piątek, 23 grudnia 2016

Zdążyć przed Panem Bogiem

Bo widzisz, J., tu są tacy, którzy się kochają. I muszą się spotykać, aby się ominąć. Bliscy i oddaleni, jakby stali w lustrze. Piszą do siebie listy - gorące i zimne.
Rozchodzimy się jak porzucone w śniegu kwiaty, by nie wiedzieć do końca, czemu tak się stało.

Pocałowałeś mnie na powitanie tak szybko, że prawie z powrotem wepchnąłeś mnie do winy. I śmiałeś się: "jak zwykle z torbami". Nie drżało mi serce, jak zawsze, kiedy mam Cię zobaczyć. Skupiłam się na tym, żebyś nie zauważył, jak bardzo mnie boli. Ból skumulował się w dłoniach. Przyniosłeś mi kawę i pamiętałeś, jaką lubię: bez mleka, bez cukru. Ściskałam filiżankę na kolanach, żebyś nie zauważył. Ale zauważyłeś. Tak bardzo z bólu drżały mi ręce.

Uprzedzając Twoje pytanie, wypaliłam ze sztucznym uśmiechem: "nie widać, prawda?". Bo przecież nie widać, nie widać choroby, jeśli nie patrzy wprawne lekarskie oko. Zastygłeś, znów unieruchamiając oczy. A wtedy się zaszkliły, pokręciłeś wolno głową i powiedziałeś: "Bóg jest kurwą. Nie mogę patrzeć, jak cierpisz".
Cóż ma Bóg do tego? - zapytałam. A Ty poderwałeś się z miejsca i zniknąłeś w newsroomie. Przyniosłeś białe plastikowe pudełko z ciastkami.

- Och, sam piekłeś? - ucieszyłam się.
- Nie, moja dziewczyna - odpowiedziałeś, a ja trzymałam, trzymałam prosto głowę i uśmiechnęłam się, wdzięczna jej, że o Ciebie dba.
I chyba nawet złapałam przebłysk w Twoim oku, który by świadczył o tym, że dotarło do Ciebie, co ten gest dla mnie znaczy.
Uprzedziłam cokolwiek, co miałeś w planach. Albo nie zdążyłeś mieć. Sięgnęłam po baranka posmarowanego białkiem.
- Proszę, J., podzielmy się jak opłatkiem.

Nie miałam śliny. Baranka żułam jak wysuszone mięso. Czułam, że dała dużo miodu. Chyba trochę za dużo. I przypaliła boki.

Bo widzisz, J., są tacy, co się nawet po ciemku odnajdą, ale przejdą obok siebie, bo nie śmią się spotkać. Tak czyści i spokojni, jakby śnieg się zaczął. Byliby doskonali, lecz wad im zabrakło.

Nie chciałeś otworzyć prezentu. "Bo ja nie mam nic dla ciebie". Ale przecież w dawaniu nie chodzi o wzajemność, tylko radość z dawania i radość z przyjmowania.
Rozwinąłeś niebieski szalik. Zdążyłam przed atakiem Eugenii na lewy staw przy palcu serdecznym. Zdążyłam. Skończyłam. Zakończyłam na sztywno. Tak, żeby dawał Ci ciepło. I pasował do Twojej bluzy. Czapkę masz czerwoną, ale Wy, Artyści, nosicie się inaczej niż zwykli ludzie. Tobie wypada. Tobie wolno. Niebieski szalik do czerwonej czapki.

- Wiesz, któryś z rozmówców powiedział mi, że osiemdziesięciu procent ludzi na świecie mogłoby nie być.
- Wiem, akceptacja życia w jego kształcie zaczyna się wtedy, kiedy przyjmiesz, że jesteś tylko dziurą w podłodze.
- Ale u Ciebie jeszcze ból dochodzi.
- To znaczy, że trzeba temu cierpieniu nadać jakiś sens.
- Bzdura. Jaki jest sens w cierpieniu? Po co to jest? To nie uszlachetnia. To wścieka. Frustruje. Męczy. Tłamsi.
- Ból zamienia "to do" na "to be". To dopiero sprawdzian, jakim jesteś człowiekiem.
- No i co? Jak się odbywa to sprawdzanie?
- Leżę i jęczę. Muszę wytrzymać. Przeczekać. Przetrwać.
- No i powiedz mi: po co to jest?! Czy to Cię kształtuje jako człowieka? To tortury! - J. unosi ręce bezradnie, ale ze złością.
- Jedyna dostępna mi forma heroizmu to nie uciekać.

Bliscy boją się być blisko, żeby nie być dalej. Niektórzy umierają-to znaczy już wiedzą.
- Chciałaś się kiedyś zabić?
- Codziennie o tym myślę. A potem nie wystarcza mi odwagi.
- Mój ojciec się zabił.
Baranek okleja mi się wokół zębów trzonowych i wokół aorty.
- Mówiłeś, że pił.
- Zapił się. Przez dwa tygodnie tak długo pił, aż się zabił.
Nie mogę. Nie mogę przełknąć ciała baranka.

Cisza. Przestałam ruszać szczęką. Przestałam oddychać. Słyszę szelest spódnicy Eugenii.
Nie nachylaj się nad nim! Nie jest Twój!

- Wiesz, moje ciało chciało mnie zabić - mówi J.
Zostawiam dla siebie zdanie, że mnie próbuje zabić każdego dnia.
Patrzę pytająco, wciąż nie ruszając szczęką.
- Kiedy powiedziałem żonie, że musimy się rozwieść, przestałem jeść.
- Chciałeś umrzeć.
- Tak. Jakoś się nie udało.
- Ja też jestem słaba w umieraniu.
Posiwiał. Ale ma jasną twarz. Dziecięcą prawie.
- Zrobimy ten wywiad. Wiem, że to egoistyczne, ale chcę go przeprowadzić.
- Zależy, jak rozumiesz egoizm.
- Ktoś mi ostatnio powiedział, że jestem skończonym egoistą. Bo nie mam dla niego czasu.
- Musisz teraz też chronić siebie. Bo żyjesz nie tylko dla siebie.
- Jak to jest możliwe, że Ty wszystko rozumiesz?

Nie wiem, J., czy kategoria możliwości jest zasadna. Pasuje mi tutaj słowo "los".

- Ale dużo się zmienia. Inaczej patrzę na życie. Za godzinę mam oddać tekst, a nie mam nawet linijki.
- To ja już pójdę, nie będę Ci przeszkadzać.
- Nie, robię teraz to, co ważne.
Eugenia oburzona idzie do okna.

Czas już na mnie. Też jadę do pracy. A jeszcze mam szalik dla Pana Piotra. Bo miał urodziny, a żona zrobiła mu awanturę. Nie złożyła życzeń. I rano sprzedał samochód, chociaż tak go kochał.

Zamyśliłeś się. Tak bardzo, że prawie pocałowałeś mnie w usta. W ostatniej chwili pocałowałeś mnie w prawy kącik. I takie to było zabawne, bo przeskoczyła między nami iskra z Twojej naelektryzowanej brody. Wreszcie przystrzyżonej. Pachniałeś rozmarynem i szyprem. Znowu, tak jak w maju, na moim obojczyku oparł się trok Twojej niebieskiej bluzy.
Chciałam pójść schodami. Zanim wyciągnęłam rękę do klamki, chwyciłeś mnie jeszcze mocno ramieniem. I przytuliłeś tak, jak Marcin przytula, kiedy trzyma Kostka. Szybko odwróciłeś głowę, żebym nie widziała, że szklą Ci się oczy. Nie musiałam tego widzieć. Rozumiałam. 

Ochota śpiewała mroźnym słońcem. Plac Narutowicza dzwonił tramwajami. Plac przed kościołem pokrył się stroikami i odział zapachem ciętej sosny. Na przejściu dla pieszych ludzie. Mnóstwo ludzi.
Tylko na języku został mi miód z ciała baranka.

miłości się nie szuka jest albo jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek
są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem