piątek, 31 stycznia 2014

Woda to życie

Jeszcze nie do końca wróciłam do szarej rzeczywistości. Tylko mróz przypomina mi, że jestem w Bolandzie, przepełnionej strasznymi problemami i miotanej atmosferycznymi kataklizmami. No bo przecież pod koniec stycznia nie można przwidzieć tego, że śnieg będzie sięgał do połowy łydki, prawda? Po co więc mieć w pogotowiu pługi i piasek do posypania dawniej chodnika, teraz lodowej skamieliny?

Wreszcie doczekałam upragnionej hydroterapii. Pierwszego dnia, w poniedziałek, nieco nieufnie weszłam do wody, bo juz przestałam wierzyć w to, że cokolwiek jest w stanie mi pomóc. Rehabilitant włączył wodne dysze, a ciśnienie jednej z nich rzuciło mnie na drugi koniec basenu. Biodro wytrzepało mi zacnie, ale wyszłam o chyba dwa kilogramy lżejsza. I drugiego dnia zmniejszyłam o połowę dawkę leków. No cud. Jest koniec tygodnia, odbyłam pięć zabiegów, codziennie po trochu zmniejszam dawkę leków, a do tego są to te dostępne w sprzedaży odręcznej, a nie twarde leki dla uzależnionych od substancji narkotycznych.

I znów życie pokazało mi, że ja nie mam najgorzej. Pierwszego dnia poznałam przemiłą i niemającą nic wspólnego z wrednym moherowym beretem panią w wieku 75 lat. Jest po mastektomii. Mam mikroskopijny biust, ale chyba odjęcie jednej piersi zupełnie pozbawiłoby mnie chęci do życia. A ona poinstruowała mnie, podpowiedziała, jak poradzić sobie bez czepka (no gdzieś musiałam dać plamę) i opowiedziała mi, co zrobić, jeżeli na operację przyjdzie mi czekać w Polsce siedem lat. Teraz uczy mnie pływać na plecach (!), bo żabka, czyli jedyny "styl", którym umiem pływać, jest przy moim schorzeniu niewskazany. Macham sobie nogami w wodzie dziarsko, obserwuję, poddaję się pokornie biczom wodnym, przyglądam się, jak inni ćwiczą i aż przymykają oczy z rozkoszy, bo woda zabiera ich ból i codzienny ciężar schorzenia.

Wczoraj w szatni, kiedy już ściągałam mokry kostium, kątem oka zobaczyłam, jak obok mnie przebiera się pani na oko mocno po czterdziestce i wpatruje się uporczywie w moje udo. Moje rozharatane biodro przykuwa jednak uwagę, bo ludzie zastanawiają się, czy przy mojej aparycji podczas porodu lekarz nie rozdarł mi nogi żelaznym prętem. Zapytała mnie, czy spadłam z drzewa. To ciekawe, bo zazwyczaj pytają, czy miałam wypadek na nartach. I to już mnie zaintrygowało, bo było to pytanie zupełnie inne niż te tradycyjne zaczepki pacjentów. Powiedziałam, że sprawa ciągnie się jak smród od 16 lat. Chciałam uniknąć szczegółów. Na szczęście nie ciągnęła mnie za język. Ale za to otworzył się w niej kurek z historiami.

- Ja mam sześćdziesiąt trzy lata, w sierpniu skończę sześćdziesiąt cztery, dwa razy owdowiałam. Raz jak miałam 22 lata, a później jak miałam 38, bo ja dwa razy za mąż wychodziłam, samemu to nie da rady tak żyć. Myśmy z pierwszym mężem ślubowali w siedemdziesiątym drugim, jakby to było wczoraj pamiętam, bo to był 17 stycznia i zimno jak sto diabłów było, a sukienki od śniegu nie szło odróżnić. A jak się pobieraliśmy, to ja już w ciąży byłam, ale po słowie, to pewne było i nie grzech. A ja tu się 8 marca, w trzecim miesiącu ciąży dowiaduję, że mąż nie żyje. Zginął na Żeraniu, prąd go zabił. Jak do mnie do domu robotniki przyszły, to pode mną się nogi ugięły. Poleciałam na Żerań, a oni mi mówią, że oni tego wytłumaczyć nie potrafią. I wtedy mnie zaczęło rwać. Tak nad krzyżem. A lekarz mi powiedział, że to nerki. I ibuprofen brałam sześć lat poczwórne dawki, bo nawet jak dziecko rodziłam, to płotu się na wsi u brata trzymałam, bałam się szpitala. I jak mi się ten syn urodził, to z płaczem przy nim robiłam, tak mnie bolało. Aż w końcu mnie prześwietlili i zobaczyli, że ja obie panewki mam starte tak, że nie widać, czy to kości, czy to badyle. A na wszystkie strony mnie już wykręcali, podwieszali, masowali, nic nie pomagało. Ale na stół się nie dałam położyć za nic. I z tym bólem chodziłam, robiłam, do pracy w polu się najmowałam. Ale pani pamiętać musi, że jak się pani przy tych chorych biodrach zgina, to nie można tak prosto jak semaforek, tylko na ugiętych kolanach tak, bo inaczej to pani te kości powyskakują hyc i co pani wtedy zrobi?

Na wieść o tym, że podwójnie owdowiała, usiadłam na mokrym ręczniku z głośnym plaśnięciem. Kolejne słowa, które wyrzucała z siebie w tempie pracującego kałasznikowa, wbijały mnie w ten ręcznik jak ziarna rzeżuchy w mokrą ligninę.

- Ja pani coś powiem jeszcze, niech się pani nie daje im kroić i tylko na basen chodzi, bo oni jak raz człowieka dopadną, to już za nic nie odpuszczą, a jeszcze mi tego potrzeba, żeby mnie dzieci na wózku inwalidzkim pchały. Starszy syn ma czterdzieści pięć lat, żonę ma, wreszcie by się za dziecko zabrał, ale robota tylko i robota. A młodszy ma 38, to jeszcze mama musi mu zrobić, ugotować, przytulić się przyjedzie, dzieciak taki, a koń stary. I ja codziennie jeżdżę na basen na Jagiellońską i codziennie od pięciu lat trzydzieści sześć długości basenu przepływam. I nie ma że świątek-piątek. Przepływam i już. A że na szóstą rano można pójść, to ja jeszcze na roraty mogłam zdążyć, a potem to co mogłam, to załatwiałam, albo do pracy szłam jeszcze. A latem, ale nie tylko, jak śniegu nie ma, to zimą też, na rowerze jeżdżę. Latem to umiem cały dzień tak jeździć i dziennie sto kilometrów zrobić.

Teraz ja zlustrowałam panią od stóp do głów: szczupła, ale umięśniona, wyprostowana, można by rzec: gibka, szybkie ruszy prostowały ubrania i błyskawicznie pakowąły je do torby. Gdzie tam mnie do niej: powoli, najpierw jedna noga, ale tak ostrożnie, żeby mnie nie zakłuło. O, zgięłam jeszcze ze trzy milimetry, brawo, Kasiu, brawo, jakie postępy z dnia na dzień dzień po dniu. A jak się przychylę i na lewo bardziej tak zrobię, to zaboli? A, proszę, dzisiaj nie. Ale teraz to już kolano trzeba zgiąć, bo zaboli jednak. No, żeby nie przesadzić, usiądę, bo te skarpetki. Ta prawa nieźle, ale lewą cały czas metodą odwróconą zakładam. Ale już i tak nie jest tak źle, na stojąco buty zimowe wkładam, nie wędruje z przedpokoju do biblioteki, roznosząc wszędzie niemiłosierne opiłki piachu, żeby wyżej usiąść i z butem się barować.

Żałosne. Wściekłam się na siebie i następnego dnia tłukłam nogą w wodzie trzy razy bardziej. Posłanka Pawłowicz może mnie pokonać, teorie Macierewicza i wszystko to, na co odpowiedzieć nie umiem, bo wyobraźni mi brakuje i zasięgu słownego. Ale noga mnie nie pokona. W ostateczności sukę odetnę. Ale ja to zrobię, a nie ortopeda.

Ciocia Asia powiedziała mi, że Asia wróciła. Moja Siostra wróciła z Afganistanu. Wszystko w wielkiej tajemnicy, bo zło nie śpi, ale podobno Cioci dzisiaj szukała. A Ciocia na sali rozpraw, a w domu robotnicy, co kuchenkę jej rychtują designerską, piękną, w kolorach turkusu, szarości i cytryn zmechaconych. Trzeba nogę uruchomić jak naszybciej, bo do Siostry muszę pobiec i rzucić się jej na szyję. A u Ani na weselu muszę zatańczyć. A do parku na wiosnę też muszę pobiec. Wiewiórki nie prześcignę, ale może nie będę się tak panicznie bała, że zasłuchany w iPodzie biegacz nie przyłoży we mnie z rozpędu, bo nie zdążę się uchylić.
W kraju heca z dostarczaniem zawiadomień sądowych. Nadal pełnię funkcję sekretarki poprzedniego właściciela. Dosyć tego. Do skrzynki trafiają przeważnie jego zawiadomienia i kolejne numery prenumeraty "Radcy prawnego" - gniot jakich mało. W radiu usłyszałam, jak na antenę zadzwonił zrozpaczony słuchacz, że kilka lat temu stracił prawo jazdy ja prowadzenie po pijanemu. Zawiadomienia z sądu odbiera w monopolowym pod blokie, I do tego w tym, w którym ma długi. Jak ten kraj się zemścić potrafi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz