niedziela, 9 czerwca 2019

Everybody lies

Nie piszę, bo popołudniami boli mnie tak strasznie, że nie mogę wysiedzieć przy biurku.
Plusem bez wątpienia jest to, ze codzienne wstawanie o 4.30 i nieustanny (!) ruch przez niemal 9 godzin dziennie sprawia, że zarysowały mi się mięśnie na plecach, wzmocniły się lędźwie i ból o poranku nie przypomina opalania palnikiem acetylenowym. Zaledwie opalanie na gazie, a to już coś. Niemniej w ciągu ostatnich dni zdarzyło się wiele. Być może sama nie wiem nawet, jak ważne dla mnie rzeczy się wydarzyły.

1. Wczoraj spotkałam się z Edytą, moją fizjoterapeutką z Otwocka. Sama sobie się dziwię: jak wielka jest we mnie potrzeba wzmacniania bólu wewnętrznego. Z Edytą nie mam przecież żadnych traumatycznych wspomnień, ale jednak to ona kibicowała mnie i Niedźwiedziowi, to ona była orędowniczką, potem to ona go skomunikowała ze swoją koleżanką, ale też to ona postawiła mnie po operacji na nogi. Dwie doby po operacji przyjechała późnym wieczorem do szpitala, a wcale nie musiała tego robić, bo był weekend. Zabrała mnie na drugie piętro, gdzie była do dyspozycji bieżnia, i uczyła mnie chodzić, trzymając od tyłu moją miednicę. Nie zapomnę swojego widoku w lustrze, kiedy wyglądałam jak ofiara wybuchu bomby, przerażająco blada na zaciemnionym korytarzu, z wielką bułą opatrunku na udzie, słaba jak ryba bez wody. Bolało, oczywiście, że bolało. Serce zasuwało, żeby nadrobić braki w erytrocytach i tlenie. Paliły mnie przecięte rotatory, ciągnęła blizna. A Edyta z cierpliwością anielską, trzymając mnie za talerze biodrowe, wyrównywała mój słaby krok. Łzy ciekły mi z bólu i osłabienia na koszulkę z napisem "Paradise lost", ale płacz ukrywałam po potężnym sapaniem, którego nauczyły mnie joginki. "Dasz radę, jeszcze jeden krok, kolano wyżej, napnij kolano, ugnij je, nie usztywniaj nogi, jest twoja, nie mój się, jestem tutaj, jeszcze krok, patrz przed siebie, trzymam cię, nie upadniesz, zginaj stopę, mostek do góry, broda do tyłu, ramiona opuść, oddychasz?"
Na końcu bieżni rozpłakałam się, a Edyta przytuliła mnie i sama zapłakała. Powiedziałam jej wtedy, że dobrze, że moja mama nie widzi, jak uczę się chodzić. Edyta, zapłakana jak ja, powiedziała wtedy: "żadna matka nie powinna tego oglądać".
A wczoraj spotkałyśmy się na ulicy Kubusia Puchatka, w oparach Warszawy Konwickiego, w chłodzie starych szeregowców, w kawiarni Mjud. Piłyśmy lemoniadę, słuchałam o tym, ile będzie ją kosztowała walka o młodszą córkę z byłym już mężem. To niesamowicie mądra, czujna, intuicyjna kobieta. Dochodzę do wniosku, że większość świadomych kobiet, które mają za sobą jakieś poważne przejścia, jeśli dobrze pokierują swoim rozwojem, rozkwitają i wzmacniają się nawet po najgorszym upadku. Edyta emanuje rozwagą, szacunkiem dla życia własnego i swojego, uważnością na swoje córki. Ale nie obyłoby się bez tego, żeby nie zeszło na temat Niedźwiedzia.

2. Okłamywał mnie polifonicznie, wielotorowo, choć nie do końca wiem, czy po mistrzowsku. Po prostu rozpaczliwie nie chciałam tego widzieć. Mówi się, że urocze różnice na początku związku między ludźmi po 20 latach policja nazywa motywem. Nie wiem, czemu mi się to przypomniało. Ale może dobrze, że aż takiego stażu nie było.
Niedźwiedź tak potwornie przeżywał egzamin specjalizacyjnym, bo przy pierwszym podejściu go oblał. Okłamał mnie. A przecież to takie ludzkie i częste: oblać egzamin teoretyczny, kiedy zgromadziło się już kilkanaście lat doświadczenia praktycznego. Nie dał mi szansy się poznać. A potem zarzucał mi, że go nie widzę. Choć i tak sam nie wiedział, co mówi. 
Jego ordynator dokuczał mu z powodu oblania. Widzę w tym raczej motywację, Niedźwiedź zwykł wszystko wyolbrzymiać i podciągać pod kategorię mobbingu. A ordynator po prostu martwił się, że straci sprawnego i zdolnego pracownika. W opowieściach Niedźwiedzia urósł do rangi prześladującego go i poniżającego go wiecznie potwora. Więc na dwa miesiące przed powtórką egzaminu Niedźwiedź zaczął uciekać. Jak tchórz. Klasyczny w psychologii przykład unikania. Czyli dowód na niedojrzałość emocjonalną. L4, zmiana numeru telefonu, nieodbieranie od szefa, ucieczki. To cud, że wtedy go nie wywalił. A jednak, dał mu szansę. Wypieranie i unikanie potęgowały w Niedźwiedziu strach, więc spirala stresu nakręcała się. Dlatego przygotowania do egzaminu i sam egzamin były dla niego (i otoczenia) taką gehenną.
To również nieprawda, że "jest chujowo", jak mi napisał w jednym z ostatnich smsów. Podobno ma dobry humor, żartuje, pilnuje się z jedzeniem, rzucił palenie z dnia na dzień, bo nowa dziewczyna zapowiedziała, że palenie na pewno nie przejdzie. A ja, durna, nie chciałam go zmieniać. Jednak mój redakcyjny kolega ma rację: zapotrzebowanie na nazizm nigdy nie przeminie. 
Nowa dziewczyna ma na imię Aneta, jest śliczną blondynką o wzroście metr dziewięćdziesiąt, z długimi do szyi nogami. Maluje obrazy. No i nie ma ZZSK ani sztucznego biodra, co bez wątpienia jest jej największym atutem. Nie, zaraz, największym atutem jest to, że nie jest mną, tak. Równie dobrze mogłaby być Alexis z Dynastii albo Heleną Norowicz.
Chciałam Edyty koleżankę jakoś przestrzec przed pozorami, jakie Niedźwiedź stwarza. Ale wtedy musiałabym ujawnić, że coś między nami było. A obiecaliśmy sobie z Niedźwiedziem tajemnicę. Więc powiedziałam tylko, żeby Aneta działała ostrożnie, powoli, bo to człowiek mocno poraniony i czasem żeby uniknąć krzywdy, wali na odlew zupełnie na ślepo. I że taką wiedzę pobrałam od mojej poprzedniej fizjoterapeutki (Jebonki), która utrzymuje, że z nim nie spała. Ale, jak wiadomo, wszyscy kłamią, Jebonka nigdy pruderyjna nie była, Niedźwiedź też nieustannie kłamał, więc wniosek mamy jeden. Jedyne, o czym Jebonka mi powiedziała i z czym się całkowicie zgadzam, to to, że "jeśli Niedźwiedź nie przepracuje pewnych rzeczy gruntownie, od podstaw, nie ma sensu się z nim wiązać, a i on nie będzie w stanie zbudować związku". Co skrzętnie przekazałam Edycie. A zrobi z tą wiedzą, co zechce. Udałam tak głupią, jak wskazywałaby na to moja dziecięca aparycja. Choć czuję, że Edyta wyczuwała pismo nosem. Albo i nie. Nie ma to teraz większego znaczenia.
Niedźwiedź jeszcze mną manipuluje. Pod koniec kwietnia ustaliliśmy przez smsy, że wystawi mi zwolnienie lekarskie do końca czerwca. Pod koniec maja okazało się jednak, że nie wystawił go do końca czerwca, tylko maja. Kiedy poprosiłam o wystawienie kolejnego do końca czerwca - już teraz na pewno, dostałam zdumiony telefon z pracy z recepcji. Że jak to: że mam zwolnienie do 4 lipca?
Wyszło na to, że sama nie wiem, do kiedy mam zwolnienie. Dziękuję, tłuku. Ostatniego dnia czerwca przyjdę do ciebie na wizytę prywatną. Dopilnuję, żebyś mi wystawił zaświadczenie o zakończeniu leczenia pooperacyjnego. I żebyś już bez mojej wiedzy i zgody nie wystawiał L4 w terminach, które sobie ubzdurasz.  
Projektowałam sobie to spotkanie. Chciałam, wychodząc z gabinetu, rzucić mu: "pozdrów Anetę" albo "proszę, nie zrób krzywdy Anecie". Albo zacytować Cameron zwracającą się do House'a: "myślałam, że nie jesteś w stanie kochać. Pomyliłam się, po prostu nie kochasz mnie. Cieszę się ze względu na ciebie". Ale boję się, że z ust wyrwałoby mi się: "ty nędzna chujowino".
Niektórzy nad ranem szepczą modlitwy. Ja od miesięcy bluźnię, bo mnie boli. Ale teraz, zanim rzucę porankowi w twarz kolejną soczystą kurwę, przypomnę sobie poranną mantrę: "wszyscy kłamią".

3. Edyta powiedziała mi, że doktor Bartek, który w Otwocku zlitował się nade mną po tym, jak skrajnie nieetycznie Niedźwiedź przekazał mi informację o tym, że spadłam z planu operacyjnego, wyjeżdża do Kenii. To pewnie jakaś akcja PAHu albo innej organizacji humanitarnej. Zadrżałam z zazdrości. A potem pomyślałam sobie, że jeśli choroba mnie nie zamiecie, będę dążyć do tego, żeby do doktora Bartka pojechać. Albo dojechać. Nie wiem, wszystko jedno. Albowiem antygen HLA B-27, który przypieczętowuje moją chorobę, sprawia, że jestem odporna na malarię. Na czerwonkę mogłabym zachorować, gdybym się w Kenii napiła wody z jakiegoś podejrzanego źródła. Raczej do rzeki nie wpadnę. A i tak wymarzyłam sobie, że jeśli umierać, to w Afryce. Trzeba przecież podążać za marzeniami, prawda? Mogę myć miejscowy prowizoryczny szpital, przynajmniej kręgosłup będzie przez większość dnia w ruchu. Będę czuła się potrzebna. Słońce mnie wygrzeje. Będę z dala od newsów, niedorzeczności pracy na Sadybie i będę mogła sprawdzić, czy naprawdę jestem z Bałut, czyli czy mogę poradzić sobie w absolutnie każdych warunkach. Czy to nie jest idealny plan?
Wcześniej spotkam się z doktorem Bartkiem i poproszę, żeby opowiedział mi o swoich planach. Może wyjdzie z tego jakiś tekst do Grynberga? Może gdzieś to opublikuję? Oraz mam nadzieję, że Niedźwiedź się o tym spotkaniu dowie i krew go zaleje. Bo zawsze o Bartku mówił w kategoriach podczłowieka. A w końcu to on nie zdał egzaminu teoretycznego. Informacja to jednak władza. Poczekam. Przyczaję się. I być może za czas jakiś zdecyduję się na zemstę. Szkoda tylko, że nigdy nie dawała mi satysfakcji, nigdy się nie mściłam, chyba że słownie odcinałam. Niedźwiedziu, zrobiłeś ze mnie złą kobietę.

4. Powyższe ambitne plany o podbojach Kenii i przejęciu kontroli nad światem mogą się nie udać z jednego głównego powodu: aktywność mojej choroby jest tak wielka, że Instytut codziennie wysyła do mnie hordy studentów i specjalistów, żeby naocznie przekonać się, że Golem przechadza się po ziemi i rehabilituje na Spartańskiej. A autobusie w ubiegłym tygodniu zaczepiła mnie doktor Kasia i powiedziała: "nie mogę patrzeć, jak się pani męczy. Aż twarz się pani zmieniła. Proszę zgłosić się na próbne podanie tydzień wcześniej. Miejmy to za sobą".
Nie wiem, czy się ucieszyłam. Poniedziałkowej iniekcji boję się jak ognia. Bo doktor Majkel, który w tym tygodniu już trz razy mnie badał, powiedział z trudem: "pani Kasiu, trzeciego wstrząsu pani nie wytrzyma. Serce nie wytrzyma".
Na wszelki wypadek na stole w pokoju naszykowałam kartkę z kodami, loginami i aktem notarialnym. Bo śmierć będzie dla mnie nagrodą. To ci, co zostaną, będą mieli nie lada problem z gatunku logistycznych. Well, a funeral is the only time "I'm sorry" and "I apologize" don't mean the same thing.

5. A propos studentów. Jest sesja, więc po klinice przechadzają się wielkie pielgrzymki z różnych oddziałów. Jestem już tu "leczona" (powinnam napisać: "kontrolowana") na tyle długo, że jestem w stanie rozpoznać, jaki kierunek przyszedł. Otóż lekarski jest nadęty, patrzy na pacjentów z góry, czasem z pogardą. Mają nieobecny wzrok i cały świat w dupie. Przyszli fizjoterapeuci są rozbrajająco szczerzy, proaktywni, otwarci, nawet jeśli widać po nich poważne braki w wiedzy. Ostatnio jedna dziewczyna spętała na leżance swojego kolegę w taki sposób, że niemal złamała mu miednicę. Ale on pozostał niewzruszony, obsługiwał telefon i śmiał się z memów. Studenci, którzy mnie oglądają, patrzą na mnie z empatią, nie litością, wyrozumiale, czule, nie boją się zadawać pytań i śmieją się z żartów z choroby, choć nie rechoczą jak uczestnicy warsztatów z ćwiczeń TRE.

6. Na zajęciach ze studentami, zanim zacisnę zęby, pokazuję język. Dlatego przechadzanie się w negliżu przed grupą dwudziestu studentów i docenta Krzysztofa zwanego Foksem już nie jest dla mnie tak trudne, jak na początku. Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Tylko że teraz w dusznej sali ćwiczeniowej, przerobionej chwilowo na aulę. 
Ściągam koszulkę zaraz po wejściu do sali z komentarzem: "ja już, proszę państwa, wstydu nie mam". Na co studenci reagują śmiechem i mówią: "proszę pani, my już też!", a jeden chłopak o ślicznych oczach zaznacza, że nie dalej jak wczoraj na korytarzu na wydziale koleżanka pozbawiła go spodni. 
Oglądajcie, młodzi. Uczcie się. Zbliżcie się do potworności tej choroby. Zobaczcie, co potrafi, mimo katorżniczej pracy mojej i zastępów ludzi dobrej woli. Skoro ta choroba nie ma sensu, uczcie się na mnie. Palpacyjnie wyczuwajcie kolejne segmenty kostnego sarkofagu, którym oblewa się mój kręgosłup.
"Pacjentka chodzi na sztywnej miednicy", "widoczna kifoza i pogłębienie lordozy", "lewa stopa supinuje", "wyraźna kompensacja braku ruchu w biodrze prawą łopatką", "ograniczenie ruchu lewego odwodziciela", "wyraźnie zmniejszona rotacja wewnętrzna", "minimalizacja możliwości odchyłu klatki piersiowej do tyłu" - przekrzykują się w spostrzeżeniach.
Studenci pilnie notują, docent opisuje.
Na koniec cytuję Afgańską Siostrę: "proszę państwa, powiem coś niepopularnego. ZZSK jest znacznie gorsze niż rak. Po pierwsze: bo raka się leczy. Z raka albo się wychodzi, albo nie. A z ZZSK trzeba się męczyć do końca życia. A męka wcale nie jest coraz mniejsza, mimo konsekwentnej utraty ruchomości".
Studenci pilnie zanotowali. 

7. Zaskakujące jest podejście docenta Krzysztofa do mnie. Muszę mu oddać, że pewność jego chwytu i sprawność rąk to Himalaje w porównaniu z rękami Jebonki, które uważałam za boskie. Niemniej pan docent wcale nie ukrywa, że oprócz tego, że jestem jego bezcennym preparatem, pozwala sobie na flirtowanie ze mną. Kiedy po raz któryś z kolei spotkał mnie w sali gimnastycznej, pełnej staruszków i udarowców, fizjoterapeuta Daniel powiedział: "pani Kasia ma jeszcze 45 minut do podwieszenia, można ją teraz zabrać". Docent Krzysztof, w nieskazitelnej koszulce i jaśniutkich spodniach, odpowiada, przekrzywiając głowę: "ale ta pani Kasia taka ładna... Nie ma pan kogoś brzydszego?"
Odpowiadam na tę tandetę szybciej niż się zastanawiam: "ale ja jestem zjawiskowa". Pan docent odpowiada: "trudno zaprzeczyć". Wysyłamy sobie porozumiewawcze spojrzenia jak wieloletni wykładowcy na wydziale lekarskim.

Po raz kolejny wchodzi do sali, gdzie ćwiczę na niedorzecznych podwieszkach z obciążeniem pod nieuważnym okiem fizjoterapeuty Daniela, który w ubiegłym tygodniu zaprosił mnie na drinka. Odpowiedziałam mu parsknięciem i spojrzeniem tak pełnym pogardy, że bez wątpienia był w nim żal do Niedźwiedzia i całego gatunku męskiego.
Na widok docenta prawie skaczę z radości, bo machanie nogami przez kwadrans naprzeciwko pani Ali z dużą otyłością i humorem tępym jak nieszczęście, to żadna atrakcja. Sama odpinam podwieszki, choć to wcale niełatwe: szarpnąć jedną ręką siedem kilo, kiedy kręgosłup rwie mi się z bólu na strzępy. Pan docent podchodzi, próbuje mi pomóc, ale tradycyjnie się wzbraniam, heroicznym: "ja sama!". Pan docent spokojnie mówi: "chcę panią uwolnić. Czy kobiety nie lubią być uwalniane?" Patrzę mu ostro prosto w oczy i mówię: "nie wiem, jak inne kobiety, ale ja zwykłam mężczyzn używać do innych celów". Michael J. Fox płonie w oczach, po czym szarmanckim gestem podaje mi rękę, kiedy schodzę z leżanki. Nie korzystam z pomocy jego dłoni. Prostuję się naprzeciwko niego i mówię: "przez najbliższe trzy kwadranse jestem pana". I zaskakujące jest to, jak bardzo odcięta od emocji to mówię, za to z satysfakcją rejestruję, że docent Fox jest wniebowzięty.
Po drodze obcina mnie od góry do dołu, uśmiecha pod nosem i mówi: "jest pani coraz piękniejsza, coraz bardziej bezczelna i pociągająca". Zerkam na niego i mówię: "nie dodał pan najważniejszego: że coraz sprawniejsza".
W sali wykładowej zamieniam się w ambulatoryjną pokorną trusię, chociaż Fox próbuje spotkać się ze mną wzrokiem uporczywie.
Mamy mniej czasu niż zazwyczaj, a podczas badania wychodzi, że przejście C6-C7 mam nieskończenie bolesne. Kiedy syczę pod uciskiem, w jego oczach widzę autentyczną troskę i chęć pomocy. Po czym następuje scena prosto z taniego pornola. Każe mi wejść na leżankę i ustawić się w klęku podpartym. Niżej, oprzeć się na łokciach. To trudne, ale rozgrzana po ćwiczeniach mogę. Po czym każe mi opuścić głowę między ramiona, a do studentów mówi: "proszę mi przynieść oliwkę". Studenci wpadają jeden na drugiego, a ja rzucam z głową nieomal między nogami: "na terapii ręki u pani Małgosi, dwie sale dalej". Słyszę klapiące Crocsy któregoś ze studentów. Fox w tym czasie każe mi skrzyżować kostki nóg, nachyla się do mojego ucha i mówi: "teraz panią uwolnię od bólu". Zważając na upokarzające okoliczności dziwacznej pozycji wyjątkowo nie odpowiadam. 
Na karku czuję dotyk jego wprawnych palców, które rozprowadzają na spoconej skórze odrobinę ohydnie ciepłego oleju. Każe mi kołysać skrzyżowanymi nogami. Muszę wyglądać jak pijana joginka na imprezie w klubie go-go. Fox uciska poszczególne przejścia, szukając miejsc najbardziej bolesnych. Nie wiem, skąd wiem, że mam wykrzykiwać: siedem", "dwa", "cztery" - określające skalę bólu. Kiedy wrzeszczę "dwanaście!" (chociaż skala EULAR ma 10 punktów), Fox wycofuje palce, każe mi rozbujać mocniej miednicę, po czym niespodziewanie atakuje najboleśniejszy punkt. Robi mi się słodko, zimno, trochę gorąco, przez chwilę gorzej słyszę. W międzyczasie wydaję z siebie zupełnie nieartykułowany dźwięk, który jest skrzyżowaniem orgazmicznego sapnięcia, jęku z bólu, zmęczenia, przerażenia, przelekowania i rozczarowania bezradnością medycyny wobec chorób wynikających z autoagresji.
Fox trzyma rękę na wysokości moich nerek, każe mi brać kolejno trzy głębokie oddechy z wypychaniem klatki piersiowej i żeber.
Po czym każe mi z leżanki zejść. Odwijam głowę trochę za szybko - jestem debilem, to jednak mobilizacja kręgosłupa, nie tak dawno kłutego w wyjątkowo newralgicznym i w sumie niedopuszczalnym miejscu: w części piersiowej.
Fox przewiduje. Przeskakuje na drugą stronę leżanki, z której ja, ponownie debil, zeskakuję stanowczo za szybko. Czuję falę zawrotów głowy, nie trafiam stopą w wiśniowego Crocsa, balansuję przez moment na jednej nodze, żeby za chwilę wylądować prosto w ramionach Foxa. Trzyma mnie pewnie, choć sam jest drobniutkiej budowy. W ciągu ostatniego miesiąca schudłam jednak pięć kilo. Ważę teraz 53, z czego endoproteza kilogram. Nieźle. Wszystkie legginsy są od dawna na mnie za duże. Zatem: nie staranowałam Foxa o nieskończonej liczbie tytułów naukowych. Patrzy mi głęboko w oczy, czuję jego miętowy oddech na policzku. Przesuwa rękę czule po moim nagim boku i mówi: "trzymam panią". Przypomina mi się doktor Paweł sprzed trzech lat, wówczas zalegałam na oddziale przez sześć tygodni, a kiedy walnęłam w niego w podziemiach powiedział: "strożnie" i przytulił moją łopatkę.
Spuszczam wzrok niby to zawstydzona, dziękuję mu, po czym dociera do mnie, że coś się zmieniło. Ostrożnie kręcę głową na boki. Potem zbliżam ucho do barku jednego i drugiego. Jestem odwrócona do studentów tyłem, patrzę w okno. Fox nie odkleja ode mnie wzroku. I nagle do mnie dociera.
Że bolało mnie to miejsce od listopada. Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej. A ten niepozorny człowieczek w ciągu kilku sekund uwolnił mnie od bólu. Przez otwarte na oścież okno wpada do sali zapach jaśminu z ogrodu. Wyraźniej widzę błękit nieba. Biorę oddech klatką piersiową, ale szyja nie odpowiada na to buntem. Fox zabrał mój ból. Nie zastanawiam się i tym razem to błąd. Odwracam się do studentów i mówię: "teraz są państwo świadkami cudu. Tylko wy, fizjoterapeuci, jesteście w stanie taki cud uczynić. Zobaczcie, jak ważny zawód wybieracie. Bez waszej pracy, wiedzy i starań praca chirurga jest po prostu bez sensu".
Jeden ze studentów mówi: "pani płacze?". Dotykam ręką policzka. Po lewym płynie mi mini Orinoko. Z tej strony bolało. Wg Lowena tak się uwalnia ból. Patrzę przerażona na Foksa. Niestety zauważył. Na twarzy ma coś na kształt wzruszenia, choć wolę myśleć, że to zawodowa satysfakcja. Mówię coś o starzeniu się i szybko zarzucam na plecy plecak. Chcę już wybiegać, kiedy Fox rzuca w powietrze do studenckiej gawiedzi: "pięć minut przerwy!". Pędzi za mną. Mówię mu po drodze, że jestem bardzo wdzięczna, ale nie mam już czasu. Gna za mną korytarzem i mówi: "w Instytucie jest pani uwielbiana". Odpowiadam zgodnie z sumieniem: "miło być tak postrzeganą. Co nie znaczy, że nie jestem z kimś mylona". Fox mówi: "chciałbym panią poznać lepiej".
W mojej głowie migocze jak szalony neon z napisem "NO NO NO NO NE-VER". Tłumię w sobie ksenonowy blask i żartuję: "który mój bok pana bardziej interesuje: operowany, czy ten drugi?". Fox łapie mnie za nadgarstek, zatrzymuje i mówi: "pani dusza mnie najbardziej interesuje". Uśmiecham się jak lis przechera, słodko, niewinnie, zaczepnie, ale dodaję: "rozumiem, że obrączka na palcu panu zupełnie nie przeszkadza z rozwijaniu tych pożądliwych fantazji?" Docent śmieje się na cały korytarz i mówi: "zupełnie nie". Mrużę oczy, myślę: kolejny nielojalny kłamca i dziwkarz, ale mówię: "ostrożnie, mój układ immunologiczny umie zabić. Instytut dużo wie o mojej autotoksyczności". Docent nachyla się do mnie i mówi prosto do mojej szyi: "chętnie bym się panią zatruł". Nie daję się zbić z pantałyku i odpowiadam tak samo blisko jego szyi: "ostrzegam: antidotum na mnie nie ma nawet w piekle". Patrzę mu w oczy zimno, ostrzegawczo. Ale on wyraźnie nie chce już widzieć nic. Ma masło klarowane zamiast tęczówek. Gdybym teraz siedziała z nim przy stoliku w kawiarni, blat od jego strony na pewno by się przechylił, a kawa zjechałaby mi prosto na kolana. Poszukuję w sobie ukłucia obrzydzenia, ale nie znajduję niczego.
Odwracam się na pięcie i zauważam, że dorosła Kasia nie rejestruje kompletnie niczego. Żadnej emocji. Żadnego powiewu. Żadnego L'esprit du l'Escaliere.
W małej Kasi za to coś rozdzierająco płacze. W głos.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz