piątek, 31 stycznia 2014

Woda to życie

Jeszcze nie do końca wróciłam do szarej rzeczywistości. Tylko mróz przypomina mi, że jestem w Bolandzie, przepełnionej strasznymi problemami i miotanej atmosferycznymi kataklizmami. No bo przecież pod koniec stycznia nie można przwidzieć tego, że śnieg będzie sięgał do połowy łydki, prawda? Po co więc mieć w pogotowiu pługi i piasek do posypania dawniej chodnika, teraz lodowej skamieliny?

Wreszcie doczekałam upragnionej hydroterapii. Pierwszego dnia, w poniedziałek, nieco nieufnie weszłam do wody, bo juz przestałam wierzyć w to, że cokolwiek jest w stanie mi pomóc. Rehabilitant włączył wodne dysze, a ciśnienie jednej z nich rzuciło mnie na drugi koniec basenu. Biodro wytrzepało mi zacnie, ale wyszłam o chyba dwa kilogramy lżejsza. I drugiego dnia zmniejszyłam o połowę dawkę leków. No cud. Jest koniec tygodnia, odbyłam pięć zabiegów, codziennie po trochu zmniejszam dawkę leków, a do tego są to te dostępne w sprzedaży odręcznej, a nie twarde leki dla uzależnionych od substancji narkotycznych.

I znów życie pokazało mi, że ja nie mam najgorzej. Pierwszego dnia poznałam przemiłą i niemającą nic wspólnego z wrednym moherowym beretem panią w wieku 75 lat. Jest po mastektomii. Mam mikroskopijny biust, ale chyba odjęcie jednej piersi zupełnie pozbawiłoby mnie chęci do życia. A ona poinstruowała mnie, podpowiedziała, jak poradzić sobie bez czepka (no gdzieś musiałam dać plamę) i opowiedziała mi, co zrobić, jeżeli na operację przyjdzie mi czekać w Polsce siedem lat. Teraz uczy mnie pływać na plecach (!), bo żabka, czyli jedyny "styl", którym umiem pływać, jest przy moim schorzeniu niewskazany. Macham sobie nogami w wodzie dziarsko, obserwuję, poddaję się pokornie biczom wodnym, przyglądam się, jak inni ćwiczą i aż przymykają oczy z rozkoszy, bo woda zabiera ich ból i codzienny ciężar schorzenia.

Wczoraj w szatni, kiedy już ściągałam mokry kostium, kątem oka zobaczyłam, jak obok mnie przebiera się pani na oko mocno po czterdziestce i wpatruje się uporczywie w moje udo. Moje rozharatane biodro przykuwa jednak uwagę, bo ludzie zastanawiają się, czy przy mojej aparycji podczas porodu lekarz nie rozdarł mi nogi żelaznym prętem. Zapytała mnie, czy spadłam z drzewa. To ciekawe, bo zazwyczaj pytają, czy miałam wypadek na nartach. I to już mnie zaintrygowało, bo było to pytanie zupełnie inne niż te tradycyjne zaczepki pacjentów. Powiedziałam, że sprawa ciągnie się jak smród od 16 lat. Chciałam uniknąć szczegółów. Na szczęście nie ciągnęła mnie za język. Ale za to otworzył się w niej kurek z historiami.

- Ja mam sześćdziesiąt trzy lata, w sierpniu skończę sześćdziesiąt cztery, dwa razy owdowiałam. Raz jak miałam 22 lata, a później jak miałam 38, bo ja dwa razy za mąż wychodziłam, samemu to nie da rady tak żyć. Myśmy z pierwszym mężem ślubowali w siedemdziesiątym drugim, jakby to było wczoraj pamiętam, bo to był 17 stycznia i zimno jak sto diabłów było, a sukienki od śniegu nie szło odróżnić. A jak się pobieraliśmy, to ja już w ciąży byłam, ale po słowie, to pewne było i nie grzech. A ja tu się 8 marca, w trzecim miesiącu ciąży dowiaduję, że mąż nie żyje. Zginął na Żeraniu, prąd go zabił. Jak do mnie do domu robotniki przyszły, to pode mną się nogi ugięły. Poleciałam na Żerań, a oni mi mówią, że oni tego wytłumaczyć nie potrafią. I wtedy mnie zaczęło rwać. Tak nad krzyżem. A lekarz mi powiedział, że to nerki. I ibuprofen brałam sześć lat poczwórne dawki, bo nawet jak dziecko rodziłam, to płotu się na wsi u brata trzymałam, bałam się szpitala. I jak mi się ten syn urodził, to z płaczem przy nim robiłam, tak mnie bolało. Aż w końcu mnie prześwietlili i zobaczyli, że ja obie panewki mam starte tak, że nie widać, czy to kości, czy to badyle. A na wszystkie strony mnie już wykręcali, podwieszali, masowali, nic nie pomagało. Ale na stół się nie dałam położyć za nic. I z tym bólem chodziłam, robiłam, do pracy w polu się najmowałam. Ale pani pamiętać musi, że jak się pani przy tych chorych biodrach zgina, to nie można tak prosto jak semaforek, tylko na ugiętych kolanach tak, bo inaczej to pani te kości powyskakują hyc i co pani wtedy zrobi?

Na wieść o tym, że podwójnie owdowiała, usiadłam na mokrym ręczniku z głośnym plaśnięciem. Kolejne słowa, które wyrzucała z siebie w tempie pracującego kałasznikowa, wbijały mnie w ten ręcznik jak ziarna rzeżuchy w mokrą ligninę.

- Ja pani coś powiem jeszcze, niech się pani nie daje im kroić i tylko na basen chodzi, bo oni jak raz człowieka dopadną, to już za nic nie odpuszczą, a jeszcze mi tego potrzeba, żeby mnie dzieci na wózku inwalidzkim pchały. Starszy syn ma czterdzieści pięć lat, żonę ma, wreszcie by się za dziecko zabrał, ale robota tylko i robota. A młodszy ma 38, to jeszcze mama musi mu zrobić, ugotować, przytulić się przyjedzie, dzieciak taki, a koń stary. I ja codziennie jeżdżę na basen na Jagiellońską i codziennie od pięciu lat trzydzieści sześć długości basenu przepływam. I nie ma że świątek-piątek. Przepływam i już. A że na szóstą rano można pójść, to ja jeszcze na roraty mogłam zdążyć, a potem to co mogłam, to załatwiałam, albo do pracy szłam jeszcze. A latem, ale nie tylko, jak śniegu nie ma, to zimą też, na rowerze jeżdżę. Latem to umiem cały dzień tak jeździć i dziennie sto kilometrów zrobić.

Teraz ja zlustrowałam panią od stóp do głów: szczupła, ale umięśniona, wyprostowana, można by rzec: gibka, szybkie ruszy prostowały ubrania i błyskawicznie pakowąły je do torby. Gdzie tam mnie do niej: powoli, najpierw jedna noga, ale tak ostrożnie, żeby mnie nie zakłuło. O, zgięłam jeszcze ze trzy milimetry, brawo, Kasiu, brawo, jakie postępy z dnia na dzień dzień po dniu. A jak się przychylę i na lewo bardziej tak zrobię, to zaboli? A, proszę, dzisiaj nie. Ale teraz to już kolano trzeba zgiąć, bo zaboli jednak. No, żeby nie przesadzić, usiądę, bo te skarpetki. Ta prawa nieźle, ale lewą cały czas metodą odwróconą zakładam. Ale już i tak nie jest tak źle, na stojąco buty zimowe wkładam, nie wędruje z przedpokoju do biblioteki, roznosząc wszędzie niemiłosierne opiłki piachu, żeby wyżej usiąść i z butem się barować.

Żałosne. Wściekłam się na siebie i następnego dnia tłukłam nogą w wodzie trzy razy bardziej. Posłanka Pawłowicz może mnie pokonać, teorie Macierewicza i wszystko to, na co odpowiedzieć nie umiem, bo wyobraźni mi brakuje i zasięgu słownego. Ale noga mnie nie pokona. W ostateczności sukę odetnę. Ale ja to zrobię, a nie ortopeda.

Ciocia Asia powiedziała mi, że Asia wróciła. Moja Siostra wróciła z Afganistanu. Wszystko w wielkiej tajemnicy, bo zło nie śpi, ale podobno Cioci dzisiaj szukała. A Ciocia na sali rozpraw, a w domu robotnicy, co kuchenkę jej rychtują designerską, piękną, w kolorach turkusu, szarości i cytryn zmechaconych. Trzeba nogę uruchomić jak naszybciej, bo do Siostry muszę pobiec i rzucić się jej na szyję. A u Ani na weselu muszę zatańczyć. A do parku na wiosnę też muszę pobiec. Wiewiórki nie prześcignę, ale może nie będę się tak panicznie bała, że zasłuchany w iPodzie biegacz nie przyłoży we mnie z rozpędu, bo nie zdążę się uchylić.
W kraju heca z dostarczaniem zawiadomień sądowych. Nadal pełnię funkcję sekretarki poprzedniego właściciela. Dosyć tego. Do skrzynki trafiają przeważnie jego zawiadomienia i kolejne numery prenumeraty "Radcy prawnego" - gniot jakich mało. W radiu usłyszałam, jak na antenę zadzwonił zrozpaczony słuchacz, że kilka lat temu stracił prawo jazdy ja prowadzenie po pijanemu. Zawiadomienia z sądu odbiera w monopolowym pod blokie, I do tego w tym, w którym ma długi. Jak ten kraj się zemścić potrafi.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Spełniona prośba o wyspy szczęśliwe



Jeżeli cały nowy rok będzie tak słoneczny i intensywny jak jego początek, wróżę sobie naprawdę świetlaną przyszłość, a na pewno szczęśliwe i bezbolesne z niego zejście w poświacie upału i nieustającej radości.


Najpierw wiadomość dnia. Moja ukochana Ania ma dzisiaj trzydzieste urodziny. I na trzydzieste urodziny, po zakupie domu i zainstalowaniu pieska o pięknym imieniu Bennie, dzisiaj Adrian się jej oświadczył. Nie przypominam sobie, żeby jakaś wiadomość o zbliżającej się lealizacji związku tak mnie ucieszyła. Ania tak bardzo zasługuje na szczęście. Jak nikt na świecie. Cieszę się dzisiaj tym wyjątkowo i postanowiłam z potrójną siłą rehabilitować biodro, żeby tylko móc zatańczyć na weselu Dziewczyny, którą jako Pierwszą i jak dotąd Ostatnią odważyłam się nazwać moją Przyjaciółką.

W sobotę wróciłam z końca świata, ze słonecznej wypy Lanzarote, na którą łaskawy wiatr nawiewa mlecznobeżowy piasek z ukochanego Maroka. To pierwszy poważny wyjazd od czasu katastrofalnego zniszczenia mojego zdrowia. Martwiłam się, że dla Artura będę ciężarem, będzie mnie bolało, nie będę mogła chodzić i nogi nie będą mnie nosić po świecie. Błogosławione Wyspy Kanaryjskie, na których są jeszcze miejsca niezgwałcone komercją i agresywnym marketingiem turystycznym. Pochwalone bądźcie dzikie, puste, kamieniste plaże, po których spacerują kraby, na których poszukiwałam pieczołowicie kamieni dla Mamy Ewy i pozwalałam, żeby fale oceanu chwiały moimi krokami. Na włosach i ubraniach osadzały mi się drobinki soli, pierwszy haust powietrza na lotnisku był jak ponowne narodzenie. Maksymalna wigoć, ciepły afrykański wiatr i ukochane słońce, którego w Polsce tak mało i które tak oszczędnie na nas świeci. Spaliłam kark, opaliłam wreszcie twarz, co Artur skonstatował: "wreszcie jakiś kolor". Z radością patrzyłam na jasne, uśmiechnięte twarze, ludzi, których cieszy każda chwila życia, ze zdumieniem oglądałam nagłówki gazet, w których nikt nie pisze o krzyżach i boleściach, bo ludzi interesuje życie, a nie brodzenie w śmierci, trupach i samolotowych wrakach. Pierwszy i kto wie, czy nie osatni raz w życiu wiadziałam, jak ocean wrze przy brzegu gór Los Hervideros, a drobny wody z kryształkami soli tworzą nad moją głową aureolę mgły.
Po raz pierwszy w życiu na jakimkolwiek wyjeździe czułam, że jestem pod męską opieką. Owszem, Artur jest chory, sam opieki wymaga, ale nie zapomniał o tym, że jestem przedstawicielką zwichrowanego gatunku, który ogarniają doły, rozpacze, nagłe zwroty emocjonalnych akcji i przygody typu miesiączka, którą uznałam za stosowne dostać w drodze powrotnej, na sześciu tysiącach metrów nad ziemią. Przygotowywał podwieczorki, drugie śniadania, wlewał do wypucowanych wcześniej klieliszków pyszne, półwytrawne wino, które w jego obecności smakowało jakoś dojrzalej i pełniej. Nie dozował mi kawy, pozwalał pochłaniać czekoladę w niewyobrażalnej ilości, nie obraził się, kiedy uznałam, że rondo na obrzeżach miasta warto objechać szósty raz, nie karcił mnie, kiedy na widok rozległej przestrzeni, oceanicznych bałwanów i najczystszej natury nagle rozpłakałam się z radości, że mogę to zobaczyć.
Jest tak okaleczony przez brak miłości i uwagi ze strony jego matki, że nie stać go na poważniejsze akty czułości, przytulenia i inne pozornie normalne gesty, które zwykłych ludzi nic nie kosztują, a dla niego to wyczyn porównywalny ze zdobyciem Mont Blanc. A jednak na lotnisku zdobył się na to, żeby boarding passami posmyrać mnie po nosie, co uznałam za gest najczystszej czułości i przywiązania. W uśpionej Teguise, starej stolicy wyspy, którą przemierzaliśmy późnym popołudniem, kupił mi ręcznie haftowaną poszewkę na poduszkę, żebym miała piękne sny, które pozwolą mi zapomnieć o bólu nogi i wszystkich ograniczeniach. Do naszego pokoju przychodził szarobury kot. Nazwaliśmy do Ryszard. Przychodził rano, dostawał kabanosa, a po kolacji, wieczorem, zasypiał na moich kolanach albo na kolanach Artura. Anektował moje łóżko albo Jego, a przed snem wynosił się na nocne łowy. Przychodził do nas jak do umarłych, jakbyśmy byli z innego świata.

Najbardziej zaskoczył mnie na wyspie Graziosa, na którą przeprawiliśmy się katamaranem, na którym wiatr nieomalże mnie oskalpował. Nazwa oznacza "piękną, ujmującą", ale mój kilkugodzinny pobyt tam chyba piękny nie był. Ponieważ nie ma tam utwardzanych dróg, wyspa nadaje się tylko do jeżdżenia po niej jeepem albo przemierzania jej piechotą, wybraliśmy heroicznie jeszcze inną opcję: wypożyczyliśmy rowery. Ochoczo wskoczyłam na niego, zapominając, że moja noga zgina się w biodrze tylko do pewnego stopnia. Od portu, do którego przybyliśmy do Playa de la Conchas, czyli Plaży Muszli, jest jakieś siedem kilometrów. Nie zważając na to, że rower jest po to, żeby na nim jeździć, prowadził go dzielnie przez ponad trzy kilometry tylko dlatego, że ja nie mogłam pedałować. W połowie drogi zrobiłam z pojazdu rowerochód, jak upośledzony debil, ale i tak większość trasy pokonaliśmy, prowadząc rowery. W drodze powrotnej tak się wściekłam na moją ułomność, na mój ból i chorobę, że zacisnęłam zęby i przed dwa kilometry pedałowałam jak szalona, wcześniej łykając końską dawkę leków przeciwbólowych z narkotykiem. Kiedy się zatrzymałam, nie mogłam złapać tchu, noga rwała mnie poczwórnie, ale ogłosiłam zwycięstwo nad chorobą. Udało się. Pojechałam. To już zupełnie nieważne, że przez większość nocy noga mściła się na mnie - to ja byłam górą. A spojrzenie Artura, kiedy się zatrzymałam i uśmiechałam z bólu przez łzy - spojrzenie pełne podziwu i zrozumienia - tego nie zapomnę do końca życia. W drodze powrotnej na promie padłam jak mucha, ale po zejściu z pokładu poprowadziłam jeszcze samochód. A jednak mam na koncie wygrane bitwy.

Po raz pierwszy mówiłam do kogoś "Tato" i musze przyznać, że to jedno z najmilszych przeżyć, jakich w życiu doświadczyłam. Czułam się taka dorosła, a przy okazji wreszcie przynależna. Pod czyjąś opieką. I dumna byłam jak paw, że mam Tatę, który jest taki delikatny i elegancki, pięknie chodzi, ma dwa metry wzrostu, cudnie opowiada, umie się wygłupiać, ale też poważnie rozmawia, a kiedy kogoś komplementuje, wysuwa do przodu lewą nogę jak paź. I jest tyle dystynkcji w tej pozie, tyle królewskiej łaski, a jednocześnie atencji i skupienia. Piękne to. Urodę mojego przyszywanego Taty zauważyły chyba wszystkie wakacjujące się kobiety, które miały dobre gusty. Przynajmniej trzy z naszego lotu zagięły na niego parol. A na siedemnastym piętrze hotelu w Arricife, gdzie w kawiarni piliśmy najlepszą kawę na świecie, grupa irlandzkich kuracjuszek chwilę po pięćdziesiątce zażyczyła sobie z nim zdjęcie. Jedna nawet na niego zagwizdała. A jednej strony mnie to ucieszyło, ale byłam tak o niego zazdrosna, że pieczołowicie zaplanowałam wywalenie ich przez okno prosto na skaliste wybrzeże Atlantyku.

Nie myślę o tym, co będzie, kiedy Go zabraknie. Nie wyobrażam sobie tego. Pustkę po Bogu może wypełnić tylko Bóg, nie wyobrażam sobie zatem, żeby ktokolwiek mógł Artura w moim życiu zastąpić. Póki co, cieszę się tym, co niesie każdy dzień, z utęsknieniem czekam na każde spotkanie z Nim, na każdą jego audycję, na każde Jego mądre słowo, które wiem, że płynie prosto z serca i choćby nie wiem jak tymi długimi nogami się zapierał, nie wyprze się tego, że jestem Mu bliska. To się czuje. Może nigdy nie znałam mojego biologicznego ojca, ale właśnie tak wyobrażałam sobie najlepszą opiekę. Chwilo, trwaj. Boże, jak mi było dobrze.

Powrót do Polski wiązał się z uderzeniem bólu już na pasie Okęcia. Noga zaczęła wyraźnie protestować przeciwko lodowatej pogodzie, wszechobecnej przejmującej do kości wilgoci i łasce, którą ludzie sobie nawzajem robią. Poziom nasłonecznienia przywiozłam jednak ze sobą wysoki i na razie bateria trzyma. W głosie Ewy czułam, że coś jest nie tak ze sprawą pana T., pani mecenas się nie spisuje, a Mamie Ewie puchnie głowa od zmartwienia.
Chyba największym zaskoczeniem jest dla mnie zachowanie pani Ani, która pod dach przyjęła dwa Anioły, a z moich ukochanych Dzieciaków próbuje zrobić diabły. Mam nadzieję, że mieszkaniowe perturbacje szybko przejdą i jeszcze przed mrozami zdążą znaleźć jakieś fajne mieszkanko, w którym znajdą spokój, wytchnienie, a dala od dementywnych (albo podłych, bo tego nadal w Altzheimerze nie rozróżniam) zachowań zmęczonej życiem kobiety, która ma za złe całemu śwatu, że istnieje.

W niedzielę niespodziewanie odwiedziła mnie mama, wygląda słabo, jest zmęczona i poniżona, dawno przekroczyła próg beznadziei w opiece nad starą i również dementywną Babcią. Starzeje mi się Mama, nie nadąża, wszystko ją przeraża, ale za to nauczyła się robić bigos, wciska mi pierogi, krzyczy, że porcelanę trzymam zamkniętą w szafce, a nie na widoku, wściekle poprawia mi kołnierz płaszcza i gdera, że jestem na bakier z grzebieniem. Nie da się Jej jednak nie kochać.

Teraz wiele przede mną. Nie ma jeszcze połowy stycznia. Dużo pracy, nowe wyzwania, nowi ludzie do poznania. Czekam na wizytę przyszywanego Brata Piotrka, a nade wszystko na bezpieczny powrót mojej Siostry z Afganistanu. I będę Ją miała na miejscu, będę Jej smażyć naleśniki, będziemy jeść czekoladę i kompulsywnie kupować książki. I przyjdzie wiosna, zakwitną bzy, Saska Kępa rozśpiewa się ptakami, deszczem, szumem drzew i radością życia, knajpki zatętnią, yorki zdejmą ocieplacze i będą obszczekiwać każdy motocykl, zakochani wylegną na ulice i pogubią szaliki na przystankach. A do wiosny będę wracać n a Wyspy Szczęśliwe, które pokryły moje policzki rzędami zalotnych piegów, rozjaśniły oczy i wygładziły skórę. Wciąż w ustach czuję jeszcze smak marakui, słodkiego melona, który ściekał po rękach, czekolady łamanej rękami Ojca. Słońce noszę w sobie. A to wszystko w środku polskiej zimy. Wie­rzyć to znaczy ufać, kiedy cudów nie ma.

Pokaż mi wody ogromne i wody ciche,
rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych,
dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul,
myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.     




środa, 1 stycznia 2014

Mija rok, dobry rok

Nie wiem, czy z żalem go żegnam, ale piszę w jego ostatniej godzinie.
To rok pełen zmian, poważnych decyzji i odważnych posunięć.

Najważniejsze to chyba własne miejsce na ziemi i mieszkanie na Saskiej Kępie. Kawałek swojego nieba, swój kawałek podłogi. Miejsce, w którym mogę robić absolutnie wszystko, na co mam ochotę, mogę się skryć, zaszyć, chłonąc zielony spokój i mądre milczenie książek. Dużo energii kosztowało mnie przeflancowanie się na najbardziej pożądaną w tej chwili lokalizację w stolicy, ale podsumowuję, że warto było.
Gdyby nie moje niespełna czterdzieści metrów kwadratowych, nie przeżyłabym pewnie rekonwalescencji po operacji. To drugie ważne wydarzenie i ostatnia rozpaczliwa próba ratowania szczątek mojego zdrowia. Wiele pokory mnie to nauczyło, zmusiło do totalnej zmiany stylu życia, a i przy okazji światopoglądu. Z bólem ciągle uczę się żyć i pewnie jeszcze uczyć się będę, ale poczyniłam już milowe kroki. Teraz cofnąć się nie można.
 Trzecie ważne wydarzenie to kompletowanie Rodziny: próba wsparcia Mamy Ewy (i Jej ponowne otrzymanie od Losu po wypadku w Archangielsku), walka z chorobą Taty Artura, który nadal pozostaje moim Królem, tylko osiągnął kolejny wymiar znaczenia. Mój Brat, którego zawsze pragnęłam mieć, obronił w wielkim stylu dwie prace na kierunku reżyseria i organizacja produkcji, zrealizował swój pierwszy poważny film, a ja rozpękłam się z dumy. Moja Siostra odnalazła się w Afganistanie. Na razie znam ją tylko z mejlowej korespondencji, ale wszystko wskazuje na to, że na żywo również się dogadamy. Boję się tylko, że na żywo nie będę już dla niej wystarczająco interesująca. Czyli pierwsze postanowienie noworoczne już jest: pracować nad sobą. Nihil novi - co roku właśnie ono się powtarza, spychając na dalszy plan diety i abstrakcyjne hasła o eliminacji czekolady i kawy z codziennej diety.
 Moja Ania kupiła dom, wprowadziła się tam z Adrianem i zainstalowała szczekające istnienie o imieniu Bennie. Każdego dnia tęsknię za Nią potwoernie, ale dopóki Ania jest szczęśliwa, i ja jestem. Kiedy tylko biodro zostanie pozbawione władzy nade mną, polecę do niej i wreszcie Ją uściskam.

Miliony zdarzeń, faktów, objawień. W lipcu, kiedy jeszcze chodziłam o kulach, na świat przyszła Helenka. Nie płacze, ale daję głowę, że pójdzie w komedianty: na większość zewnętrznych wydarzeń reaguje tak rozwiniętą mimiką, że niejeden współczesny aktor mógłby się od niej uczyć. Czas mojej Babci podziurawił się jak ser, pouciekały słowa i podstawowe pojęcia, wysiadają kolejne układy w organicznej maszynie. Mama jest zmęczona opieką nad Babcią, brakiem uwagi dla własnej osoby i dla własnego zdrowia, założę się, że tęskni za pracą zawodową - tam miała oddech od zleceń NFZ-u na pieluchomajtki, błędów dietetycznych, hiperglikemii, utyskiwań gastrycznych. Kropce przybyło kilka nowych siwych włosów na pyszczku, ale nadal panicznie boi się huku petard, nie toleruje moich wyjazdów i osiągnęła już mistrzostwo w żebraniu o ciasteczka.
Wujek Mirek został przeze mnie wykluczony z mojej rodziny przez całkowite przekreślenie konieczności pomocy przy Babci. Podobnie jego żona. Jego dzieci zaś pozostają mi zupełnie obojętne. Albo stałam sie tak aspołeczna, albo robię postępy w mojej asertywności.

W kwestiach zawodowych trudno mi zdiagnozować jakiekolwiek postępy. Więcej czytam, jestem faktami gospodarczami już zmęczona, ale z radością przyjmuję coming outy nowych talentów literackich, cieszy mnie Rejmer, Miłoszewski, rozczytuję się w Pilchu, moim tegorocznym objawieniem jest Bator, w czym zgodziłam się z Kapitułą Nike. Książki i rzeczywistość alternatywna niezmiennie od lat pozwalają mi żyć wielokrotnie i przetwarzać moje życie na wszelkie możliwe sposoby. Doszłam do wniosku, że Karpowicz to żaden geniusz, po prostu wielki językoznawca, bardzo sprawny kuglarz językowy, za to na większość bolesnych pytań znajdę odpowiedź w felietonach Vargi w czwartkowym Dużym Formacie. Cieszy mnie też Tochman, choć tak samo przeraża, reportaż Szczygła odchorowałam, ale trzymam za niego nadal kciuki. No i pożyczyłam Julowi Pulitzera - z całego serca, w wielkim oczekiwaniu na docenienie faktu, że dawno już rozsadził kategorię dziennikarstwa, a przeszedł na jasną stronę literatury. Nadal jestem pod wrażeniem Jego nieruchomych oczu, spokojnych pytań i ripost, które pozostawiają moje ręce i usta pustymi, bo z geniuszami trudno dyskutować medialnym wyrobnikom.

W tym roku poznałam również, co znaczy stalker na głowie, jak bardzo można się źle czuć w obecności swojego własnego telefonu, jak bardzo trzeba być nieufnym wobec malarzy pokojowych i jakie to błogosławieństwo umieć trzymać język za zębami. Ciągle tego nie umiem, choć wyraźnie ścichłam i uspokoiłam się, pogodziłam z wieloma rzeczami.
Przekonałam się, że dzieci to cud, co potwierdzają moje filozoficzne dysputy ze Stanisławem i rezolutną Matyldą. Utwierdziłam się w przekonaniu, że Goretex robi stopom zdecydowanie lepiej niż ocieplane zimowce, już nie podejmuję dyskusji z Burlikiem, spojrzałam inaczej na Kasię i chyba Dziwi patrzy na mnie nieco przychylniej. Stoczyłam niebotyczną walkę o wywiad z Horowitzem, przeprowadziłam poważną rozmowę z kilkoma prezesami, przy zaznaczeniu, że te z Kmiecikiem były najbardziej wartościowe i życiowe.
Nadal nie przeszedł mi sentyment do wina, olśniło mnie, że whisky to naprawdę genialny wynalazek, a gin z aromatem herbaty dobrze robi na skołatany mózg. Produktem alkoholowym numer jeden jest bezsprzecznie piwo Czarna Dziura z klubokawiarni Kicia Kocia, które faktycznie wytwarza wokół człowieka obłok nieświadomości metafizycznej. Pozwolił mi nawet w tym samym czasie chwycić za oparcie krzesła (i dokładnie w tym samym miejscu), co Niedosięgły dla mnie obecnie Obiekt Westchnień. Czarna Dziura nie ma jednak takiej włąściwości, żeby przyspieszać bieg wydarzeń albo spełniać marzenia. Czekam na odważne posunięcie Diageo w tej materii może.
Doszłam do wniosku, że Świetliki działają dużo bardziej katartycznie niż Lacrimosa - do pewnych rzeczy chyba się dorasta, spojrzałam na Łódź pod kątem gospodarczym, a nie tylko mityzacyjno-artystycznym. Zakochałam się we Wrocławiu, ale trudno mi teraz powiedzieć, czy fascynacja młodopolszczyzną krakowską mi przeszła zupełnie. 
Chyba zyskałam kolejne przychylne mi dusze w osobach Agnieszki, Marcina, Kamili i Maćka. Ciągle mi trudno w to uwierzyć, ale istnieje bezinteresowna pomoc i powolutku uczę się ją przyjmować.
NIezmiennie uwielbiam gapić się na ludzi, w metrze, na ławce w parku, lubię skrobać bezsensowne słowa, których i tak nikt nie przeczyta, wzruszają mnie szurający nogami staruszkowie, tak samo od lat nie jestem w stanie zdzierżyć dwulicowości ani chamstwa, na które żadną miarą nie mogę odpowiedzieć. Kompulsywnie kupuję książki i kolejnych numerów Polityki uczę się na pamięć. Przeważnie jestem sama ze sobą. Teraz też. Jest sylwester, ale w ogóle nie przeszkadza mi moje własne towarzystwo. Chyba oswoiłam samotność. I teraz nie wiem, czy to powód, żeby roku żałować, czy cieszyć się, że odchodzi.
To był ważny i intensywny rok. Podołałam. Dotrwałam do końca, choć jeszcze w lipcu marzyłam o słodkiej śmierci. A tu życie na prawo i lewo. Rozpycha się łokciami, popycha siłą do przodu, nie pozwala zwolnić, nie pozwala złapać oddechu. Bolku, co od studiów czuwasz nade mną. Dziękuję, że przypomniało mi się właśnie to:
Czemuż tak patrzysz w otchłanie bezczasu, —
I mówisz: «Jakże pokocham tę zmorę?» —
Dawnoś to w lesie całował drzew korę?
Więc las pokochaj! Nic nie ma, prócz lasu!

«Przyszedłem na świat, poprzedzon żałobą,
I byle jaką odejdę stąd bramą.» —
A cóż zabierzesz na drogę ze sobą,
Jeśli — nie wszystko, jeśli nie to samo?

Niech dusza twoja, miłością wielmożna,
Takim się żalem po nocach nie trudzi,
Że prócz tych roślin i zwierząt, i ludzi —
Nic na tym świecie pokochać nie można!

Siedem minut do północy. Siedem życzeń: zdrowia, spokoju, przydatności, ludzi dobrych na drodze, niezależności, odwagi. I miłości.