środa, 12 czerwca 2019

Galeria twarzy, galeria zdarzeń

W poniedziałek dostałam zastrzyk z leku biologicznego. Nie celuje w moją chorobę, bo jedyny, który celował, już jest dla mnie bezużyteczny. Instytut ustalił w osobach największych mózgów, że skoro mój układ autoimmunologiczny jest i tak postawiony na głowie, a ryzyko zamiecenia mnie jest wysokie, należy go rozbujać jeszcze bardziej - niech zwariuje do reszty, nie wie, gdzie sufit. Może wtedy coś się naprawi.

Pielęgniarka Małgosia każe mi obnażyć udo. Na obitym skajem fotelu do pobierania krwi rozkłada ligninę. Mówi: "pani Kasiu, usiądź na jedwabiach". Lek schowany jest w wielkiej plastikowej strzykawce przypominającej pistolet. Trzeba przez 30 sekund ogrzewać go w rękach. Ale nie dłużej, żeby białka nie koagulowały. Małgosia mówi: "usłyszy pani dwa wybuchy".
Natychmiast zastanawiam się, czy przy okazji zobaczę brzozę.
- Pierwszy wybuch ma pod ciśnieniem odsunąć tkankę tłuszczową. Drugi wybuch to podanie leku. Jest bolesny. Pacjenci syczą, ale przy innych lekach syczą bardziej.

Co to za ból. Żaden. Czekają pół godziny. Sprawdzają, czy nie bredzę. Czy ciśnienie nie spada. Czy nie ma tachykardii. Czy nie ma wysypki. Pokrzywki, świądu, opuchlizny języka. Nie ma.
Nie ma również spektakularnych efektów. Stopa rano nadal boli, choć następnego dnia oceniam, że 30 procent bólu poszło precz. Jak posiedzę przez pół godziny, kręgosłup piersiowy zaczyna dawać o sobie znać. Potem zaczyna szaleć. Pomagają ćwiczenia rozciągające i rozgrzewające. W 35-stopniowym upale to niełatwe. Nie pamiętam już, co mi przyszło łatwo.

Instytut o kolejne dwa tygodnie przedłużył mi rehabilitację. Już się przyzwyczaiłam do porannego wstawania. Już mi nie przeszkadza. Odsypiam popołudniami, kładąc się na dywanie, bo tak jest w mieszkaniu gorąco.
Ruszam się dużo. Fizjoterapeuci są zadowoleni. Terapię manualną mam z Marcinem. Jest delikatny, elegancki, inteligentny i konkretny. Opowiada mi o książkach o fizyce kwantowej, a ja mu o prozie dwudziestowiecznej. Ma sprawne, delikatne, nieco wilgotne palce. Ładnie się uśmiecha, czasem nerwowo śmieje. Ma w sobie dużo profesjonalizmu, społecznego strachu i wycofania. Docenia to, że ściągam koszulkę sama, nie musi o to prosić, a kiedy mówi "dotknę teraz pośladka", odpowiadam szybko: OK, nie chichocząc i nie żartując.

Podsłuchuję, jak Daniel instruuje studentów, jak podwieszać pacjentów, słucham rozmów na korytarzach, obserwuję ludzkie typy.
Czasami zdarza mi się jakaś wpadka, ale przeważnie to generuje mnóstwo śmiechu.
Od usunięcia dolnej ósemki w połowie języka nie wróciło mi czucie. Wnioskuję, że albo jakiś nerw został uszkodzony na trwałe, albo nadal jakiś mięsień naciska na nerw albo inna cholera tam się dzieje. W rezultacie boli mnie lewy migdałek już drugi miesiąc i, delikatnie mówiąc, dodatkowo mnie to życiowo wkurwia.
Dawaj, wzięlam atlas anatomiczny, książkę do osteopatii, podręcznik do sekcji zwłok i szukam skurwysyna. Który wyrostek, który mięsień, które więzadło czy która powięź odwala mi taką niepotrzebną manianę. Znajduję ciekawą wiązkę mięśni twarzy, myślę, że skoro już ją zlokalizowałam, Marcin może pomóc.

Leżę u niego na leżance, wprasowywana konsekwentnie i bezlitośnie. Dzielę się moimi podejrzeniami:
- Panie Marcinie, bo widzi pan, o całe zamieszanie podejrzewam mięsień rylcowo-gnykowy, jako część bukietu Riolana, bo umiejscowiony jest bardziej powierzchownie, czyli mógł się napiąć po zrastaniu się po ekstrakcji, a to miejsce, którego pan teraz dotyka, może być przedłużeniem bólu związanego z długotrwałym napięciem. Albo tak w ogóle może to być mięsień rylcowo-gardłowy, bo jest najdłuższy, wnika w ścianę gardła łącząc się z włóknami mięśnia podniebienno-gardłowego, od tyłu mocno unerwionego.
Marcin gniecie mi wrażliwą na dotyk część nad obojczykiem i ze stoickim spokojem fana fizyki kwantowej mówi:
- Nie, proszę pani, to żebro. 

Prawie spadłam ze śmiechu z leżanki, tak się ze swojej żałości naśmiałam.

No i muszę chwilowo kończyć, bo już piersiowy szykuje mi rydwan nocnego wpierdolu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz