wtorek, 1 stycznia 2019

O roku ów


Takimi słowami mój poprzedni naczelny zawsze zaczynał wstępniak w ostatnim numerze roku. Wszyscyśmy z tej oryginalności dworowali, a potem okazało się, że to najlepszy z możliwych tytułów. Tak samo jak najlepszym możliwym zakończeniem każdego tekstu dziennikarskiego jest sformułowanie "czas pokaże".
Jakiż to był dla mnie gęsty, intensywny rok. I ostatnie tygodnie naprawdę chciałabym podsumować stwierdzeniem, że był dla mnie dobry. Że los się do mnie uśmiechnął. Końcówka roku jednak udowodniła, że to uśmiech ironiczny.

Przegrałam. Z bólem, z niepełnosprawnością, ze wszystkim. Kule towarzyszą mi na co dzień. Chodzę coraz wolniej i z coraz większym trudem. Zniknęła tamta promienna dziewczyna, o której Bogna mówiła, że zaczyna wyglądać jak kobieta. Jestem coraz chudsza i bledsza. Mam galopującą anemię. Nie wyjdę z niej szybko, jeśli w ogóle, albowiem od połowy grudnia moje życie znów zaczyna przypominać medyczny rollercoaster abo zadanie z gwiazdką dla chętnych. Oczywiście brakuje studentów medycyny, którzy zdecydowaliby się owego zadania z gwiazdką podjąć.
Badania na posiew moczu wykazały obecność niebezpiecznej bakterii, która natychmiast po operacji i dostaniu sie do kości spowodowałaby sepsę. Leczy się ją inwazyjnym antybiotykiem, a że ta cholera żywi się żelazem, należy jej pożywienie odciąć. Czyli przy moich żałosnych wynikach hemoglobiny jeszcze pozbawić mnie żelaza. Łupnąć w hematokryt. Żeby zniszczyć bakterię i zniwelować zagrożenie zakażenia i późniejszego zropienia protezy. Ale to jeszcze nic. Zakażenie objawiło się w momencie, kiedy byłam leczona drugim antybiotykiem, stosowanym po ekstrakcji zęba, czyli klindamycyną. Ekstrakcja pierwszej ósemki to była bajka. Drugiej okazała się gehenną. Zmęczony i upocony przystojny chirurg szczękowy na pocieszenie po półtoragodinnym grzebaniu mi w paszczy i rozerwaniu kącika ust przyznał, że tak dzielnej pacjentki jeszcze nie widział. Co mi po takiej pochwale, jak jeszcze tego samego dnia puchłam jak balon, a obrzęk utrzymywał się ponad tydzień. Rozumiecie to? Gęba jak kafel, gigantyczny siniak na podbródku, bladość rodem z horrorów i dwie krwistoczerwone kule wchodzące do Biedronki o siódmej rano, żeby mnie nikt nie widział. Sarajewo.
Kiedy w rozpaczy poszukiwałam na stoisku z jedzeniem dla dzieci przecierów warzywnych (przez ponad tydzień nic nie mogłam jeść; ledwo otwierałam usta, żeby wsunąć tam szczoteczkę albo kawałek lodu), jedna pani podeszła do mnie, złapała mnie za rękaw i zapytała, czy wiem o tym, że ofiary przemocy mogą szukać pomocy w różnych instytucjach. Faktycznie wyglądałam, jakby mnie ktoś pobił. Na początku mnie to rozbawiło, a potem aż mi się zachciało płakać.

Opuchnięta i obolała pojechałam na święta na Śląsk. To i tak wielkie błogosławieństwo, bo spędzenie samotnie świąt z moją matką i bycie po raz kolejny obrzygiwaną jej traumami to najgorsze z możliwych wyjść. Na szczęście udało się uniknąć pomysłu mamy na spędznie wspólnie świąt w jakimś apartamencie w Uniejowie. Tego by nawet Kropka nie zniosła. Znalazłam patent na prowadzenie samochodu. Podkładam pod pupę stos piernatów, żeby jak najmniej zginać biodro. Metodą prób i błędów samodzielnie ustaliłam sobie dawkę uderzeniową leków przeciwbólowych, które powodują u mnie likwidację trzaskającego bólu bez wycinania świadomości. Siebie mogę na drodze zabić, ale nie mogę zabić kogoś.
Pogoda była fatalna, ale na szczęście nie było mrozu. Prowadziłam dzielnie, znosiłam matki utyskiwania na świat i życie i to, że przez całą drogę ani razu nie zamknęła gęby. Mówi nieustannie, mam wrażenie, że nawet przez sen. Rodzina trochę się z tego na początku z czułością śmiałą, dopóki nie okazało się, że jej nieustannie zagadywanie świata powoduje paraliż w domu. Starałam się za wszelką cenę unikać jakichkolwiek konfliktów, więc, mimo straszliwego bólu nogi, starałam się działać jak człowiek zdrowy. Czyli siedem razy wolniej, ale ciągle do przodu. W kuchni podczas przygotowywania wigilii mama dociskała mi bardziej albo mniej. Rodzina na Śląsku to ludzie o prostych i jasnych zasadach. Z ciekawością przysłuchiwałam się, jak moja ciocia opowiada o swoich dorosłych synach. Jak o odrębnych jednostkach. Bez oceniania ich postępowania. Z dumą. Że to robotne chłopaki, budowlańcy, ale rodzinie oddani, swoim dziewczynom i etyce pracy. Moja mama miała o mnie do powiedzenia tylko garść złośliwości i porównań do zachowań dziecka z przedszkola. Zagryzałam zęby, w czym pomagał mi dodatkowo nieustanny szczękościsk i obecne jeszcze podczas świąt szwy na policzku. W pewnym momencie miarka się przebrała i śląska ciocia nie wytrzymała:
- Dziołcha, co ty od dzieciaka chcesz? Pół do szóstej ze mną wstała, do kur poszła, psy oporządziła, swojego psa wyprowadziła, sześć godzin hekluje sałatkę. A chodzi z ledwością. Czego ty się dzieciaka czepiasz?

Ciocia nie dodała, że w przeciwieństwie do mnie moja mama do południa snuła się po domu z papierosem w piżamie, nieustannie klakając o pierdołach i przeszkadzając reszcie domowników w wykonywaniu swoich obowiązków.
Zamarłam, kiedy to usłyszałam. Wiedziałam, co mama powie w drodze powrotnej. I powiedziała: "nigdy więcej już tam nie pojedziemy. Są nam nieprzychylni i to wrogowie". Ostatni, którzy jeszcze są w stanie moją mamę znosić, nie komentują tego, że miesiącami się nie odzywa, są wobec nas czuli i wyrozumiali, a w ich domu miłość jest wszechobecna.
Oczywiście. Moja mama łapie traumę jak grypę, czyli jak większość mężczyzn, do których zachowania zgłosi się jakiekolwiek zastrzeżenia. Jak tak dalej pójdzie, nie będziemy się miały do kogo odezwać, bo wszystkich mama uzna za wrogów. W sumie już uznała.

