Jeszcze nie do końca wróciłam do szarej rzeczywistości. Tylko mróz
przypomina mi, że jestem w Bolandzie, przepełnionej strasznymi
problemami i miotanej atmosferycznymi kataklizmami. No bo przecież pod
koniec stycznia nie można przwidzieć tego, że śnieg będzie sięgał do
połowy łydki, prawda? Po co więc mieć w pogotowiu pługi i piasek do
posypania dawniej chodnika, teraz lodowej skamieliny?
Wreszcie
doczekałam upragnionej hydroterapii. Pierwszego dnia, w poniedziałek,
nieco nieufnie weszłam do wody, bo juz przestałam wierzyć w to, że
cokolwiek jest w stanie mi pomóc. Rehabilitant włączył wodne dysze, a
ciśnienie jednej z nich rzuciło mnie na drugi koniec basenu. Biodro
wytrzepało mi zacnie, ale wyszłam o chyba dwa kilogramy lżejsza. I
drugiego dnia zmniejszyłam o połowę dawkę leków. No cud. Jest koniec
tygodnia, odbyłam pięć zabiegów, codziennie po trochu zmniejszam dawkę
leków, a do tego są to te dostępne w sprzedaży odręcznej, a nie twarde
leki dla uzależnionych od substancji narkotycznych.
I
znów życie pokazało mi, że ja nie mam najgorzej. Pierwszego dnia
poznałam przemiłą i niemającą nic wspólnego z wrednym moherowym beretem
panią w wieku 75 lat. Jest po mastektomii. Mam mikroskopijny biust, ale
chyba odjęcie jednej piersi zupełnie pozbawiłoby mnie chęci do życia. A
ona poinstruowała mnie, podpowiedziała, jak poradzić sobie bez czepka
(no gdzieś musiałam dać plamę) i opowiedziała mi, co zrobić, jeżeli na
operację przyjdzie mi czekać w Polsce siedem lat. Teraz uczy mnie pływać
na plecach (!), bo żabka, czyli jedyny "styl", którym umiem pływać,
jest przy moim schorzeniu niewskazany. Macham sobie nogami w wodzie
dziarsko, obserwuję, poddaję się pokornie biczom wodnym, przyglądam się,
jak inni ćwiczą i aż przymykają oczy z rozkoszy, bo woda zabiera ich
ból i codzienny ciężar schorzenia.
Wczoraj w szatni,
kiedy już ściągałam mokry kostium, kątem oka zobaczyłam, jak obok mnie
przebiera się pani na oko mocno po czterdziestce i wpatruje się
uporczywie w moje udo. Moje rozharatane biodro przykuwa jednak uwagę, bo
ludzie zastanawiają się, czy przy mojej aparycji podczas porodu lekarz
nie rozdarł mi nogi żelaznym prętem. Zapytała mnie, czy spadłam z
drzewa. To ciekawe, bo zazwyczaj pytają, czy miałam wypadek na nartach. I
to już mnie zaintrygowało, bo było to pytanie zupełnie inne niż te
tradycyjne zaczepki pacjentów. Powiedziałam, że sprawa ciągnie się jak
smród od 16 lat. Chciałam uniknąć szczegółów. Na szczęście nie ciągnęła
mnie za język. Ale za to otworzył się w niej kurek z historiami.
-
Ja mam sześćdziesiąt trzy lata, w sierpniu skończę sześćdziesiąt
cztery, dwa razy owdowiałam. Raz jak miałam 22 lata, a później jak
miałam 38, bo ja dwa razy za mąż wychodziłam, samemu to nie da rady tak
żyć. Myśmy z pierwszym mężem ślubowali w siedemdziesiątym drugim, jakby
to było wczoraj pamiętam, bo to był 17 stycznia i zimno jak sto diabłów
było, a sukienki od śniegu nie szło odróżnić. A jak się pobieraliśmy, to
ja już w ciąży byłam, ale po słowie, to pewne było i nie grzech. A ja
tu się 8 marca, w trzecim miesiącu ciąży dowiaduję, że mąż nie żyje.
Zginął na Żeraniu, prąd go zabił. Jak do mnie do domu robotniki
przyszły, to pode mną się nogi ugięły. Poleciałam na Żerań, a oni mi
mówią, że oni tego wytłumaczyć nie potrafią. I wtedy mnie zaczęło rwać.
Tak nad krzyżem. A lekarz mi powiedział, że to nerki. I ibuprofen brałam
sześć lat poczwórne dawki, bo nawet jak dziecko rodziłam, to płotu się
na wsi u brata trzymałam, bałam się szpitala. I jak mi się ten syn
urodził, to z płaczem przy nim robiłam, tak mnie bolało. Aż w końcu mnie
prześwietlili i zobaczyli, że ja obie panewki mam starte tak, że nie
widać, czy to kości, czy to badyle. A na wszystkie strony mnie już
wykręcali, podwieszali, masowali, nic nie pomagało. Ale na stół się nie
dałam położyć za nic. I z tym bólem chodziłam, robiłam, do pracy w polu
się najmowałam. Ale pani pamiętać musi, że jak się pani przy tych
chorych biodrach zgina, to nie można tak prosto jak semaforek, tylko na
ugiętych kolanach tak, bo inaczej to pani te kości powyskakują hyc i co
pani wtedy zrobi?
Na wieść o tym, że podwójnie
owdowiała, usiadłam na mokrym ręczniku z głośnym plaśnięciem. Kolejne
słowa, które wyrzucała z siebie w tempie pracującego kałasznikowa,
wbijały mnie w ten ręcznik jak ziarna rzeżuchy w mokrą ligninę.
-
Ja pani coś powiem jeszcze, niech się pani nie daje im kroić i tylko na
basen chodzi, bo oni jak raz człowieka dopadną, to już za nic nie
odpuszczą, a jeszcze mi tego potrzeba, żeby mnie dzieci na wózku
inwalidzkim pchały. Starszy syn ma czterdzieści pięć lat, żonę ma,
wreszcie by się za dziecko zabrał, ale robota tylko i robota. A młodszy
ma 38, to jeszcze mama musi mu zrobić, ugotować, przytulić się
przyjedzie, dzieciak taki, a koń stary. I ja codziennie jeżdżę na basen
na Jagiellońską i codziennie od pięciu lat trzydzieści sześć długości
basenu przepływam. I nie ma że świątek-piątek. Przepływam i już. A że na
szóstą rano można pójść, to ja jeszcze na roraty mogłam zdążyć, a potem
to co mogłam, to załatwiałam, albo do pracy szłam jeszcze. A latem, ale
nie tylko, jak śniegu nie ma, to zimą też, na rowerze jeżdżę. Latem to
umiem cały dzień tak jeździć i dziennie sto kilometrów zrobić.
Teraz
ja zlustrowałam panią od stóp do głów: szczupła, ale umięśniona,
wyprostowana, można by rzec: gibka, szybkie ruszy prostowały ubrania i
błyskawicznie pakowąły je do torby. Gdzie tam mnie do niej: powoli,
najpierw jedna noga, ale tak ostrożnie, żeby mnie nie zakłuło. O,
zgięłam jeszcze ze trzy milimetry, brawo, Kasiu, brawo, jakie postępy z
dnia na dzień dzień po dniu. A jak się przychylę i na lewo bardziej tak
zrobię, to zaboli? A, proszę, dzisiaj nie. Ale teraz to już kolano
trzeba zgiąć, bo zaboli jednak. No, żeby nie przesadzić, usiądę, bo te
skarpetki. Ta prawa nieźle, ale lewą cały czas metodą odwróconą
zakładam. Ale już i tak nie jest tak źle, na stojąco buty zimowe
wkładam, nie wędruje z przedpokoju do biblioteki, roznosząc wszędzie
niemiłosierne opiłki piachu, żeby wyżej usiąść i z butem się barować.
Żałosne.
Wściekłam się na siebie i następnego dnia tłukłam nogą w wodzie trzy
razy bardziej. Posłanka Pawłowicz może mnie pokonać, teorie Macierewicza
i wszystko to, na co odpowiedzieć nie umiem, bo wyobraźni mi brakuje i
zasięgu słownego. Ale noga mnie nie pokona. W ostateczności sukę odetnę.
Ale ja to zrobię, a nie ortopeda.
Ciocia Asia
powiedziała mi, że Asia wróciła. Moja Siostra wróciła z Afganistanu.
Wszystko w wielkiej tajemnicy, bo zło nie śpi, ale podobno Cioci dzisiaj
szukała. A Ciocia na sali rozpraw, a w domu robotnicy, co kuchenkę jej
rychtują designerską, piękną, w kolorach turkusu, szarości i cytryn
zmechaconych. Trzeba nogę uruchomić jak naszybciej, bo do Siostry muszę
pobiec i rzucić się jej na szyję. A u Ani na weselu muszę zatańczyć. A
do parku na wiosnę też muszę pobiec. Wiewiórki nie prześcignę, ale może
nie będę się tak panicznie bała, że zasłuchany w iPodzie biegacz nie
przyłoży we mnie z rozpędu, bo nie zdążę się uchylić.
W kraju heca
z dostarczaniem zawiadomień sądowych. Nadal pełnię funkcję sekretarki
poprzedniego właściciela. Dosyć tego. Do skrzynki trafiają przeważnie
jego zawiadomienia i kolejne numery prenumeraty "Radcy prawnego" - gniot
jakich mało. W radiu usłyszałam, jak na antenę zadzwonił zrozpaczony
słuchacz, że kilka lat temu stracił prawo jazdy ja prowadzenie po
pijanemu. Zawiadomienia z sądu odbiera w monopolowym pod blokie, I do
tego w tym, w którym ma długi. Jak ten kraj się zemścić potrafi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz