedź.
Zbieram fałdy rozkloszowanej sukienki. Obnażam całe biodro i fragment miednicy. Patrzę w podłogę. Jestem po prostu kolejnym przypadkiem. Nie mam płci. Hoc est corpus meum. Jestem tylko chorym ciałem. Na jodze oddaję je ziemi.
- Zagojona - mówi Niedźwiedź.
Puszczam fałdy sukienki.
Siadam. Patrzę w podłogę. Jak wtedy, kiedy studiowałam sprzączkę mokasyna. Wtedy, kiedy byłam tu po raz pierwszy. 

Sprawdza cztery razy, jakie zaświadczenia wystawił. Wypisuje mi receptę. Dostaję od niego wszystko, czego formalnie chciałam.
Wzdycha. Pracę skończył. Może się ze mną pożegnać. I tak zabrałam mu więcej czasu niż planowałam.
Nie byłabym sobą, gdybym nie przekrzywiła głowy, nie wysunęła moich empatycznych czułek i nie zapytała:
- Jak się czujesz, Niedźwiedziu?

- Chujowo. Dopóki nie wezmę tabletek, jest nieźle. Ale jak wezmę, jestem do niczego. W te cholerne upały, kiedy w pokoju lekarskim było 38 stopni, leżałem przykryty czterema kocami i trzęsłem się z zimna. Oprócz tego nienawidzę przychodni, a teraz mam jej więcej.
- Nie myślałeś o urlopie? - staram się pytać łagodnie i asertywnie.
Krzywi się:
- Nie lubię tutaj przychodzić, w to miejsce. Nie biorę urlopu ze względu na praską przychodnię, bo kto pomoże tym starym srakom, których nie stać na przyjazd tutaj? Ktoś im musi pomóc, bo je boli. Nie zostawię ich.
Nie łap się na to, Kasiu. Nie łap się. To autodestrukcja. Nadmiar altruizmu to objaw zaburzenia, też to masz. Nie rozmaślaj się.
- A pomyślałeś o tym, że w trakcie kuracji powinieneś przede wszystkim skupić się na sobie? Bo jak ty padniesz, to kto tym starym srakom będzie pomagał? Batman?
Nie odpowiada, macha ręką. Przypominam sobie, że jest ciepła i miękka. Dobra. Uratowała mi życie. Szarpała mną przy samochodzie, dała mi białą różę, uderzyła we mnie metalowym młotem, gładziła z czułością moje ramię, raz podniosła się nade mną niebezpiecznie i zawisła jak zamrożona. Ale uratowała mi życie. Zabrała Ból biodra. Zabrała moje biodro. Biedny, zwyrodniały kawałek mnie. I zutylizowała wśród odpadów biologicznych.

Mówię mu, że wiem, że z mojej propozycji nie skorzysta, ale jeśli będę mogła coś dla niego zrobić, wie, jak mnie znaleźć. Mówię to jako ja, Kasia, a nie jako chora część mnie. I nawet jeśli Niedźwiedź z tej propozycji by skorzystał, odpowiedziałabym na jego wołanie. Co ja poradzę, że taka właśnie jestem?

- Nie widziałeś, jak chodzę! - zmieniam raptownie temat.
- Bo się nie chwaliłaś.
Mam już pod pachą teczkę, kurtkę i torbę, ale odkładam je pospiesznie na krzesło i zasuwam po gabinecie. Wokół leżanki. Stopa na siebie, kość ogonowa do dołu, brzuch spięty, łopatki do siebie. idę równo, energicznie, choć dół pleców boli mnie w skali 5. Nie daję po sobie poznać. Niedźwiedź wygląda na zadowolonego.
- Dobra robota - mówi.
Waham się chwilę. Czy ma na myśli działanie zespołowe? Bo przecież gdyby nie sztab ludzi ze Spartańskiej, byłabym wspomnieniem w którymś z krematoriów.
Decyduję się na proste, choć pojemne:
- Tak.
Nie będę go obryzgiwać holograficzną wizją życia. Niech jego ma tyle wymiarów, ile on chce. 

Na koniec niespodziewanie mnie przytula. Czuję w nosie świeży zapach jego podkoszulka. Kładę mu rękę na głowie. Przecież on też cierpi. Bierze fatalne leki, boli go złamane serce. Łączy nas znowu więcej niż byśmy chcieli.
Przypomina mi się Gerard prowadzący ustawienia. "Mit Liebe" - mówi i właśnie tak dotykam głowy Niedźwiedzia. Z miłością. Nie moją, ta prawdziwa przecież nie z nas pochodzi.
Biedny, biedny Niedźwiedziu, samotny Herosie, niewychowany Huncwocie, Kibolu niezgrabny, Chirurgu doskonały, Lekarzu z powołania, Półsieroto.

Kiedy odsuwa się ode mnie, widzę, że na szwie jego podkoszulka odbiła się moja szminka. W kolorze Erotique.

Udawaj, że mnie nie ma. Wyobraź sobie
pościel z odgniecionym śladem po mnie.
Kształtem nic nie przypominam. Pokój,
w którym byłam, pozostał nietknięty.

Cieśnina, w której się nie mieszczę,
nazywa się ciało. Utleniłam je wodą,
chciałam popływać gdzie indziej,
przyjrzeć się od środka rybom.

Udawaj, że mnie nie ma. Wyobraź sobie
słońce i zimę najgłębszą z możliwych.
Tyle wokół bieli, jakby cały śnieg.

Wracam. Na Ostrobramskiej taki wiatr, jak by się ktoś powiesił. Muszę trzymać sukienkę, żeby mi jej nie zarzuciło na głowę. Słońce mocno świeci mi prosto w oczy. Na przystanku przy Zamienieckiej zobaczyłam, jak kilkuletni chłopiec targa niemal większego od siebie pluszowego bałwana ubranego w czerwony szalik i czapkę Mikołaja. Chłopiec miał spodenki w biało-zielone paski i zielony podkoszulek, który zadarł mu się wysoko, odsłaniając brzuszek, pewnie pełen pierogów z truskawkami. Wyglądał zjawiskowo w alejce grochowskiej, pomiędzy zmęczonymi skwarem lipami i wypalonymi słońcem trawnikami.
W autobusie jakiś pan pocałował swoją dziewczynę w czoło, a ona oparła się mu na ramieniu. Pan miał ze sobą piękne, cieniowane eustomy z fioletowym brzegiem.


Nokautujesz mnie, zwodzisz i tłamsisz, Życie.

A ja ciągle mam do Ciebie słabość.

Good job, Frau Reicher

Zakończyłam sześciotygodniowy pobyt na oddziale dziennym Instytutu na Spartańskiej. Schudłam w sumie pięć kilo, nerki w międzyczasie zaczęły pracować, wyjmuję bez stękania kubek do kawy z szafki, przychylam się po śmieci i jestem w stanie bez specjalnego przyrządu założyć samodzielnie skarpetki. Samodzielnie nie znaczy normalnie, jak wszyscy. Ale poradzę sobie bez niczyjej pomocy - czy nie to się liczy w nieuleczalnych, postępujących chorobach?

To nie jest tak, że świat takim jak ja serwuje tylko i wyłącznie udręki. W worku od losu wyłowić można przynajmniej dwanaście procent diamentów. Dzięki nim ciemny, ciężki miał, wciąż lśni. Trzeba tylko poczekać, aż światło padnie nań pod odpowiednim kątem.




Tacy na przykład emeryci i renciści. Z nimi to same jaja.


Dzisiaj jednej pani poleciłam maść tranową, bo w kriokomorze dość boleśnie odmroziła łydki i ramiona. Mówię jej, że w środku koniecznie trzeba się ruszać. Bo inaczej człowiek żywcem zamarza. W końcu tam jest minus 137 stopni. A pani nachyla się do mnie i teatralnym szeptem mówi:
- Wie pani co, bo ja się boję, że się spocę.
Chciałabym, żeby ktoś zarejestrował wtedy mój wyraz twarzy. Tego nie jest w stanie podsumować żadna skala IQ dla eukariotów.

Ćwiczenia z panią Moniką to prawdziwy wpierdol. I nie tylko dla niepełnosprawnych w rzucie, jak ja. Jeszcze gorzej mają osoby starsze, dla których podniesienia kijka do góry jest tak samo trudne w piątym tygodniu rehabilitacji, jak dla mnie w pierwszym. Mają też problemy z koordynacją ruchową. Rozczula mnie to, bo moja Babcia miała podobnie. Cierpliwie więc instruowałam siedzących obok mnie dziadków, jak chwytać kijek i co to znaczy, że podnosimy po skosie nogę i rękę. Pani Monika nie uznawąła kompromisów, jako że sama nie ma ani grama tłuszczu, zbudowana jest jedynie z mięśni i niespotykanej asertywności. Pięknie się uśmiecha, a robi to skrajnie rzadko. Ma jakiś metr pięćdziesiąt, a energię reaktora atomowego. Jeden z panów, których poznałam na rehabilitacji, mówił o niej "nasze małe ZOMO". Tak mnie to rozbawiło, że śmiałam się z jednego kreślenia przez tydzień. Pani Monika potrafi zaserwować staruszkom na zakończenie ćwiczeń pozycję gołębia z jogi (myślę, że za trzy wcielenia to zrobię prawidłowo), a większość ćwiczeń ordynuje w takim tempie, że staruszkowie nawet nie mają szansy ćwiczenia zacząć, a co dopiero wykonać choć pół serii.
Jednym z popisowych numerów jest wiązanie gumy wokół kolan i jej rozciąganie celem ćwiczenia przywodzicieli i odwodzicieli. Guma - śliska rzecz, a przy okazji wymagająca sprawności palców, nie chce się dziadków słuchać. Podczas ćwiczeń gumy strzelają, rozwiązują się, a wszyscy kombinują, jaki fortel wymyślić, żeby pani Monice się wydawało, że ćwiczenie wykonane. Dzisiaj jeden z dziadków zawiązał gumę zupełnie luźno. Wszyscy pani Moniki boją się jak ognia, więc zdrętwieli, kiedy zapytała: "a dlaczego pan tak luźno tę gumę zawiązał?" Pan Włodzimierz ze stoickim spokojem i szczerością dziecka ze szkoły podstawowej (takim też wyrazem twarzy), odpowiada: "żeby mi było łatwiej!"
Prawie spadłam z krzesła, tak mnie to rozbroiło. Za karę, że jestem niesubordynowana i rozpraszam grupę, musiałam z piłką między kolanami przyciągać nogi do siebie dwadzieścia razy. Nie żałuję.
Pani Sabinka z kolei jest mistrzynią podbierania piłek. Właśnie mi taką jedną dzisiaj zajebała. Spod krzesła, zebym się niby nie zorientowała, bo nie chciało jej się iść na drugi koniec sali po swoją. Pomyślałam, że dam sobie radę bez. Ale czujne oko pani Moniki wypatrzyło, że nie mam pomocy w ćwiczeniach. Dała mi swoją piłkę i skarciła, że nie zgłosiłam, że piłki nie mam. Pani Sabinka patrzy oczami pełnymi głodu estetycznego na moją piłkę i nagle do mnie mówi:
- oooo, a pani ma różową...
Zostajemy dziećmi do końca życia.

Galeria twarzy i zdarzęń. Dziesiątki chorych, cierpiących na swoje sposoby i według własnej, niepowtarzalnej skali. Niektórzy przychodzący do Instytutu z nudów. Inni - z potrzeby samopomocy. Przypadki trudne, błahe, nieuleczalne, w większości nieksiążkowe.
Taki pan Marian na przykład przed cztery tygodnie czytał przed ćwiczeniami w siadzie czytał książkę w żółtej oprawie. Tytułu nie pamiętam, ale mignęło mi nazwisko Miltona albo Hamiltona (a to, jak widać, dość zasadnicza różnica). Przez cztery tygodnie pan Marian uporał się z czterema stronami. Wiem, bo siadywałam specjalnie niedaleko, żeby móc mu zajrzeć przez ramię. Takie zboczenie.
Bardzo konsekwentnie odmawiał zakładania skarpet, chociaż pani Monika chciała go za to rozerwać. Kładł więc gołe palce młoteczkowate na gumowej piłce i kulał ją w swoim tempie, eksponując pokrojone pięty, po czym wnioskuję, że cierpiał z powodu ostróg i zerwanych ścięgien Achillesa.

Pan Lech codziennie przychodził w tym samym, nawet w największe upały, ale jakimś cudem nigdy nie śmierdział. Miał piękny, chłopięcy uśmiech i mnóstwo werwy mimo swoich 89 lat. Zawsze przed ćwiczeniami w siadzie wyrastał przede mną spod ziemi i przynosił dla mnie piłkę i kijek do ćwiczeń. Raz to nawet zwinął pani Monice jej ulubioną niebieską gumę, żeby tylko mi się jak najlepiej ćwiczyło. Zawsze patrzył na mnie rozanielonym wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości, że pan widzi we mnie koleżankę jeszcze z lat szkolnych z jakichś lat bodaj czterdziestych. Szukał mnie wzrokiem i raz dał mi rozlasowanego Zozola. Popłakałam się ze wzruszenia.

Pani Dorota z kolei przychodziła na rehabilitację skoro świt, o 7.20 w pełnym makijażu. Z delikatnym cieniowaniem na ruchomej części powieki, ze zblendowanym cieniem (tak się to chyba profesjonalnie mówi), z perfekcyjnym modelowaniem twarzy pędzlem, odpowiednio zaznaczonymi częściami twarzy rozświetlaczem, a także włosami idealnie ułożonymi jak od stylisty. Nie mogłam się nadziwić, jak ona to robi, że wyjeżdża z domu z Izabelina o 6 rano, czyli pół godziny wcześniej ode mnie, jedzie komunikacją miejską i w każdej sytuacji wygląda jak gwiazda filmowa. Ja - jak strach na wróble z niedosuszonymi włosami ze stylowym odrostem szerokości pasa startowego na Heathrow, paznokciami z powyrywanymi skórkami, worami pod oczami, niedoprasowanym podkoszulkiem i resztkami owsianki na sportowym staniku. Czy to nie cudowne, że wszyscy jesteśmy tak różni?

Zaczyna się moje powolne wchodzenie w tzw. normalność. Po prostu wrócę do pracy, tyle że w rzucie. Niezmiernie jestem ciekawa, jak to będzie. Wczoraj dowiedziałam się również, że nasze guru, Natasza, odchodzi ze szkoły jogi i terapia jogą już się nie będzie odbywać. Wpadłam w panikę, a w zasadzie dziecko we mnie. Potem pomyślałam, że tyle z Nataszy siły czerpiemy, ona też musi się regenerować. Poza tym ma w sobie więcej mędrca niż cały legion joginek z Ochoty. I to ona pokazała mi, jaką drogą kroczyć do zdrowia. Teraz tylko muszę uważać, żeby mojego wewnętrznego lekarza nie przytrzaskiwać w drzwiach nieustannie. Boję się, bo tak dobrze mieć nad sobą Dobre Duchy, które prowadzą, kroczą obok. Ale przecież kiedyś trzeba zacząć chodzić samodzielnie. Napisałam więc Nataszy podziękowania i życzenia prosto z serca. Długo płakałam, kiedy napisała mi to:


wtorek, 25 czerwca 2019

Coraz bliżej mainstream

Pojechałam dziś do pracy po plik zaświadczeń do ZUSu i skierowania na badania lekarskie. Miałam namiastkę tego, co mnie czeka po powrocie. Nic się tam nie zmieniło oprócz kilku pracowników. Prezes udał, że mnie nie widzi. Na szczęście recepcja była wobec mnie prawie serdeczna i poruszanie się po obszarze kilku metrów kwadratowych parteru nie jest dla mnie na dziś synonimem traumy. Ale już pogardliwy wzrok prezesa jak najbardziej. Spałam po południu cztery godziny, tak mnie jedno spojrzenie wyssało. Znaczy: słabo sobie radzę.

Niedźwiedź nie chce mnie przyjąć na wizytę. Ani prywatnie, ani na NFZ. Potrzebuję od niego dwóch zaświadczeń. Pięć minut roboty, a nawet trzy, bo większość pól z danymi sama wypełnię. Pisze mi "jestem zmęczony i źle się czuję". Takie wiadomości czytałam nawet wtedy, jak nie doszło u niego do złamania serca ani domniemanego chlaśnięcia podczas operacji. "Nie mam na nic siły i ochoty" - tak czytałam. Albo "proszę się wydalić". Pancerz nie do sforsowania. Oczywiście wszystko jestem w stanie sforsować, ale działanie usilne, poprzez gwałt albo zmuszanie kogokolwiek do czegokolwiek jest nie w moim stylu. Nie wiem, co teraz. Będę próbowała wydębić od niego zaświadczenia w czwartek, pojawię się też na wizycie w piątek. Trudno. Najwyżej mnie nie wpuści do gabinetu.

W ubiegły weekend odbył się Big Book. Miałam wielką ochotę na spotkanie z Alessandro Baricco w niedzielę o 16. Weekendowe wojaże z Alą i Witkiem sprawiły jednak, że musiałam w niedzielę odsypiać. Tak skutecznie, że zaspałam na spotkanie o 16. Co za żałość. Samej siebie mi żal.
Polazłam za to na spotkanie z Adamem Bodnarem i z satysfakcją odnotowałam, że i ja znam reportaże Barbary Seidler i prozę Von Schiracha. Reszta lektur rzecznika była już dla mojego mózgu zbyt zaawansowana i wymagająca. Ale pięknie mówił o książkach i żonie. Wzruszyło mnie to.
Wychodzę ze spotkania, mam ze sobą notatnik zapisany tytułami, po które pewnie nigdy nie sięgnę, bo mi życia nie wystarczy. Widzę, ze na zewnątrz siedzi naczelna "Pisma". Dostałam od niej tekst po redakcji, sprawnie poszło. Postanowiłam podejść i podziękować za szansę. Bo opowiadanie ukaże się w sierpniowym Magazynie "Pismo", ale nie uwierzę, dopóki tego nie zobaczę. Znam jej książki, to sprawna i czujna reporterka. Każe mi od razu przejść z nią na ty. i mówi:
- Czytaliśmy wszystkie twoje opowiadania i bardzo nam się podobały. Zazdroszczę ci, bo w pierwszym zdaniu potrafisz czytelnika przykuć. No i masz wielki talent. Pisz, pisz. Pasujesz do tego środowiska. Chociaż nie będziesz mainstreamowa. Ale pasujesz.

Napisałam do Pana Fi, że moje opowiadanie ukaże się drukiem. Odpisał, że zafoliuje ten numer, ale odebrałam to bardziej jako kpinę niż pochwałę. Fi jednym redaktorskim czytaniem zmiótłby zapewne moje fabularne nieudolności i niewyraźnie zarysowane postaci. Ale to mój Rabbi, musiałam się podzielić.

Za tydzień wrócę do pracy znowu jako naczelne popychadło. Znów będę słyszeć o sobie, że jestem uciążliwą kaleką, zaleją mnie teksty o serach i podpaskach, naczelny będzie z przekąsem podkreślał, że "nasz czytelnik ma w nosie twój styl, poszukuje danych, żeby zarabiać pieniądze, poza tym nikt dzisiaj nie chce czytać literatury w gazetach. Zetnij tekst, zredaguj, zostaw fakty, liczby do ramki. Deadline dziś o 16."

Po spotkaniu z RPO poszłam w kierunku Wołoskiej pod pachnącymi szaleńczo lipami. Do dziś dudni mi w uszach: "pasujesz, pasujesz".

niedziela, 23 czerwca 2019

Karma is a bitch

Długi weekend jest dla mnie zaskakująco łaskawy, a z drugiej strony pełen zwrotów nieoczekiwanych i wydarzeń prosto spod kuchennego blendera.
Wczoraj odjechali ode mnie Ala z Witkiem. Zorganizowali mi niezapomniany weekend i udowodnili, że, mimo że nie pokończyli szkół holizmu i zaawansowanego postępowania z potłuczonymi psychicznie, potrafią być przyjaciółmi chorego. Największą niespodzianką była dla mnie trzymana do ostatniej chwili w tajemnicy wyprawa do rodziców Ali pod piękny Przasnysz.
Przez większość dnia było nade mną czyste niebo. Niepoprzecinane trajektorią drapaczy chmur i postkapitalistycznego kiczu. Woda, las, najpyszniejsze jedzenie z grilla, jakie kiedykolwiek jadłam, serdeczna, szanująca się rodzina, która przyjęła mnie jak swoją i zasnute łagodnym nimbusem czerwcowe słońce - żeby nie poparzyć. Wczoraj znów uświadomiłam sobie, że choroba więcej mi daje niż zabiera - po prostu nie zawsze mentalnie jestem w stanie to spostrzec i docenić, bo nie mam wpływu na biochemię autoimmunologicznego mózgu; to znaczy miałabym wpływ, gdybym przyjęła leki, które przepisała mi niespełna rozumu pani psychiatryczka, ale wtedy ani bym się nie cieszyła niczym, ani nie smuciła. Lek zabrałby mi wszystkie kolory. Byłabym malarką z akwarelą w kolorze czerni.Póki co mam swoją skromną, ale własną paletkę, z której a to mi się coś zgubi, a to wysunie, a to z nieba chlapnie mi nań niespodziewanie szlachetny cynober albo świecący kobalt. Wszystko na swoim miejscu. Bo tylko tak mogło być.



W piątek, kiedy Ala i Witek spali, pognałam na rehabilitację, bo chcę ją wykorzystać do ostatniej chwili. Ruchomość kręgosłupa jest całkiem niezła, a w każdym razie nie mam już problemów z wyjęciem kubka z szafki. Całkiem zgrabnie również siadam na sedesie. Rozcięgno podeszwowe wciąż udowadnia mi z satysfakcją, że nie ma takiego fizjoterapeuty na świecie, który miałby na jego poczynania sprawdzone metody, ale układ między nami jest całkiem dyplomatycznie poprawny i tylko czasem, nad ranem dociera do mnie, że to jedna z najważniejszych w naszym ciele taśm, a chwilowo ogłosiła we mnie wściekły bunt.

W piątek przed ćwiczeniami u niezawodnej pani Sylwii dostałam wiadomość od Edyty z Otwocka. Pamięta o mnie, myśli, odpisałam na szybko, że jakoś się turlam i ćwiczę jak podłączona do generatora prądu. Coś mnie tknęło i napisałam, że martwi mnie Niedźwiedź, bo napisał, że u niego "chujowo na maxa", a ja nie wiem, co to znaczy. Postanowiłam ukryć informację o domniemanym zakażeniu hiv+. Bo może on nie chciałby, żeby o tym rozmawiać. A tu Edyta pisze:
"Ja daję radę, zaraz urlop. Wyrzuty sumienia mam. Aneta doszła do wniosku, że zbyt wiele ich różni, ale myślę, że nie oswoiła brzucha Niedźwiedziowego i rzuciła go przez SMS. Załamka, wstyd mi za nią. Rozumiem, że może coś nie chodziło, ale forma... Był u nas wczoraj, pogadaliśmy trochę, ale przybity strasznie".

Teraz, mili Państwo, warianty są różne. Bo pamiętajmy, że wszyscy kłamią i należy wyjść właśnie z takiego założenia. Dlatego ustalenie stanu faktycznego jest niezmiernie trudne. Wymyśliłam takie możliwości:

a) Aneta dowiedziała się, że Niedźwiedź zakaził się podczas operacji i wykorzystała ten moment na zerwanie relacji; ja bym tak nie zrobiła, ale może ona ma więcej oleju w głowie i potrafi się chronić przed uwikłaniem w niekończącą się toksyczną orkę na ugorze; może i niegrzecznie to wyszło, ale przecież każdy się zachowuje, jak umie;
b) Niedźwiedź tak zawsze pewny siebie i przyzwyczajony do łamania serc na oślep nie spodziewał się, że ktoś może mu przyłożyć z półobrotu w najmniej oczekiwanym momencie; rzuciła go, a on w swoim gawrze został opsikany aerozolem strachu i szoku, że można dostać od życia to, co się samemu daje i że to robi ała; że złamane serce boli znacznie bardziej niż przerżnięta piłą kość; i nie działają na to złamanie morfina, pyralgina, ani toczenie krwi; rana tętni, pulsuje, podsącza; w wyniku szoku, że jak to tak, że jak tak może być, jak ona, ta zła kobieta mogła mnie, idealnemu facetowi, Thorowi ortopedii, TO zrobić, ręka mu zadrżała i chlasnął się podczas operacji; rezultatem jest combo, którego już Niedźwiedź dźwignąć samodzielnie nie potrafi; bo, jak twierdzi Wit: "myślę, że nawet w jednej dwusetnej rozstania z Anetą nie przeżywa tak jak chlaśnięcia; ale ten zbieg okoliczności to już za wiele";
c) biorę również pod uwagę trzecią ewentualność, ale sama przed sobą trochę się wstydzę, że w ogóle Niedźwiedzia o takie podłe kłamstwo podejrzewam; jednak kobiety kłamią, żeby inni poczuli się lepiej, ale mężczyźni po to, żeby lepiej wypaść; na podstawie takich wniosków z podręcznika psychologicznego pomyślałam, że może Niedźwiedź wcale się żadnym hiv nie zaraził; że może wymyślił owo chlaśnięcie tylko po to, żeby samemu uwierzyć w najczarniejszy z możliwych scenariuszy jego życia (już nie tylko przecież zawodowego), żeby inny scenariusz - bycia porzuconym jak znudzona zabawka - zbladł i wysechł jak stary post it; żeby łatwiej było mu przyjąć to, że kobieta poczęstowała go taką taktyką, jak on do tej pory raczył kobiety; ale czy wtedy nie okazałoby się, że jest więcej niż kłamcą polifonicznym? że jest psychopatolem skrajnym? tak bardzo skrzywdzonym dzieckiem, że nieustannie przetwarza konieczność bycia ofiarą? że zasłania się murem choroby, żeby broń boże ktoś nie poddał w wątpliwość jego postępowania etycznego? No i, kurwa, jakim w ogóle prawem pisze od razu do mnie? Z tym hivem? Bo nie napisał mi, że "laska rzuciła mnie tak jak ja rzuciłem ciebie i jest mi z tym megachujowo", tylko strzyka na mnie najgorszą z możliwych wiadomości. I na co liczy? Że nad nim zapłaczę? Że w głowie wybielę jego dotychczasowe ekstrema? Czy sam przed sobą chce się wybielić?

ad. c) wątpliwości związane z tym, czy o hiv Niedźwiedź mówi prawdę, biorą się stąd, że Edyta słowem się nie zająknęła o jego skaleczeniu; może to oznaczać trzy rzeczy: albo Edyta nie wie, że to miało miejsce (myślę, że to mało prawdopodobne - jeszcze tego samego dnia wiedział o tym cały szpital w Otwocku); albo Edyta jest etyczna i nie mówi o tym (to całkiem możliwy scenariusz, ale mówi mi o Niedźwiedziu dużo i szeroko, poza tym: po co miałaby to ukrywać? To żaden wstyd, na co dzień zdarzają się takie rzeczy); albo Edyta została przez Niedźwiedzia oszukana - albo nie; tu trudno stwierdzić fakty;  

Sąd zważył, co powyżej, ale wniosków nie mam i tak jednoznacznych. Bo nie wiem wzorem Poncjusza, co jest prawdą.
Najważniejsze jest to, że "you only get what you give", ale "you can't always get what you want".
Edyta mówi, że Niedźwiedź "cierpi okrutnie i będzie potrzebował dużo czasu, żeby się otrząsnąć". I że razem z Darkiem starają się Miśka trzymać za uszy i tłoczą mu do ograniczonego łba, że wszystko jest po coś. Ale mam wrażenie, że to nie jest dla niego komunikat. To nie jest człowiek, który wyjdzie poza przestrzeń swojego zatęchłego gawra i spojrzy na niebo. Kiedy palec wskazuje niebo, tylko głupiec patrzy na palec. Ale dalej Niedźwiedź nie jest w stanie spojrzeć.
Biedny, ślepy na siebie Niedźwiedziu, który robisz wszystko, żeby siebie nie pokochać. Żeby sobie nie wybaczyć. tego Twojego wielkiego brzucha, tych Twoich słabości. A kiedy nie rozumiesz, że ktoś cieszy się, że kanapka z ogórkiem ma śmieszny kształt, mówisz, że jest pokurwiony. Jak Ci musi być w życiu źle. Jest mi przykro, że tak masz, bo ja mam na szczęście zupełnie inaczej. Bez względu na to, co na mnie spadnie, do tej pory udało mi się - samodzielnie albo z pomocą Dobrych Duchów z całej Polski, a nawet zza oceanu - przeczekać moment totalnego zakurzenia gruzowiska, żeby potem a to jednym palcem, a to mikroruchami stopy wydobywać się spod betonowej ściany, która wprasowała mnie w podłoże. Tak bym chciała przekazać Ci choć trochę tego szczęścia i takich dziwacznych umiejętności.
Scenariusz c) jest najbardziej przerażający i obciążający mnie jako podejrzliwą, wredną sukę, ale dla Ciebie najlepszy - gdyby się okazało, że jednak żadnego skaleczenia nie było, a tylko rzuciła Cię przez sms dziewczyna, to oddycham z ulgą. Złość Ci przejdzie, ból minie, wniosków pewnie nie wyciągniesz i będziesz ranił dalej, ale przynajmniej będziesz mógł wykonywać swój zawód, który kochasz najbardziej na świecie. Może któregoś dnia, kiedy przyjdzie odpowiedni czas, zobaczysz siebie w całej okazałości, takiego, jakim jesteś i ten widok Cię nie przygniecie do ziemi. Doznasz metafizycznego olśnienia, wybaczysz sam sobie, sobie zadośćuczynisz, a świat przyjdzie Ci z pomocą i pieśnią. Życzę Ci tego z całego serca. Życzę Ci dobrze.

Dziś jest Najtrudniejszy Dzień w Roku. 
Tato, życzę Ci tego, czego życzę Niedźwiedziowi. Wybacz sobie, bo ja Ci nie muszę. Niczego nie muszę.
Ileś Ty stracił, że mnie nie poznałeś. Wiesz, jak czasami coś powiem, to zapada na chwilę ogólna konsternacja, a potem wszyscy wybuchają śmiechem. Bo mam tak, że najpierw robię, a potem się zastanawiam. I z tego są same cyrki. Mam jednak wiele szczęścia w życiu i najczęściej nie spotykają mnie z powodu tego bezmózgowia represje. No tak, jestem nieuleczalnie chora, ale z każdej niedziałającej kosteczki i z każdego zmienionego chorobowo stawika robię przypowieść. Taka kość na przykład łódkowa nocą, kiedy śpię, podróżuje po Mazurach i nie musi kłaść masztu. A kości mam pneumatyczne, jak ptaki, takie lekkie i chorobą podziurawione, dzięki temu w snach latam, ale kiedy chodzę po ziemi, to kuleję. Czereśnie jem bez umiaru, garściami, a potem mam wrażenie, że pęknę z nadmiaru dobra. I tak samo mam z truskawkami, że nie mogę przestać ich jeść, dopóki nie zobaczę dna sitka. Czytam po dwanaście książek naraz, czasem żadnej nie skończę, uśmiecham się do psów na ulicy, a ignoruję właścicieli. Nad ranem śniła mi się Urszula Sipińska, a obudził mnie smak knedli ze śliwkami, zupełnie nie a propos. Płaczę, kiedy słucham Hani Rani, ćwiczę przy składance dance, a w przerwach płynnym ruchem sięgam po pisma filozoficzne. Ostatnio zajmujące "Podnieść na siebie rękę: Dyskurs o dobrowolnej śmierci" Jeana Amery'ego. A potem na przykład książkę o genotypach ludzkich i błedach cywilizacji. I poprawiam bajką dla dzieci. Tak osiągam równowagę.

A jak Ty masz?  

Nie oszukujmy się. Straciłam i ja, bo pewnie rozbawiłby mnie kołnierzyk Twojej koszuli, zaschnięta plamka po espresso na Twoim podbródku, rozczuliłby mnie kształt kości jarzmowej albo uderzył widok znajomego nosa.
Może byś mi opowiedział o jakiejś skomplikowanej sprawie, może o tym, co w ogrodzie owocuje. A potem byśmy poszli sobie niespiesznie, przez park, na spacer. Słuchałabym, jaki masz tembr głosu, czy Ci nie drży. Jak budujesz zdania, co w świecie spostrzegasz. Jaki masz kolor butów i czy nosisz garnitury. Czy guzik od koszuli pod szyją rozpinasz, czy jesteś dżentelmenem do końca. Czy jagody z tatą rwałeś i jaki ten mój dziadek był. I jaka była babcia. Czy taka jak ta, która mnie wychowała? Czy surowsza i nieobecna?
I może byś mi coś o postępowaniu Niedźwiedzia powiedział, bo przecież Ty postępowałeś pewnie w życiu bardzo podobnie, a może nawet jeszcze gorzej. I może bym miała szansę zrozumieć, dlaczego Niedźwiedź tak ma i dlaczego Ty tak miałeś, że przede mną uciekłeś, choć ważyłam półtora kilograma i potrzeba było wielu par oczu, żeby mnie dostrzec. I może byś mi choć prawniczym językiem wyjaśnił, dlaczego mężczyźni boją się kobiet i jedyna droga, którą wybierają w obliczu konfrontacji z samym sobą - to tchórzliwa ucieczka? A może nic, absolutnie nic byś o tym nie mówił i ja przyjęłabym Twoje milczenie z podobnym szacunkiem i wdzięcznością. A potem poszlibyśmy na lody, a ja bym drżała z ciekawości, czy weźmiesz owocowe, czekoladowe, orzechowe, czy konserwatywnie śmietankowe. I patrzyłabym na kształt Twoich palców, zarys podbródka, rozkład oczu i ich osadzenie, półksiężyc macierzy paznokcia i zbłąkaną nitkę przy brustaszy.
 
A mogliśmy dziś świętować razem.


czwartek, 20 czerwca 2019

Los sapera

Jak to było?
"Z losu nawet najlepszy lekarz nie wyleczy"

Wczoraj po długim i upalnym dniu na rehabilitacji postanowiłam zacząć odgruzowywać mieszkanie, które stało się przez ostatnie miesiące moją kaźnią i umieralnią. Nie mogłam sobie wybaczyć bałaganu i nadmiaru książkowego kurzu, kiedy w ubiegły weekend w progu stanęli Natalia i Radek z Zojką w foteliku. Chyba jeszcze do tej pory nie dotarło do mnie, że zobaczyłam TO DZIECKO na żywo.
Jest jeszcze piękniejsza niż na zdjęciach, ma niepoprawnie długie rzęsy, uśmiecha się na mój widok, choć patrzy czujnie, badawczo, mądrze. Ciekawe, na ile wyceniła moje wewnętrzne szaleństwo.
Natalia i Radek są świetliści i szczęśliwi. Nowe życie oznacza, że nic w życiu się nie liczy, tylko patrzenie na ten cud w zachwyceniu. Czas przestaje istnieć, casusy, zamiary, dedlajny, program ubezpieczeniowy i lista zakupów. W oczach Zojki jest nieustanne teraz. Nawet ból przed nim klęka.   
Bez wątpienia to był najpiękniejszy prezent urodzinowy, jaki mogłam dostać. W ubiegłym roku na moje urodziny przyjechali Ania, Adrian i Henryczek. Moje życie ratują więc dzieci.

Zmordowana zasiadłam wczoraj na kanapie jak couch potato i oglądam House'a, notując pilnie informacje o przełomie nadciśnieniowym i efektywności pracy nadnerczy. Aż dostaję sms. Pewna, że to Bogna. A nie, to Niedźwiedź.
"Skaleczyłem się przy operacji pacjenta hiv+".

Patrzę. Czytam. Mrugam. "Co się w pani dzieje, pani Kasiu?". Cisza, harmonia głosów. Serce w rytmie zatokowym. Ciśnienie stabilne. Saturacja sto.

"To zdaje się ryzyko zawodowe. To teraz dawki uderzeniowe leków przeciwwirusowych, co? Jak Ci z tym, w środku Niedźwiedzia? Chcesz się spotkać, obgadać to? Pomilczeć nad tym? Mogę coś dla Ciebie zrobić? I dziękuję, że mi o tym powiedziałeś".

Oceniam, że odpowiedziałam mądrze. Sama siebie głaszczę. Choć widzę, że komunikatów wysłałam za dużo. Pewnie najbardziej odczułby empatię z mojej strony, gdybym napisała "no to chujowo". Ale wtedy nie byłabym Kasią.
W następnej wiadomości pisze: "Jakoś dam sobie radę, pół roku to nie tak długo :/"
Kłuje mnie ukośnik emotikona. Durny, myślisz, że nie wiem, że jak pół roku nie będziesz operował, grozi to Warszawie i okolicom ofiarami w ludziach? Złamanymi sercami i zwichniętymi życiorysami? i Myślisz, że nie czuję swądu wojny w Tobie?
W następnych wiadomościach był już standardowym Niedźwiedziem: "Jest chujowo, ale dam radę".
Niech ci, Kasiu, nie drgnie ciśnienie. Albowiem "wszyscy kłamią". A już słyszałaś, że "jest chujowo" z nadgarstkiem, podczas gdy właśnie zdjął stabilizator oraz wtedy, kiedy pewnie figlował z nową panną.

Oby nie sprawdził się teraz standardowy scenariusz. Że skoro z Anetą teraz platonicznie nie będzie w stanie wytrzymać, to znów biedna dziewczyna będzie miała złamane serce. Ponieważ Niedźwiedź zakochuje się i składa miłosne deklaracje w cyklach trzymiesięcznych, jakoś tak właśnie pewnie teraz się złoży. Sytuacja jest trudna, wymaga emocjonalnej dojrzałości, zatem wyrzeczeń i równowagi. Których w Niedźwiedziu mało. Żal mi go, ale sam podkreślał, że na własną odpowiedzialność operuje w jednej parze rękawic. Żeby mieć lepsze czucie. Że zajmuje się przypadkami, od których inni się odwracają. Cóż, czytałam, że większość saperów potrafi przyjąć do wiadomości możliwość własnej śmierci, ale myśl o zranieniu kogoś innego, nie jest czymś, z czym mogliby się pogodzić.
I może dlatego ranią. Nieświadomie. A potem wypierają.

A teraz szereg reakcji na wieść. Oczywiście byłam samarytańską Kasią i podtrzymuję: gdyby chciał się spotkać i porozmawiać, jestem. Ten człowiek o jajach wielkości orzeszków pinii i zranionym ego wielkości Uralu uratował mi życie. Zawsze będę mu wdzięczna. Potrafię wznieść się ponad moje zranienie i sprostać, jeśli będzie się chciał wygadać. Ale prosić się nie będę.
Wit mówi: "napisał do ciebie, bo jesteś mu bliska, kojarzysz mu się z bezpieczeństwem, a jednocześnie jesteś daleka i nic z tym nie zrobisz, nie polecisz na oddział, nie będziesz lamentować. Ale z tej konwersacji wynika, że porozumiewacie się na zupełnie innych poziomach."
A powiedział to człowiek z tytułem magistra z psychologii, a z Bogną miał ćwiczenia.

Reakcja druga, Mama Alicja: "Czy on musi sobie z ciebie robić śmietnik?! Kiedy się z tobą podzielił dobrą wiadomością? Niech spierdala".

Reakcja trzecia, Maciek: "A co ty jesteś, dzieciaku, zlew na pomyje? Może raz by ci coś dobrego powiedział?"

Reakcja czwarta, MamAsia: "ha cóż, ha, trudno. Jak ktoś się najął na psa, to musi szczekać. Kiedy przyjeżdżasz na legendarne knedle cioci Krystyny na Bałuty?"

Reakcja piąta, Kamila: "Wiesz co? Karma wraca. Zawsze mówiłam".

Prawdą jest to, co daje równowagę w danej sytuacji.

środa, 12 czerwca 2019

Galeria twarzy, galeria zdarzeń

W poniedziałek dostałam zastrzyk z leku biologicznego. Nie celuje w moją chorobę, bo jedyny, który celował, już jest dla mnie bezużyteczny. Instytut ustalił w osobach największych mózgów, że skoro mój układ autoimmunologiczny jest i tak postawiony na głowie, a ryzyko zamiecenia mnie jest wysokie, należy go rozbujać jeszcze bardziej - niech zwariuje do reszty, nie wie, gdzie sufit. Może wtedy coś się naprawi.

Pielęgniarka Małgosia każe mi obnażyć udo. Na obitym skajem fotelu do pobierania krwi rozkłada ligninę. Mówi: "pani Kasiu, usiądź na jedwabiach". Lek schowany jest w wielkiej plastikowej strzykawce przypominającej pistolet. Trzeba przez 30 sekund ogrzewać go w rękach. Ale nie dłużej, żeby białka nie koagulowały. Małgosia mówi: "usłyszy pani dwa wybuchy".
Natychmiast zastanawiam się, czy przy okazji zobaczę brzozę.
- Pierwszy wybuch ma pod ciśnieniem odsunąć tkankę tłuszczową. Drugi wybuch to podanie leku. Jest bolesny. Pacjenci syczą, ale przy innych lekach syczą bardziej.

Co to za ból. Żaden. Czekają pół godziny. Sprawdzają, czy nie bredzę. Czy ciśnienie nie spada. Czy nie ma tachykardii. Czy nie ma wysypki. Pokrzywki, świądu, opuchlizny języka. Nie ma.
Nie ma również spektakularnych efektów. Stopa rano nadal boli, choć następnego dnia oceniam, że 30 procent bólu poszło precz. Jak posiedzę przez pół godziny, kręgosłup piersiowy zaczyna dawać o sobie znać. Potem zaczyna szaleć. Pomagają ćwiczenia rozciągające i rozgrzewające. W 35-stopniowym upale to niełatwe. Nie pamiętam już, co mi przyszło łatwo.

Instytut o kolejne dwa tygodnie przedłużył mi rehabilitację. Już się przyzwyczaiłam do porannego wstawania. Już mi nie przeszkadza. Odsypiam popołudniami, kładąc się na dywanie, bo tak jest w mieszkaniu gorąco.
Ruszam się dużo. Fizjoterapeuci są zadowoleni. Terapię manualną mam z Marcinem. Jest delikatny, elegancki, inteligentny i konkretny. Opowiada mi o książkach o fizyce kwantowej, a ja mu o prozie dwudziestowiecznej. Ma sprawne, delikatne, nieco wilgotne palce. Ładnie się uśmiecha, czasem nerwowo śmieje. Ma w sobie dużo profesjonalizmu, społecznego strachu i wycofania. Docenia to, że ściągam koszulkę sama, nie musi o to prosić, a kiedy mówi "dotknę teraz pośladka", odpowiadam szybko: OK, nie chichocząc i nie żartując.

Podsłuchuję, jak Daniel instruuje studentów, jak podwieszać pacjentów, słucham rozmów na korytarzach, obserwuję ludzkie typy.
Czasami zdarza mi się jakaś wpadka, ale przeważnie to generuje mnóstwo śmiechu.
Od usunięcia dolnej ósemki w połowie języka nie wróciło mi czucie. Wnioskuję, że albo jakiś nerw został uszkodzony na trwałe, albo nadal jakiś mięsień naciska na nerw albo inna cholera tam się dzieje. W rezultacie boli mnie lewy migdałek już drugi miesiąc i, delikatnie mówiąc, dodatkowo mnie to życiowo wkurwia.
Dawaj, wzięlam atlas anatomiczny, książkę do osteopatii, podręcznik do sekcji zwłok i szukam skurwysyna. Który wyrostek, który mięsień, które więzadło czy która powięź odwala mi taką niepotrzebną manianę. Znajduję ciekawą wiązkę mięśni twarzy, myślę, że skoro już ją zlokalizowałam, Marcin może pomóc.

Leżę u niego na leżance, wprasowywana konsekwentnie i bezlitośnie. Dzielę się moimi podejrzeniami:
- Panie Marcinie, bo widzi pan, o całe zamieszanie podejrzewam mięsień rylcowo-gnykowy, jako część bukietu Riolana, bo umiejscowiony jest bardziej powierzchownie, czyli mógł się napiąć po zrastaniu się po ekstrakcji, a to miejsce, którego pan teraz dotyka, może być przedłużeniem bólu związanego z długotrwałym napięciem. Albo tak w ogóle może to być mięsień rylcowo-gardłowy, bo jest najdłuższy, wnika w ścianę gardła łącząc się z włóknami mięśnia podniebienno-gardłowego, od tyłu mocno unerwionego.
Marcin gniecie mi wrażliwą na dotyk część nad obojczykiem i ze stoickim spokojem fana fizyki kwantowej mówi:
- Nie, proszę pani, to żebro. 

Prawie spadłam ze śmiechu z leżanki, tak się ze swojej żałości naśmiałam.

No i muszę chwilowo kończyć, bo już piersiowy szykuje mi rydwan nocnego wpierdolu.

niedziela, 9 czerwca 2019

Dobre aktorstwo w filmie jest wtedy, gdy go nie widać

Mam czasami wrażenie, że moje życie ktoś reżyseruje. Dzisiaj ewidentnie moje życie było filmem.
W szóstej serii serialu "Dr House" w jednym z odcinków bohaterką jest blogerka, która zdaje relację z każdej minuty swojego życia na bieżąco. Ma tysiące followersów, którzy komentują i nieustannie podpowiadają, jakie ma podejmować decyzje, a ona ich pyta o zdanie i swoje życie właśnie ich woli podporządkowuje. A w każdym razie znaczną jego część. Dzisiaj miałam taki moment, że żałowałam, że nie miałam ze sobą komputera i nie mogłam nadać pato-streamingu z mojego życia.

Film to życie, z którego wymazano plamy nudy - mawiał Hitchcock. Pytanie zatem, czy przy korekcie obrazu w filmie mojego życia nie kombinował Kandinsky.
Dzień zaczęłam bardzo wcześnie, przed 5, bo rytmu już się nauczyłam. Ćwiczyłam bez ustanku do 8, po czym zrobiłam sobie kawę, zadzwoniłam do mamy, do MamAsi i do Mamy Ali. To taki niedzielny rytuał. Potem zjadłam śniadanie i znów ćwiczyłam. Dopadł mnie jakiś świr, żeby umyć podłogę, co również można zaliczyć do ćwiczeń. Potem robiłam ćwiczenia na dywanie i zasnęłam snem sprawiedliwie zmęczonej wzmacnianiem mięśni grzbietu i lędźwi. Obudziła mnie telefonem Krysia, co drugie zdanie przerywała wrzaskiem w kierunku Pepity. Przyzwyczaiłam się. Każdy ma swoje centrum w życiu. Centrum mojego jest katastrofa w wielu odsłonach.

I znów ćwiczenia. Po serii ćwiczeń na wzmocnienie miednicy i odwodzicieli, do których włączyłam jakąś taneczną rąbankę duetu Beyone i Jay-Z porwałam pisma Heideggera i czytałam, siedząc na dywanie i wciskając kolanem piłkę. Kiedy dotarło do mnie, jak eklektycznie i ekstrawagancko spędzam niedzielne przedpołudnie, zachciało mi się jednocześnie śmiać i płakać. Ciekawe, kto po siłowni czyta pisma filozoficzne? Musi, że to u mnie objaw głębokich zaburzeń.

Zmorzył mnie Martin w porze obiadowej, więc przysnęłam w bezpiecznej i wygodnej dla kręgosłupa pozycji. Śniło mi się, że umarłam, a jednak wciąż trwała diagnostyka. Czekałam na wyniki CT i bawiłam się w poczekalni wstążką z małą jasnowłosą dziewczynką. Lekarz stanął nade mną i powiedział: "tej iniekcji pani przeżyć nie mogła. Serce jest rozdarte na siedemdziesiąt dwa kawałki. Ale wątroba i jedna nerka na pewno kogoś ucieszyły".
Obudziłam się zdumiona, że wciąż żyję, wciąż jest niedziela, a iniekcja, której we śnie nie przeżyłam, dopiero jutro. Tak, to jutro. Jeśli śni mi się, że umarłam, oznacza to, że strach mam wyparty, ale wciąż na poziomie zabójczym.

Skoro każdy dzień należy przeżyć tak, jakby był ostatnim, postanowiłam włożyć moją ukochaną długą granatową sukienkę w kwiatki z rozcięciem (Wojtek powiedział, że wyglądam w niej posągowo), spryskałam się jakimś letnim zapachem i przykleiłam na twarz letni uśmiech beztroskiej licealistki. Pognałam na Świętojerską na spotkanie z Kamilą, Maćkiem i Mamą Maćka, która w tym tygodniu obchodziła urodziny. Kamila i Maciek postanowili połączyć moje urodziny i urodziny mamy, włączając mnie tym samym oficjalnie do rodziny.  Jest się z czego cieszyć i nie ma na co narzekać. Przecięłam Plac Krasińskich, przypominając sobie wszystkie manifestacje w obronie sądów, w których tam uczestniczyłam, pochyliłam głowę przed paremiami łacińskimi i z radością obserwowałam, jak warszawiacy i turyści jedzą lody, gofry, jeżdżą na hulajnogach i cieszą się słoneczną niedzielą. Uświadomiłam sobie, że od tylu miesięcy nie byłam tutaj, bo nie byłam w stanie tu dotrzeć. Albo nawet jak dotarłam, nie byłam w stanie się z tego ucieszyć, tak mnie bolało. Dziś sześć godzin ćwiczeń pozwoliło mi cieszyć się kocimi łbami i patetycznym piaskowcem zabudowań Muranowa.
Obżarta jak bąk makaronem z łososiem i cukinią, dopchnięta lodami śmietankowymi odmówiłam podwiezienia do domu. Postanowiłam, że skoro nie jest ze mną źle, a chodziłam mało, trzeba chwytać dzień i udać się na spacer. A niech tam, na stare miasto. I Nowe Miasto, znacznie bardziej dla mnie urzekające.

Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Ostrożnie po bruku, żeby noga się nie powinęła, nie zwichnęła proteza. Kusi mnie gapienie się w okna na piętrach domów, ale patrzenie pod nogi jest teraz w moim życiu ważniejsze. Mijam osiedlowe koty, jeże, nade mną pachną lipy. Piękny jest czerwcowy wieczór, po nieupalnym dniu. Ludzie uśmiechają się do siebie, nastolatki robią selfie, zakochani całują się na ławkach, z knajpek roznosi się zapach sosów, owiewa mnie słodki zapach waty cukrowej. Przecinam Nowy Rynek, przypomina mi się, jak chodziłam tutaj na konferencje prasowe późną wiosną i cierpiałam w zakrytych butach, a teraz na szczęście mam sandałki. Idę w stronę bulwarów, chcę zobaczyć wielką turystyczną atrakcję, czyli fontanny. Nigdy ich jakoś szczególnie nie lubiłam, ale po takim okresie społecznej i urbanistycznej posuchy wszystko w moim życiu jest egzotyczne i atrakcyjne.
Schody. Pięcioczęściowe. Idę ostrożnie, po manipulacji kręgosłupa zdarzają mi się jeszcze krótkotrwałe zawroty, więc przyglądam się brzegom stopni. W połowie kondygnacji zatrzymuję się i widzę ludzki rój. Balony, zapiekanki, koguciki, wózki, koce na skarpie, butelki po wodzie mineralnej, bańki mydlane, radość i rejwach. Fontanny strzelają wysoko, kropelki wody tworzą tęcze, nie zważając na niepoprawność polityczną tego zjawiska. Ulica Rybaki przypominałaby londyńską przy London Eye, gdyby nie tandetne stragany i teatralizacja ruchu pieszych. Mimo wszystko cieszę się, że tu jestem. Że przyszłam, doszłam, dotarłam, że moje własne nogi mnie przyniosły. Z oddali widzę rzekę i spływa na mnie spokój. Rzeka zawsze mnie uspokaja. Jej upór i trwanie mnie uspokajają, wyznaczają kierunek. Ściągam łopatki, bo piersiowy odmierza moje kroki wraz z krokomierzem na ręce. Cicho, jeszcze chwilę przyczepie dźwigacza grzbietu, i ty, Th5, nie buntuj się, uciesz. Tak, wiem, ukłuli cię, ale to było cztery miesiące temu. Teraz ciesz się wiosną, a w zasadzie już latem. Pachnie powietrze, dzieci krzyczą z radości, wirują w powietrzu bańki mydlane, dostałeś dziś, co ci się należało.
Schodzę ze schodów na rozległy plac z fontannami. Nie skupiam wzroku w jednym miejscu, nie szukam horyzontu. Mówię sobie, że nic nie muszę, bo już wszystko mam. Czas rozjaśni wszystkie blizny, kto wie, może z rzutu uda się wyjść, iniekcja się uda, przecież w snach wszystko na odwrót. "Przecież w tym wszystkim chodzi i tak o miłość, pani Kasiu" - mówi do mnie Bogna łagodnie, a ja na pożegnanie moczę jej sweter czterema gęstymi łzami rozpaczy. Bogna kładzie mi rękę na głowie, przytula jak mama przytula dziecko, a potem przez kwadrans na stojąco wprawia mnie w kołysanie. Słyszę bicie jej serca, oddech mi się uspokaja, pływam od jednego do drugiego brzegu jej bezpiecznego objęcia. Już się śmierci nie boję, już się nie wstydzę tego, że mówiłam o myślach samobójczych. Ukojenie dały mi też słowa: "rozumiem panią. Wszyscy umrzemy. Wcześniej czy później. Rozumiem również, że rozważa pani, czy lepiej to odwlec, czy przyspieszyć".
Tuli mnie przez kwadrans, odklejam się od niej odmieniona i spokojna. Przyjdź, Śmierci, jeśli tak zdecydujesz. W końcu jesteś Nagrodą. Przyjdź, Eugenio, zabierz mnie, będę Twoim wiernym giermkiem i będę łagodzić strach, jaki budzą Twoje nocne kroki przy łózkach innych, podobnych do mnie. Wrócę tu pestką wiśni w biszkopcie, kłączem babiego lata, przycupnę na zauszniku okularów Edyty, sfrunę porannym kosem prosto w mokrą od rosy trawę. Niczego nie żałuję, zrobiłam, co w mojej mocy, byłam dla Niedźwiedzia najlepsza, jaka mogłam być, krzywdom próbowałam zadośćuczynić, Kropka jest w dobrych rękach, nóżka jej zdrowieje, Wiesław Katolik poczuje się sercowo lepiej, a studenci z drugiego piętra szczęśliwie zaliczą kolejne sesje.
Stoję na środku placu, niepostrzeżenie wprawiłam się w kołyszący ruch, który wyniosłam z ostatniej sesji u Bogny. Trzymam głowę wysoko i otulam się ramionami. Uśmiecham się sama do siebie, choć oczy mam zamknięte. Tak się cieszę, że tu jestem. Że wciąż oddycham. Że słabo, ale czuję zapachy. Że czułam smak. Że niedziela byłą dla mnie słoneczna i łaskawa.
Wewnętrzne kołysanie przerywa mi atom energii, która nie pochodzi z mojego świata chwilowo ukołysanego. Próbuję go odgonić, zagłuszyć. Próbuję wrócić do ciszy pogodzenia. Nie mogę. Mam wrażenie, że działa na mnie wiązka promieni rentgena. Prysła cudowna chwila. Otwieram oczy i odwracam się w kierunku, z którego przybywa do mnie zimna, obca wiązka.
Na obrzeżu fontanny siedzą Niedźwiedź, jego przyjaciel Bartek, dziewczyna przyjaciela Małgosia i ich syn, mały Gustaw, chrześniak Niedźwiedzia.
Są oddaleni ode mnie o jakiejś 15 metrów.
Musiał mnie zauważyć. Nigdy nie przedstawił mnie przyjaciołom, nie chciał być przedstawiony moim. Przesyłał mi tylko wspólne zdjęcia, mnóstwo zdjęć Gucia i filmów z jego dziecięcej aktywności. Opuszczam głowę, dziękując losowi za błogosławieństwo okularów przeciwsłonecznych. Przez chwilę się zastanawiam. Przecież nie mam nic do ukrycia. Mogę podejść, przywitać się, powiedzieć: "jak dobrze pana widzieć, panie doktorze!". Ukryć żal za ciemnymi szkłami Ray Banów. Podejmuję decyzję, że idę, nie będę udawać, że go nie znam. Kiedy podnoszę oczy, oni właśnie wstają. Odchodzą. A właściwie na przedzie pędzi Niedźwiedź. Pędzi, bo zawsze chodził nieskończenie wolno, doprowadzało mnie to do szału, bo nawet o kulach go wyprzedzałam. A teraz narzucił takie tempo, że Gutek ledwo nogami za wycieczką nadąża.

Jakie to symptomatyczne. On - w bezpiecznym i niezmiennym od lat otoczeniu koniecznie związanym ze szpitalem. Twardy konserwatysta. Lubi to, co zna. Nie lubi spontanu, niespodzianek, ma być zawsze według z góry opracowanego scenariusza: najlepiej takiego, który niczego od niego nie wymaga.Na obiad? Pomidorówka. Taka jak u mamy. Inna nie przejdzie. Wyzwania codzienności? Oby nie poza salą operacyjną. Pusta lodówka? Trudno, zjem za dwie doby. Starte klocki hamulcowe? No to nie będę używał hamulca. Wyjazd za miasto? Po co? Mogę przecież spać przez cały dzień. Żadnych nowych haseł i komentarzy - najlepsze są te sprawdzone, ograne od czterdziestu lat. Nie zmienię myślenia, bo nie będę robił sobie bajzlu w głowie. Michała Bajora polubiłem, to już niczego innego nie posłucham. Bo jeszcze mi się nie spodoba, i co ja wtedy zrobię. Wymaga ode mnie? Podnosi poprzeczkę? Niech się z mojego życia wydali. Powiem o niej potem, że to zła kobieta była. 

I naprzeciwko ja - zawsze swoją ścieżką. Z wyczuwaniem, gdzie mnie dzisiaj nogi poniosą. Albo dokąd mnie Ból zaprowadzi. Z Eugenią na karku. Zachwycona jeżem pod żywopłotem. Nieznosząca procedur i zamknięcia. Do Afryki spakuję się w kwadrans. Obdarowująca fizjoterapeutów ananasami z Biedronki. Czytająca filozofów po ćwiczeniach izometrycznych. Do nowych głupot w każdej chwili gotowa. Do popełniania kolejnych błędów - również. Zapłakana ze wzruszenia na widok mola w Orłowie. Wiecznie nieznająca odpowiedzi. Konsternująca otoczenie ekscentryzmem niezamierzonym. Nieuleczalnie chora. 

Podążyłam za nimi zaskakująco rozbawiona aż do ulicy Boleść. Zaparkowali samochód na strzeżonym parkingu. Widziałam, jak odjeżdżali razem.
Niedźwiedź wcale nie schudł, powiedziałabym, że przeciwnie.

Nie mam nic do ukrycia.
Niczego nie żałuję.

To nie ja uciekłam.



Everybody lies

Nie piszę, bo popołudniami boli mnie tak strasznie, że nie mogę wysiedzieć przy biurku.
Plusem bez wątpienia jest to, ze codzienne wstawanie o 4.30 i nieustanny (!) ruch przez niemal 9 godzin dziennie sprawia, że zarysowały mi się mięśnie na plecach, wzmocniły się lędźwie i ból o poranku nie przypomina opalania palnikiem acetylenowym. Zaledwie opalanie na gazie, a to już coś. Niemniej w ciągu ostatnich dni zdarzyło się wiele. Być może sama nie wiem nawet, jak ważne dla mnie rzeczy się wydarzyły.

1. Wczoraj spotkałam się z Edytą, moją fizjoterapeutką z Otwocka. Sama sobie się dziwię: jak wielka jest we mnie potrzeba wzmacniania bólu wewnętrznego. Z Edytą nie mam przecież żadnych traumatycznych wspomnień, ale jednak to ona kibicowała mnie i Niedźwiedziowi, to ona była orędowniczką, potem to ona go skomunikowała ze swoją koleżanką, ale też to ona postawiła mnie po operacji na nogi. Dwie doby po operacji przyjechała późnym wieczorem do szpitala, a wcale nie musiała tego robić, bo był weekend. Zabrała mnie na drugie piętro, gdzie była do dyspozycji bieżnia, i uczyła mnie chodzić, trzymając od tyłu moją miednicę. Nie zapomnę swojego widoku w lustrze, kiedy wyglądałam jak ofiara wybuchu bomby, przerażająco blada na zaciemnionym korytarzu, z wielką bułą opatrunku na udzie, słaba jak ryba bez wody. Bolało, oczywiście, że bolało. Serce zasuwało, żeby nadrobić braki w erytrocytach i tlenie. Paliły mnie przecięte rotatory, ciągnęła blizna. A Edyta z cierpliwością anielską, trzymając mnie za talerze biodrowe, wyrównywała mój słaby krok. Łzy ciekły mi z bólu i osłabienia na koszulkę z napisem "Paradise lost", ale płacz ukrywałam po potężnym sapaniem, którego nauczyły mnie joginki. "Dasz radę, jeszcze jeden krok, kolano wyżej, napnij kolano, ugnij je, nie usztywniaj nogi, jest twoja, nie mój się, jestem tutaj, jeszcze krok, patrz przed siebie, trzymam cię, nie upadniesz, zginaj stopę, mostek do góry, broda do tyłu, ramiona opuść, oddychasz?"
Na końcu bieżni rozpłakałam się, a Edyta przytuliła mnie i sama zapłakała. Powiedziałam jej wtedy, że dobrze, że moja mama nie widzi, jak uczę się chodzić. Edyta, zapłakana jak ja, powiedziała wtedy: "żadna matka nie powinna tego oglądać".
A wczoraj spotkałyśmy się na ulicy Kubusia Puchatka, w oparach Warszawy Konwickiego, w chłodzie starych szeregowców, w kawiarni Mjud. Piłyśmy lemoniadę, słuchałam o tym, ile będzie ją kosztowała walka o młodszą córkę z byłym już mężem. To niesamowicie mądra, czujna, intuicyjna kobieta. Dochodzę do wniosku, że większość świadomych kobiet, które mają za sobą jakieś poważne przejścia, jeśli dobrze pokierują swoim rozwojem, rozkwitają i wzmacniają się nawet po najgorszym upadku. Edyta emanuje rozwagą, szacunkiem dla życia własnego i swojego, uważnością na swoje córki. Ale nie obyłoby się bez tego, żeby nie zeszło na temat Niedźwiedzia.

2. Okłamywał mnie polifonicznie, wielotorowo, choć nie do końca wiem, czy po mistrzowsku. Po prostu rozpaczliwie nie chciałam tego widzieć. Mówi się, że urocze różnice na początku związku między ludźmi po 20 latach policja nazywa motywem. Nie wiem, czemu mi się to przypomniało. Ale może dobrze, że aż takiego stażu nie było.
Niedźwiedź tak potwornie przeżywał egzamin specjalizacyjnym, bo przy pierwszym podejściu go oblał. Okłamał mnie. A przecież to takie ludzkie i częste: oblać egzamin teoretyczny, kiedy zgromadziło się już kilkanaście lat doświadczenia praktycznego. Nie dał mi szansy się poznać. A potem zarzucał mi, że go nie widzę. Choć i tak sam nie wiedział, co mówi. 
Jego ordynator dokuczał mu z powodu oblania. Widzę w tym raczej motywację, Niedźwiedź zwykł wszystko wyolbrzymiać i podciągać pod kategorię mobbingu. A ordynator po prostu martwił się, że straci sprawnego i zdolnego pracownika. W opowieściach Niedźwiedzia urósł do rangi prześladującego go i poniżającego go wiecznie potwora. Więc na dwa miesiące przed powtórką egzaminu Niedźwiedź zaczął uciekać. Jak tchórz. Klasyczny w psychologii przykład unikania. Czyli dowód na niedojrzałość emocjonalną. L4, zmiana numeru telefonu, nieodbieranie od szefa, ucieczki. To cud, że wtedy go nie wywalił. A jednak, dał mu szansę. Wypieranie i unikanie potęgowały w Niedźwiedziu strach, więc spirala stresu nakręcała się. Dlatego przygotowania do egzaminu i sam egzamin były dla niego (i otoczenia) taką gehenną.
To również nieprawda, że "jest chujowo", jak mi napisał w jednym z ostatnich smsów. Podobno ma dobry humor, żartuje, pilnuje się z jedzeniem, rzucił palenie z dnia na dzień, bo nowa dziewczyna zapowiedziała, że palenie na pewno nie przejdzie. A ja, durna, nie chciałam go zmieniać. Jednak mój redakcyjny kolega ma rację: zapotrzebowanie na nazizm nigdy nie przeminie. 
Nowa dziewczyna ma na imię Aneta, jest śliczną blondynką o wzroście metr dziewięćdziesiąt, z długimi do szyi nogami. Maluje obrazy. No i nie ma ZZSK ani sztucznego biodra, co bez wątpienia jest jej największym atutem. Nie, zaraz, największym atutem jest to, że nie jest mną, tak. Równie dobrze mogłaby być Alexis z Dynastii albo Heleną Norowicz.
Chciałam Edyty koleżankę jakoś przestrzec przed pozorami, jakie Niedźwiedź stwarza. Ale wtedy musiałabym ujawnić, że coś między nami było. A obiecaliśmy sobie z Niedźwiedziem tajemnicę. Więc powiedziałam tylko, żeby Aneta działała ostrożnie, powoli, bo to człowiek mocno poraniony i czasem żeby uniknąć krzywdy, wali na odlew zupełnie na ślepo. I że taką wiedzę pobrałam od mojej poprzedniej fizjoterapeutki (Jebonki), która utrzymuje, że z nim nie spała. Ale, jak wiadomo, wszyscy kłamią, Jebonka nigdy pruderyjna nie była, Niedźwiedź też nieustannie kłamał, więc wniosek mamy jeden. Jedyne, o czym Jebonka mi powiedziała i z czym się całkowicie zgadzam, to to, że "jeśli Niedźwiedź nie przepracuje pewnych rzeczy gruntownie, od podstaw, nie ma sensu się z nim wiązać, a i on nie będzie w stanie zbudować związku". Co skrzętnie przekazałam Edycie. A zrobi z tą wiedzą, co zechce. Udałam tak głupią, jak wskazywałaby na to moja dziecięca aparycja. Choć czuję, że Edyta wyczuwała pismo nosem. Albo i nie. Nie ma to teraz większego znaczenia.
Niedźwiedź jeszcze mną manipuluje. Pod koniec kwietnia ustaliliśmy przez smsy, że wystawi mi zwolnienie lekarskie do końca czerwca. Pod koniec maja okazało się jednak, że nie wystawił go do końca czerwca, tylko maja. Kiedy poprosiłam o wystawienie kolejnego do końca czerwca - już teraz na pewno, dostałam zdumiony telefon z pracy z recepcji. Że jak to: że mam zwolnienie do 4 lipca?
Wyszło na to, że sama nie wiem, do kiedy mam zwolnienie. Dziękuję, tłuku. Ostatniego dnia czerwca przyjdę do ciebie na wizytę prywatną. Dopilnuję, żebyś mi wystawił zaświadczenie o zakończeniu leczenia pooperacyjnego. I żebyś już bez mojej wiedzy i zgody nie wystawiał L4 w terminach, które sobie ubzdurasz.  
Projektowałam sobie to spotkanie. Chciałam, wychodząc z gabinetu, rzucić mu: "pozdrów Anetę" albo "proszę, nie zrób krzywdy Anecie". Albo zacytować Cameron zwracającą się do House'a: "myślałam, że nie jesteś w stanie kochać. Pomyliłam się, po prostu nie kochasz mnie. Cieszę się ze względu na ciebie". Ale boję się, że z ust wyrwałoby mi się: "ty nędzna chujowino".
Niektórzy nad ranem szepczą modlitwy. Ja od miesięcy bluźnię, bo mnie boli. Ale teraz, zanim rzucę porankowi w twarz kolejną soczystą kurwę, przypomnę sobie poranną mantrę: "wszyscy kłamią".

3. Edyta powiedziała mi, że doktor Bartek, który w Otwocku zlitował się nade mną po tym, jak skrajnie nieetycznie Niedźwiedź przekazał mi informację o tym, że spadłam z planu operacyjnego, wyjeżdża do Kenii. To pewnie jakaś akcja PAHu albo innej organizacji humanitarnej. Zadrżałam z zazdrości. A potem pomyślałam sobie, że jeśli choroba mnie nie zamiecie, będę dążyć do tego, żeby do doktora Bartka pojechać. Albo dojechać. Nie wiem, wszystko jedno. Albowiem antygen HLA B-27, który przypieczętowuje moją chorobę, sprawia, że jestem odporna na malarię. Na czerwonkę mogłabym zachorować, gdybym się w Kenii napiła wody z jakiegoś podejrzanego źródła. Raczej do rzeki nie wpadnę. A i tak wymarzyłam sobie, że jeśli umierać, to w Afryce. Trzeba przecież podążać za marzeniami, prawda? Mogę myć miejscowy prowizoryczny szpital, przynajmniej kręgosłup będzie przez większość dnia w ruchu. Będę czuła się potrzebna. Słońce mnie wygrzeje. Będę z dala od newsów, niedorzeczności pracy na Sadybie i będę mogła sprawdzić, czy naprawdę jestem z Bałut, czyli czy mogę poradzić sobie w absolutnie każdych warunkach. Czy to nie jest idealny plan?
Wcześniej spotkam się z doktorem Bartkiem i poproszę, żeby opowiedział mi o swoich planach. Może wyjdzie z tego jakiś tekst do Grynberga? Może gdzieś to opublikuję? Oraz mam nadzieję, że Niedźwiedź się o tym spotkaniu dowie i krew go zaleje. Bo zawsze o Bartku mówił w kategoriach podczłowieka. A w końcu to on nie zdał egzaminu teoretycznego. Informacja to jednak władza. Poczekam. Przyczaję się. I być może za czas jakiś zdecyduję się na zemstę. Szkoda tylko, że nigdy nie dawała mi satysfakcji, nigdy się nie mściłam, chyba że słownie odcinałam. Niedźwiedziu, zrobiłeś ze mnie złą kobietę.

4. Powyższe ambitne plany o podbojach Kenii i przejęciu kontroli nad światem mogą się nie udać z jednego głównego powodu: aktywność mojej choroby jest tak wielka, że Instytut codziennie wysyła do mnie hordy studentów i specjalistów, żeby naocznie przekonać się, że Golem przechadza się po ziemi i rehabilituje na Spartańskiej. A autobusie w ubiegłym tygodniu zaczepiła mnie doktor Kasia i powiedziała: "nie mogę patrzeć, jak się pani męczy. Aż twarz się pani zmieniła. Proszę zgłosić się na próbne podanie tydzień wcześniej. Miejmy to za sobą".
Nie wiem, czy się ucieszyłam. Poniedziałkowej iniekcji boję się jak ognia. Bo doktor Majkel, który w tym tygodniu już trz razy mnie badał, powiedział z trudem: "pani Kasiu, trzeciego wstrząsu pani nie wytrzyma. Serce nie wytrzyma".
Na wszelki wypadek na stole w pokoju naszykowałam kartkę z kodami, loginami i aktem notarialnym. Bo śmierć będzie dla mnie nagrodą. To ci, co zostaną, będą mieli nie lada problem z gatunku logistycznych. Well, a funeral is the only time "I'm sorry" and "I apologize" don't mean the same thing.

5. A propos studentów. Jest sesja, więc po klinice przechadzają się wielkie pielgrzymki z różnych oddziałów. Jestem już tu "leczona" (powinnam napisać: "kontrolowana") na tyle długo, że jestem w stanie rozpoznać, jaki kierunek przyszedł. Otóż lekarski jest nadęty, patrzy na pacjentów z góry, czasem z pogardą. Mają nieobecny wzrok i cały świat w dupie. Przyszli fizjoterapeuci są rozbrajająco szczerzy, proaktywni, otwarci, nawet jeśli widać po nich poważne braki w wiedzy. Ostatnio jedna dziewczyna spętała na leżance swojego kolegę w taki sposób, że niemal złamała mu miednicę. Ale on pozostał niewzruszony, obsługiwał telefon i śmiał się z memów. Studenci, którzy mnie oglądają, patrzą na mnie z empatią, nie litością, wyrozumiale, czule, nie boją się zadawać pytań i śmieją się z żartów z choroby, choć nie rechoczą jak uczestnicy warsztatów z ćwiczeń TRE.

6. Na zajęciach ze studentami, zanim zacisnę zęby, pokazuję język. Dlatego przechadzanie się w negliżu przed grupą dwudziestu studentów i docenta Krzysztofa zwanego Foksem już nie jest dla mnie tak trudne, jak na początku. Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Tylko że teraz w dusznej sali ćwiczeniowej, przerobionej chwilowo na aulę. 
Ściągam koszulkę zaraz po wejściu do sali z komentarzem: "ja już, proszę państwa, wstydu nie mam". Na co studenci reagują śmiechem i mówią: "proszę pani, my już też!", a jeden chłopak o ślicznych oczach zaznacza, że nie dalej jak wczoraj na korytarzu na wydziale koleżanka pozbawiła go spodni. 
Oglądajcie, młodzi. Uczcie się. Zbliżcie się do potworności tej choroby. Zobaczcie, co potrafi, mimo katorżniczej pracy mojej i zastępów ludzi dobrej woli. Skoro ta choroba nie ma sensu, uczcie się na mnie. Palpacyjnie wyczuwajcie kolejne segmenty kostnego sarkofagu, którym oblewa się mój kręgosłup.
"Pacjentka chodzi na sztywnej miednicy", "widoczna kifoza i pogłębienie lordozy", "lewa stopa supinuje", "wyraźna kompensacja braku ruchu w biodrze prawą łopatką", "ograniczenie ruchu lewego odwodziciela", "wyraźnie zmniejszona rotacja wewnętrzna", "minimalizacja możliwości odchyłu klatki piersiowej do tyłu" - przekrzykują się w spostrzeżeniach.
Studenci pilnie notują, docent opisuje.
Na koniec cytuję Afgańską Siostrę: "proszę państwa, powiem coś niepopularnego. ZZSK jest znacznie gorsze niż rak. Po pierwsze: bo raka się leczy. Z raka albo się wychodzi, albo nie. A z ZZSK trzeba się męczyć do końca życia. A męka wcale nie jest coraz mniejsza, mimo konsekwentnej utraty ruchomości".
Studenci pilnie zanotowali. 

7. Zaskakujące jest podejście docenta Krzysztofa do mnie. Muszę mu oddać, że pewność jego chwytu i sprawność rąk to Himalaje w porównaniu z rękami Jebonki, które uważałam za boskie. Niemniej pan docent wcale nie ukrywa, że oprócz tego, że jestem jego bezcennym preparatem, pozwala sobie na flirtowanie ze mną. Kiedy po raz któryś z kolei spotkał mnie w sali gimnastycznej, pełnej staruszków i udarowców, fizjoterapeuta Daniel powiedział: "pani Kasia ma jeszcze 45 minut do podwieszenia, można ją teraz zabrać". Docent Krzysztof, w nieskazitelnej koszulce i jaśniutkich spodniach, odpowiada, przekrzywiając głowę: "ale ta pani Kasia taka ładna... Nie ma pan kogoś brzydszego?"
Odpowiadam na tę tandetę szybciej niż się zastanawiam: "ale ja jestem zjawiskowa". Pan docent odpowiada: "trudno zaprzeczyć". Wysyłamy sobie porozumiewawcze spojrzenia jak wieloletni wykładowcy na wydziale lekarskim.

Po raz kolejny wchodzi do sali, gdzie ćwiczę na niedorzecznych podwieszkach z obciążeniem pod nieuważnym okiem fizjoterapeuty Daniela, który w ubiegłym tygodniu zaprosił mnie na drinka. Odpowiedziałam mu parsknięciem i spojrzeniem tak pełnym pogardy, że bez wątpienia był w nim żal do Niedźwiedzia i całego gatunku męskiego.
Na widok docenta prawie skaczę z radości, bo machanie nogami przez kwadrans naprzeciwko pani Ali z dużą otyłością i humorem tępym jak nieszczęście, to żadna atrakcja. Sama odpinam podwieszki, choć to wcale niełatwe: szarpnąć jedną ręką siedem kilo, kiedy kręgosłup rwie mi się z bólu na strzępy. Pan docent podchodzi, próbuje mi pomóc, ale tradycyjnie się wzbraniam, heroicznym: "ja sama!". Pan docent spokojnie mówi: "chcę panią uwolnić. Czy kobiety nie lubią być uwalniane?" Patrzę mu ostro prosto w oczy i mówię: "nie wiem, jak inne kobiety, ale ja zwykłam mężczyzn używać do innych celów". Michael J. Fox płonie w oczach, po czym szarmanckim gestem podaje mi rękę, kiedy schodzę z leżanki. Nie korzystam z pomocy jego dłoni. Prostuję się naprzeciwko niego i mówię: "przez najbliższe trzy kwadranse jestem pana". I zaskakujące jest to, jak bardzo odcięta od emocji to mówię, za to z satysfakcją rejestruję, że docent Fox jest wniebowzięty.
Po drodze obcina mnie od góry do dołu, uśmiecha pod nosem i mówi: "jest pani coraz piękniejsza, coraz bardziej bezczelna i pociągająca". Zerkam na niego i mówię: "nie dodał pan najważniejszego: że coraz sprawniejsza".
W sali wykładowej zamieniam się w ambulatoryjną pokorną trusię, chociaż Fox próbuje spotkać się ze mną wzrokiem uporczywie.
Mamy mniej czasu niż zazwyczaj, a podczas badania wychodzi, że przejście C6-C7 mam nieskończenie bolesne. Kiedy syczę pod uciskiem, w jego oczach widzę autentyczną troskę i chęć pomocy. Po czym następuje scena prosto z taniego pornola. Każe mi wejść na leżankę i ustawić się w klęku podpartym. Niżej, oprzeć się na łokciach. To trudne, ale rozgrzana po ćwiczeniach mogę. Po czym każe mi opuścić głowę między ramiona, a do studentów mówi: "proszę mi przynieść oliwkę". Studenci wpadają jeden na drugiego, a ja rzucam z głową nieomal między nogami: "na terapii ręki u pani Małgosi, dwie sale dalej". Słyszę klapiące Crocsy któregoś ze studentów. Fox w tym czasie każe mi skrzyżować kostki nóg, nachyla się do mojego ucha i mówi: "teraz panią uwolnię od bólu". Zważając na upokarzające okoliczności dziwacznej pozycji wyjątkowo nie odpowiadam. 
Na karku czuję dotyk jego wprawnych palców, które rozprowadzają na spoconej skórze odrobinę ohydnie ciepłego oleju. Każe mi kołysać skrzyżowanymi nogami. Muszę wyglądać jak pijana joginka na imprezie w klubie go-go. Fox uciska poszczególne przejścia, szukając miejsc najbardziej bolesnych. Nie wiem, skąd wiem, że mam wykrzykiwać: siedem", "dwa", "cztery" - określające skalę bólu. Kiedy wrzeszczę "dwanaście!" (chociaż skala EULAR ma 10 punktów), Fox wycofuje palce, każe mi rozbujać mocniej miednicę, po czym niespodziewanie atakuje najboleśniejszy punkt. Robi mi się słodko, zimno, trochę gorąco, przez chwilę gorzej słyszę. W międzyczasie wydaję z siebie zupełnie nieartykułowany dźwięk, który jest skrzyżowaniem orgazmicznego sapnięcia, jęku z bólu, zmęczenia, przerażenia, przelekowania i rozczarowania bezradnością medycyny wobec chorób wynikających z autoagresji.
Fox trzyma rękę na wysokości moich nerek, każe mi brać kolejno trzy głębokie oddechy z wypychaniem klatki piersiowej i żeber.
Po czym każe mi z leżanki zejść. Odwijam głowę trochę za szybko - jestem debilem, to jednak mobilizacja kręgosłupa, nie tak dawno kłutego w wyjątkowo newralgicznym i w sumie niedopuszczalnym miejscu: w części piersiowej.
Fox przewiduje. Przeskakuje na drugą stronę leżanki, z której ja, ponownie debil, zeskakuję stanowczo za szybko. Czuję falę zawrotów głowy, nie trafiam stopą w wiśniowego Crocsa, balansuję przez moment na jednej nodze, żeby za chwilę wylądować prosto w ramionach Foxa. Trzyma mnie pewnie, choć sam jest drobniutkiej budowy. W ciągu ostatniego miesiąca schudłam jednak pięć kilo. Ważę teraz 53, z czego endoproteza kilogram. Nieźle. Wszystkie legginsy są od dawna na mnie za duże. Zatem: nie staranowałam Foxa o nieskończonej liczbie tytułów naukowych. Patrzy mi głęboko w oczy, czuję jego miętowy oddech na policzku. Przesuwa rękę czule po moim nagim boku i mówi: "trzymam panią". Przypomina mi się doktor Paweł sprzed trzech lat, wówczas zalegałam na oddziale przez sześć tygodni, a kiedy walnęłam w niego w podziemiach powiedział: "strożnie" i przytulił moją łopatkę.
Spuszczam wzrok niby to zawstydzona, dziękuję mu, po czym dociera do mnie, że coś się zmieniło. Ostrożnie kręcę głową na boki. Potem zbliżam ucho do barku jednego i drugiego. Jestem odwrócona do studentów tyłem, patrzę w okno. Fox nie odkleja ode mnie wzroku. I nagle do mnie dociera.
Że bolało mnie to miejsce od listopada. Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej. A ten niepozorny człowieczek w ciągu kilku sekund uwolnił mnie od bólu. Przez otwarte na oścież okno wpada do sali zapach jaśminu z ogrodu. Wyraźniej widzę błękit nieba. Biorę oddech klatką piersiową, ale szyja nie odpowiada na to buntem. Fox zabrał mój ból. Nie zastanawiam się i tym razem to błąd. Odwracam się do studentów i mówię: "teraz są państwo świadkami cudu. Tylko wy, fizjoterapeuci, jesteście w stanie taki cud uczynić. Zobaczcie, jak ważny zawód wybieracie. Bez waszej pracy, wiedzy i starań praca chirurga jest po prostu bez sensu".
Jeden ze studentów mówi: "pani płacze?". Dotykam ręką policzka. Po lewym płynie mi mini Orinoko. Z tej strony bolało. Wg Lowena tak się uwalnia ból. Patrzę przerażona na Foksa. Niestety zauważył. Na twarzy ma coś na kształt wzruszenia, choć wolę myśleć, że to zawodowa satysfakcja. Mówię coś o starzeniu się i szybko zarzucam na plecy plecak. Chcę już wybiegać, kiedy Fox rzuca w powietrze do studenckiej gawiedzi: "pięć minut przerwy!". Pędzi za mną. Mówię mu po drodze, że jestem bardzo wdzięczna, ale nie mam już czasu. Gna za mną korytarzem i mówi: "w Instytucie jest pani uwielbiana". Odpowiadam zgodnie z sumieniem: "miło być tak postrzeganą. Co nie znaczy, że nie jestem z kimś mylona". Fox mówi: "chciałbym panią poznać lepiej".
W mojej głowie migocze jak szalony neon z napisem "NO NO NO NO NE-VER". Tłumię w sobie ksenonowy blask i żartuję: "który mój bok pana bardziej interesuje: operowany, czy ten drugi?". Fox łapie mnie za nadgarstek, zatrzymuje i mówi: "pani dusza mnie najbardziej interesuje". Uśmiecham się jak lis przechera, słodko, niewinnie, zaczepnie, ale dodaję: "rozumiem, że obrączka na palcu panu zupełnie nie przeszkadza z rozwijaniu tych pożądliwych fantazji?" Docent śmieje się na cały korytarz i mówi: "zupełnie nie". Mrużę oczy, myślę: kolejny nielojalny kłamca i dziwkarz, ale mówię: "ostrożnie, mój układ immunologiczny umie zabić. Instytut dużo wie o mojej autotoksyczności". Docent nachyla się do mnie i mówi prosto do mojej szyi: "chętnie bym się panią zatruł". Nie daję się zbić z pantałyku i odpowiadam tak samo blisko jego szyi: "ostrzegam: antidotum na mnie nie ma nawet w piekle". Patrzę mu w oczy zimno, ostrzegawczo. Ale on wyraźnie nie chce już widzieć nic. Ma masło klarowane zamiast tęczówek. Gdybym teraz siedziała z nim przy stoliku w kawiarni, blat od jego strony na pewno by się przechylił, a kawa zjechałaby mi prosto na kolana. Poszukuję w sobie ukłucia obrzydzenia, ale nie znajduję niczego.
Odwracam się na pięcie i zauważam, że dorosła Kasia nie rejestruje kompletnie niczego. Żadnej emocji. Żadnego powiewu. Żadnego L'esprit du l'Escaliere.
W małej Kasi za to coś rozdzierająco płacze. W głos.