Przed świętami podjęłam trudną decyzję o rezygnacji z remontu. Zbierałam na ten remont pieniądze od miesięcy. Tak chciałam ze szpitala wrócić do czystej, ładnej, funkcjonalnej łazienki, w której na każdym kroku nie będzie mi towarzyszyło ryzyko przewrócenia się i zwichnięcia endoprotezy. Ale ból okazał się tak porażająco wielki, że jak pomyślałam jeszcze, że czeka mnie przeprowadzka na miesiąc (do Ani na Gocław, bo do Niedźwiedzia nie ma mowy), stres związany z załatwianiem wszystkiego, bólem, łażeniem do pracy, żeby tylko mi po kasie nie pojechali, doprowadzi mnie do rzutu stulecia, który spowoduje jeszcze odwleczenie terminu operacji. A ja już nie mam siły. Zaczęłam ścierać okostną. Ból jest nieprawdopodobny.
Na tydzień przed świętami w sobotę zadzwoniła moja matka chrzestna. Czort ją nasłał, bo od dwóch lat była uprzejma się nie odzywać, tylko okazjonalnie przy jakichś świątecznych życzeniach. Aż tu nagle, kiedy stałam pod Ikeą na Targówku, zadzwoniła i oznajmiła:
- Zawsze byłaś głupia, ale to, że nie masz zamiaru powiedzieć swojej mamie o operacji, to już szczyt wszystkiego. Moja córka też mi o swojej operacji kiedyś nie powiedziała i został mi tylko po tym okropny żal. Więc powinnaś swojej mamie powiedzieć.
Zamiast wygarnąć jej, że jest starą, głupią i podłą czarownicą i że nie ma prawa wypowiadać się na temat mojego życia, znów zamieniłam się w przerażoną, nieasertywną dziewczynkę, nad którą góruje klątwa złej wróżki. I powiedziałam tylko, że to nie czas i miejsce, żeby o tym rozmawiać. Na co moja chrzestna odpowiedziała:
- Ja nie mam potrzeby z tobą więcej o tym rozmawiać. Powiedziałam już, co miałam do powiedzenia. A ty zawsze byłaś głupia, więc teraz i tak głupio zrobisz. Najważniejsze, że mi ulżyło.

Następnego dnia moja mama zadzwoniła do mnie i (zupełnie jakby była z chrzestną w zmowie) postanowiła wypowiedzieć się na temat idei wstawienia pralki do szafy, co mi zasugerował Jerzy, który ma remont przeprowadzać.
Znów usłyszałam, że jestem skończoną idiotką, na niczym się nie znam, a miejsce pralki powinno być wobec tego w kuchni, jeżeli w łązience nie jestem jej w stanie mądrze zainstalować. Nakazała mi mierzyć szafki w kuchni i robić zdjęcia. Faktycznie muszę być głupia, bo sfotografowałam wszystko i udowodniłam jej, że przeniesienie pralki do kuchni musiałoby wiązać się z jej całkowitym zniszczeniem, albowiem trzeba byłoby zrywać blaty, bo pralka się pod nimi nie zmieści, a bezmiar bezmózgowia poprzedniego właściwiela sprawił, że korzystam aktualnie z najbardziej niefunkcjonalnej kuchni na świecie i za przeżycie z tą kuchnią pięciu lat co najmniej pomnik na Freta mi się należy. Mama dalej swoje. I widzę, z jaką satysfakcją po mnie jeździ, bo czuje, że może. Bo ból sprawia, że nie mam siły się bronić, że nie mam siły argumentować, że nie mam możliwości odciąć się i powiedzieć: "zjeżdżaj i odwal się ode mnie, bo ciężko zapracowałam na remont swojej łazienki i jeśli będzie mi się to podobało, wstawię sobie pralkę do sypialni i tobie nic do tego". Czułam, jak się nakręca. Jak bardzo dostała paliwa. Jak uskutecznia swoją bierną agresję. I stwierdziłam, że skoro nie mam siły jej przyłożyć, muszę sprawić, żeby upuściła swoją broń. Powiedziałam więc bardzo delikatnie i rzeczowo:
- Mamo, muszę ci o czymś powiedzieć. Chciałam to zachować dla siebie, bo nie oczekuję od ciebie niczego, poza tym powiedziałaś, że nie chcesz słyszeć o moich problemach, bo twoje nadciśnienie tego nie znosi. Jestem przygotowywana do pilnej operacji biodra. Dlatego zależy mi na remoncie szybkim i jak najmniej skomplikowanym. Operowana powinnam być już, dlatego nie mogę sobie pozwolić na rozwalenie dodatkowo kuchni. Zrobię więc tak, jak zasugerował mi specjalista od remontów, który takich rozwiązań widział i zrealizował tysiące.

Czułam, jak po wypowiedzeniu tych słów schodzi ze mnie ciśnienie. I uszami wyobraźni usłyszałam znów poprzez pryzmat moich dziecięcych oczekiwań: "córeczko, pieprzyć pralki i remonty. To straszne, że musisz być operowana. Przestań o remoncie myśleć. Powiedz, jak mogę ci pomóc?"
Ale nic z tego. Z ciągle niezmiennym zdumieniem słuchałam po mojej wypowiedzi, jak dalej kurwi na mnie w sprawie pralki. Nie powiedziała ani słowa o operacji. Ani słowa. Tylko dalej argumentowała, jaka to jestem głupia, po czym, jak siostra bliźniaczka mojej matki chrzestnej, wydała wyrok w imieniu Rzeczypospolitej:
- Zawsze byłaś głupia i teraz też taka jesteś, więc zrobisz, jak uważasz, czyli źle. W związku z tym możesz uznać rozmowę za niebyłą.

Cały tydzień przed świętami milczała, czyli znów karała mnie ciszą, co jest jedną z wyrafinowanych form przemocy. Zadzwoniłam w czwartek po ekstrakcji zęba, kiedy już jako tako gębę mogłam otworzyć, żeby cokolwiek zaplanować w sprawie mojego przyjazdu. Moja mama rozmawiała ze mną jak gdyby nigdy nic i jeszcze dodatkowo nakazała mi zająć się zakupem prezentów dla całej familii. Podczas gdy z Biedry ledwo przynosiłam sobie lody sorbetowe na opuchnięte dziąsła. Owszem, poradziłam sobie, bo choroba nauczyła mnie robić coś z niczego, ale fakty faktami pozostaną. Nakazała mi i już. "Pani Kasiu, pani mama pani nie widzi, bo gdyby panią zobaczyła, jaka pani jest naprawdę, nie przeżyłaby tego. Nie byłaby w stanie dźwignąć świadomości, że przez te wszystkie lata mściła się na niewłaściwej osobie."
Cieszyłam się z pobytu na Śląsku. Z obserwacji zupełnie innego życia. Zapachu kurnika o szóstej rano. Radosnych przygotowań do wieczerzy, które w naszym domu umierały razem z odchodzeniem Babci. Smaku bezkonkurencyjnego sernika cioci. Opowieści mojego chrzestnego o królestwie zwierząt i obyczajach ryb. Że lin ma mięso zwarte, a pstrąg najdelikatniejsze na świecie. Że mięsa lisa się nie jada, bo to drapieżnik. Że jemioła nie mogłaby zawisnąć na drzewie, gdyby nie błogosławieństwo ptasich odchodów. Że o sarnach mówi się, że "świecami oczy", bo u myśliwych wszystko odwrotnie i kodeks inny. Nie: "świeci oczami". Czyli "oczy świecami". Jakie to piękne. 
Z trudem żułam szynkę z dzika, bo ciągle nie mogłam gryźć, ale po tradycyjnie przygotowanym i niefaszerowanym mięsie naturalnie żyjącego zwierza moje stawy były uprzejme nie pokazywać mi w święta faka. A ciocia co chwilę przytulała mnie i głaskała po głowie, kiedy mieszałam w wiadrze sałatkę dla całej rodziny.

Wczoraj rozmawiałam z Natalią. Nie dość, że teraz jest mamą na półtora etatu, to jeszcze o mnie pamięta. Bo zanikam. Nie mam mnie już na Facebooku, nie mam siły odpisywać na mejle, czytam z trudem, bo znękany Hipokamp nie pozwala mi się skupić. Siedzieć przy biurku nie mogę, bo zgięcie biodra w kącie prostym sprawia, że z bólu rozmywa mi się obraz.
Zojka rośnie jak na drożdżach, ale za to jej płuca mają moc czterech elektrowni atomowych. Przez pierwsze tygodnie po urodzeniu miała chyba kolkę, bo nie pomagały ani domowe i podobno sprawdzone metody radzenia sobie z niemowlęcym bólem istnienia. Natalia pielęgnowała małą w słuchawkach wygłuszających, a bezradność wobec dziecięcego krzyku pogłębiała w niej poczucie zagubienia. Boże, poczułam się taka durna, że jeszcze w bezmiarze swojej indolencji byłam na tyle bezczelna, żeby cokolwiek Nat radzić. Ale dwa dni temu Zojka na szczęście najwyraźniej weszła w kolejną fazę skoku rozwojowego i przy jego czwartej odsłonie mam nadzieję, że Dziecię przeredaguje encyklopedię Britanniki. Nat mówi o macierzyństwie jako skomplikowanym i bolesnym procesie dochodzenia do siebie, scalania w sobie nowych zjawisk fizyczno-psychicznych, prób odczytywania potrzeb nowego człowieka, który przecież jest ciałem z jej ciała, a jednak odrębnym bytem. Ile w Natalii siły i samozaparcia, ile wytrwałości i odporności. Nawet wobec tych wszystkich cudownych rad, które jej wszyscy naokoło niosą. Przy Natalii heroizmie wczoraj mój Ból na kilka godzin szczęśliwie zbladł i zmarniał. Dobrze mu tak. Przegrasz z życiem, biedna Śmierci.

Zojka jest jednym z najpiękniejszych dzieci, jakie na świecie nastały. Mam mnóstwo szczęścia jako wiecznie nieobecna i niepełnosprawna ciotka, bo i Kostek jest coraz ładniejszy, i Henry coraz bardziej uroczy, teraz Zoja zapowiada się na piękność. Więc chociaż na zdjęcia ich popatrzę. Nazywam je Zdjęciami Mocy. Tak bym Zojkę chciała potrzymać na rękach. Tak bym chciała poczuć zapach jej skóry. Tylko dzieci tak pachną: mlekiem, ciepłem, bezpieczeństwem, opieką. Niech no tylko z tego dołu wyjdę, pojadę Zojce pośpiewać. A dziś Nat ma urodziny. W sylwestra muszą rodzić się Iskry tego, co nowe, świeże, odważne i przełomowe.

Ach, Niedźwiedź. To jest temat, który chyba niespecjalnie wymaga jakiegokolwiek komentarza.
Cóż, całość słomianego zapału wypaliła się jeszcze szybciej niż wybuchła. Ale to dobrze. Wolę tak. Wolę wcześniej rozstać się ze złudzeniami i nie karmić się nimi niepotrzebnie. Czy nie tego uczy mnie Bogna? Że dorosłość oznacza odwagę skonfrontowania się z rzeczywistością? No właśnie. Od bólu gorszy jest tylko strach przed nim.
Praktycznie się z nim nie widuję. Od października ma jakąś podejrzaną infekcję. Nie może z niej wyjść. Po egzaminie miał taki kaszel, że nawet moje ucho laika wskazywało, że powinien wziąć antybiotyk. Infekcja mu nawraca i nawraca. Ale potem zaczęłam się mu przyglądać bardziej holistycznie. Bo jeśli wszystkie weekendy spędza w łóżku, żywiąc się raz na dwadzieścia pięć godzin pizzą albo kanapkami, to wiadomo, że w ten sposób ani nie zbuduje się odporności, ani nie uniknie się chorób cywilizacyjnych. Rozumiem również jego wypalenie zawodowe, bo sama przejawiam takie objawy. Niemniej robię wszystko, żeby żyć choć w weekendy, żeby nie stoczyć się po równi pochyłej i nie stać się zgnuśniałą nudziarą w przepoconym podkoszulku w dusznej pościeli, gapiącą się w idiotyczne sitcomy powodujące raka mózgu.

Obiecał mi pomóc w zakupach w ten weekend, wiedząc, że jestem coraz słabsza, jest ze mną coraz gorzej, choć nie zwykłam o nic się prosić. Zadeklarował jednak pomoc, więc się zgodziłam. Kiedy zadzwoniłam do niego w piątek o 20 i nie odebrał, już wiedziałam, że śpi i że nici z pomocy. Wstałam więc przed 6, bo Ból nie pozwala mi spać, a po co mam leżeć i jęczeć, powolutku zaczęlam się rozkręcać. Wstawiłam pranie, posprzątałam, podczas porannych czynności ból powoli blednie razem z rozpoczynającym się działaniem leku przeciwbólowego. Po 7 mogłam już wyjść na zakupy. Więc idę. Uprawiam moje idzenie i szłość. Rano Kępa jeszcze śpi, szczególnie w okresie świątecznym, więc idę pomału do pustej Biedronki, wybieram warzywa i owoce, tę miękkie, te, z których da się zrobić smoothie, przymierzam się do pieczywa, wącham nowe płyny do płukania, bo ludzi jeszcze mało. Pakuję wszystko do plecaka, bo trudno nosi się torbę o kulach, mimo że na zakupy staram się brać tylko jedną.
Potem apteka. Pani magister mi doradza, ze Śląska wróciłam przeziębiona, więc poleca wszystkie suplememty diety oparte na naturalnych składnikach. Kupuję herbatkę na ból gardła, Corsodyl na znękane dziąsła i niezawodny Septosan. W Rossmanie trafiam na promocję bielizny, która ma szansę sprawdzić się po operacji, kiedy od leżenia bez majtek ze świeżą raną gorsze jest tylko leżenie w niewygodnych do zdejmowania majtkach. I tak się robi godzina 10. Dzwoni książkę Niedźwiedź:
- Co tam? - mówi zaspanym głosem.

Jezu, jak ja nienawidzę tego pytania. Co się na nie odpowiada? Mam przekazać informacje o wilgotności powietrza? Temperaturze? Stanie wody na Wiśle? Liczbie katastrof drogowych w Polsce?
Ale odpowiadam, żeby nie być swoją własną matką:
- Wracam z zakupów. Jak się czujesz? (albowiem poprzedniego dnia znów uskarżał się na ból gardła)
- Przecież ja ci miałem zrobić zakupy.
- Tak, wiem, ale wczoraj już nie odbierałeś, a ja jestem głodna o 7, a nie o 11. Teraz będę jadła drugie śniadanie.
- A ja nawet nie wiem, co jesz na drugie śniadanie.
- To nie dziwne - prawie nic o mnie nie wiesz, skąd masz wiedzieć, co jadam na drugie śniadanie, jeśli prawie nie spędzasz ze mną czasu?
- To kupię ci mleko.
- Wiesz przecież, że go nie piję, bo powoduje podniesienie wskaźników zapalnych. Nawet podczas wizyty w gabinecie ci o tym powiedziałam.
- To kupię ci zgrzewkę wody.
- NIe, dziękuję, nie piję wody butelkowanej, bo staram się ograniczyć ilość zużywanego plastiku, w tym celu używam dzbanka filtrującego wodę.
- To czego potrzebujesz?
- Niczego, wszystko sama kupiłam. Masz ochotę przyjechać? Zapraszam cię na śniadanie.
- Nie, zimno mi i chyba mam gorączkę.
- Przykro mi, że źle się czujesz. Potrzebujesz czegoś? Przywieźć ci jedzenie? Leki?
- Nie, mam. Podłączyłaś wieżę?
(zapomniałam powiedzieć, że pod choinkę dostałam od Artura mikrowieżę. Do tej pory nawet jej nie rozpakowałam)
- Nie, nie podłączyłam, czekałam na ciebie, żebyśmy mogli posłuchać czegoś na niej razem.
- A już wiesz, gdzie będzie stała?
- Jeszcze nie zdecydowałam.
- To jak zdecydujesz, to zadzwoń.

Nie zdecydowałam. Zadzwoniłam w porze obiadowej. Nie odebrał. Oddzwonił po 17 z informacją, że spał. W niedzielę było to samo. Przez cały dzień spał. Mówił, że mu zimno. Że ma dreszcze. Że chyba wraca mu przeziębienie. Po raz czwarty od października. Raz na kilka godzin przysyła tylko sms z pytaniem: "jak tam?". Ale mój niezawodny głos wewnętrzny mówi mi, że na odpowiedź wcale nie czeka. Działa pro forma, a wszystko widzi jak w zwierciadle, niejasno.

Dziś rano, w sylwestra, zaczynał dyżur. Zadzwoniłam po 6 rano, żeby go obudzić. Sama nie spałam do 4 z powodu bólu przeokropnego. Zaspany powiedział: "zadzwoń o 7, bo jeszcze dosypiam". Ale po telefonie do niego sama przysnęłam. Nic na to nie poradzę. Obudził mnie sms o 7:41: "umawiasz się i nie dzwonisz. Szef mnie zabije, bo spóźniłem się na odprawę".
No tak, to ja jestem winna. Aż się uśmiecham na wspomnienie tego poranka. Jakie to żałośnie dziecinne i niedorzeczne.

Wczoraj wieczorem nie wytrzymałam i zadzwoniłam do niego, mówiąc, że wiele rzeczy mogę w życiu znieść, ale nienawidzę hipokryzji. Że nie musi czuć się zobowiązany ze mną być tylko dlatego, że jestem chora. Że jeśli to dla niego za trudne, to daję mu wolność. Zrozumiem jego obawy, tylko niech nie udaje. Ale miłość dla mnie nie oznacza wiszenia na telefonie i wysyłania sobie smsów o treści "jak tam?" albo "ehhh". Że jak się kogoś kocha, to chce się z nim być. Choć od czasu do czasu, bo bycie z kimś przez całą dobę też uważam za aberrację.
Odpowiedział, że po nim jadę i na niego wsiadam. I że wrzeszczę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio podniosłam na kogoś głos.
Powiedziałam też, że nie oczekiwałam od niego pomocy. Sam ją zadeklarował. Prosiłam, żeby mi podpowiedział, czy wykańczać się teraz terapią ciprofklokacyną, a potem włączyć kolejny raz klindamycynę na okoliczność ostatniej ekstrakcji zęba, czy w ogóle zorganizować coś innego. Odpowiedział: "a skąd ja mogę wiedzieć? Jestem tylko ortopedą. Zadzwoń do Afgańskiej Siostry, ona na pewno wie".

Gdzie się podział ten zabiegający o mnie, silny jak tur facet, który sprawiał wrażenie dojrzałego i zaangażowanego? Czujnego i uważnego? Zesłanego z nieba przez Babunię, żeby odmienić mój los? A może ktoś go podmienił? Ukradł? Zaczarował? Nie takiego Niedźwiedzia w gawrze znalazłam. To jakiś jego wrogi i daleki kuzyn. Niespecjalnie chcę go znać. On też nie przejawia chęci poznania mnie. Kto wie, co będzie z moją operacją. Czy w ogóle się odbędzie? A jeśli tak, kto się jej podejmie? Kto mnie zoperuje? I co mnie jeszcze na tę okoliczność czeka?

Chciałabym napisać, że w nowy rok wchodzę z nadzieją. Ale trudno mi ją teraz zdefiniować. Bo jeśli operacja biodra niewiele zmieni, wszystko nie ma sensu. Chcę podpisać przed zabiegiem oświadczenie woli i niereanimowaniu, jeśli dojdzie do zatrzymania akcji serca. Naprawdę nie mam już siły. Jeśli po operacji wejdę w rzut, a jest to więcej niż prawdopodobne i możliwe, że już w nim jestem, bo OB wysokie, a i CRP do dupy, cała mecyja zacznie się od początku. Ile można zaczynać od nowa? Przemawiają do mnie wszystkie logiczne wywody autorów esejów o samostanowieniu i odbieraniu sobie życia. To, że je sobie odbieramy, nie oznacza, że go nie kochamy. Odbieramy je sobie, bo ono i bez nas sobie poradzi. A tak łatwo i niepostrzeżenie przejść od miłości do nienawiści.

Czy sobie czegoś na ten rok życzę? Chyba już nie mam odwagi i siły planować i marzyć. Roku intensywny, roku gęsty i trudny, tyle mi dałeś, toną wrażeń obsypałeś, doświadczeń skrajnych, choć dobrych. Czemu końcówka roku to jak uderzenie mokrego bata w oparzoną skórę?

Babcia na Nowy Rok piekła zawsze szynkę. Była taka soczysta i pachnąca. I mówiła, że jak nie wiem, co zrobić, to najlepiej zrobić zupę. Od tygodnia jem rosół na kogucie ze Śląska.
Babunia mówiła, że jak jest nam źle, to trzeba śpiewać.
Dzisiaj próbowałam.
Głos mi uwiązł w gardle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz