poniedziałek, 7 stycznia 2019

Z ostatniej chwili

I żeby nie było, że cokolwiek podrasowałam.


A teraz cisza. Harmonia głosów.

Jadę zaraz na zajęcia do Mikołaja. Wiezie mnie Ewa, koleżanka z kursu. Po ciprofloksacynie jestem słaba i śpiąca, ale na szczęście to żadna nowość w moim życiu. Dziś mróz, ale było też słońce. Ulica Karolkowa przypomina zaułki Bałut. Na rehabilitacji Iwona prawie rozluzniła żuchwę. Sąsiadka z naprzeciwka pytała, czy czegoś nie potrzebuję. Piję dużo, jak pan doktor kazał.
Dziś ani razu nie płakałam.

niedziela, 6 stycznia 2019

Orszak chorobowy

Trzech Króli. Babcia kochała to święto. Nie wiadomo, czy dlatego, że nie przepuściła żadnej okazji, żeby umalować usta, czy dlatego, żeby puścić oko do proboszcza. Nie bez znaczenia była również możliwość śpiewów tak donośnych, że zagłuszała organistę.
Wybacz mi, Babuniu, że nie pojechałam dziś na Twój grób. Śnieg i mróz nie pomagają obolałemu biodru. Tak chciałam przed operacją położyć jeszcze rękę na krzyżu, do którego przytwierdzona jest wyblakła już tabliczka z Twoim nazwiskiem. Wczoraj w Rembertowie prowadzić mi było bardzo trudno, mimo odwilży. Biodro boli coraz bardziej. Niedźwiedź wzrusza ramionami i mówi: "będę szarpał in situ". Kiedy go zapytałam, co to znaczy, odesłał mnie go Google'a. Sprawdziłam, że u normalnych ludzi głowę kości udowej usuwa się z panewki przez zwichnięcie. U mnie, jeżeli głowa wrosła w panewkę, będzie się ją ciąć piłą na cztery (zupełnie jak chirurg szczękowy mój ząb numer osiem na dole!), po czym szczypcami kość będzie się wyszarpywać. Wydłubywać. Po kawałku.



Po poetyckiej, acz gorzkiej sms-owej wymianie zdań o odchodzeniu i porzucaniu następnego dnia przywiózł mi skierowanie na rehabilitację. Woził je od początku grudnia w samochodzie, po czym je zgubił. Musiał je wystawić ponownie. A jak przywiózł, nie chciał w ogóle wejść. Jak już wszedł, opowiadał o tym, że boli go kręgosłup piersiowy, starł się z anestezjolożką i operował zropiałe biodro. Po czym widzę, że chce się pochwalić:
- Wypisałem sobie receptę na azytromycynę.
Mrugam.
Mrugam raz jeszcze.
W końcu decyduję się zapytać:
- Tak, zdaje się, że powinnam pogratulować.
- No widzisz, bo tak się umawialiśmy.

Ojacieżpierdolę, jak mawiała onegdaj Anita, kiedy się do mnie jeszcze odzywała i nie uważała mnie za zdrajczynię, bo nie mogę spędzać z nią większości doby.
Ależ, niech będę pochwalony!
Wypisałem sobie receptę na antybiotyk, bo na mnie nakrzyczałaś. Jestem posłuszny i dzielny, ugiąłem się, ukorzyłem i wypisałem receptę. Jestem również dojrzały i rzetelny - nie masz się do czego doczepić. Patrzcie Państwo - heros!
Mój wewnętrzny kpiarz już rozedrgał kąciki ust i wypalam, choć pilnuję pokerowej twarzy:
- A bierzesz?

Oooo, gdybyś miał choć cień zmysłu udziału, znalazłbyś tu ironię. Zapiekłaby Cię. Ale nie masz zmysłu udziału, nie masz drzwi. Nawet rozbity na części będziesz szczelnie zamknięty. Nawet starty na piasek nie wpuścisz nikogo. Są w Tobie wielkie i puste sale, ale miejsca w nich nie ma. Na mnie nie ma.

- Tak, biorę, ale mi nie pomaga.
Myślę sobie: azytromycyna uwalnia się stopniowo, ale po co mam pokazywać, że to wiem. Spuszczam więc głowę ze smutną miną, ale czuję w sobie, że snadniej myśli moje zajmuje obecnie proza Cortazara niż stan zdrowia abnegata, który siedzi przede mną.

Jest 22, widzę, że jest bardzo zmęczony. W związku z tym, że wiecznie coś gubi, kupiłam mu dwie teczki z przegródkami, które można solidnie opisywać i naprawdę trzeba się namęczyć, żeby podczas ich używania cokolwiek zagubić. Ale są dyscypliny olimpijskie, w których nawet przy moim życiowym roztargnieniu odpadnę w przedbiegach. Niedźwiedź w tej konkurencji to mistrz świata wagi ciężkiej (huehuehue).

Postanawiam chytrze pochwalić go za czyn społeczny, dzięki któremu nie będzie chuchał pacjentom w rany i, jak dobrze pójdzie, może za dwa miesiące z chronicznej infekcji wyjdzie. Ale sama azytromycyna nie pomoże na chroniczne zmęczenie, będące wynikiem zarówno złej diety, braku ruchu, braku wentylacji płuc i aktywności intelektualnej (oprócz tej w obszarze klimatyzowanej sali operacyjnej bez okien. W podziemiach.) Trochę mi go żal, a trochę jestem na niego zła. Ale wygrywa jednak refleksja o Cortazarze.

Był u mnie może kwadrans, ale widziałam, jak się powoli odkleja i zasypia. Pozwolę sobie nawiązać do faktu, że się na coś umawialiśmy. "Umawialiśmy się na udaną operację biodra. Tak?" - bo taką składnią jedzie do mnie zazwyczaj Niedźwiedź. Potrzebuje tego pytajnika, jakbym była meduzą z wodogłowiem w bonusie.
Atoli odpowiadam na umowę: robię wszystko, co mogę, żeby przyspieszyć termin operacji. Wystaję po kilka godzin w kilometrowych kolejkach po lekarzy POZ. Nie przyspieszę ani gojenia się rany poekstrakcyjnej, ani posiewu moczu, ani terminów do specjalistów (nie wspominając o tym, że skierowania powinien mi Pan wystawić pamiętnego 31 sierpnia, kiedy Iwonka przywiozła mnie do Pana do poradni, udając Sharon Stone).
Staram się jednak pozostać sprawna do końca, jeżdżę na Leszno na rehabilitację, unikam ognisk infekcyjnych, ćwiczę w domu, stosuję się do zaleceń lekarskich. A Pan, Panie Doktorze? Co Pan robi w ramach obietnic dalekosiężnych o nowym, wspaniałym świecie, wspólnym, spełnionym życiu i odpowiedzialności za siebie nawzajem? Nie mówiąc już o romantycznych pierdach w stylu "chcę być choć promilem twojego życia", podczas gdy promil to w moim życiu śmierdzący kolega z redakcyjnego biurka obok.
Ach, mój Boże, receptę Pan sobie wypisał? Jakiż Pan dzielny! Gdzie stołeczny konserwator zabytków? Dalej, zepchnijmy Leszka na boczny tor, toć pomnik się Panu za odpowiedzialność społeczną należy!

Myślę sobie, jak mu tu hołd oddać za samolecznie, aż tu nagle widzę, że on prawie zasypia. Matko Boska. Na nic pytania o dawkę ciprofloksacyny, ostrzeżenia o stosowaniu koksybów na ulotce od producenta, pytania naiwne o nawodnienie i sposoby na zakwaszenie moczu, a atakże zagrożenie zerwania ścięgna Achillesa jako skutek uboczny stosowania ciprofloksacyny.
Patrzę na niego, a on zasnął.
Zasnął, siedząc na mojej kanapie.
Jezusmaria. Zasnął.

Popędzam go i wypycham z mieszkania, żeby się wyspał. Bo jestem na niego zła, ale wciąż coś we mnie reaguje na niego miękko i czule. Wychodzi, wpatrując się w ekran swojego gigantycznego smartfona. Wychylam się za nim, kiedy wchodzi do windy. On na mnie nie patrzy.

Następnego dnia zrozpaczona dzwonię do Afgańskiej Siostry, gryząc się w sobie, bo ma sesję, jest załadowana robotą i jeszcze jej potrzeba informacji o moim zakażeniu bakteryjnym. Poza tym staram się z mocą ukryć przed nią, że ostatnie dni były straszne. Że było ze mną bardzo źle. Że zaczęłam się zastanawiać, jak szybko i skutecznie można się zabić.
 

A teraz będą dary (od) losu.

Mirra
Siostro moja Odnaleziona, Mistrzyni Farmacji, Farmakognozji i korporacyjnych procedur klinicznych, ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto Cię na wojnie w Afganistanie odnalazł. Żywico wonna balsamowca, korzenna Bratnia Duszo, Towarzyszko pijackich śpiewów na Męskim Graniu i Wspólniczko czekoladowego obżarstwa. Nigdy nie wypowiem wdzięczności losowi za to, że jesteś i mi pomagasz. Oprócz tego dostarczasz mi bezcennych wskazówek, jak przeżyć. Mirra od starożytności była używana jako lekarstwo w chorobach układu pokarmowego, oddechowego i rozrodczego i do pielęgnacji jamy ustnej. Leczyli nią rany żołnierze Kserksesa I. Tyś mi jak cudowny Balsam, Siostro.
Afgańska w bezmiarze możliwości swojego bezcennego farmaceutycznego mózgu baniaczy i mówi, że dziąsło nie goi się i szczękościsk wciąż się utrzymuje, bo ekstrakcja była zbyt intensywna, przeprowadzona podczas infekcji, a poza tym u reumatyka nawet pobranie krwi może oznaczać wkurw Eugenii. Co dopiero półtoragodzinne dłutowanie z udziałem haków i szwów.
Powiedziała, że antybiotyku mam się nie bać, połknąć, myśląc o Anglii i dodatkowo zakwasić się witaminą C w dawce 1500 (nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle jest na rynku). Kiedy zaczęłam się jej skarżyć jak ząbkujące dziecię na obolałe dziąsła z aftami, poleciła Solcoseryl. Że to pomaga lepiej niż Sachol. (sprawdziłam: to białkowy hydrolizat z krwi cieląt. Poperegrynowałam po ten specyfik w sobotę od rana, brnąć przez obrzydliwą pośniegową ciapę, ślizgając się po chodnikach i lawirując pomiędzy dziadkami, którzy mają wyjebane na innych przechodniów (szczególnie tych o kulach) i na środku chodnika urządzają pogawędki o życiu. W aptece okazało się, że leku nie ma w hurtowniach, bo, jak twierdzi pani magister, "za dobrze działał". Aha.)
A potem wyżalam się Afgańskiej, że Niedźwiedź mi zrobił "ała", należy mu się rytualny mord i rozbicie na czaszce pogrzebacza, ale to dopiero wtedy, kiedy mnie zoperuje.
Słyszę w głosie, że w Afgańskiej narasta wkurw. Oj, ja bym nie ryzykowała, Niedźwiedziu. Raz widziałam, jak wygląda Afgańska na wkurwie. Widziałeś kiedyś sztorm na oceanie? Nie? To pomnóż razy tysiąc. Tak wyglądają jej oczy. Nie ma tęczówek. Całe są czarne. Więc, jeśli Ci życie i Comedy Central miłe, bierz nogi za pas.
Afgańska mówi, żebym się nie przejmowała, bo zutylizujemy odpad w odpowiednim czasie, a teraz mam się skupić na wywaleniu bakterii. Jak się obrazi i nie będzie chciał zoperować, to na pewno na YouTube znajdziemy niejeden tutorial, a jak połączymy nasze siły i świry, operację wykonamy razem i jeszcze do tego udaną. Przypomniało mi się, że na Allegro zamówiłam sobie lusterko dentystyczne, które na pewno może się przydać, bo jak Afgańska będzie ciąć, a ja będę leżeć na boku, to podejrzę i jeszcze ją poinstruuję.
A żeby przyspieszyć gojenie się rany, wcześniej znajdziemy jakiegoś cielaka, pobierzemy mu krew i będziemy wznosić nią toasty za zdrowie porządnych ludzi i za to, żeby PiS skisł.

Kadzidło
Ileż wonności w cieniutkiej nitce otaczających mnie zewsząd Dobrych Duchów. Przechodzenie przez Morze Czerwone choroby jest dzięki Wam możliwe do udźwignięcia. Pachnie, choć choroba mnie spala i niszczy. Ludzkie dobro ocala resztki wiary w to, że, jeśli nie zdrowie, choć godność człowieka uda się w Bólu ocalić.

Po mejlu od Jowo odbiłam, świat mi pojaśniał, mimo że kilkugodzinne kolejki na Koszykowej wycisnęły ze mnie wiadro łez - z bólu i bezsilności.
Potem zobaczyłam, że "dobra" Iwonka uparła się na rozluźnienie biodra i żuchwy. I dalej wpychać mnie na Leszno na rehabilitację. Szczęście mi sprzyja: jakiś pan uznał, że jednak mu nic nie dolega i zwolnił miejsce. Wskoczyłam ja. Do operacji jeżdżę na Wolę, żeby choć dolne plecy dały mi pospać. Mazel tow.
Szczęka trzyma, jakbym w rowie mariańskim po zębie trzymała platynę. Iwona rozluźnia żuchwę na wszelkie możliwe sposoby - od masażu przyczepów żwacza (to boli jak jasny piorun!), przez mobilizację powięzi szyjnych aż po zupełną nowość - ślizgi. Otóż zakłada w tym celu fioletową rękawiczkę, wkłada mi rękę do paszczy i mechanicznie, trzymając za szczękę, rusza nią w różnych kierunkach. Ślinię się przy tym, krzywię, pojękuję i oczekuję, że szczęka się urwie i zwieje do najbliższego tramwaju. Na razie puszcza wolno, ale widzę, że Iwona to zacięta baba i nie odpuści. Panie, błogosław wytrwałym.

Owszem, biodro wciąż boli okrutnie (najgorsze są zapłakane poranki i sztywne wieczory), ale reszta stawów trochę wypuściła powietrze. Żuchwa również rokuje. Afgańska jednak zaznaczyła, że ręka boska ma mnie bronić przed ekstrakcją ostatniego zęba. Bo wtedy Eugenia może dostać szału i operacja odbędzie się w lutym 2025 roku.
Dzięki Ci, Losie, za Iwonę, która zajęła miejsce tej poprzedniej, która w ramach przygotowań do wychowywania dziecka postanowiła zacząć wychowywać wszystkich wokół siebie. I zamiast udać się do psychologa po wsparcie i urzeczywistnienie swojej wizji świata, poszła do coacha, który ją postanowił znieczulić na świat i siebie.

Kamila i Maciek. Jezu, bez nich umarłabym z głodu. Kamila wozi mi jedzenie, opiekuje się mną, zaczekowała mnie u swoich fryzjerek w Wesołej, dzięki czemu obcięłam włosy i nałożyłam na nie kapsułkę odżywczą za 60 peelenów. A potem kupiłam turbozimowce marki Columbia za 199 złotych polskich (zamiast 467), takie jak ma Kamila. Mają tak niebywale dobry protektor, że nie mogę ruszyć nawet z przedpokoju. Goprowcy nawet takich nie mają, bez kitu. Kamila mówi, żebym grała w totka, to kupimy sobie wielki dom, będziemy mieszkać we trójkę z psami i będzie nam razem dobrze. We wtorek idę puścić totka. Nie mam szczęścia w miłości, to chociaż dwudziestu jeden milionami złotych się pocieszę.

Do Witka zadzwoniłam po 6 rano w piątek, zrozpaczona, że jednak nie dam rady dojechać do mamy, a potem do Babci i że potrzebuję rozpaczliwie jego pomocy, bo u mamy została torba idealna do szpitala i kilka utensyliów, a ja prowadzić się boję.
Ach, Witku, Kumplu z podstawówki, koszykarzu i wymagający Czytaczu. Śmiali się z nas, że pobierzemy się w bibliotece, bo ścigaliśmy się, które z nas więcej i szybciej przeczyta, wysłaliśmy list do Polskiego Radia z propozycją obsady słuchowiska na podstawie "Kroniki Narnii", zbieraliśmy karteczki z Króla Lwa i nie poszliśmy do jednego liceum. Wit, mimo że daleko ode mnie, bo w Płocku, nie odmówił mi pomocy. Jako psycholog szybko ocenił, że to nie mnie się porąbało w głowie, tylko Niedźwiedź nawala i przyniósł mi braterskie pocieszenie. Matko, ile to ukojenia daje, że mogę się do kogoś odezwać. Że mogę na kogoś liczyć. Wiadomo, że Bólu mi nie zabierze. Ale jaki to cud, że w Bólu nie boi się mi towarzyszyć. Ani Wit, ani jego dziewczyna, Alicja.
W przyszłym tygodniu Wit przywozi więc torbę i pewnie milion niepotrzebnych w niej rzeczy, które zapobiegliwa mama do niej włoży.
To ważne: pamiętam Tatę Witka, jakbym go widziała wczoraj. Był doskonałym lekarzem, z powołania. Odszedł, kiedy kończyliśmy podstawówkę. Przyjął mnie u siebie w domu jeszcze na dwa tygodnie przed odejściem i wyciągnął z zapalenia płuc. Zawsze będę pamiętać to, jak Go Witkowi zazdrościłam. Mówił do syna "Mistrzu", grał z nim w kosza i nosił plecak Witka na jednym ramieniu. Był ostoją dobroci, wyrozumiałości, etyki, subtelności i dobrze pojmowanej męskiej siły.
I to zobaczyłam w Niedźwiedziu. Powiedziałam onegdaj Witkowi, że w Niedźwiedziu widzę Jego Tatę. Jakże Tatę obraziłam. Może to był tylko odblask, pobłysk, młodopolskie olśnienie. Może chciałam Go w Niedźwiedziu zobaczyć. A może przez milisekundę w nim był?
Był, ale już go nie ma.
Został tchórz i mistrz wyparcia.
A może biedny, smutny, wystraszony człowiek.
Cóż, wycofanie to sposób na unikanie bólu.
Nie tylko miłość bierze się z serca. Ból też.

Za smutno się zrobiło. Wit występuje w Radiu Q jako współprowadzący bardzo dobrze pomyślaną audycję psychologiczną "Godzina z głowy". Duma mnie rozbiera. Wczoraj bardzo uważnie wysłuchałam tej o miłości i zakochaniu. I wypisałam sobie garść mądrych zdań Witka.
Na początku od prowadzącego padło pytanie, czym jest stan zakochania. Mnie kojarzy się tylko z ciągiem reakcji chemicznych i podobnie odpowiedział Wit. Gwałtowny wyrzut serotoniny, oksytocyny i dopaminy to przecież prawie stan psychotyczny. Dlatego Walenty patronuje zarówno zakochanym, jak i wariatom.
Potem Wit podkreślił, że "mężczyźni szybciej zakochują się, kiedy odczuwają pewien poziom stresu". Aha. Czyli podczas wizyty lekarskiej, kiedy Niedźwiedź badał moje biodro, był zestresowany? A może to z powodu zbliżającego się egzaminu specjalizacyjnego? Kto to wie. W każdym razie wychodzi na to, że jednak kortyzol mi nie sprzyja. Ani u mnie, ani u innych.
"Romantyzm ma datę przydatności do dwóch lat" - Wit, sprostowanie: bywają przypadki, że do dwóch miesięcy się nie można w teatralnej pozie utrzymać.
"Odkrywam siebie dzięki zakochaniu" - a tak. Mimo bólu pleców, lepiłam pierogi. Gotowałam zupy. Odbierałam przesyłki z paczkomatów. Pocieszałam, próbowałam znajdywać rozwiązania. Wspierałam. Kibicowałam. Słuchałam, co Niedźwiedź mówił o świecie lekarskim i próbowałam zrozumieć system. Ja - największa na świecie przeciwniczka korporacyjnego ładu i instytucjonalnych wytycznych. Próbowałam.
A teraz najciekawsze: "te same emocje, które się pojawiają w stanie zakochania, uaktywniają się też w sytuacji załamania miłości".
To dlatego mówi się, że od miłości do nienawiści jeden krok.





Złoto
Dziś niedziela, dzień odpoczywania. Spędziłam go w większości w placówce świątecznej pomocy lekarskiej. Uznałam, że skoro ta sama bakteria wysiała się po raz kolejny, kolejne wyniki badań krwi są dramatyczne, to nie ma co czekać na uciążliwą Koszykową. Idę do lekarza. Może jak naród dziś zapije, to nie będzie kolejek.
Jestem niezmiennie żałośnie naiwna.

Wcześniej od rana tajemnicza wymiana smsów z Niedźwiedziem. Zaczyna śpiący książę o 11:
- Hej.
Moja współlokatorka ze studiów odpowiadała na to: "kup se klej i se mordę sklej". Ale Niedźwiedź o tym nie wie. Odpowiadam więc:
- Cześć, jak się czujesz?
Niedźwiedź odpowiada:
- Żyje. Co robisz? <pisownia oryginalna>
- Szykuję się do świątecznej pomocy lekarskiej po ciprofloksacynę. A Ty, co robisz?
- Naprawiam komputer, bo mi wczoraj padł. Mam wypisać receptę?
<no nie, może lepiej nie, bo ją w domu zgubisz>
- Nie, dziękuję. nie zawracam Ci niepotrzebnie głowy. Niech się szybko naprawi.
- Sam się nie naprawi.
Mhm.
- Tak, racja, zatem niech Ci naprawa idzie szybko.
- Ok.
Odpisał mi pan doktor, a ja popatrzyłam na ekran i poszłam wybierać dresy.
Za chwilę widzę na wyświetlaczu ostrzejsze pytanie:
- Chcesz receptę?
Odpowiadam, zgodnie z prawdą:
- NIe mam nowego Pharmindeksu, nie wiem, jaka dawka.
- Ja też nie mam, ale bym dał 2x500.

Ach, jesteś lekarzem (nawet jeśli "tylko" ortopedą i nie masz Pharmindeksu?! Ach, racja, przecież jeszcze z infekcją operujesz, to czemu ja się dziwię? Przypominam, że u mnie niebezpieczeństwo związane z włączeniem tego antybiotyku jest potrójne. Nie wiem, jak długo należy go stosować. Jaką dawkę dla mnie należy ustalić. Czy wolno stosować NLPZy równolegle? Z której grupy? Gdyby nie Afgańska, nie wiedziałabym nic o konieczności zakwaszenia moczu. A Ty, poczytałeś trochę o tym?
 Ponieważ już wcześniej rozmawialiśmy o tym i prosiłam go o sprawdzenie, jak się dawkuje ten lek, znów poczułam się zawiedziona, że tak lekko podchodzi do możliwości zerwania ścięgna Achillesa i mojego wejścia w stan drgawkowy.
- Nikt do tego nie podchodzi jak ty, lekarze mają wyjebane.
- Liczyłam na to, że chociaż ty nie masz na mnie wyjebane. Bardzo żałuję, że nie skończyłam farmacji.
- Ok, jak uważasz.
Wysyłam mu zrzut ekranu ze strony internetowej z profesjonalnym opisem leku i ostrzeżeniami w przypadku reumatyków. Ale zaznaczam, że nadal nic nie uważam.
- Ok, to rozmawiaj z mądrzejszymi.
Wściekam się w myślach: "to nie będzie takie trudne". 
 
Mróz i słońce. Niedzielne przedpołudnie. Anka takie pogody kochała.
W Szpitalu Grochowskim przede mną siedemnaście osób. Na podstawie wysłuchania ich odgłosów paszczowych, uznałam, że jeden miał klasyczną grypę, drugi powikłane zapalenie oskrzeli, a trzeci zapalenie krtani. Reszta przyszła z powodu: nocnego bólu pięty, swędzenia nadgarstka, bólu żołądka po konsumpcji bigosu, w ich mniemaniu wysokiego ciśnienia (105/73), reszta - z nudów i samotności.
Przez ponad dwie godziny stałam przed przychodnią na mrozie, żeby nie oddychać tym samym powietrzem, co suweren z infekcjami. Jak to dobrze, że miałam ciepłe buty. Niedźwiedź mieszka 200 metrów od Szpitala Grochowskiego. W Biedronce dzień wcześniej wypatrzyłam jeszcze jedną teczkę na dokumenty, tym razem przezroczystą, umożliwiającą podejrzenie, co jest w środku. Kupiłam. No dobra, już nie będę taka, niech chociaż przyjdzie tu pod szpital. Dam mu prezent na Trzech Króli.
Dzwonię. Raz. Drugi. Trzeci.
Cisza.
Czwarty.
Nadal nie odbiera.
Czekam ustawowe pięć minut.
Nic.
Piszę sms:
- Jestem w szpitalu, przede mną jakieś czternaście osób. Mam dla Ciebie jeszcze jedną teczkę na dokumenty, żebyś widział, co jest w środku. Chciałam Ci ją dać. Po wyjściu z Grochowskiego. Po prostu. Ale rozumiem, jeśli nie chcesz się ze mną widzieć.
Jest prawie 13. Nie odpisuje ani nie oddzwania.
Stoję na mrozie, żeby nie złapać grypy.






Przed 15 wreszcie wchodzę. Pan doktor włosy mył jakieś dwa tygodnie temu, wygląda jak splątany Belmondo w stroju ratownika medycznego i ignoruje wyciągniętą w jego kierunku moją rękę, kiedy wchodzę do gabinetu i się przedstawiam.
Pokazuję mu wyniki badań, mówię o operacji biodra i powikłanej ekstrakcji, na ekranie smartfonu wyświetlam wyniki badań krwi. pan doktor patrzy na mnie:
- Pani wie, że gdyby z tą bakterią teraz panią pokroili, to by pani nogi wyciągnęła?
- Wiem.
- No, to spuszczam na panią bombę. trzeba to wytłuc. To ciężki antybiotyk. Niech się pani trzyma.
Widać mam szczęście do pocieszaczy tego dnia.
- Na ile dni? - pytam, maskując strach
- Na dziesięć. Nie pierdolę się.
Niedźwiedź mówił o 7 dniach.
- Czy można stosować jednocześnie Diclo Duo?
- Jeśli chce pani mieć dziury w żołądku, to proszę bardzo.
- Ale ja nie mogę chodzić z bólu.
- Te dziesięć dni pani wytrzyma. Pić dużo.
Nie, nie wytrzymam. Bo bez tego leku użytego rano nie mogę dojść do kuchni. Używam więc jeszcze, leżąc w łóżku.
- Czy jeszcze jakieś wskazania?
- Coś osłonowego pani weźmie, bo po tym to i wymioty, i drgawki, wszystko będzie.

Patrzę na jego tłustawe kosmyki, ale nie mam żalu.
Wypisał mi receptę.
Na pożegnanie patrzy mi w oczy:
- Ale to musi panią zapierdalać przy tym zzsk. Widziałem, jak jeden pacjent chciał się rzucić z dachu szpitala, tak go bolało.
Na pożegnanie podaje mi rękę.

Złoto

Od Szpitala Grochowskiego uprawiam z pomocą kul idzenie i szłość po oblodzonym chodniku. Kule się ślizgają, ale nowe buty na szczęście nie. Rośnie mróz. Zimno mi ze zmęczenia i długotrwałego stania. Już nie piszę do Niedźwiedzia. Tramwajem dojeżdżam do apteki na Aleję Waszyngtona, jedyną na Pradze Południe całodobową aptekę. Najbliższe cipro mam wziąć o 20. Jest 16.
Wchodzę. Znam tę aptekę. Kupowałam tam krople, jak wyszłam ze szpitala po oślepnięciu. Encorton. I inne świństwa.
W aptece przede mną liczę po kolei. Po czapce i po łysinie. Czterdzieści dwie osoby przede mną.
Pani w jasnym futerku do pani magister przy oknie:
- No wie pani, tak mu czuć z ust, ale zęby ma zdrowe, to chyba ten Halitomin, nie?
Pani emerytka w śliwkowym kapeluszu przy drugim okienku:
- Na świądy coś, bo spać nie mogę.
Byczek w poplamionych spodniach Everlastu:
- I wazelyne.
Pani obok mnie do córki w wieku wczesnostudenckim:
- Tatusiowi coś jeszcze na suche pięty, bo mnie drapie.

Opieram zmarznięte ręce na czerwonych kulach. I czuję, jak mi napływają do oczu łzy. Nie wystoję. nie dam rady. Byłam taka dzielna tam, w przychodni. Wystałam trochę na mrozie, a trochę w przedsionku. Jak przyśnił mi się w nocy Tata, że przyszedł do mnie po operacji, to nie płakałam. Po hecach niedźwiedzich dziś też nie płakałam. Ale na recepcie mam straszny antybiotyk, do tego Mydocalm, musze kupić osłonę na żołądek i witaminę c 1500, której o istnienie nie podejrzewałam. przede mną naród w liczbie ponad czterdzieści sztuk, który cierpi dantejskie męki z powodu suchości pochwy i zrogowaciałcyh pięt, okresowo z powodu lotnych związków siarki w ustach. I wobec tego kapituluję. Nie wystoję. Nie dam rady.
Patrzy na mnie jakiś pan, którego twarzy wyraźnie nie widzę, bo mam już łzy w oczach. Prostuje się i ogłasza na całą aptekę:
- Proszę państwa, tę panią przepuścimy, bo jest o kulach.

Mrugam, na kurtkę spadają mi łzy. Ludzki wąż zafalował i toruje mi drogę do okienka. Mrugam znów. Ludzie mnie przepuszczają. Nie wierzę. To Cud.
Patrzę na pana wdzięczna, każdej po kolei w kolejce osobie dziękuję. Mówię, że to jak spóźniony prezent pod choinkę. Znacznie bardziej praktyczny niż mikrowieża.
Siwa pani magister mnie pamięta. To kolejny Cud.
- Pani widzi - i uśmiecha się.
- Ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam - odpowiadam, ale broda mi drży ze wzruszenia.
Pani magister przynosi baterię leków i patrzy smutno na beznadziejne estetycznie opakowania cipro i mydocalmu. Ochoczo płacę za leki. Pan, który dokonał cudu podchodzi do mnie:
- Daleko pani mieszka?
- Na Brazylijskiej, niedaleko, bardzo dziękuję, teraz już dam radę, to dla mnie wiele znaczy.
- Ja panią zawiozę, mieszkam za kładką na Saskiej.
Nie, to niemożliwe, nawet scenarzysta "Notting Hill" by tego nie wymyślił. Słyszę w głowie głos Bogny: "Pani Kasiu, proszę sobie pozwolić pomóc". Znów mam łzy w oczach i odpowiadam:
- Dobrze, bardzo dziękuję, chętnie się z panem zabiorę.

Żeby ludzie nie widzieli, jak wyglądam rozsypana w drobny mak, wychodzę przed aptekę na mróz. Czekam na pana cudotwórcę i przyglądam się, czy omamy nie wystąpiły, przed przyjęciem leku.
Nie.
Pan wychodzi z apteki.
Podaję mu rękę:
- Jestem Kasia. i jestem panu niewymownie wdzięczna. Jak ma pan na imię?
- Ja jestem Wiesław.
- A co sprawiło, że pan postanowił mi pomóc?
- Bo ja jestem katolik, proszę pani.

Omasz. Teraz ostrożnie, Kasiu. Pan Wiesław otwiera mi drzwi do auta:
- Niech się pani nie zapina pasem, bo zepsuty. Będę jechał wolno. Jestem katolik, w Boga jeszcze wierzę, ale w kościół już nie.
- Dlaczego? Bo kościół tworzą ludzie?
- Bo kościół się z partią układa.
Gdzie mój dyktafon?!!!!!!!!!
- Proszę pani, ja jestem absolwent WATu. Podporucznik. Odsłużyłem, co swoje. Mam drugą grupę inwalidzką.
- Ja też, chociaż tyle, co pan, nie odsłużyłam. I nie skończyłam WATu.
- A wygląda pani jak duże dziecko. Buzia taka jak piąstka. A jak mnie z pracy wylali, to zatrudniłem się po dwóch zawałach w milicji. Papierki tylko wypełniałem. Muchy nie zabiłem w życiu. Ale PiS mi emeryturę zabrał. Teraz muszę pracować, żeby nie zdechnąć z głodu. Telewizję na Woronicza rozkręcałem, komunę przeżyłem bez hańby. A teraz prostactwo rewolucję zrobiło. Pani wie, jak to było podczas rewolucji październikowej? Prostactwo z zawiści elitę w pień wycięło. To samo robią teraz. Ten kraj zmierza w otchłań. I dlatego trzeba być dla siebie nawzajem dobrym.
Na Niekłańskiej zastanawiam się, jak wyciągnąć telefon i go nagrać na potrzeby zajęć u Grynberga. Czyta w moich myślach:
- A pani to Żydówka?
Jestem więcej niż zaskoczona, mimo że spod czapki z dwoma pomponami wystaje mi blond kosmyk:
- Nie, ale czuję się Żydówką.
- Ja na Polin dużo pieniędzy wpłaciłem. Na Brazylijskiej pani mieszka? Tam bloki z 68 roku. To jest nasza narodowa hańba, że myśmy Żydom tyle krzywdy zrobili. Wie pani, co było na Brazylijskiej przed 68? Pole kukurydzy.

Pod blokiem mówi do mnie po niemiecku. Odpowiadam szybko, zaskoczona, że tyle słów pamiętam. Wymieniam się z nim numerami telefonów i proszę, żeby mi kiedyś opowiedział o swoim życiu. Mówi, że on niedługo też pójdzie do szpitala. Życzy mi dużo zdrowia i ja mu też. Ma na nazwisko tak jak ja. Nie ma na świecie przypadków.   
A Dobro jest tak samo banalne jak zło.

Pochmiel
Paczka dotarła do Ani. Chyba najbardziej ucieszyła się z karmelowych figurek Goplany. Wrzuciła ich zdjęcie na mój wall na Facebooku. Henry jest coraz piękniejszy. Zajmuje się pracami w ogrodzie, gotowaniem, segregowaniem zakupów i kolarstwem wyczynowym po kuchni. 
W dniu największej ciemni oprócz Jowo napisała do mnie Natalia i przysłała zdjęcie Zojki. To dziecko jest bliskie zgrzeszenia pięknem. Niech Ci świat sprzyja, Zojko wyczekana.

Przed chwilą połknęłam ciprofloksacynę. Na ulotce przeczytałam, że nie należy jej stosować u osób z depresją. Udaję, że to nie ulotka od mojego leku. Kiedy popiłam lek obficie, słyszę sms. Niedźwiedź:
- I co dostałaś?
Nie, nie będę rzetelna.
- Szału - odpisuję.
Bo do szaleństwa doprowadzić mnie nie umiał.
Niedźwiedź dalej:
- Dlaczego
Brak znaków przestankowych jest wskazujący. A w następnej wiadomości, bez czekania na moją odpowiedź:
- Straciłem dane firmowe, nie mogę odzyskać :(

Na języku czuję gorzki posmak szerokopasmowego antybiotyku. Chemioterapeutyk z grupy chinolonów II generacji, wykazujący swoje działanie poprzez zaburzanie replikacji DNA bakterii w wyniku zahamowania syntezy DNA. Jest najsilniej działającym lekiem wśród fluorochinolonów. Myślę przez chwilę, zanim antybiotyk zacznie działać i piszę:

- Bo było mi przykro, że byłam 200 metrów od Ciebie, a Ty nie odbierałeś ode mnie telefonów. Przykro mi, że nie znam się na odzyskiwaniu danych. Znam się tylko na przetrwaniu.

Być może to ostatnie zdanie napisałam trochę na wyrost. Chciałam dopisać coś o złamanym sercu, ale nie widzę w nim torakochirurga. Chronię się przed tym, żeby nie przestawać widzieć w nim człowieka. Biednego, samotnego, wychowanego bez taty, jak ja.

W połowie tygodnia ciemności kryły ziemię. W orszaku końca tygodnia rozsypało się wokół mnie trochę cudów. Więc to nie ja się znam na przetrwaniu, tylko ono na mnie.

Zjem ten antybiotyk. Popiję witaminą. Wytrzymam do operacji. Jestem z Bałut. Nie dam się tak łatwo. Jak mi będzie źle, będę śpiewać, jak uczyła Babcia. Nie pozwolę, żeby kawałek mojego serca odumarł na zawsze. Będzie mi potrzebny po operacji.
Jak się ściemni, przypomnę sobie o tutorialach, na których gotowa jest bazować Afgańska, żeby mnie własnoręcznie zoperować. I o tym, że Jowo czyta swoim dzieciom na dobranoc, całuje je w czoła przed snem i szykuje córkę na narty wcześnie rano. O tym, że Toot w aplikacji Taxify zamiast gotówką, płaci paczkami papierosów kierowcom. Że Kropka potrafi przez pół godziny szczekać na moją mamę, żeby wyegzekwować od niej suszoną kaczkę. Że pod Szpitalem Grochowskim grzebał dzisiaj z zapamiętaniem piękny, dorodny kruk o błyszczących skrzydłach. Że pan Wiesław wie, kto to Grynberg.

I nie będę, nie, nie będę myśleć o tym, że planowo ma mnie operować chirurg z narkolepsją.


Pukam do drzwi kamienia.
-to ja wpuść mnie.

-nie mam drzwi- mówi kamień.


wtorek, 1 stycznia 2019

Ja wcale nie żartuję

Nie ma już nic.
Dzisiaj przez cały dzień żyję z tym przekonaniem.

Nie mam już na nic siły. Ledwo chodzę po mieszkaniu. Ból jest nie do zniesienia.
Nie mogę ćwiczyć, nie mogę wysiedzieć przy biurku. Kiedy piszę w pozycji półleżącej, prawie natychmiast zasypiam, a potem budzą mnie raptowne skurcze mięśni, wzmagające ból.
Nie wiem, co robić.
Telefon zaufania nie odbiera.
Zadzwoniłam do Iwony, ale spuściła mi manto.
Że ma do mnie pretensje, bo nie chcę być blisko niej. Że to moja wina, że jestem w takim stanie, bo to mój wybór.
Że jestem blisko tylko wtedy, kiedy mi to pasuje.
Że jestem egoistką, jeśli myślę o samobójstwie, bo świat mnie potrzebuje.

Jezu, jakie to głupie. Świat istniał beze mnie i istnieć będzie. Jaki to ma sens? Nie mam w nikim oparcia. Jaki ze mnie dla świata pożytek? Nie robię niczego nadzwyczajnego, a moje ciało działa coraz gorzej.
Odwiedzają mnie tylko Kamila z Maćkiem - raz na kilka dni przywożą mi jedzenie. Pyszne, ale nie mam siły jeść.

Zważmy, jaka przede mną perspektywa.
Jeśli w ogóle doczołgam się do operacji, natychmiast po niej wejdę w rzut. Nie dołączę do grona zadowolonych emerytek, które po trzech miesiącach po operacji planują balety w Ciechocinku. Rzut mnie zniszczy i rozłoży. Ból rzutu tylko pozornie jest niczym w porównaniu z przecięciem piłą kości. Ból rzutu jest sto razy gorszy. Nie mam już siły tego znosić.
Z każdym dniem jest ze mną coraz gorzej. A co, jeśli wypełnię tę pieprzoną przedoperacyjną obiegówkę, a wyniki będą wskazywały rzut? I znów przełożą mi operację? Włączą encorton? Albo inne świństwo? Podziurawią mi znowu kości jak sito? Czy ja się na to godzę? Nie. Nie godzę się. Mam prawo to zakończyć.

Dzisiaj dotarło do mnie, że mam złamane serce. Pokochałam tego człowieka. Uwierzyłam w jego obietnice. Zaufałam, że jest taki, jak mówi.
Po sylwestrowym dyżurze napisał do mnie po 11, że jedzie do domu. Gdzieś po cichu miałam nadzieję, że przyjedzie się ze mną zobaczyć i złoży mi życzenia noworoczne. Bo moje w smsie zignorował.
Poprzedniego dnia podczas dyżuru zapytałam go, czy szpital w Otwocku honoruje oświadczenie woli o niepodejmowaniu reanimacji. DNR. Chciałam wiedzieć. Bo to rozważam. Ileż można. Gdyby moje serce zdecydowało się zatrzymać - ile problemów by to w moim życiu rozwiązało. Już bym nie musiała walczyć, pałować się z niczym, męczyć się ze świadomością, że na moją chorobę nie ma lekarstwa i nie będzie. Już nikt by uporczywie nie walczył o ruchomość moich stawów. Nade wszystko - ja bym nie musiała. Koniec uporczywości. Koniec Bólu. Koniec poszukiwań. Upokorzeń. Schodów. Braku barierek. Wyzwisk od kalek. Kolejek do specjalisty. Pękniętych żył. Zapaleń błony naczyniowej. Wolność. Więc DNR jest jak wyzwolenie.

Taki to zapis korespondencji z dzisiaj.

- Wracam do domu.
- Cieszę się, mam nadzieję, że dyżur był znośny. Odpoczywaj.
- Miałem zgon.
- To straszne. To ta starsza pacjentka, której nazwiska nie mogłeś sobie przypomnieć?
- Tak, ale inna.
<i tu wchodzi już Monty Python cały na biało>
- Przykro mi. To musi być bardzo trudne przeżycie.
(Składnia sztywna jak rozmowa z Iwonką)
- Nie gorsze niż DNR bliskiej osoby.
(no, doprawdy)
- Wybacz, ale od kilku tygodni nie dajesz mi odczuć, że jestem Ci bliska. Porzuciłeś mnie. Dlatego nie widzę sensu walki o cokolwiek. Wiedziałam, że zaufanie komuś wiąże się ryzykiem. Ale nie wiedziałam, że tak szybko i skutecznie złamiesz mi serce.
- Mylisz się. Myślałem że ustaliliśmy co i jak będzie. Ale DNR... tego nie ogarnę
(well, panie śpiący królewiczu, teraz zależy, co masz na myśli w kwestii ustaleń)
- Ustaliliśmy. A potem się z tego wycofałeś. Postawiłam na Ciebie wszystko, co jeszcze w sobie ocaliłam. I wszystko wyrzuciłeś do kosza na moich oczach.
- Nic takiego nie zrobiłem, niczego nie wyrzuciłem, ustaliliśmy przed dyżurem. Ja nie rozumiem DNR i się z tym nie zgadzam.
(no kurwa, przed dyżurem przyznał, że nie spędza ze mną czasu i nie leczy infekcji. Przyznał to, ale nie odpowiedział mi na pytanie, dlaczego to robi. Nie wytrzymuję tego odbijania piłeczki, upartego słowa przeciwko słowu, dziecięcych fochów i żenady rozmowy przez sms)
- Wypierasz to, dlaczego się na to decyduję. Stchórzyłeś, nie masz nawet odwagi ze mną o tym porozmawiać i spojrzeć mi w oczy. Uciekasz w sen i chorobę. Bądź dorosłym mężczyzną, a nie skrzywdzonym chłopczykiem. Za kogoś, o kim mówi się, że się go kocha, bierze się odpowiedzialność. Wykopałeś mnie na środku pustej drogi z wycieczki, wkręciłeś mi, że będzie pięknie. A ja byłam na tyle głupia, że Ci uwierzyłam.
- Nie stchórzyłem. Nic nie rozumiesz.
- To mi wytłumacz. Dlaczego nawet nie próbujesz mnie przekonać, że jest inaczej? Dlaczego zachowujesz się tak, jakbym Ci się nagle znudziła? Jakbyś postanowił się wycofać, ale Ci głupio, bo jestem chora, więc po centymetrze odcinasz kontakt? Dlaczego mi to wszystko robisz? A może postanowiłeś wrócić do jakiejś kobiety? Ja to zrozumiem, tylko nie kręć, proszę. Twierdzisz, że jestem w błędzie, ale nie robisz nic, żeby mnie z błędu wyprowadzić. Żeby udowodnić, że jest inaczej. Tylko zaprzeczasz. Dlaczego zdecydowałeś zrobić mi krzywdę?
- Myślałem, że ustaliliśmy pewne sprawy, jakiś plan ale nie :( <pisownia oryginalna> Dojechałaś mnie tym DNR, nie wiem, jak się zachować, to jest wbrew mnie, całkowicie! Kobieta? Nie żartuj, proszę. Teraz to Ty mi robisz krzywdę, na mojej psychice lekarza. Muszę parę spraw przemyśleć.
- Postanowiłeś wycofać się w takim momencie, że nie widzę sensu o nic walczyć. Ani dla kogo. W ogóle mnie nie widzisz. Skupiasz się tylko na swojej krzywdzie. Tylko Ty jesteś najbiedniejszy i Twoja psychika lekarza. Skupiasz się tylko na czubku swojego zawodowego nosa. Związek ani relacja na tym nie polegają. Nie wspierasz mnie, zostawiłeś mnie zupełnie samą, a jak pytam Cię o plan leczenia, każesz mi dzwonić do Afgańskiej Siostry. To jak splunięcie w twarz. Myśl sobie, myśl, i prześpij resztę życia. Masz prawo zrezygnować z własnego szczęścia, ale nie rozumiem, jak mogłeś mi tyle naobiecywać, pomachać mi przed nosem wizją lepszego życia, a potem to zabrać.
<teraz najlepsze>
- Też mnie w ogóle nie widzisz, nic a nic. Dobrze, prześpię życie.
<resztki sarkazmu, które jeszcze się we mnie tlą - a może to już cynizm, Toot by orzekła - każą mi napisać, że trudno stu dwudziestu kilogramów nie widzieć; po drugie: jasne, uprasuj sobie jeszcze uszy, na złość mamie; tego już było dla mnie za wiele>
- I do tego jesteś kłamcą. Jak się kogoś kocha, to się o niego zabiega i troszczy. Niejednokrotnie udowodniłam, że mi na Tobie zależy. Ty się postanowiłeś wycofać. Dałam Ci też odczuć, że szanuję i rozumiem tryb Twojej pracy. Ale nawet na Twoim zdrowiu zależy mi bardziej niż Tobie. Rzetelny lekarz tak nie postępuje. A nim się mienisz podobno.
Tak bardzo chciałam Cię wspierać i motywować, bo widzę, jak system Cię wypala. A jaki masz w sobie potencjał. Najwyraźniej miałam o sobie zbyt wysokie mniemanie i za szybko uwierzyłam w to, że jestem dla Ciebie na tyle ważna, że pójdziemy razem. Ale postanowiłeś usiąść i rozłożyć ręce. A potem ogłosić, że jesteś ofiarą. Ja też tego nie ogarniam.
- Kłamca, zły lekarz, ofiara. Rozumiem.
<nie dodałam, że jeszcze do tego frajer>
- To udowodnij, że jest inaczej. Bo przez ostatnie tygodnie pracowałeś na taki wizerunek. Wyprowadź mnie z błędu. Jak mam Cię wyraźnie widzieć, jak nie chcesz ze mną przebywać? Jak mam Ci wierzyć w Twoje deklaracje miłości, jak wybór pomiędzy łóżkiem a mną jest dla Ciebie oczywisty? Jak mam wierzyć w Twoją rzetelność, jak rezygnujesz z leczenia i chory operujesz?

Cisza. Już na to nie odpisał. Pewnie śpi. 

Potem wieczorna rozmowa z Iwonką. O tym, że jednak jestem beznadziejna. To była ostatnia rzecz, którą potrzebowałam usłyszeć.

Podobno w kryzysie nie można podejmować żadnych decyzji. Zobaczę, jak świat będzie wyglądał rano. Ale gdybym miała podejmować decyzję teraz, poprosiłabym o wypisanie z kolejki do operacji. Oszczędzę śpiącemu królewiczowi traumy, sobie strachu i Bólu, Kamili i Maćkowi jeżdżenia z jedzeniem i praniem do Otwocka. Podatnikom wydatku.

Oszczędzę sobie męki.

O roku ów


Takimi słowami mój poprzedni naczelny zawsze zaczynał wstępniak w ostatnim numerze roku. Wszyscyśmy z tej oryginalności dworowali, a potem okazało się, że to najlepszy z możliwych tytułów. Tak samo jak najlepszym możliwym zakończeniem każdego tekstu dziennikarskiego jest sformułowanie "czas pokaże".
Jakiż to był dla mnie gęsty, intensywny rok. I ostatnie tygodnie naprawdę chciałabym podsumować stwierdzeniem, że był dla mnie dobry. Że los się do mnie uśmiechnął. Końcówka roku jednak udowodniła, że to uśmiech ironiczny.

Przegrałam. Z bólem, z niepełnosprawnością, ze wszystkim. Kule towarzyszą mi na co dzień. Chodzę coraz wolniej i z coraz większym trudem. Zniknęła tamta promienna dziewczyna, o której Bogna mówiła, że zaczyna wyglądać jak kobieta. Jestem coraz chudsza i bledsza. Mam galopującą anemię. Nie wyjdę z niej szybko, jeśli w ogóle, albowiem od połowy grudnia moje życie znów zaczyna przypominać medyczny rollercoaster abo zadanie z gwiazdką dla chętnych. Oczywiście brakuje studentów medycyny, którzy zdecydowaliby się owego zadania z gwiazdką podjąć.
Badania na posiew moczu wykazały obecność niebezpiecznej bakterii, która natychmiast po operacji i dostaniu sie do kości spowodowałaby sepsę. Leczy się ją inwazyjnym antybiotykiem, a że ta cholera żywi się żelazem, należy jej pożywienie odciąć. Czyli przy moich żałosnych wynikach hemoglobiny jeszcze pozbawić mnie żelaza. Łupnąć w hematokryt. Żeby zniszczyć bakterię i zniwelować zagrożenie zakażenia i późniejszego zropienia protezy. Ale to jeszcze nic. Zakażenie objawiło się w momencie, kiedy byłam leczona drugim antybiotykiem, stosowanym po ekstrakcji zęba, czyli klindamycyną. Ekstrakcja pierwszej ósemki to była bajka. Drugiej okazała się gehenną. Zmęczony i upocony przystojny chirurg szczękowy na pocieszenie po półtoragodinnym grzebaniu mi w paszczy i rozerwaniu kącika ust przyznał, że tak dzielnej pacjentki jeszcze nie widział. Co mi po takiej pochwale, jak jeszcze tego samego dnia puchłam jak balon, a obrzęk utrzymywał się ponad tydzień. Rozumiecie to? Gęba jak kafel, gigantyczny siniak na podbródku, bladość rodem z horrorów i dwie krwistoczerwone kule wchodzące do Biedronki o siódmej rano, żeby mnie nikt nie widział. Sarajewo.
Kiedy w rozpaczy poszukiwałam na stoisku z jedzeniem dla dzieci przecierów warzywnych (przez ponad tydzień nic nie mogłam jeść; ledwo otwierałam usta, żeby wsunąć tam szczoteczkę albo kawałek lodu), jedna pani podeszła do mnie, złapała mnie za rękaw i zapytała, czy wiem o tym, że ofiary przemocy mogą szukać pomocy w różnych instytucjach. Faktycznie wyglądałam, jakby mnie ktoś pobił. Na początku mnie to rozbawiło, a potem aż mi się zachciało płakać.

Opuchnięta i obolała pojechałam na święta na Śląsk. To i tak wielkie błogosławieństwo, bo spędzenie samotnie świąt z moją matką i bycie po raz kolejny obrzygiwaną jej traumami to najgorsze z możliwych wyjść. Na szczęście udało się uniknąć pomysłu mamy na spędznie wspólnie świąt w jakimś apartamencie w Uniejowie. Tego by nawet Kropka nie zniosła. Znalazłam patent na prowadzenie samochodu. Podkładam pod pupę stos piernatów, żeby jak najmniej zginać biodro. Metodą prób i błędów samodzielnie ustaliłam sobie dawkę uderzeniową leków przeciwbólowych, które powodują u mnie likwidację trzaskającego bólu bez wycinania świadomości. Siebie mogę na drodze zabić, ale nie mogę zabić kogoś.
Pogoda była fatalna, ale na szczęście nie było mrozu. Prowadziłam dzielnie, znosiłam matki utyskiwania na świat i życie i to, że przez całą drogę ani razu nie zamknęła gęby. Mówi nieustannie, mam wrażenie, że nawet przez sen. Rodzina trochę się z tego na początku z czułością śmiałą, dopóki nie okazało się, że jej nieustannie zagadywanie świata powoduje paraliż w domu. Starałam się za wszelką cenę unikać jakichkolwiek konfliktów, więc, mimo straszliwego bólu nogi, starałam się działać jak człowiek zdrowy. Czyli siedem razy wolniej, ale ciągle do przodu. W kuchni podczas przygotowywania wigilii mama dociskała mi bardziej albo mniej. Rodzina na Śląsku to ludzie o prostych i jasnych zasadach. Z ciekawością przysłuchiwałam się, jak moja ciocia opowiada o swoich dorosłych synach. Jak o odrębnych jednostkach. Bez oceniania ich postępowania. Z dumą. Że to robotne chłopaki, budowlańcy, ale rodzinie oddani, swoim dziewczynom i etyce pracy. Moja mama miała o mnie do powiedzenia tylko garść złośliwości i porównań do zachowań dziecka z przedszkola. Zagryzałam zęby, w czym pomagał mi dodatkowo nieustanny szczękościsk i obecne jeszcze podczas świąt szwy na policzku. W pewnym momencie miarka się przebrała i śląska ciocia nie wytrzymała:
- Dziołcha, co ty od dzieciaka chcesz? Pół do szóstej ze mną wstała, do kur poszła, psy oporządziła, swojego psa wyprowadziła, sześć godzin hekluje sałatkę. A chodzi z ledwością. Czego ty się dzieciaka czepiasz?

Ciocia nie dodała, że w przeciwieństwie do mnie moja mama do południa snuła się po domu z papierosem w piżamie, nieustannie klakając o pierdołach i przeszkadzając reszcie domowników w wykonywaniu swoich obowiązków.
Zamarłam, kiedy to usłyszałam. Wiedziałam, co mama powie w drodze powrotnej. I powiedziała: "nigdy więcej już tam nie pojedziemy. Są nam nieprzychylni i to wrogowie". Ostatni, którzy jeszcze są w stanie moją mamę znosić, nie komentują tego, że miesiącami się nie odzywa, są wobec nas czuli i wyrozumiali, a w ich domu miłość jest wszechobecna.
Oczywiście. Moja mama łapie traumę jak grypę, czyli jak większość mężczyzn, do których zachowania zgłosi się jakiekolwiek zastrzeżenia. Jak tak dalej pójdzie, nie będziemy się miały do kogo odezwać, bo wszystkich mama uzna za wrogów. W sumie już uznała.

Przed świętami podjęłam trudną decyzję o rezygnacji z remontu. Zbierałam na ten remont pieniądze od miesięcy. Tak chciałam ze szpitala wrócić do czystej, ładnej, funkcjonalnej łazienki, w której na każdym kroku nie będzie mi towarzyszyło ryzyko przewrócenia się i zwichnięcia endoprotezy. Ale ból okazał się tak porażająco wielki, że jak pomyślałam jeszcze, że czeka mnie przeprowadzka na miesiąc (do Ani na Gocław, bo do Niedźwiedzia nie ma mowy), stres związany z załatwianiem wszystkiego, bólem, łażeniem do pracy, żeby tylko mi po kasie nie pojechali, doprowadzi mnie do rzutu stulecia, który spowoduje jeszcze odwleczenie terminu operacji. A ja już nie mam siły. Zaczęłam ścierać okostną. Ból jest nieprawdopodobny.
Na tydzień przed świętami w sobotę zadzwoniła moja matka chrzestna. Czort ją nasłał, bo od dwóch lat była uprzejma się nie odzywać, tylko okazjonalnie przy jakichś świątecznych życzeniach. Aż tu nagle, kiedy stałam pod Ikeą na Targówku, zadzwoniła i oznajmiła:
- Zawsze byłaś głupia, ale to, że nie masz zamiaru powiedzieć swojej mamie o operacji, to już szczyt wszystkiego. Moja córka też mi o swojej operacji kiedyś nie powiedziała i został mi tylko po tym okropny żal. Więc powinnaś swojej mamie powiedzieć.
Zamiast wygarnąć jej, że jest starą, głupią i podłą czarownicą i że nie ma prawa wypowiadać się na temat mojego życia, znów zamieniłam się w przerażoną, nieasertywną dziewczynkę, nad którą góruje klątwa złej wróżki. I powiedziałam tylko, że to nie czas i miejsce, żeby o tym rozmawiać. Na co moja chrzestna odpowiedziała:
- Ja nie mam potrzeby z tobą więcej o tym rozmawiać. Powiedziałam już, co miałam do powiedzenia. A ty zawsze byłaś głupia, więc teraz i tak głupio zrobisz. Najważniejsze, że mi ulżyło.

Następnego dnia moja mama zadzwoniła do mnie i (zupełnie jakby była z chrzestną w zmowie) postanowiła wypowiedzieć się na temat idei wstawienia pralki do szafy, co mi zasugerował Jerzy, który ma remont przeprowadzać.
Znów usłyszałam, że jestem skończoną idiotką, na niczym się nie znam, a miejsce pralki powinno być wobec tego w kuchni, jeżeli w łązience nie jestem jej w stanie mądrze zainstalować. Nakazała mi mierzyć szafki w kuchni i robić zdjęcia. Faktycznie muszę być głupia, bo sfotografowałam wszystko i udowodniłam jej, że przeniesienie pralki do kuchni musiałoby wiązać się z jej całkowitym zniszczeniem, albowiem trzeba byłoby zrywać blaty, bo pralka się pod nimi nie zmieści, a bezmiar bezmózgowia poprzedniego właściwiela sprawił, że korzystam aktualnie z najbardziej niefunkcjonalnej kuchni na świecie i za przeżycie z tą kuchnią pięciu lat co najmniej pomnik na Freta mi się należy. Mama dalej swoje. I widzę, z jaką satysfakcją po mnie jeździ, bo czuje, że może. Bo ból sprawia, że nie mam siły się bronić, że nie mam siły argumentować, że nie mam możliwości odciąć się i powiedzieć: "zjeżdżaj i odwal się ode mnie, bo ciężko zapracowałam na remont swojej łazienki i jeśli będzie mi się to podobało, wstawię sobie pralkę do sypialni i tobie nic do tego". Czułam, jak się nakręca. Jak bardzo dostała paliwa. Jak uskutecznia swoją bierną agresję. I stwierdziłam, że skoro nie mam siły jej przyłożyć, muszę sprawić, żeby upuściła swoją broń. Powiedziałam więc bardzo delikatnie i rzeczowo:
- Mamo, muszę ci o czymś powiedzieć. Chciałam to zachować dla siebie, bo nie oczekuję od ciebie niczego, poza tym powiedziałaś, że nie chcesz słyszeć o moich problemach, bo twoje nadciśnienie tego nie znosi. Jestem przygotowywana do pilnej operacji biodra. Dlatego zależy mi na remoncie szybkim i jak najmniej skomplikowanym. Operowana powinnam być już, dlatego nie mogę sobie pozwolić na rozwalenie dodatkowo kuchni. Zrobię więc tak, jak zasugerował mi specjalista od remontów, który takich rozwiązań widział i zrealizował tysiące.

Czułam, jak po wypowiedzeniu tych słów schodzi ze mnie ciśnienie. I uszami wyobraźni usłyszałam znów poprzez pryzmat moich dziecięcych oczekiwań: "córeczko, pieprzyć pralki i remonty. To straszne, że musisz być operowana. Przestań o remoncie myśleć. Powiedz, jak mogę ci pomóc?"
Ale nic z tego. Z ciągle niezmiennym zdumieniem słuchałam po mojej wypowiedzi, jak dalej kurwi na mnie w sprawie pralki. Nie powiedziała ani słowa o operacji. Ani słowa. Tylko dalej argumentowała, jaka to jestem głupia, po czym, jak siostra bliźniaczka mojej matki chrzestnej, wydała wyrok w imieniu Rzeczypospolitej:
- Zawsze byłaś głupia i teraz też taka jesteś, więc zrobisz, jak uważasz, czyli źle. W związku z tym możesz uznać rozmowę za niebyłą.

Cały tydzień przed świętami milczała, czyli znów karała mnie ciszą, co jest jedną z wyrafinowanych form przemocy. Zadzwoniłam w czwartek po ekstrakcji zęba, kiedy już jako tako gębę mogłam otworzyć, żeby cokolwiek zaplanować w sprawie mojego przyjazdu. Moja mama rozmawiała ze mną jak gdyby nigdy nic i jeszcze dodatkowo nakazała mi zająć się zakupem prezentów dla całej familii. Podczas gdy z Biedry ledwo przynosiłam sobie lody sorbetowe na opuchnięte dziąsła. Owszem, poradziłam sobie, bo choroba nauczyła mnie robić coś z niczego, ale fakty faktami pozostaną. Nakazała mi i już. "Pani Kasiu, pani mama pani nie widzi, bo gdyby panią zobaczyła, jaka pani jest naprawdę, nie przeżyłaby tego. Nie byłaby w stanie dźwignąć świadomości, że przez te wszystkie lata mściła się na niewłaściwej osobie."
Cieszyłam się z pobytu na Śląsku. Z obserwacji zupełnie innego życia. Zapachu kurnika o szóstej rano. Radosnych przygotowań do wieczerzy, które w naszym domu umierały razem z odchodzeniem Babci. Smaku bezkonkurencyjnego sernika cioci. Opowieści mojego chrzestnego o królestwie zwierząt i obyczajach ryb. Że lin ma mięso zwarte, a pstrąg najdelikatniejsze na świecie. Że mięsa lisa się nie jada, bo to drapieżnik. Że jemioła nie mogłaby zawisnąć na drzewie, gdyby nie błogosławieństwo ptasich odchodów. Że o sarnach mówi się, że "świecami oczy", bo u myśliwych wszystko odwrotnie i kodeks inny. Nie: "świeci oczami". Czyli "oczy świecami". Jakie to piękne. 
Z trudem żułam szynkę z dzika, bo ciągle nie mogłam gryźć, ale po tradycyjnie przygotowanym i niefaszerowanym mięsie naturalnie żyjącego zwierza moje stawy były uprzejme nie pokazywać mi w święta faka. A ciocia co chwilę przytulała mnie i głaskała po głowie, kiedy mieszałam w wiadrze sałatkę dla całej rodziny.

Wczoraj rozmawiałam z Natalią. Nie dość, że teraz jest mamą na półtora etatu, to jeszcze o mnie pamięta. Bo zanikam. Nie mam mnie już na Facebooku, nie mam siły odpisywać na mejle, czytam z trudem, bo znękany Hipokamp nie pozwala mi się skupić. Siedzieć przy biurku nie mogę, bo zgięcie biodra w kącie prostym sprawia, że z bólu rozmywa mi się obraz.
Zojka rośnie jak na drożdżach, ale za to jej płuca mają moc czterech elektrowni atomowych. Przez pierwsze tygodnie po urodzeniu miała chyba kolkę, bo nie pomagały ani domowe i podobno sprawdzone metody radzenia sobie z niemowlęcym bólem istnienia. Natalia pielęgnowała małą w słuchawkach wygłuszających, a bezradność wobec dziecięcego krzyku pogłębiała w niej poczucie zagubienia. Boże, poczułam się taka durna, że jeszcze w bezmiarze swojej indolencji byłam na tyle bezczelna, żeby cokolwiek Nat radzić. Ale dwa dni temu Zojka na szczęście najwyraźniej weszła w kolejną fazę skoku rozwojowego i przy jego czwartej odsłonie mam nadzieję, że Dziecię przeredaguje encyklopedię Britanniki. Nat mówi o macierzyństwie jako skomplikowanym i bolesnym procesie dochodzenia do siebie, scalania w sobie nowych zjawisk fizyczno-psychicznych, prób odczytywania potrzeb nowego człowieka, który przecież jest ciałem z jej ciała, a jednak odrębnym bytem. Ile w Natalii siły i samozaparcia, ile wytrwałości i odporności. Nawet wobec tych wszystkich cudownych rad, które jej wszyscy naokoło niosą. Przy Natalii heroizmie wczoraj mój Ból na kilka godzin szczęśliwie zbladł i zmarniał. Dobrze mu tak. Przegrasz z życiem, biedna Śmierci.

Zojka jest jednym z najpiękniejszych dzieci, jakie na świecie nastały. Mam mnóstwo szczęścia jako wiecznie nieobecna i niepełnosprawna ciotka, bo i Kostek jest coraz ładniejszy, i Henry coraz bardziej uroczy, teraz Zoja zapowiada się na piękność. Więc chociaż na zdjęcia ich popatrzę. Nazywam je Zdjęciami Mocy. Tak bym Zojkę chciała potrzymać na rękach. Tak bym chciała poczuć zapach jej skóry. Tylko dzieci tak pachną: mlekiem, ciepłem, bezpieczeństwem, opieką. Niech no tylko z tego dołu wyjdę, pojadę Zojce pośpiewać. A dziś Nat ma urodziny. W sylwestra muszą rodzić się Iskry tego, co nowe, świeże, odważne i przełomowe.

Ach, Niedźwiedź. To jest temat, który chyba niespecjalnie wymaga jakiegokolwiek komentarza.
Cóż, całość słomianego zapału wypaliła się jeszcze szybciej niż wybuchła. Ale to dobrze. Wolę tak. Wolę wcześniej rozstać się ze złudzeniami i nie karmić się nimi niepotrzebnie. Czy nie tego uczy mnie Bogna? Że dorosłość oznacza odwagę skonfrontowania się z rzeczywistością? No właśnie. Od bólu gorszy jest tylko strach przed nim.
Praktycznie się z nim nie widuję. Od października ma jakąś podejrzaną infekcję. Nie może z niej wyjść. Po egzaminie miał taki kaszel, że nawet moje ucho laika wskazywało, że powinien wziąć antybiotyk. Infekcja mu nawraca i nawraca. Ale potem zaczęłam się mu przyglądać bardziej holistycznie. Bo jeśli wszystkie weekendy spędza w łóżku, żywiąc się raz na dwadzieścia pięć godzin pizzą albo kanapkami, to wiadomo, że w ten sposób ani nie zbuduje się odporności, ani nie uniknie się chorób cywilizacyjnych. Rozumiem również jego wypalenie zawodowe, bo sama przejawiam takie objawy. Niemniej robię wszystko, żeby żyć choć w weekendy, żeby nie stoczyć się po równi pochyłej i nie stać się zgnuśniałą nudziarą w przepoconym podkoszulku w dusznej pościeli, gapiącą się w idiotyczne sitcomy powodujące raka mózgu.

Obiecał mi pomóc w zakupach w ten weekend, wiedząc, że jestem coraz słabsza, jest ze mną coraz gorzej, choć nie zwykłam o nic się prosić. Zadeklarował jednak pomoc, więc się zgodziłam. Kiedy zadzwoniłam do niego w piątek o 20 i nie odebrał, już wiedziałam, że śpi i że nici z pomocy. Wstałam więc przed 6, bo Ból nie pozwala mi spać, a po co mam leżeć i jęczeć, powolutku zaczęlam się rozkręcać. Wstawiłam pranie, posprzątałam, podczas porannych czynności ból powoli blednie razem z rozpoczynającym się działaniem leku przeciwbólowego. Po 7 mogłam już wyjść na zakupy. Więc idę. Uprawiam moje idzenie i szłość. Rano Kępa jeszcze śpi, szczególnie w okresie świątecznym, więc idę pomału do pustej Biedronki, wybieram warzywa i owoce, tę miękkie, te, z których da się zrobić smoothie, przymierzam się do pieczywa, wącham nowe płyny do płukania, bo ludzi jeszcze mało. Pakuję wszystko do plecaka, bo trudno nosi się torbę o kulach, mimo że na zakupy staram się brać tylko jedną.
Potem apteka. Pani magister mi doradza, ze Śląska wróciłam przeziębiona, więc poleca wszystkie suplememty diety oparte na naturalnych składnikach. Kupuję herbatkę na ból gardła, Corsodyl na znękane dziąsła i niezawodny Septosan. W Rossmanie trafiam na promocję bielizny, która ma szansę sprawdzić się po operacji, kiedy od leżenia bez majtek ze świeżą raną gorsze jest tylko leżenie w niewygodnych do zdejmowania majtkach. I tak się robi godzina 10. Dzwoni książkę Niedźwiedź:
- Co tam? - mówi zaspanym głosem.

Jezu, jak ja nienawidzę tego pytania. Co się na nie odpowiada? Mam przekazać informacje o wilgotności powietrza? Temperaturze? Stanie wody na Wiśle? Liczbie katastrof drogowych w Polsce?
Ale odpowiadam, żeby nie być swoją własną matką:
- Wracam z zakupów. Jak się czujesz? (albowiem poprzedniego dnia znów uskarżał się na ból gardła)
- Przecież ja ci miałem zrobić zakupy.
- Tak, wiem, ale wczoraj już nie odbierałeś, a ja jestem głodna o 7, a nie o 11. Teraz będę jadła drugie śniadanie.
- A ja nawet nie wiem, co jesz na drugie śniadanie.
- To nie dziwne - prawie nic o mnie nie wiesz, skąd masz wiedzieć, co jadam na drugie śniadanie, jeśli prawie nie spędzasz ze mną czasu?
- To kupię ci mleko.
- Wiesz przecież, że go nie piję, bo powoduje podniesienie wskaźników zapalnych. Nawet podczas wizyty w gabinecie ci o tym powiedziałam.
- To kupię ci zgrzewkę wody.
- NIe, dziękuję, nie piję wody butelkowanej, bo staram się ograniczyć ilość zużywanego plastiku, w tym celu używam dzbanka filtrującego wodę.
- To czego potrzebujesz?
- Niczego, wszystko sama kupiłam. Masz ochotę przyjechać? Zapraszam cię na śniadanie.
- Nie, zimno mi i chyba mam gorączkę.
- Przykro mi, że źle się czujesz. Potrzebujesz czegoś? Przywieźć ci jedzenie? Leki?
- Nie, mam. Podłączyłaś wieżę?
(zapomniałam powiedzieć, że pod choinkę dostałam od Artura mikrowieżę. Do tej pory nawet jej nie rozpakowałam)
- Nie, nie podłączyłam, czekałam na ciebie, żebyśmy mogli posłuchać czegoś na niej razem.
- A już wiesz, gdzie będzie stała?
- Jeszcze nie zdecydowałam.
- To jak zdecydujesz, to zadzwoń.

Nie zdecydowałam. Zadzwoniłam w porze obiadowej. Nie odebrał. Oddzwonił po 17 z informacją, że spał. W niedzielę było to samo. Przez cały dzień spał. Mówił, że mu zimno. Że ma dreszcze. Że chyba wraca mu przeziębienie. Po raz czwarty od października. Raz na kilka godzin przysyła tylko sms z pytaniem: "jak tam?". Ale mój niezawodny głos wewnętrzny mówi mi, że na odpowiedź wcale nie czeka. Działa pro forma, a wszystko widzi jak w zwierciadle, niejasno.

Dziś rano, w sylwestra, zaczynał dyżur. Zadzwoniłam po 6 rano, żeby go obudzić. Sama nie spałam do 4 z powodu bólu przeokropnego. Zaspany powiedział: "zadzwoń o 7, bo jeszcze dosypiam". Ale po telefonie do niego sama przysnęłam. Nic na to nie poradzę. Obudził mnie sms o 7:41: "umawiasz się i nie dzwonisz. Szef mnie zabije, bo spóźniłem się na odprawę".
No tak, to ja jestem winna. Aż się uśmiecham na wspomnienie tego poranka. Jakie to żałośnie dziecinne i niedorzeczne.

Wczoraj wieczorem nie wytrzymałam i zadzwoniłam do niego, mówiąc, że wiele rzeczy mogę w życiu znieść, ale nienawidzę hipokryzji. Że nie musi czuć się zobowiązany ze mną być tylko dlatego, że jestem chora. Że jeśli to dla niego za trudne, to daję mu wolność. Zrozumiem jego obawy, tylko niech nie udaje. Ale miłość dla mnie nie oznacza wiszenia na telefonie i wysyłania sobie smsów o treści "jak tam?" albo "ehhh". Że jak się kogoś kocha, to chce się z nim być. Choć od czasu do czasu, bo bycie z kimś przez całą dobę też uważam za aberrację.
Odpowiedział, że po nim jadę i na niego wsiadam. I że wrzeszczę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio podniosłam na kogoś głos.
Powiedziałam też, że nie oczekiwałam od niego pomocy. Sam ją zadeklarował. Prosiłam, żeby mi podpowiedział, czy wykańczać się teraz terapią ciprofklokacyną, a potem włączyć kolejny raz klindamycynę na okoliczność ostatniej ekstrakcji zęba, czy w ogóle zorganizować coś innego. Odpowiedział: "a skąd ja mogę wiedzieć? Jestem tylko ortopedą. Zadzwoń do Afgańskiej Siostry, ona na pewno wie".

Gdzie się podział ten zabiegający o mnie, silny jak tur facet, który sprawiał wrażenie dojrzałego i zaangażowanego? Czujnego i uważnego? Zesłanego z nieba przez Babunię, żeby odmienić mój los? A może ktoś go podmienił? Ukradł? Zaczarował? Nie takiego Niedźwiedzia w gawrze znalazłam. To jakiś jego wrogi i daleki kuzyn. Niespecjalnie chcę go znać. On też nie przejawia chęci poznania mnie. Kto wie, co będzie z moją operacją. Czy w ogóle się odbędzie? A jeśli tak, kto się jej podejmie? Kto mnie zoperuje? I co mnie jeszcze na tę okoliczność czeka?

Chciałabym napisać, że w nowy rok wchodzę z nadzieją. Ale trudno mi ją teraz zdefiniować. Bo jeśli operacja biodra niewiele zmieni, wszystko nie ma sensu. Chcę podpisać przed zabiegiem oświadczenie woli i niereanimowaniu, jeśli dojdzie do zatrzymania akcji serca. Naprawdę nie mam już siły. Jeśli po operacji wejdę w rzut, a jest to więcej niż prawdopodobne i możliwe, że już w nim jestem, bo OB wysokie, a i CRP do dupy, cała mecyja zacznie się od początku. Ile można zaczynać od nowa? Przemawiają do mnie wszystkie logiczne wywody autorów esejów o samostanowieniu i odbieraniu sobie życia. To, że je sobie odbieramy, nie oznacza, że go nie kochamy. Odbieramy je sobie, bo ono i bez nas sobie poradzi. A tak łatwo i niepostrzeżenie przejść od miłości do nienawiści.

Czy sobie czegoś na ten rok życzę? Chyba już nie mam odwagi i siły planować i marzyć. Roku intensywny, roku gęsty i trudny, tyle mi dałeś, toną wrażeń obsypałeś, doświadczeń skrajnych, choć dobrych. Czemu końcówka roku to jak uderzenie mokrego bata w oparzoną skórę?

Babcia na Nowy Rok piekła zawsze szynkę. Była taka soczysta i pachnąca. I mówiła, że jak nie wiem, co zrobić, to najlepiej zrobić zupę. Od tygodnia jem rosół na kogucie ze Śląska.
Babunia mówiła, że jak jest nam źle, to trzeba śpiewać.
Dzisiaj próbowałam.
Głos mi uwiązł w gardle.