poniedziałek, 11 lutego 2019

W Grucy z gruzu

Jest niedziela, dzień odpoczywania. Tylko w klatkach piersiowych w sali numer dwa trwa zwykły, przedświąteczny ruch.
10 lutego, trzecia doba od operacji.
Kiedy pacjent się uprze, nawet medycyna nie da rady. I jestem chyba jednym z takich przypadków.
W pierwszą dobę po operacji, kiedy najgorszy kryzys minął, stanęłam na nogi. Wieczorem Kamila pomogła mi się umyć. Następnego dnia szło już coraz lepiej, założyłam sama spodenki i nie paradowałam w koszuli nocnej po korytarzu. Wieczorem w łazience umyłam się niemal kompleksowo (opatrunek jest gigantyczny i nie można go zalać), a patent na mycie nóg znalazłam taki, że gąbkę z żelem rzucam na podłogę, po czym podpierając się na kulach albo przy barierce chorcuję po niej raz jedną, raz drugą stopą. Oczywiście, nie sięgnę jeszcze do nóg tak, jak bym chciała. Nie nasmaruję sobie lewej łydki, ale już jestem coraz bliżej.
A dziś rano na peronie 8 i trzy czwarte, czyli w śluzie pierwszej w łazience umyłam nad umywalką głowę. To nie było łatwe, bo po pierwsze muszę się pochylić, nie tracąc równowagi. Po drigie muszę tak wysunąć operowaną nogę, żeby nie zwichnąć protezy. A po trzecie muszę wytrzymać na ugiętej zdrowej nodze i dokładnie spłukać włosy. I co? Udało mi się. Bo i dlaczego nie miałoby mi się udać?
Kiedy wychodziłam z łazienki, jedna z pielęgniarek na mój widok aż podskoczyła. Zapytała, czy na pewno w czwartek byłam operowana i czy to możliwe, że ponad dobę jestem bez leków przeciwbólowych?
Ano tak, jest to możliwe. Bo przecież to, co boli, właśnie zostało usunięte. A jeżeli coś mi teraz dokucza, to zzsk, czyli moja tzw. choroba bazowa.

Gdybym miała jeszcze na coś utyskiwać, to na bezsenność. Dziś spałam jakieś dwie godziny. Leżę w nocy z otwartymi oczami, czasami coś czytam, czasami nasłuchuję, co ludzie mówią przez sen. Myślę, wspominam, czasami zamoczę łzami poduszkę. Ale i tak od kilku dni wszystko rekompensują poranki. Nad Świdrem przepieknie od trzech dni wstaje słońce. Liliowo-wrzosowe smugi albo różowe plamy po szóstej rano już przebijają kolorem prześwitujące konary. Swiatło wdziera się do okien, oczu, nie pyta nikogo o pozwolenie na nastanie poranka. Dzisiejszy był błękitny, wczorajszy wyraźnie różowy. Czekam kolejnych. Widok z okna jest przyjazny, widać drzewa i dachy sąsiednich budynków należących do rehabilitacji.
A kiedy wstaję i idę, oglądam świata coraz więcej. Widziałam dziś omszałe płyty chodnikowe. W modrzewie za szpitalem zaplątał się przebity co prawda, ale czerwony balonik. Kiedy stanie się w plamie światła na półpiętrze, robi się cicho i ciepło i przypominają mi się popołudnia spędzane z Babcią w kuchni.
Wszystko wskazuje na to, że zima się wynosi. Może w moim życiu wyniesie się także. Chciałabym, żeby poszła sobie na dłużej.




Fizjoterapeutka Edyta przestrzega mnie przed nadmiernym obciążaniem nogi, bo wyczuła wewnętrzny agresor, który nakazuje mi nieustannie poodnosić sobie poprzeczkę. Wczoraj na bieżni do ćwiczeń pokazywała mi, jak uporczywie skręca się moja miednica. Szybciutko wyczuła moją wewnętrzną przekorę i kazała mi siłować się ze sobą na skręt miednicy. Wygrywałam. Mimo że rozcięte pasma mięśniowe jeszcze drżą i się buntują. Skąd to znamy? Stopa na siebie, supinacja, środstopie przyklejone, a teraz zegnij kolano. Nowością jest to, że ma pracować biodro. Bo już może. Bo ma możliwość. Powinno. W pierwszej dobie po operacji, kiedy tylko pielęgniarka opatrunkowa wyciągnęła ze mnie trzy metry drenu, Edyta przyprowadziła balkonik w wersji ambona. Przeraziłam się. Nienawidzę widoku balkonika. Babcia nie umiała o nim chodzić, nie chciała, denerwowała się. Już wolę kule.
Przeszłam trzy kroki. Zatrzymałąm się, głośno łapiąc powietrze. Edyta czujnie mi się przygląda, a ja patrzę na swoje stopy.
Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat moja lewa stopa stoi prosto. Nie krzywi się. Nie ucieka. Stoi prosto i poddaje się rozkazom mózgu. Mam proste stopy. Kolano nie ucieka na zewnątrz. Patrzę Edycie w oczy i mrugając intensywnie, mówię do niej głosem słabym, słabo słyszalnym:
-Zasłużyłam. Zasłużyłam.
A Edyta ma też oczy wilgotne, kładzie mi rękę na lędźwiach i pokazuje, że mam się prostować.
Nowe biodro i tak już mnie wyprostowało – tak, że trzeba było o jedno oczko podnieść kule.
Podała mi je i poszłam. Zrobiłam pięć kroków. Byłam mokra ze zmęczenia, ale chciałam więcej. W końću Edyta złapała mnie za wszarz rozpinanej koszuli i zawróciła do sali. Wstałam. Poszłam. Usiadłam na sedesie. A osiągnięciem niedzieli jest to, że dziś założyłam majtki. Każdy ma takie imperium, na jakie zasłużył.

Operacja i okoliczności wokółoperacyjne bledną mi szybko w pamięci, bo poziom nalekowania usuwa je z mózgu. A nie było łatwo.
W sumie dwa razy spadłam z planu operacyjnego – w poniedziałek i środę. W poniedziałek, bo przeraziły ich wyniki, w środę - bo nastąpiła jakaś pomyłka.
W czwartek po dokładnym wyszorowaniu się poszłam na korytarz ćwiczyć. Do końca. Żeby do końca się ruszać.
Okazało się, że szuka mnie pół oddziału z ordynatorem na czele. Wybiegli po mnie wszyscy: mama niedoszłej samobójczyni, Jadzia z naszej sali, Magda czekająca na usunięcie zespolenia, Sebastian po złamaniu miednicy, pielęgniarka oddziałowa i noszowy. Plus rozwścieczony ordynator, grożący, że jeśli mnie nie ma, to ktoś inny pojedzie. A ja ćwiczę sobie grzecznie gluteusy. I jestem trzy metry od drzwi do oddziału.
Pielęgniarki przynoszą mi koszulę operacyjną z wiązaniem na plecach i granatową lamówką. Oraz woreczek z nadrukiem w czterolistną koniczynkę, do których wkłada się butelkę wody mineralnej, protezę i ewentualnie etui na okulary. Protezę zamieniłam na Carmex. Dobrze zrobiłam.
Noszowy Rysio o bystrym spojrzeniu i nieadekwatnej do zawodu urodzie przyjeżdża do mnie, jak zapowiedział: 8:07. Siadam na wózku inwalidzkim. Trzęsę się w środku. Jadzia, Asia, Ania i Magda wycałowały mnie ze łzami w oczach. Jak to możliwe, że one widzą mój Ból, a moja mama nie? - przemyka mi przez myśl, ale już nie ma czasu. Jadę na blok operacyjny.. Wiem, że wrócę. Bo czeka na mnie miś od Ali i Witka.


Jadę na wózku inwalidzkim. Jest mi niewygodnie, siedzę skręcona, bo biodro nie działą. Zarosło. Wylało się ciasto z kielni. Rozsadziło formę. Rysio sprawdza jeszcze, czy w woreczku nie przewożę kontrabandy. Zupełnie jakbym na odwagę miała walnąć sobie pigwówki. Zatrzymujemy się na wysokości dyżurki po jakieś papiery. Przy wejściu do dyżurki pielęgniarek widzę Niedźwiedzia. Jest zmieniony na twarzy. Wiem, jak bardzo się boi. Albo nie, lepiej: domyślam się, jaki to dla niego stres. Ale co ja mogę o tym wiedzieć? Nic. Widzę tylko, że jest zmieniony na twarzy, oczy ma większe niż zwykle. Patrzy na mnie dziwnie, z konglomeratem emocji, tak, jakby mały Artur krzyczał w nim: "nie chcę! Nie chcę jej operować! Ale chcę natychmiast jej pomóc! Tylko niech ona nie patrzy!"
Uśmiecham się, choć pewnie widać po mnie bladość i strach. Co z tego, że to piąty raz. Nie można się do tego przywzwyczaić. Nie da się przyzwyczaić. Mówię do Niedźwiedzia, a mój drżący głos niesie się po całym oddziale. Cytuję neurochirurga z serialu: "piękny dzień, żeby uratować czyjeś życie". Niedźwiedź przewraca oczami. Ciekawe, czy bardziej mnie nienawidzi, czy bardziej żałuje, że w ogóle przyjął mnie w poczet pacjentek.

Jedziemy. Rysio powozi ostrożnie. Jedziemy na piąte piętro. Zsiadam z wózka. Kładę się na wózek na kółkach. Przy przekłądaniu mnie obecna jest pielęgniarka Renata. Chyba dlatego, że niektórzy ze strachu uciekają. Uśmiecha się do mnie uspokajająco, jak do chorego dziecka. Rysio zabiera moje Crocsy w kolorze zupy wiśniowej. Pakuje do woreczka w koniczynki moje okulary. Mówię mu "do zobaczenia". I wierzę, że się zobaczymy.
Pielęgniarka zdejmuje ze mnie sterylną koszulkę, kładzie na gołym wysterylizowanym stole i nakrywa zielonym materiałem, którego faktury nawet taka włókniarka jak ja nie jest w stanie odgadnąć. Przejmuje mnie blok. Nie ma odwrotu.
Jedziemy. Witają się ze mną pielęgniarka anestezjologiczna i instrumentariuszka. Trzęsę się ze strachu. I zimna. W klimatyzowanych pomieszczeniach bez okien temperatura wynosi 21 stopni. Mam wrażenie, że jest mróz. Łopatki zdają mi się stukać o wózek.
Nade mną przesuwają się prostokątne zimne lampy. Liczę je. Siedem i reflektor. Babcia też opowiadała mi, jak ją wieźli na blok operacyjny i też liczyła lampy. Babcia ze mną jest. Na pewno. Ona by mnie nie zostawiła. Wiem, że tu jesteś, Babuniu. I trzymasz mnie za rękę.

Wjeżdżamy do pomieszczenia, w którym Aneta, pielęgniarka anestezjologiczna, tłumaczy mi, co mnie czeka. Wiem przecież, ale powtarzanie tego mnie uspokaja. Dopytuję jeszcze o wszystko, co i tak wiem. Podłącza elektrody. Słyszę pracę mojego serca. Pracuje na przekór wszystkiemu równo i mocno. Na pohybel. Ciśnienie modelowe. Saturacja sto procent.
Wenflon. Przez kilka tygodni przed operacją łykałam aescin garściami, żeby żyły nie pękały. Na nic. Ciało było tak słabe i wycieńczone bólem i niedospaniem, że nawet niezawodny wyciąg z kasztanowca nie pomógł. Aneta wybiera żyłę przy nadgarstku, przy kości, bo najgrubsza, niby najsilniejsza. Nic z tego. Ma najwięcej zrostów po leczeniu biologicznym.
Aneta pachnie mieszanką piżma i turzyc, niepokojący to zapach i intrygujący jednocześnie. Aneta wierci mi w żyle, cofa wenflon i pcha dalej. Zwijam się naga na stole, trzęsę z zimna, a Aneta mnie przeprasza, ale wciąż próbuje. Po raz pierwszy od wielu lat z ust wyrywa mi się okrzyk bólu – co prawda niezbyt głośny, ale jednak. Aneta ciągle przeprasza, ale znaleźć musi. Druga żyła. Wewnętrzna część przedramienia. Tam mi się wkłuwali w Orłowskim, gdzie rezydenci ratowali mi życie. Nic z tego. Ta żyła już się zapadła. Nie da się. Trzecie miejsce. Zewnętrzna część nadgarstka prawego. Jest jedna mocna żyła, chociaż pokręcona. Wreszcie. Za trzecim razem. Udało się.
  • Jestem w żyle – oznajmia Aneta. Podłącza elektrolity.
Równomiernie pracuje serce. Wygrywa rytm życia, które teraz w rękach grupy ludzi. Oddaję je im. Ufam im. Daję Wam moje chore życie. Oddajcie mi zdrowsze. Zróbcie, co możecie, bo przecież zdrowa już nigdy nie będę. Ostrożnie. Jeden nieuważny ruch i po wszystkim. Nie będzie już bolało, ale też już nigdy nic mnie nie ucieszy. Nie zobaczę dzieci. Nie zobaczę, jak rośnie Zojka, jak Staś zdaje maturę, Basia zaczyna chodzić, Kostek uczy się tabliczki mnożenia.
No dobra, czyli lepiej by było, gdyby się udało.

Do sali wchodzi lekarz anestezjolog Ewa. Podobają mi się jej kręcone włosy do ramion. Jest szybka i konkretna. Nie owija w bawełnę. Mówi mi: będzie problem, bo wyglądasz mi na taką, co ma kregosłup zrośnięty na amen.
Przypominam sobie operację sprzed sześciu lat, kiedy zespół z Drewnowskiej trzymał mnie za ręce, żebym wygięła plecy w łuk. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jestemn chora. Udało się wkłuć.
Teraz doktor Ewa informuje o wszystkim kompleksowo, po czym zbliża się do mnie z niewielką strzykawką, ale wiem, że niebezpieczną zawartością. Mówi szybko, że to oszałamiacz, który działa kwadrans. Coś jak tabletka gwałtu. Dostaje się do zył błyskawicznie. Dosłownie czuję kopnięcie w mózg. A kolejnego kwadransa nie pamiętam. Doktor Ewa mówi, że dobrze, że tego nie pamiętam.
  • Naszarpaliśmy cię, dziewczyno. Już myślałąm, że trzeba będzie narkozę podać. Zrośnięta jesteś na amen. Nie widziałąm czegoś takiego. To niemożliwe, że ty chodzisz. Zaryzykowałąm podanie w piersiowy.





     
Słowa doktor Ewy docierają do mnie jak przez mgłę. Rękę kładę na czymś ciepłym i głądkim o skórzanej fakturze. Przypomina mi się korpusik Kropki. Ale ona ma włosy. Myślę o tym, że głaszczę psa. Za moment mózg łapie informację, że trzymam rękę na swoim udzie lewym.
A potem czuję inną dłoń. Tak mi znaną. Tak gładką, ciepłą, pewną, dużą, wydawało mi się: bliską . Nauczyłam się za nią tęsknić. Ale zaraz, ta dłoń nie szuka mojej dłoni. To profesjonalny chwyt obliczony na konkretny cel. Nie na pieszczotę. Ani poszukiwanie. Ta dłoń wie, co robi. Czuję ją tylko pod palcami, bo od pasa w dół jestem już nieczuła.
Tak, to ten moment, pani Katarzyno Jednym ruchem przerzucam panią na bok i stabilizuję pani miednicę. Proszę nie przykładać wagi do tego, że nasze ręce się spotkały. To zupełny przypadek. Ryzyko zawodowe wpisane w te okoliczności chirurgiczne. Przekładam dłoń lewej ręki pod pani udem lewym i chwytam za szczyt uda prawego. Prawą ręką w tym czasie chwytam za pani lędźwie.
(W tym samym miejscu trzymał rękę na moich lędźwiach, kiedy poszliśmy do teatru na szybką sztukę na Madalińskiego o Henrcietcie Lacks. Specjalnie z myślą o nim wymyśliłam taką tematykę. Ładnie dzielił się ze mną wtedy wrażeniami. Skrajnie racjonalnymi. Ja oczywiście odjechałam do krainy porównań i poszukiwańartystycznycyh. Potem on jadł rogalika z marcepanem, a ja podgryzałam orzechy nerkoiwca. I byłam troszkę na niego zła, bo miał po mnie przyjechać, a nie przyjechał, miał mnie odebrać z pracy, miałam nie zmarznąć. Wtedy położył mi rękę na lędźwiach z prawej strony i powiedział: "chciałbym się w ciebie wtulić").
Jednym ruchem przerzucam panią na prawy bok. Sprawdzam krętarz. Jest pani stabilna, Kość łonową dodatkowo stabilizuję na siodle.

Słyszę, jak pika monitor. Dokładnie w rytm mojego serca. Ciekawe, czy pokazuje, że złamane. I w którym miejscu złamane. Saturacja sto. Ciśnienie sto dziesięć na osiemdziesiąt pięć. Pacjentka gotowa do operacji.
Szumi nade mną zielony materiał. Aha, czyli to jest słynne zaszmacie. Leżę na lewym boku, widzę kroplówkę i czuję chłód mojej skóry na ramieniu. Prpfesjonalnie mnie Niedźwiedź położył. Leżę równiutko, lewy krętarz celuje w sufit. Jak obiecał, tak zrobił. Aha, w tym jesteś dobry. W pracy nie dajesz ciała. Dlatego tak ją kochasz.

Skalpel.
Nic to nowego dla Ciebie, Kasiu. To tylko skóra. Ile razy ci ją uszkadzano. Ile razy ty ją uszkadzałaś. Jest tak bardzo łatwopalna.

Słyszę głos Niedźwiedzia. Kroi moją nogę. Człowiek, którego odważyłam się pokochać.

Haki. Aha. Teraz odsuwają mięśnie. Bądź pozdrowiony, czworoboczny skurwysynu. Ileż to razy chciałam cię wyrwać, tak bolałeś. O, i ty, mięśniu krawiecki. I ty, przywodzicielu, czarci pomiocie, jak im się nie spodobasz, to cię przetną. Trzaśniesz wtedy jak bat na mrozie. Skrócą czas twojej hegemonii.

Raz słyszę przebieg zdarzeń, raz nie. Ale oczywiście robię to, czego nie powinnam, czyli poodnoszę głowę.
Zaglądam za zaszmacie. Wsadzam nos w tajemnice Republiki Naddniestrza. A celują do mnie zawsząd.
Jest ich trzech. Niedźwiedź ma na sobie swoje słynne okulary do operowania. I zabawny czepek w pigułki i strzykawki. Obok stoi Batman. A jednak. Czyli Batmana zgarnął. Musiało go to dużo kosztować.Od jakiegoś czasu się nie znoszą. Ambicja i konflikty ideałów. Batman niestety skrajnie niekorzystnie wygląda w czepku. Boże, staram się wypchnąć ten widok z pamięci. Za późno. Wrył się już. Będę na zawsze wspominać Batmana w wersji żałosnej.
Jest i trzeci operator. Jezu, pół oddziału do mnie ściągnął. Doktor Witek. Sympatyczny i do ogólnej atmosfery ponurości niepasujący. Ma spokojny, łagodny, chłopięcy głos.

Rozmawiają jak pracownicy korporacji przy ksero. O aferze z wołowiną, o dietetykach, o tym, co jeść. Niedźwiedź zasromany: że co on teraz będzie jadł w burgerach. I że kebsy lubi. W tym czasie słyszę, jak pracuje piła. Czuję zapach przecinanej kości. Teraz koagulacja. Zamykają naczynia. Smierdzi paonym białkiuem. Palonym mięsiem., Grilują cię, Jadwiniu – myślę.
Nie panikuj. Wszystko to znasz. I teraz też rozumiesz, co powiedział Batman:
-Resekcja caput femoris przez klasyczne zwichnięcie.

Widzisz, Iwonko Dobra? Udało się. Kość nie wrosła. Odważnik z dziesięcioma kilogramami, mój ból, codzienny ruch, niespodziewane ataki myszek stawowych, wszystkie studzienki kanalizacyjne w drodze na Leszno, nieprzespane noce i mokre poduszki. Ratunek w mejlach od Jowo. Poczekalnie na Koszykowej. Kpiący emeryci. Śnieg i lód. Odjeżdżająca kula na posadzce. Opłacało się. Nie było usunięcia in situ. Klasycznie zwichnęli. Nadziali na szpikulec i wyciągnęli. Jak galantyna z kantyny.

Podnoszę głowę. Pielęgniarka anestezjologiczna kartkuje gazetę z gatunku Życia na gorąco. Pani anestezjolog z zaangażowaniem peroruje o ASF, scrolluje Facebook. Myślę sobie: och, jak dobrze, że operują mnie profesjonaliści. Teraz pewnie mogą jeszcze robić kilka rzeczy naraz, ale zachowują spokój, wszystko mają pod kontrolą. Jestem w dobrych rękach. Nic mi nie grozi.

Słyszę jego głos. Mówi, wydaje komendy. Dokuczają sobie z Batmanem. Rozmawiają o wyjazdach na narty, o weekendach spędzanych z dziewczynami, o standardach hoteli. O tym, gdzie najlepiej wyjechać z dzieckiem na stok. Nagle Batman mówi do Niedźwiedzia:
-Przytrzymasz mi tu, słoneczko?
Prycham na zaszmaciu, bo wiem, że Niedźwiedzia doprowadza to do szału. Tak jak się spodziewałam:
- Co to za pedaliada, kurwa?

No widzisz, Kasiu, wszystko, jak się spodziewałaś. Od czasu do czasu po cichutku mówi coś doktor Witek. Założę się, że on nie bluźni.
Opowiadają, przykręcają, słyszę obrotową wkrętarkę, która wierci otwór w mojej miednicy. Żartują z czegoś, ale ja nie słyszę. Żle słychać na tym zaszmaciu. A wiem, że głowy jednak podnosić nie powinnam. Reporterska ciekawość przegrywa z racjonalnością. Za chwilę okaże się, że ratuje mi życie.

-Ja pierdolę kurwa, zobacz to – wrzeszczy do Batmana Niedźwiedź.
Ten leci na drugą stronę stołu.
-Jak ciasto, kurwa. Jak ciasto. Jak się w tym strop utrzyma?
-Witek, chodź, zobacz. Włóż tu palec. Ciasto. Zeżarte kości, jebana autoimmunologia.
-No, faktycznie, miękko tu, wgłąb wchodź.
I słowa doktora Witka nie miały pidtekstu erotycznego. Trzeba było tak przybic strop panewki, żebym po obciążeniu nogi nie poczuła jej pod mostkiem.
Wibruje frezarka, wbija się w moją miednicę. Robi miejsce na moje nowe życie bez bólu. Ssak.
-Czoło, poproszę czoło-mówi Niedźwiedź.|
przestraszył się. Że miękka panewka., Że kości mam z waty cukrowej. Że nie wytrzymam.
-Mam krew w butach. Ile zeszło?- pyta Niedźwiedź.
Doktor Ewa:-Nie powiem, bo się bardziej spocisz. Sprawnie, panowie.

Na szczęście kopnięcie w mózg jeszcze u mnie działa. Przełykam ślinę. Oddycham. Nie będę panikować. W sali czeka na mnie miś od Ali i Witka. Babcia nie tyle krwi straciła. Szybko, Bogna. Pamięta pani wschód słońca nad Saharą, pani Kasiu? Proszę tam wrócić. Proszę się zanurzyć w tym widoku. Tam pani była w teraz. Gdzie śmierci nie ma. Proszę tam pozostać. Proszę stać cały czas odwróconą w stronę słońca. Przypominam sobie, jak na wydmie Hassan pokazuje mi słońce. Klaszcze w ręce i woła: "Mamma Africa". Jestem w bezpiecznym afrykańśkim łonie, które jest nieskończenie pojemne. Splendor nieba i majestat słońca uginają mi kolana nad ranem. Padam w piach na jednej z wydm i ręce mam rozłożone na boki. Przyjmuję ten widok z wdzięcznością. Nie jest ani moją winą, ani zasługą. Będzie trwał, nawet jeśli mnie nie będzie. Nawet jeśli przeminę. Nawet jeśli krwi będzie do kostek.
Kostek po raz pierwszy na nartach. Bukiet ślubny Ani. Makaron z cukinią od Tysi. Lody na Zwycięzców. Szelest letniej sukienki, kiedy biegnę Krakowskim Przedmieściem. Rozgrzane słońcem maliny na bazarku na Sadybie. Kruchość jabłka z Placu Szembeka. Zapach wigilijnego kompotu Babci. Zimny nos Kropki na moim łokciu. Wojtek mówi, że wyglądam w tej kwiecistej opasce jak dziewczyna z lat 60. Babcia gotuje rosół. Na rzęsie osiada mi płatek śniegu. W Tarabuku wącham grzebiet tomiku z poezją Ginczanki. Razem z Toot idziemy po krawężniku, obżarte jak bąki po wyjściu z wegańskiej restauracji. Bracka w Krakowie zalana jest światłem. Na Świętego Tomasza z uśmiechem w oknie antykwariatu witam "Fausta".

Przyspiesza pikanie na monitorze, ale nie słyszę żadnego larum. Panowie pracują.
Słychać szczęk żelaza.
Przypomina mi się, jak na Kazimierzu zderzam się z Marcinem Świetlickim.
Aha, to teraz. Trzpień. Liczą kąt, przypoarcie, Niedźwiedź szacuje, jak głeboko może się wbić.

-Dwudziestką? - pyta doktor Witek?
-Niech cię ręka boska broni. Zobacz, prawie nie ma korówki. Kość jak serwetka- mówi powaznie Niedźwiedź.
Kości pneumatyczne pomagają ptakom latać. Może przez to, że mam kości z papieru, łatwiej mi unosić się nad ziemią, chociaż utykam?

Łup.
Poszedł młot.
-Prawiej – mówi Niedźwiedzia Batman.
-Spierdalaj, widzę.
ŁUP.
-Dobrze idzie, kolejny klin wbij.
ŁUP.
Teraz wiem, że coś jest nie tak. Czuję potężne szarpnięcie w podbrzuszu. Mam lekko uniesioną głowę i nie wiem, czy to dobrze. Chyba nie, ale czuję, że lepiej, żebym jej nie oopuszczała.
ŁUP ŁUP ŁUP

Narodziłąm się teraz oto, teraz oto
Niepodzielną – jak elektron – drgnieniochwilą,
by mnie rozdarł cios nowiny grotem
i przekłuciem przedarł na wskroś i na wylot.

ŁUP ŁUP ŁUP ŁUP ŁUP

Wariuje we mnie kortyzol, burzy się adrenalina.
Kasiu, teraz, albo nigdy:
-CHŁOPAKI, SPADAM!!!!!!! - rozlega się mój głos wołającej na Zaszmaciu.

Ruch, rwetes, rejwach, Niedźwiedź krzyczy: "saturacja?", doktor Ewa nie odpowiada, krzyczy:
-Popierdoliło was do reszty?! To 58 kilo dziewczyny, a nie morświn! Gdzie tak w dzieciaka napierdalać? O kurwa, z trzydzieści centymetrów zjechała. Czekajcie, bo bark sobie zwichnie, rzeźnicy! Pani Kasiu, poprawiamy?

I wtedy robię coś, co jest kolejnym dowodem na wielkość człowieka. Tak jak matki podnoszą ciężarówki, którymi przygniecione są ich dzieci, tak ja chwytam się lewą ręką stołu i nie wiem, jak, ale podciągam się na nim do góry, do wyznaczonej wysokości. Jedną ręką wciąż trzymam się krawędzi. W razie gdybym miała się znów zsunąć. Zapieram się łokciem mocno.
Słyszę Niedźwiedzia:
-Z Bałut jest.

Musiałam ich rozbawić. Siebie rozbawiłam. Przynajmniej będę miała co wspominać. A teraz jest ten moment, w którym operacja zbliża się do końca. Słyszę, że sprawdzają offset, przyparcie, długosć trzpienia. Szarpią mną, sprawdzają stabilność stawu. Buja mi się cału brzuch. Słyszę, że jest ok. Wszystko to znam. Pamiętam, jak Niedźwiedź opowiadał. Jest, jak mówił. Doktor Witek zaszywa dren. Pielęgniarka oddziałowa poucza Niedźwiedzia, że nie wystarczy mu nici do zaszycia rany. Aha. Czyli rana jest rozległa. To nic. Do rozległości tej w środku nikt oprócz mnie nie będzie miał dostępu. Będę pracować na tej wewnętrznej bliźnie. Tę zewnętrzną zostawię Iwonie.

Słyszę jeszcze, jak Niedźwiedź każe Batmanowi zrobić zdjęcie kości udowej. Czyli pamiętał. Batman próbuje dyskutować, ale coś niewyraźnie to słyszę. Niedźwiedź podaje godzinę zakońćzenia operacji. Jest pprawie 10.30. Operacja wystartowała o 9.15. Kiedy wyjeżdżam z bloku, widzę, jak Niedźwiedź jedną ręką oparty jest o wózek, a drugą opiera o bok. Jest zmęczony. Tak bardzo zmęczony. Dziękuję mu, ale przez okulary widzę tylko zmęczone oczy. Nie wiem nawet, czy mnie usłyszał. Nie wiem nawet, czy byłam słyszalna.

Podjeżdżają z łóżkiem. Mam się dźwignąć i przenieść siłą mięśni rąk na łóżko z oiomu. To pamiętam już przez mgłę. Ale pamiętam, jak Niedźwiedź karci mnie, że przenoszę ciężar ciała, zanim powie "trzy-cztery". Zawsze mówił, że to najbardziej uciążliwe. Jak pacjent nie współpracuje i nie pomaga asyście dźwigać się na wózek. Znowu chciałam być niestatystyczna. Ręce miałam omdlałe, bo od połowy operacji trzymałam się stołu, żeby nie spaść. Ale oczywiście zanim główny operator wydał polecenie, wykonałam zadanie. Idiotka. Nie można przecież skręcać miednicy.

Jedziemy. Dziękuję wszystkim po kolei. Pielęgniarka anestezjologiczna przekazuje mnie pielęgniarce z oiomu. Czuję, że to będzie inna bajka. Mniej familiarna. Za chwilę się przekonam, jak bardzo mniej. Do windy wchodzi też doktor Witek. Ma dziecięcą twarz, na któej nie widać takiego zmęczenia. Jest jasna i łagodna. Mówię mu resztkami sił: "dziękuję". A wtedy on mówi słodko, niewinnie i szczerze jak dziecko:
-Na zdrówko.
I uśmiecha się do mnie.
Podobno jakoś w tym tygodniu ma mu się urodzić dziecko. Niech będzie zdrowe, rumiane i zdolne jak tata.

A ja jadę na wózku, pchana przez dwie pielęgniarki i liczę lampy. Zjeżdżamy na piętro drugie. Operowana byłam na piątym. Naliczyłam siedemnaście podłużnych lamp. I mówię wierszyk o poznańskich koziołkach, który podesłała Jowo. Zastanawiają się, gdzie mnie położyć. Myślę o misiu. Że on tam na mnie czeka.
Wjeżdżamy na oiom, który zaiste jest przerażającym miejscem. Ale będzie jeszcze bardziej przerażającym. Teraz jeszcz etego nie wiem. Jest wczesnie. Większość operacji jeszcze trwa. Wjeżdżam jako jedna z pierwszych. Trafiam w zaułek na złączeniu ścian. Poszczególne łóżka oddzielają zasłonki w szare mazaje z czertwonymi akcentami. Nie wiem, jaki kretyn to wymyślił.
Przypominają mi się sceny z filmu o Fridzie Kahlo, kiedy po wypadku wydarzenia ze szpitala wspomina jako animowany film z udziałem robotów i postaci prześwietlonych przez rentgen. Taśma. Masa. Zjeżdżają i furkoczą kolejne łóżka. Nie sposób się zdrzemnąć. Nie sposób zasnąć. Nie sposób tu wydobrzeć. Nie sposób też stąd uciec.

Oficjalnie zakłądają kartę, wpisują godzinę przybycia, obok mojego łóżka lądują paczka ligniny, opakowanie jednorazowych rękawiczek. Przychodzi anestezjolog. Jest dobrze po sześćdziestiątce. Ma okulary i spokojny wzrok. Przedstawia się, ale nie pamiętam, jak się nazywa. Na pewno nie jest rodowitym Polakiem. Ma ładne rysy. To grecki typ. Ma intensywną wodę toaletową, ciężką, w zasadzie wieczorową. Patrzy na mnie zza okularów połówek. Odsuwa kołdrę, sprawdZa, czy rana nie przesącza. Podnosi dren. To wielka szklana butla, która wygląda, jakby pływała w niej Nalewka Babuni. Leje się do niej nieustannie. Ze mnie.
Między moimi nogami leży trójkąt, zwany przez pacjentki pieszczotliwie Wackiem. Zapobiega krzyżowaniu nóg i głupim pomysłom, na przykład zakładaniu nogi na nogę, co w zasadzie do końca życia będzie mi już zabronione. Ale znam takich, co po roku to robią.
Noga jest zaklejona plastrami. Myślę o tym, jak pielęgniarka opatrunkowa będzie ten plaster zdzierwać przypomina mi się mała Kasia, która sama zrywa plaster od opatrunku przez dwie i pół godziny. Pielęg iari się na to godzą, bo jestem dzieckiem, obolałym straumatyzowanym i nie wiem, co się dzieje, dlatego najmniejsze poczucie sprawczości daje mi satysfkację. Potem mama krzyczy na mnie, że narobiłam jej wstydu, bo jestem tchórzem.

Sio, wspomnienie. Wierszyk Emilki. Zaledwie piętro niżej czeka miś od Ali i Witka. Kostek podzieli się ze mną placuszkiem jaglanym. Staś pokazuje mi model statku kosmicznego z klocków Lego. Matylda genialnym backhandem oddaje piłkę na korcie. Zojka leży z mamą na dywanie i się ślini najpiękniej na świecie. Henry dzieli się ze mną połową czerwcowej truskawki, ale wcześniej pieczołowicie miażdży ją w swoich ślicznych malutkich paluszkach. Kropka wrzuca mi do torby do Warszawy piszczącą zabawkę.Na pamiątkę. Bo widzi, że i mama, i Babcia wciąz mi coś do torby wkładają przed wyjazdem.

Anestezjolog informuje, że zostanie podany paracetamol, pyralgina. Że znieczulenie będzie mnie jeszcze trzymać. Że nie będę czułą nóg. Dopóki nie będę czuła nóg, nie będę czuła bólu. Pić mi jeszcze nie wolno. Szkoda, bo mam wrażenie, że zamiast języka mam nieoheblowaną deskę.

Mijają minuty. Kwadranse. Godziny. Naliczyłam już prawie piętnastu operowanych. Każdy jęczy i wyje. Każdy się skarży. Nawet nie pisnęłam. Czy to takie dziwne? Przecięli mnie do kości. Naszprycowali, czym się dało. Zanim zaczęli szyć ranę, ruchem ręki odmówiłam kolejnego oszałamiacza. Nie można za dużo. Ostatnie tygodnie skrajnego nalekowania już wystarczą. Niech mi już wystarczą.
Podsłuchuję, co mówią między sobą pielęgniarki. Jest dopiero dwunasta, dopiero pierwsza. Myślę o Niedźwiedziu. Dziś czwartek, więc po południu będzie jeszcze w przychodni na Pradze. Przyjmie 56 osób. Znów będzie zmordowany. Jest mi go żal, odczuwam głęboką wdzięczność, nie mam do niego o nic żalu.
Spod rozchełstanej koszuli wystają mi elektrody monitorujące serce. Na palcu mam pulsometr. Kroplówki nie przestają schodzić. Za chwilę zachce mi się siku. Ale zaraz: czy na pewno? Przecież pęcherza też nie czuję. Może zrobię pod siebie? Czuję strach. Odsłaniam kołdrę i widzę swój wychudły ostatnimi czasy brzuch nieco zaokrąglony w podbrzuszu. Nacisdkam go. Jest twardy. Nauczona doświadczeniem postanawiam nie wstrzymywać wydalania płynów. Podejmję twarde postanowuenie, że jak tylko przybędzie do mnie jeden z intensywnych robotów, poproszę o basen.
Nie czekam długo. Przychodzi ktoś. Nie pamiętam, kto. Chociaż wszystkich staram się pytać o imię. Kobieta. Podkłada mi basen. W tym celu muszę trzymać się chwytaków na górze, a opierając się na nieoperowanej nodze dźwignąć miednicę do góry i posadzić ją na nierówności basenu. I robię to. To cud, ale go dokonuję.
Rozlega się we mnie wrzask. Pieczenie. Jakby ktoś palnikiem acetylenowym przejeźdżał mi po głębokich warstwach pośladka. Ach, to wy, rotatory. Przeciął was Niedźwiedź. Mówił, że was przetnie jako jedyne. Ach, jak bolicie. Ale ja wytrzymam. Jestem z Bałut. Pielęgniarka każe uciskać brzuch, bo czuję parcie na pęcherz, ale rezultat tego parcia jest dosyć opłakany. Mimo tego czuję zadowolenie z siebie, mocując się z wielkim kawałem ligniny zamiast pachnącego Velvetu.

Potem sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy. Słyszę, że zbliża się godzina 14. Powinien zejść z bloku. Być może zajrzy do mnie. Łapię się na tym, że na to liczę. Miałaś nie oczekiwać, Kasiu. Bo się rozczarujesz.
Mimo wszechogarniającego zmęczenia nie jestem w stanie zasnąć. Co chwilę ktoś krzyczy i woła. Ja nie mam tej śmiałości. Kiedy przychodzi fala bólu i dezorientacji, płaczę. Nie wiem, dlaczego. Podobno tak ból opuszcza ciało. Czuję, że łzy leją mi się na rozsupłaną koszulkę i poduszkę. Wpadają do uszu. Mogę tylko zamykać oczy. Ale na pewno nie zasnę.

Przed pókściem do szpitala Beata przynosi mi pięć rodzajów zup i surówkę z kapusty i jabłuszka. Po jej wyjściu ode mnie w mroźny wieczór pisze mi, że w brzuchu poczuła ruchy Basi. Będę ciocią. To Dobro też do mnie przyszło, kiedy było najciemniej. Przeglądam zapowiedzi wydawnicze. Tyle dobra do czytania. Krysia redaguje kolejne książki. Pójdę do księgarni Czarnego na Marszałkowskiej. Pani Beata da mi rabat i ołówek. Przy przystanku piętnastki będę patrzeć przez okno pączkarni i zastanawiać się, który pączek najlepszy. A potem go nie kupię, bo moja choroba bardzo źle znosi cukier. I też będę z siebie zadowlona. Wsiądę w tramwaj i pojadę na Ochotę, żeby przeciąż w trampkach Plac Narutowicza z jego drzewnością, dzwonieniem i serpentyną torów.

"Kocham kroki twe".
Może to obrazoburcze, ale słyszę, że idzie. Przyjechał na oiom. Szuka mnie. Pod samą ścianą, w kąciku, na złączeniu ścian. Znajduje mnie. Odsłania kołdrę. Przechodzi w nogi łóżka. Chwyta mnie za śródstopia.
-Nogi są równe – mówi. Przypomina mi się, że to samo od swojego operatora usłyszała Mama Alicja.
Widzę po jego postawie, że jest zadowolony. Dumny. Zszedł z niego stres.
Przechodzi z mojej lewej strony. Próbuję się do niego uśmiechnąć, ale mam wrażenie, że mięśnie mnie nie słuchają. Nie mają paliwa. Wyciągam w jego kierunku lewą rękę bez wenflonu. Nie chwyta mnie za nią. Moja ręka drży z wysiłku, kiedy chwytam go za brzeg fartucha.
-Nie łap mnie za fartuch, bo tu są kamery.

Mam przebłysk świadomości. Za fartuch nie można mi go złapać. Ale jemu można mi mówić per ty.
Cofam rękę. Kładę ją chyba na kołdrze. Bo przecież do głowy bym jej nie podniosła.
Zdaje mi się, że coś mówię do Niedźwiedzia, ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. W ustach mam trociny, bo dostałam pozwolenie na trzy łyki wody, ale to było o jakieś trzysta za mało. -Makabrycznie było. Wiesz, ile krwi z ciebie zeszło? Lało się zewsząd. To jest ta twoja wegańska dieta. I enelpezety. Strasznie ciężka operacja, panewka miękka. Ale daliśmy radę.
Próbuję coś na to odpowiadać, ale sama siebie nie rozumuem. Nadludzkim wysiłkiem powtarzam niezgrabne:
-Dziękuję.

Mówię to tak żałośnie, że nagle Niedźwiedź pochyla się nade mną, odgarnia mi dolną powiekę i każe patrzeć w górę. Wyskakuje na środek oiomu i wrzeszczy:
-Toczymy krew!
Nie wiem, co się dzieje. Jest mi tak cudownie wszystko jedno. Ucieszyłam się, że mnie dotknął, Dotknął mojej lewej powieki. A nie dał mi polecenia do wykonania ani nie powiedział, że jest zmęczony. Odbieram to jako czułość. Gdybym miała więcej siły, byłabym wzruszona.


Przybiega pielęgniarz i wkłuwa mi się w żyłę malutkim aparacikiem. "Będzie bolało" – ostrzega, a mnie przypomina się tytuł książki Adama Kaya, którą czytałam w autobusie w drodze do pracy. Jaka tobyła wyśmienita książka., Jakie doskonałe tłumaczenie. Przygotowują dla mnie krew.
Niedźwiedź staje znów nade mną i pyta, czy ma powiadomić moją mamę.

Mama.
Co ona by teraz tutaj zrobiła?
Biegała od lekarza do lekarza i pokazywała stopy dotknięte metatarsalgią. Przypomina mi się oddział ortopedyczny z czasów mojego dzieciństwa. Mama w centrum uwagi. Zasłania sobą moje łóżko. Kiedyś myślałam, że broni mnie przed ortopedami. Żeby nie zrobili mi krzywdy. A potem przypominają mi się słowa doktor Ines z wtorku: "czy może mi pani wytłumaczyć, który rodzic pozwala, żeby noga jego dziecka w wieku pokwitania już nieustannie leciała na zewnątrz? Może mi pani to wytłumaczyć?"
Nie umiałam.

Nie mam siły odpowiedzieć Niedźwiedziowi na pytanie o powiadomienie mamy, ale napinam się najmocniej, jak potrafię. Zgłaszałam osoby do kontaktu. Afgańśką i Kamilę. On pamięta, że o tym mówiłam. Pyta, czy pamiętam ich numer telefonu. Nie. Nie mogę mówić. A co dopiero pamiętać takie rzeczy jak numery telefonów komórkowych. Idzie po moją kartę pacjenta. Wraca z nią, pyta o nazwisko, kiwam głową, że tak, że to Afgańska, a on wysyła jej sms.
Przymykam oczy, bo nie mam siły dziękować. Niedźwiedż uśmiecha się i mówi, że musi już iść, bo jedzie do drugiej pracy.

Przychodzi do mnie pielęgniarz i w worku niesie życiodajny płyn. Każe mi powiedzieć, jak się nazywam. Mówię tak cicho, że z tej żałości aż mi lecą łzy.
-Data urodzenia
-Czwarty czerwca 1985
-Pani grupa krwi
-O Rh plus.
-Teraz podamy pani jedną jednostkę krwi.

Idzie. Płynie. Z każdym erytrocytem mam odrobinę więcej siły na to, żeby sięgnąć po kubek z dziubkiuem, a w nim Cisowiankę. Odpływam i zanikam, ale nie śpię. Myślę, że jest 17, ale nie śpię. Zaczyna boleć. Kiedy krrew schoidzi z worka, wieszają worek z pyralginą.

Słyszałam ten głos od rana, ale coś we mnie słysze,ć go nie chciało. Trzy łóżka dalej leży po operacji chłopiec. Może być w tym wueku, w którym ja i Artur byliśmy ooperowani, może być nieco młodszy., Krzyczy straszliwie. Serce mi pęka. Zapominam natgychmiast o swoim bólu. Chcę iść do tego chlopca i powiedzieć mu: tak, krzycz, masz do tego prawo, biedny, znękany chłopczyku. Wiem, że tego nie rozumiesz. Ja też nie rozumiem, jak to możliwe, że ciebie musi boleć. Krzycz więc, krzyczmy razem, razem się nie zgadzajmy. Teraz jeszcze tego nie wiesz, ale ten ból minie, bedziesz najszybszy w klasie, będziesz najbardziej atrakcyjny dla dziewcząt prze3z swoją wrażliwość i napiszesz najlepszy esej o wygrywaniu w szkole. Będziesz smakował tajemnice różowych uszu nastolatek, delikatność skóry na szyi, badał gładkość ich ud i głębie spojrzeń. Poczujesz smak zwycięstwa, zemsty, odwetu i gorycz kłamstwa. Wzruszysz się, oszalejesz z wściekłości, będziesz umierał ze zmęczenia. Ale póki co krzycz i nie zgadzaj się. Bo co to za bóg, który pozwala na cierpienie dzieci. I na to, żeby matki na to cierpienie patrzyły. Albo na to, żeby nie współczuły. Krzycz, chłopcze, masz prawo. Będę krzyczeć razem z tobą. Obronię cię. Nie pozwolę zagłuszyć.
Tak bym mu powiedziała, bo do szału doprowadza mnie głos pielęgiarki: "no ale dlaczego płaczesz?"
Widzę w tym chłopcu siebie, widzę małego Niedźwiedzia, który w szpitalu spędził miesiąc, a mama na zmianę pracowała i odwiedzała go, widzę dziecko, którego nie urodzę i wszystkie niezawinione nieletnie cierpienia, które nie rozumieją. I którym zabrania się czuć.
Głos krzyczącego chłopca przywodzi falę wspomnień. Mamy w szpitalu, bezradnej, ale też patrzącej na mnie karcąco, kiedy krzyczę z bólu, bo doktor Moczkowski na siłę zgina mi kolano. Zawstydzonej, kiedyidę o kulach, Zakłopotanej na rehabilitacji. I syczącej mi do ucha: "nie utykaj, bo wsssstyd".
Odejdźcie, złe wspomnienia. Odejdźcie. Jestem już dorosła. Sama sobą mogę się zajać. Mama mi dała to, co miała najlepszego. To, co mogła. To, co była w stanie. Teraz jestem po operacji. Boli. I dlatego myśli tyle, co stonek.


Nadchodzi wieczór. Kolejne łóżka jadą na oddziały. Zwożą chorych. Kolejne pochrapywania cichną, podobnie odbijania, wymioty, jęki, krzyki, pohukiwania i groźby. Przychodzi pielęgniarz i chce mnie zwieźć na oddział. Odpowiadam mu słabym głosem, że wolę nie. Że jeśli nie zabieram nikomu miejsc, to chcę tu zostać. W sali wszystkie będą gadać. Wszystkie naraz. Jadzia będzie mnie w nocy szturchać. Budzić. Tamte znowu będą mówić, mówić, mówić. Nie dadzą mi spać. Tu też mi nie dadzą, ale nie będą mówić. Do mnie. Wolę już tę porażającą umieralnię niż salę tamtego oddziału z jej kolorową intensywnością.
Znów przychodzi do mnie ten sam anestezjolog. Patrzę mu w oczy. Myślę, że mógłby być moim Tatą. Mój Tata być może tak pachnie. Ciężkim wieczorowym zapachem. Zapachem ludzi zakochanych w sobie. Ale też profesjopnalnych. Pan doktor mówi do mnie łamaną polszczyzną:
-Proszem paniom, jeśli morfologia ok, to pani na oddzial jedzie, bo tu mają prawo zostać najcięższy przypadki.

Mówię mu, że rozumiem, że nie chcę zabierać nikomu miejsca, ale zależy mi na zostaniu na noc.
Anestezjolog znów zleca morfologię, ale pielęgniarka przychodzi dopiero za godzinę. Potem zaczyna się noc. Lekarz śpi. Mają jujż wyniki, ale nie budzą dyżuranta. Leżę z otwartymi oczmai. Nie zostałam jedna jedyna na oiomie. Ludzie wołają, pohukują, dzwonią. Nie mam jak zadzwonić. Ale czekam na basen. Mam wrażenie, że za chwilę rozsadzi mi pęcherz. Przychodzi przedstawicielka nocnej zmiany. Ma błętkitne powieki i to źle wróży. Patrzy ma mnie z połażaniem a trochę z litością. Pytam ją, jak mozę ją przywołać, skoro nie wolno mi podnosić głowy, a nie mam przy łóżku dzwonka. Z ironicznym uśmieszkiem mówi do mnie, że ich jest tam wystarczająco dużo, ,ze oni znają swoje obowiązki, że na pewno niczego mi nie zabraknie. Po czym czekam na basen pół godziny, zwijając się z bólu pęcherza. Znieczulenie już puściło. Przynosi wreszcie basen. Podkłada mi go z obrzydzeniem. I znika na pół godziny.
Po operacji nawet na przeciwbólach nie sposób wytrzymać z raną i uniesioną miednicą przez pół godziny. Nie mam jak wyjąć basenu spod siebie, bo na kołdrze go nie położę, ryzykując wylania zawartości na świeżą ranę, a w ręce nie utrzymam, bo jestem za słaba. Przypomina mi się artykuł Edyty Gietki o bólu. Że pielęgniarki na niektórych oddziałach onkologivznych odsuwają łózko chorego od ściany, zeby po nie nie dzwonił. Przekrzywiam głowę. Dzwonek wisi w całkowicie niedostępnym mi miejscu.
Boże, co robić. Rotatory wrzeszczą. Nie wytrzymam na tym basenie. Miednica mnie szarpie. Pali skóra. Nie mam siły krzyknąć. Wtem oświeca mnie. Mam na palcu pulsometr. Jeśli nie czyta pulsu przez dziesięć sekund, maszyna zaczyna wyć jak szalona. Ściągam pulsometr z palca i czekam na armageddon. Niech mnie zabije nawet, ale wycoągnie spode mnie basen.
Udąło się. Przychodzi wściekła. Wyszarpuje spode mnie zielony basen. Bierze się pod bok i pyta: no i coś sobie jeszcze księżniczka życzy?
A ja sobie myślę: nie będziesz się nade mną znęcać, podła kobieto, bo nikt cię do pracy tutaj nie zmusza. Jeśli nie byłaś nigdy po operacji i nie wiesz, co znaczy być zwiędłym warzywem na przemian z odruchami wymiotbymi i falami gorąca, kiedy czas stoi, a ty nie wiesz, jak się nazywasz , to morda w kubeł i idź paść krowy. One wymierzą ci sprawieldiwość ogonami.
Odpowiadam jej słabym głosem, że owszem, księżniczka życzy sobie estazolam.
-Nie ma. Za młoda jest, żeby dostawać leki nasenne.
Suko ty.
Za młoda, żeby bolało.
Za młoda, żeby dostać lek nasenny.
O 4 ściągam pulsometr po raz czwarty, a ona ze wściekłością wciska mi tabletkę do ust. O 6 rano budzi mnie anestezjolog:
-Proszem paniom, na tej sali dziś wiele osób leżało, ale ziadna morfologia nie była taki beznadziejna jak pani. Przetaczamy krew, żeby pani mogła na oddział. Ja tu długo pracuji, a taka morfologia to dawno nie widział.

Ach, to dlatego. To dlatego śnią mi się wakacje na wsi. Czuję zapach babcinego ciasta. Jest mi wszystko jedno i nawet nie mam pretensji do pielęgniarki z błękitem na powiekach za jej obcesowość. Anestezjolog odpina kolejną butelkę Nalewki Babuni z mojego drenu. Prawie się z niej wylewa. Czyli z samej rany podczas pobytu na oiomie zeszło mi ponad litr krwi. Straszne.
-Imię i nazwisko
-Data urodzenia.
-Grupa krwi.


Przyniesiona partia jest gęsta. Poprzedni wenflon się zatyka. Wbijają mi nowy. Krew ścieka drastycznie wolno. Z minuty na minutę czuję, że wracają mi na policzki kolory. Niekoniecznie zdrowe. Chyba mam gorączkę. Ale mam już siłę sięgnąć po Carmex. Przez kilka godzin w ciągu nocy do kubka z dziubkiem nie mogłam sobie wlać wody. A niebieskooka uśmiechała się tylko, kiedy wyciągałam kubek w jej stronę.
Od przyjścia anestezjologa zaczął na mnie zwracać uwagę pan, który zdaje się zajmuje się brudną pościelą i odzieżą. Zagadywał mnie. Był bardzo miły. Przyszła poranna zmiana, niebieskooka poszła precz, przyszły inne pielęgniarki. I zaczęły mnie nie odstępować na krok. Oczy uciekały mi do środka głowy, ale pan mnie ciepło zagadywał. Pielęgniarki głaskały po ręce.
Nie wiem, jak długo krew szła. Jakąś wieczność. Jakieś dwie doby na oiomie. Aż przyjechały dwie pielęgniarki z mojego oddziału. Moje dwie ulubione. Jedna ciągle się śmieje. Perliście, głośno. Druga ciągle się uśmiecha. Jest już po obchodzie. Wiozą mnie na rentgen. Jeszcze tylko jakimś cudem przeturlam się z łóżka na stoł do badania. Sfotografują moje nowe biodro. A potem pojadę do sali i powitają mnie miś od Ali i Witka, wszystkie współspaczki, przyjadą Kamila i Maciek, Afgańska Siostra, wyjdzie słońce, nikt nie będzie mi odwieszał dzwonka, będę chodzić bez kul i przyjdzie wiosna.

środa, 6 lutego 2019

Wszystko w swoim czasie

Wpis konsytruowany na raty, pomiędzy jednym, drugim, trzecim badaniem krwi, szescdziesiąta konsultacją, schodzeniem po schodach, jezdzeniem windą i przesiąkaniem posmrodem Niedźwiedziowego gabinetu. Dopiero końcówka spokojnieksza, opisana na kilka godzin przed operacją, bo cały pokój śpi.

Otęchłam trochę po wydarzeniach z poniedziałku, ale to nie znaczy, że osiągnęłam jakąkolwiek równowagę wewnętrzną.
Tym bardziej, że moja historia zatoczyła koło, bo właśnie powitałam się ponownie z encortonem. Niepotrzebnie uprzedzałam się do doktor Ines, która okazała się całkiem przytomna, rozsądna i uważna, bo... sama choruje. Orzekła oficjalnie, że weszłam w rzut, a obecny tydzieńto ostatnie chwile na operację. W przyszłym tygodniu choroba zajęłaby oczy. Znów bym oślepła.

Pani doktor, powiększając zdjęcie rentgenowskie, wytłumaczyła mi, że osteoporoza bierze się również z odciążania nogi lewej. I ze nie tylko kość jest cieńsza i słabsza przez to, tylko jeszcz etalerz miednicy i wszystko, co dotyczy mojej części lewej. Na zdjęciu zobaczyłam, że na mojej lewej kości udowej widnieją jakieś tajemnicze znaki, które przypominają rozsypaną konstelację. Niedźwiedź tylko burknął, że to był zawał kości.
Sprawdzam. Czytam. Zawał kości powstaje przez przerwanie dopływu krwi tętniczej do miękkich części w nasadach kości. Zazwyczaj obejmuje nasady kości udowych oraz drobnych kości nadgarstka i śródstopia. U mnie zawał nastąopił w miejscu kości, które przypada na połowę uda. Wiem, gdzie to dokładnie, Mogę pokazać ręką. To część nogi zawsze chłodniejsza i bardziej wymagająca. Sztywna.
Przypomniało mi się, jak dziwiłam się, że głowa kości udowej może mieć migrenę. A teraz jeszcze zawał. Na co jeszcze chorują kości? Bo na gruźlicę na pewno. Martwica to banał, ale jak się dowiem jeszcze o jakichś kostnych ekscesach z gatunku chrapania kości albo nietrzymania osteoblastów, to klęknę. A nie, nie klęknę, bo mnie kolano boli.

Dwa dni konsultacji, padak, przerażeń i zwątpień. Wściekły Niedźwiedź, wściekły ordynator, załamana ja, tysiące wiadomości i smsów, na któe nie nadążałam odpisywać alb nie wiedZIałam, co odpisać. Chyba że odpisuję to samo: „nie, nie wiem, co ze mną, nie wiem, kiedy, nie wiem, o któej godzinie mi odpowiedź. Nie wiem, czy mnie wypiszą, nie wiem, czy się podejmą, nie wiem, jakie leczenie włączą w ostateczności, nie wiem, co mówią, bo do mnie nie mówią, mnie nie słuchają, traktują mnie jak idiotkę. Niedźwiedź wściekał się na mnie – próbowałam przeforsować pomysł z operacją, a potem włączeniem immunosupresji. Niedźwiedź nie daje mi skoińczyć zdania, przeerywa słowani: „posłuchaj mnie wreszcie, posłuchaj mnie wreszcie”. I mówi to zawsze wtedy, kiedy ja odpowiadam na jego pytanie albo kiedy odpowiadam na to, co ma do zaproponowania.
Jakież było zdziwienie Niedźwiedzia, kiedy udało mi się z doktor Ines wypracować kompromis. Pani doktor wysłuchała mnie dokładnie, wytłumaczyła, po czym nie olała mojej propozycji z imunosupresją, tylko zaproponowała jej inny, bezpieczniejszy wariant. Kiedy zaczęłam błagać, zeby nie włączała Encortonu, uświadomiła mi, że póki co medycyna nie zna skuteczniejszego środka do walki z zapaleniem. A hreabia, któy onbegdaj nieraz narobił mi siary, w dawce 10 mg nie jest tak miażdżący, a przy tym skuteczny. Kiedy zaproponowałam włączenie tydzieńpo operacji leczenia biologicZnego, pani doktor stanowczo zaoponowała. Powiedziała, że widziała rany, które całkowicie otwierały się po podaniu wlewu z leku biologicznego. Więc ustyaliłyśmy (razem, razem!), że teraz zostajemy przy Encortonie, operacja, potem czekamy na zagojenie się rany. Kiedy samodzielnie odpadnie ostatni strup, wjeżdżam do Instytutu na wlew. Zaproponowałam, zeby się jeszcze w razie czego okopać. I pani doktor też poszła za moim tokiem myślenia: poinformowała NFZ o przygotowaniu dawki w kategorii ratującej życie. Bo nigdy nie wiadomo, jak Eugenia zareaguje na trzpień wbity młotem do kolana. Może być tym lekko urażona. No, chyba że się zachwyci.
I jak poszłam do Niedźwiedzia z ustaleniami, to mi przeyrwał, zagadywał, udawał, że trzeba było już dawno zoperować i w ogóle. Wykręcał się. Ale ja zauważyłam, że pani doktor mnie polubiła,niejednokrotnie rozmawiałą ze mną na korytarzu, od dwóch dni jest niemal moją ulubioną ziomalką, chociaż ma dziwne zamiłowania. Ale na korytarzu zaczepiła mnie i opowiadała o swojej ulubionej bajce, a w zasadzie to filmie familijnym o robotach, Walnęłam jak dekiel, ze może to Jetsonowie (wszak na Flinstone'ach) zna się tylko doktor Kopacz), ale pani doktor przytacza mi treść filmu, opowiada o jakiejść miłości dwóch robotów, ale tytułu nie może sobie przypomnieć. Ja mam tytuł na końću języka, widzę już oczami wyobraźni i pamięci plakat do filmu, pani doktor w tym czasie opowiada, opowiada, snuje tę opowieść o robotach, któe nastałym boi jako ludzkość się zspsuliśmy, mało się ruszamy, pani wie, ta otułość jeszcze, taka amerykańska, głównie w samochodach i jeszcze wyniszczamy środowisko oplatikiem i śmieciami i globalne ociepolenie, bo wyrzucamy śmieci...
-Wall-E!!!- rozdarłam się na cały korytarz, albowiem tytuł sobie przypomniałam, mimo zmęczenia, stresu, encortonu, chodzących wokół mnie ludzi. I na koniec uśmiechnęłam się z satysfakcją, że wpadłam na to tak zacnie i w sumie prędko.
Pani doktor przekrzywia ptasią głowę, mruga oczami zmienionymi przez chorobę i leki, mruga, po czym głosem dziecinnym imituje głos robota, mówiąc:
Wall-E! Wall-e!
No i wtedy pomyślałam, że na szczęście oprócz mnie jest jeszcze w tym olbrzymim szpitalu ktoś, komu należałoby zlecić konsultację psychioatryczną, ale wszyscy uznają, że nie wypada, bo to jednak reumatyk.
Z daleka na korytarzu widzę, jak Niedźwiedź kręci się po oddziale, dzisiaj chyba nie operuje, załatwia papiery, daje GPSy, zagaduje pielęgniarki, żuli od nich kawę. I łypie, że pani doktor już któryś raz z kolei rozmawia ze mną, sama zagaduje, nie uważa mnie zatem za skończoną idiotkę, tylko ma o mnie jakie takie mniemanie. Powiedzmy., Albo po prostu w chorobie się znalazłyśmy, chociaż ona ma RZS, a ja zmagam się z ZZSK.
Po południu przyjechała Krysia, przywiozła mi książki, czytała mi na głos nowy Tygodnik Powszechny, potem zażądała wspólnych ćwiczeń przy barierkach (kocham to, jak Krysia nazywa to gimnastyką i jeszcze nieprawidłowo akcentuje). W międzyczasie kilka razy mijało nas wielu istotnych ludzi, m.in. ordynator, konsultanci, profesor, u kjtórego zostawiłam 300 złotych swego czasu, ale bardzo źle mówił o traumatologach, więc uznałam go również za szrot. Aż tu nagle schodami idzie Niedźwiedź. Musi, że wraca z kantyny. Albowiem na widelcu buja mu się całkiem dorodny kawałek zimnych nóżek. Niedźwiedź z galantyną wchodzi poo schodach, nie patrząc na nikogo, a drugą ręką obsługuje telefon. Nagle Krysia w bezmiarze swojej prostolinijności teatralnbym szeptem, który brzmiał w tej sytuacji jak stadionowy wrzask, pyta:
Czy to ten pan doktor ma trzymać palec w twojej panewce?
Miałam ochotę ją niezwłocznie zamordować, ale i tak to byłoby na nic. Słowo się rzekło. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak Niedźwiedź z plaśnieciem rzuca w nas kawałkiem galantyny wbitym w widelec, ale on tylko na schodach jeszcze zagryzł je i na pewno obsługiwał WhattsAppa. Odetchnęłam, że jest szansa na życie.

Przerwa na suchary
Pan z sali numer sześć, zapytany przez pielęgniarkę, czy wie, co zrobić z czopkiem, zapewniał, że oczywiście. Następnego dnia miał operację, a każdy operowany musi duszę oczyścić, żeby nie wydalić niczego na lekarza. Szczególnie newralgiczni są ci od bioder. Więc pan z tamtej sali zarzekał się, że owszem, wie, co z czopkiem zrobić. Po czym połknął go w całości, z celofanem. Rzyga trzeci dzień.

Wczoraj na obiad serwowane były zupełnie już zimne kopytka. Pomyślałam, że to flagowa potrawa w menu oddziałów ortopedii.

W sali 5 i 6 jest dwóch budrysów z połamanymi miednicami. Panowie licytują się, kto ma gorzej, ale to nie przeszkadza im w prężeniu muskułów i popisywaniu się, chociaż jeden chodzi o kulach, a drugi ledwo jest w stanie wysiedzieć na wózku. Drzwi do łazienek dla chorych są przesuwne, żey było wygodniej. Najpierw wjeżdża się do pierwszej śluizy z toaletą i umywalką. Jak się ją przejedzie, przesuwa się drugie drzwi, a za nimi jest sprzęt do mycia chorych leżących.Rzadko używany, bo chorzy leżący nie dają się myć. Bo boli.
Panowie wieczorem jeżdżą i chodzą do toalety, żeby jarać. Pielęgniarki ich nawet nie gonią, bo i jakże i po co. Wiadomo, że jak nie tu, to wyjadą na mróz palić. I dzisiaj ten mocniej połamany Maciek powiedział, że ta łazienka to jak peron 8 i trzy czwarte. Śmiałąm się z tego chyba pół godziny.

Na oddziale każdy z poznanych chorych zasługuje na oddzielny wpis, bo ludzie są tu kolorowi, radośni, dziwni, cierpiący, orygnalni, nudni, nieprzewidywalni, ładni, zrospaczeni, spełnieni, sfrustrowani i żadni. Czuć tu jednak niebywały kosmos różnorodności i chyba nawet jestem w stanie określić, co sprawia, że o tym oddziale mówi się w kategoriach legendy. Niebywała serdecznosć, wewnętrznby idiolekt, specyficzny sposób porozumiewania się lekarzy z pielęgniarkami, serdeczność wzajemna (no, chyba że w grę wchodzi ordynator) – to wszystko zjawiska, których do tej pory nie zarejestrowałam, a przecież na kilku oddziałąch już leżałam i kilka szpitali widziałam. Chyba zaczybam rozumieć, dlaczego Niedźwiedziowi tak trudno stąd odejść, a być może w ogóle tego do świadomości dopuścić nie chce. Ale przecież ja jego odrębność szanowałam od początku. Nie narzucałam niczego. Tak bardzo chciałam tylko sprawić, żeby był choć odrobinę mniej zmęczony.

Zanim późnym popołudniem dowiedziałąm się, że jednak będą mnie operować jutro od rana, nastąpiła seria zdarzeń, które były jak z filmu. Ale dzuś nie mam już siły ich porządkować. Potem się na tym skupię. W każdym razie jutro planowo oiperacja. Planowo. Bo kto tam wie, co jeszcze się wydarzy, kto z grafiku spadnie.

Największa niespodzianka spotkała mnie wieczorem.
Obdzwoniłam, kogo mogłam, a jak nie mogłam, to wysłaąłm smsy. Sprawdziłam jeszcze, czy do swiadomości mojej mamy nadal nie dociera fakt, że czeka mnie jutro krwawa i ciężka operacja. Nie, nie dociera na szczęście. Za to mama odkryła program „Oddaj fartucha”, o czym nie omieszkała mnie poinformować. Powiedziała mi rówież, że nie ufa mojemu operatortoei, bo przypomina jej Moczkowskiego, któy spierdolił dwie operacje, kiedy byłam dzieckiem. Więc podniosła mnie na duchu zacnie. Ale przecież na jej pomoc zawsze moigłam liczyć.
Wracam z rozmowy telefonicznej z mamą, smutna, choć na operację się cieszę, jestem już zmęczona: czekaniem, bólem, rzutem, drastycznością objawów, wprost wyrażanym niebezpieczeństwem operacji. Niech to się już skończy.
Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Korytarz jest długi, są na nim palmy. Odkryłam kąt, w którym składowane są stare łóżka. Niepotrzebne. Tak jak rowery sdo ćwiczeń i kettlery do ćwiczenia barków. Czuję się takim sprzętem trochę, jak idę na oddział, takim niepotrzebnymm zawalającym. Sio, złe myśli. Mama mnie nie widzi. Mama widzi „Oddaj fartucha”. Ale to nie znaczy, że inni mnie nie widzą. Skręcam z windy, mocuję się z ciężkimi drzwiami oddziału. Kule zawadzają. Myślę, że teraz Jadzia będzie szaleć, wariować, chrapać, nie będę mogła zasnąć, nie wiadomo, czy znów z grafiku operacyjnego nie spadnę.
Nagle widzę dwie znajome, uśmiechnięte, młode, promienne twarze. I myślę sobie: Jeeezu, ale jestem chora, ale mam rzut, mam zwidy. Widzę Witka z Alą. Tyle kilometrów od Płocka ich widzę.
A potem myślę sobie, że może jednak pod tymi palmami umarłam, bo oni idą w moją stronę, więc chyba mam zwidy zaświatowe. A potem zaczynam płakać, bo dociera do mnie, że przyjechali do mnie. Specjalnie do mnie. Po pracy. Zmęczeni. Tyle kilometrów.
Pokazują mi, że jestem dla nich ważna.
To, co robią, jest czyste i bezinteresowne.
Oni nie muszą sobie czynionym dobrem poprawiać samooceny, oni nie muszą o mnie zabiegać. Nie ma w tym utajonej korzyści. Jest gest prosty jak podanie ręki. Czyste, życiodajne dobro.
Ich nie interesuje to, że jestem problematyczna, Że jestem chora., Że jestem wybrakowana. Że Taty nie znam. Że nie siadam równo na sedesie. Że mój organizm sam mnie atakuje. Że nie jestem w stanie uznać „Zdroju” Barbaryu Klickiej za arcydzieło. Że odwrotnie reaguję na Encorton. Że potrzebuję windy albo poręczy. Że jak się cieszę, to płaczę. Że czasami nie umiem sobie poradzić z samą sobą, więc się wycofuję. Nie podejmuję żadnych działań, bo boję się, że kogoś urażę. Albo podejmuję działania, które są kolejnym błędem. Oni przyjeżdżają, bo jestem. Bo jestem ich koleżanką. Bo tak. Bo wierzą, że jestem tego warta. Słuchają moich niedorzecznych opowieści z życia oddziału, który żyje obiadem, regularnym wypróżnieniem, ilością szwów, godzinami otwarcia kantyny, kolejką do rehabilitacji, zepsutą spłuczką i miejscem, gdzie można zapalić. I słuchają tgo dzielnie, mimo że są zmęczeni pracą oboje. I śmieją się ze mną, choć nadaję z zupełnie innej, nieżyciowej planety. I nie śmieją się z litości, śmieją się,  bo mnie widzą. Z całą mnogością moich dziwactw i własności. Z idzeniem i szłością. Z wrażliwością, przez którą choruję. Z pomysłami godnymi postrzelonej nastolatki, która na głowę upadła. Bo mnie widzą i decyzują, że chcą patrzeć nadal. Nie oczekują i nie wymagają. Są. A kiedy na ich widok się wzruszam i zaczynam szlochać, oni też mają mokre oczy. I się tego nie wstydzą. Czy może być większa radosć niż świadmość tego, że ktoś nas przyjmuje takimi, jakimi jesteśmy?
Mają ze sobą pięknego pluszowego misia z kokardką. Niedźwiadka, któy nie chrapie. Nie poniża mnie. Nie udaje nikogo, kim nie jest. Napełniają go tylko i wyłącznie dobre myśli. Beżowe pluszowe futerko kradnie odrobinę zapachu Ali. Pachnie mi teraz przy zagłówku, kiedy reszta wariatek ortopedycznych chrapie. Pachnie spokojnie, jasno, kojąco. Przypomina mi się Babcia. Jej zapach mnie uspokajał. Ona tu jest. Wiem, że jest. Tyle operacji wytrzymała. I tym razem mnie przeprowadzi.

Nie boję się już.
Mam do kogo wracać.
Wiem, kto na mnie czeka.
Wiem, dla kogo jestem ważna.
I wiem, kim jestem, Tato.

Śmierci, Ciebie też się nie boję.
Posłuszna jesteś wojnie, truciźnie, chorobie.

Dziś, kiedy zobaczyłam Alę i Witka, poczułam się zdrowa.

poniedziałek, 4 lutego 2019

O operacji, której nie było

No dobra, jestem.
Nie nawykłam do takich luksusowych warunków jak te w szpitalu w Otwocku. Wszyscy są dla siebie serdeczni, piekęgniarki nie rzucają niczym, nie warczą, uśmiechają się.
Przywieźli mnie Kamila z Maćkiem. Darliśmy łacha z tego, że odddziiał nazywa się „Uszkodzeń i patologii miednic”. No wiadomo, że nikt mnie nie położy na normalnym oddziale. Muszę na patologii.

W sali póki co dwie panie. Pani Assia, narzekająca na wszystko i wszystkicj, jęcząca w nocy, hipochondyczna i uciążliwa. Oraz Jadzia. Przez większość życia salowa, w związku z tym w nosie ma operajcę kolana w najbliższy piątek. Oprócz tego, że wciąż wokół nas chodzi, to jeszcze z mopem szaleje w łązience. A chodzi ledwo.

Wszyscy do mnie piszą, dzwonią, podpytują. Części tych wiadomości wolałabym nie widzieć, na część z nich nie wiem, co odpowiedzieć, niestety większość mnie irytuje. Bo jest bez sensu. A ja strasznie nie lubię, jak coś jest bez sensu.
Nas przykład wczorajsza konwersacja z Niedźwiedziem była bez sensu. No dobra, brezsens wyprzedził konwersację.
Dzień dobry. O której zamierzasz być jutro w szpitalu?
- Dzień dobry. Pan Mariusz kazał być nie poóźniej niż między 11 a 12. Załątwiam sobie transport. Czy jest jakaś konkretnsa godzina, o której mam się stawić?
Godzina przerwy. I odpowiuedź warta tyle, ile opół minuty reklam ooidczas SuperBowl:
Nie wiem.
To ja Ci odpowiem jeszcze bardziej bezcennie: to na chuj się pytasz?
No ale oczywiście nic takiegoi nie wyssyłam. Wytrzymuję falę złości, a za dwie godziny Niedźwiedź odpisuje:
To daj znać, o której będziesz jechać.
- Oczywiście, dam znać – odpisuje grzeczna Kasia.
Za kolejne pół godziny pisze do mnie:
Przyjadę wszystko ogarnąć.
Bardzo dziękuję. Przykro mi, że robię kłopot.
To nie kłopot – odchrumknął Niedźwiedź.
Wczoiraj, jak Kamila i Maciek mnie wieźli, nie czułam strachu, raczej splątanie.\Wysłałąm mu wiadomość na WhattsApp, że już jadę, potem, że już mnie przyjęli, na dowód czego wysłałąm mu zdjęcie z opaską na ręce. Ponieważ się nie odzywał, a ja nie bardzo wiedziałam, jak zagaić (no bno co bym mu miałam napisać? „No i co, leserze? Przyjedziesz? Nie? A szkoda, bo mi piguły przyniosły czopek.”), wysłałam mu cytat z Instagrama Justyny Sobolewskiej:
„List miłosny pisarza z roku 1960. „Szkoda, że nie przyjechałaś – miałem niezłą szynkę”.
No powiedzcie, że to jest zabawne. Że to jest inteligentne. Że to jest zaczepne.
Nie, Niedźwiedź nie docenia. Warczy tak

I W TYM MOMENCIE WSZEDŁ NOSZOWY ZABRAĆ MNIE NA BADANIA PRZEDOPERACYJNE – ALBOWIEM PISAŁAM PO 6 RANO

A potem sprawy się rypły. I przeżyłam jeden z najtrudniejszych dni mojego życia. Tak, wiem, miałam ich trochę. Ale zawsze mówiłam, że na drugie mam ambicja.

Rychu (bo tak mi się przedstawił), noszowy, bystry i ładny, zupełnie do tej profesji nie pasujący, zaprowadził mnie na EKG i rentgen przedoperacyjny.
EKG robiła mi tępa i nieprzyjemna pani, która o 8 rano miała powieki pomalowane na kolor granatowy, a włosy natapirowane. Czarne, dodajmy.
Rentgen przeszedł bez szału – tylko na koniec pani technik spojrzała na mnie przez szybę podejrzliwie i zapytała: „na pewno ma 33 lata?”
Sprytnie podskoczyłam do niej i zapytałam niby to nieświadomie, o co chodzi. Gałuję jej do monitora, który ona rozpaczliwie próbuje podejrzeć. Widzę niebrzydką prawą głowę kości udowej: kształtną, z niewielką sklerotyzacją podchrzęstną, bo u reumatyka jest więcej niż standardem.
Nie można tego samego powiedzieć o kości udowej lewej. Wylało się Wam kiedyś ciasto z kielni? No właśnie. Tak to na zdjęciu wyglądało. Nie mam już w zasadzie głowy kości udowej lewej, mam jedno wielkie zwyrodnienie. Teraz już wiem, co Niedźwiedź miał na myśli, mówięc, że zwyrodnienia kostne sprawiają, że kość jest większa (co wydawało mi się nielogiczne i niedorzeczne).
Otóż zwyrodnienia głowy kości udowej sprawiają, że kość rozsadza staw, panewkę i włazi sobie na miednicę ochoczo, bezczelnie. Gramoli się tam po kawałku, ograniczając mi ruchomosć w stawie, blokując. I boląc. Nachapałam się tego widoku, zanim pani technik w panice nie zamknęła okienka z bulwersującym zdjęciem moich znękanych bioder. Łałałiła, jak mawiała onegdaj moja koleżanka z kółka filmoznawczego.

No i biorę w zęby wydruk ekg, moje dwie czerwone kule i idę. Boli mnie podwójnie, bo się boję, nie zmrużyłam oka przez współspaczki i na domiar złego nie mogłam wziąć leków przeciwbólowych przed operacją.
Bieżę.
Jestem głodna, bo poprzedniego dnia po przyjęciu zjadłam rosołek i kotlecik z buraczkami, ale to wszystko. Potem tylko piłam, jak zalecił cudownie przystojny i inteligentny anestezjolog doktor Włodek. Nawet czopki przeżyłam dwa. I pobranie w chuj krwi. I badanie moczu. No wszystko, Idę, gotowa do operacji.Idę po moje lepsze życie, życie bez bólu, życie sprawniejsze. Jestem gotowa, zasłużyłam.
Idę. Uprawiam moje idzenie i szłość. Jedna winda, druga winda, zakręt. Tego trzeba przepuścić, tu wózek, tu po operacji wiozą, tu do brudownika, tu rozświergotana para: uważaj, Kasiu, nie widzą cię. Zatrzymaj się, bo pan za chwilę wlzezie na twoją kulę. A widzisz. A nie mówiłaś?

Docieram na oddział. Widzę z daleka, że idzie obchód. Kurwa mać. Akurat wtedy, kiedy powinnam być od początku. Rzucam Rychowi do dużurki pielęgniarek moje modelowe ekg, po czym zapierdalam na obchód. Uprawiam moje idzenie i szłość. Olewam to, ze wydłużony krok oznacza większy ból. Na koszulce mam napis „No Rules”. Wślizguję się do sali za ostatnim lekarzem. Którym jest Doktor Batman. Ma na sobie, o zgrozo, różówe spodnie. O kurwa. To źle wróży.
Gapi się w telefon.
Niedźwiedź przy pierwszej pacjentce zleca coś tam, za chwilę podejdzie do drugiej, ja będę trzecia. No dobra, gapi się w telefon, więc go zagajam:
Jak dobrze pana widzieć, Doktorze Batmanie – mówię, po czym, ku nawet włąsnemu przerażeniu, wyciągam do niego rękę.
Spogląda na mnie, zdumiony, podając rękę:
Kaśka. A co ty tu robisz?
Odpowiadam zupełnie bez poszanowania powagi sytuacji i jego zawodu:
A wie pan, w Otwocku podobno są tanie płytki łAzienkowe, przyjkechałam kupić, a ktoś mi powiedział, że u was dobra kawa z automamtu, to zostałam.
Batman chyba nie złapał.
Podchodzę do swojego łóżka, bo właśnie nadciąga Niedźwiedź. Widać, jaki jest zestresowny, o czym mi pisał wczoraj. Patrzę na niego trochę z rozbawieniem, trochę z oczekiwaniem, a on naglke wypowiada słowa, których ja bym się nie spodziewała w najśmielszych snach:
Spada pani z grafiku operacji. Ma pani drastyczne wyniki badań, ryzyko, jakie niesie ze sobą operacja, jest za duże dla pani zdrowia i życia.
Mrugam. Ja chyba śnię. Zasnęłam, bo ta suka w nocy nie dała mi spać, więc zasnęłam nad ranem i teraz mi się to właśnie śni. Mrugam znów.
Jakie OB?- pytam.
To nie czas i miejsce – odwarkuje mi cham z Wiatraka.
Jakie OB, pytam – syczę.
Widać, że gdyby mógł, to by mi przyjebał.
80.
Cykor – rzucam jak obelgę.
I leukocytoza.
Standard u autoimmunologicznych.
Pierwszy rok studiów, panie doktorze.

No i teraz, synku., możesz mi tego nie wybaczyć.

Miesiące Bólu, nieprzespanych nocy, upokorzeń, mniej bądź bardziejk skutecznej rehabilitacji, przeszkód, miesięczna nieobecność ostatnio w pracy. Wszystko poszło do kosza.
Bo znam swoje ciało. I ostrzegałam przed takim wydarzeniem. Ostatnia ekstrakcja doprowadziła mnie do rzutu. I w nim już zostałam. Mówiłam: olać obiegówki. Potraktować to jak operację ratującą życie. Wyjebać tylko bakterie z układu moczowego. Bo Eugenia nie może się zorientować, ze cokolwiek planujemy. Ona nie może wiedzieć. TO się musi odbyć raptownie, torchę za jej plecami. Później jebnie, a jakże, ale jak się nie zorientuje, że ją kantujemy, będzie wywijać oberka nad Świdrem.
Nie. Przeciągnęli. A w zasadzie przeciągnęliśmy, bo się na to godziłam. Mogłam piwuiedzieć: sam sobie wyrwij ósemkę, Niedźwiedziu i idź łowić rybki. Nie powiedziałam. Szkoda.
DO tej pory o jebaną obiegówkę nikt mnie nie zapytał. A zbierałam do niej podpisy kilka miesięcy.
Niedźwiedź wydłubał mnie zapłakaną z sali i rozmawia ze mną na korytarzu. Próbuję mu wytłumaczyć, na czym polega wchodzenie w rzut, ale co chwilę mi przerywa i mówi: „posłuchasz mnie chociaż raz?”
Mówi mi takie truizmy, że nawet informacja o tym, że aspiryna może powodować krwawienia z przewodu pokarmowego to przy tym rewolucja na miarę ruchów Gutenberga. Nie wytrzymuję i mówię, że to on się nie zna na reumatykach, a ja zupełnie gratis mogę go czegoś nauczyć, ale w ogóle to najlepiej będzie, jak się stad wyniosę, wrócę na leczenie biologiczne na Spartańską, powalczę rok (bo tyle się wychodzi z rzutu, helou), a potem może się okazać, że endo można mi wszczepić za dekadę. Chociaż przy tym poziomie zniszczeń, to kurwa nie wiem, kiedy. Ten burczy i furcxy i nagle do mnie wyjeżdża z pretencją:
Wiesz, ile mnie to kosztowało?
Myślę, że mnie nie mniej niż pana.
Całś noc nie zmrużyłem oka, tak się stresowałem tą operacją.
-To moja wina, że się stresowałeś?
Musisz tak ze mną rozmawiać?
Jak? Nie tylko ty masz prawo być zestresowany. Mogłeś nie brać na siebie tej odpowiedzialności. A myślisz, że ja przez operacją nie byłam zestresowana?
Przestań.
Owszem, przestanę. Wiesz, jak to widzę? (napierdala o kulach jakaś emerytka, która miałą ze mną konsultację anestezjologiczną, ona dzisdiaj była zoperowana, ja nie; ona zasłużyła, ja nie; Maria napierdala, więc przechodzę na formę oficjalną). Widzę to tak, panie doktorze, że w obecnej sytuacji mogę stracić coś znacznie istotniejszego niż dobrostan fizyczny. A kto wie, czy upierając się przy podtrzymywaniu nieistniejącego status quo, nie straciłam już dużo więcej. (Maria się oddala) A mianowicie mam na myśli to, że straciłeś całkoiwicie umiejętność zdystansowania się do mojego przypadku. Odejdę więc. Zoperuje mnie ktoś inny. A to, co pozostanie, zdecydujesz, czy zatrzesz w pamięci, czy wytrzesz o to buty.
Niedźwiedź patrzy jeszcze na mnie chwilę, po czym pokazujke mi ręką drzwi do mojej sali:
do sali! I tam zostać.
No tak, dzieciaku, nie będziemy się bawić.
Opieram się o kulach, mimo że Niedźwiedzia plecy widzę, krzyczę za nim, aż niesie się na cały oddział uszkodzeń i patologii miednicy (z naciskiem na patologii)
Halo, panie doktorze!
Odwraca się. Zaprzyj się. Pobierz energię z ziemi. Jestes jednością ze światem. Załąduj. I wal. Teraz, bo patrzy,m a z dyżurki wychynęła oddziałowa, która wyraźnie ma ochotę na Niedźwiedzia. Wymiennie na Batmana:
Tak się władzy nie używa.
CO proszę? - Pyta zdumiony.
Amasz teraz za ostatnie pałki saute:
Nie miałby pan żadnej władzy nade mną, gdybym jej panu nie dała z góry.

Po czym spierdalam do sali, nie sprawdzając, czy słowa Chrystusa przed Piłatem adresowane do Niedźwiedzia to dobry pomysł. Ważne, że ja jestem zadowolona.

Oto, mili Państwo, dowód na to, że współczesność niczego tak nie potrzebuje jak holizmu. A przede wszystkim medycyna. Niedźwiedź zleca konsultację z panią reumatolog, która zobaczy mnie po raz pierwszy na oczy. Ona nie wie, że ja mam inaczej niż wszyscy. Nie zna mojej historii chorowania. Ona nie była przy tym, jak prawie umarłam w grudniu na oddziale, kiedy na Nowym Świecie zapalili świąteczne dekoracje, a Afgańska Siostra pojechała ze mną zamiast na spacer, to do Instytutu. Ona nie nachylała się w nocy nad moim łóżkiem, kiedy okazało się, że mam nowotwór przy panewce. U innych pacjentów w takiej sytuacji nie wolno włączać leczenia biologicznego, które tylko raka nakarmi. U mnie biologia spowodowała wchłonięcie się nowotworu.
Pani doktor nie była również przy tym, jak oficjalnie ogłaszano nade mną diagnozę jak wyrok, a ja spadłam ze śmiechu z łóżka pod wpływem encortonu. I była to jedna z najbardziej przerażających i żałosnych reakcji na świecie.
Nie była pani również wtedy, kiedy przyszły wyniki rezonansu: to Doktor Majkel obudził mnie, szarpiąc za ramiona i płacząc z radości, że stawy krzyżowo-biodrowe całkowicie zrośnięte i można włączać leczenie. A potem to na jego, a nie pani doktor z Grucy twarzy odmalowało się przerażenie, że zaraz: z czego on się cieszy?
Pani przyjdzie na chwilę, na wyjebce, obrażona na cały świat, a na domiar złego ma na imię Inez. Boję się, że to zapowiada jakaś telenowelę.
Ale zaraz, Kasiu, co cię dziwi znowu? Czy to, co się dzieje z Niedźwiedziem nie jest tanią opowiastką, ptzy której Ptaki ciernistych krzewów to jebany Booker?

Bo leżę w sali, której opiekunem jest doktor Bartek. Młodym domyty, nieotyły, nsympatyczny i kulturalny., Porzychodzi po południu i mówi, że zaprasza mnie na wywiad. Nodobra, idę, bo widzę, że się zrobiło zamieszanie wokół mnie., Nie wiem już teraz, czy słuszne.
Pan doktor wypytuje mnie bardzo dokładnie, śmieje się razem ze mną, że koktajl dożylny z Orłowskiego i utrata wzroku to inna odmiana „dobrej zmiany”, w pewnym momencie mówi:
Imponuje mi pani swoim podejściem do choroby.
To nie moja zaśłuygam taka konstrukcja, panie doktorze.
Tym też mi pani imponuje.
Nie robi to już na mnie wrażenia, sprawdzam, czy w tym gabinecie Crocsy w kolorze zuopy wiśniowej również prezentują się ładnie. W pewnym momencie otwierają się drzwi gainetu i wlada Niedźwiedź z żądzą mordu na twarzy. Patrzy na doktora Bartka i chrumka:
Ja opiszę pacjentkę.
Ale ja poprosiłem panią na wywiad, pani leży w mojej sali.
Niedźwiedź patrzy na mnie wrogo. A co tam:
Chętnie posłucham, co mają do powiedzenia inni ortopedzi.
Niedźwiedź wychodzi wściekły, al ja odważam się zapytać doktora Bartka:
Dlaczego mnie pan jeszcze bada? Przecież nie jestem pana pacjentką.
Słyszałem, jak dzisiaj na obchodzie pani lekarz przekazał pani informację o tym, że nie będzie operacji. I Chciałem sprawdzić, jak pani psychicznie to znosi i jak to możliwe, że tak dobrze.
Zaskoczył mnie tym Bartek bardzo, ale co tam. Nie pokażę tego po sobie., Ściskam mu serdecznie dłoń, dziękuję, że nie szarpał nogi za bardzo, potwierdzil tylko, że rotacji w stawie nie ma. Życzył mi powodzenia, a ja wróciłąm do sali. Z której za godzinę wygrzebuje mnie Niedźwiedź. Na korytarzu pyta:
Co to było?
Co takiego?
Nop doktor Bartek to, doktor Bartek tamto.
Jestem przykładną pacjentką i wykonuję polecenia. Pan doktor chciał mnie zbadać, więc poszłam.
No, a jak wrócił i zapytałem go, co zarejestrował z wywiadu, to powiedział, kurwa, żebym się jebał, bo poznał kobietę swojego życia.
Z najwyższym trudem próbuję nie wiać, gdzie pieprz rośnie, mimo zniszcxzonego stawu, ani nie drgnąć nawet powieką, po czym próbuję zatuszować brzmienie ostatniego zdania:
Ale się nabrałeś, jak dzieciak.
No, ale na to, że po wywiadzie z tobą pacjentce przepisał Hydroksyzynę dwanaście razy na dobę to już się nie nabrałem, bo kurwa jestem dzisiaj szefem dużyru i muszę takich debili sprawdzać.
I co teraz? Pani zasnie na wieki?
Ja ze śmierci nie żartuję.
No nie, bo igrasz życiem. Więc nie możesz żartować ze śmierci, luzerze.

Popłakałam sobie, a że w sali nie ma co szukać spokoju, bo Jadzi japa się nie zamyka, a i tej drugiej też nie, to łażę po całym szpitalu i szukam, gdzie mogłabym poczytać albo popłakać. Nawet do kaplicy dotarłam. Uprawiam moje idzienie i szłość. Przespałam się w jednej z łązienek. Pół godziny. Bo przez jęczącą pooperacyjnie Asię nie zmrużyłam oka. W ciągu dnia zaczęli dzwonić wszyscy, zadając te same wkurwiające pytania: „npo i co teraz? Jaki masz pomysł? Co się dzieje? Jaki mas zplan? Przyszedł już ktoś?> CO zdecydowali? Jak to się stało, że przyjęli cię, mimo że masz takie straszne wyniiki?”
o ile u niektórych takie poytania mnie nie dziwią, o tyle u osób, które wykazywały się do tej pory empatią i zrozumieniem w stosunku do mnie, wręcz mnie bolą. Ale rozumiem. Nawet to rozumiem. No bo o co można zapytać w takuej sytuacji?
Ale jestem taka zmęczona. Tak potwornie zmęczona.

W porze obiadiowej dojechał do mnie pan Piotr z Polityki, z którym poznałam się kilka lat temu na Spartańskiej. Przywiózł mi mandarynki i banany. Oraz czekoladki Lindta. Ale co innego zainteresowało mnie najmocniej. System Iqos. Ostatnio drastycznie zmniejszyłam liczbę wypalanych papierosów z 5 do półtora dziennie, a od 3 dni postranowiłam, że nie zapalę już nigdy, ale kamaaaan, taka sytuacja????
Wychodzę z panem Piotrem na deszcz ze śniegiem, mam wyjebane na infekcję, no bo wiadomo, że operacji już nie będzie. Wciągam w płuca kukurydziany smak elektornicznegon papierosa. Tęsknię za smrodem tytoniowego haustu samoupodlenia, ale czysta nikotyna przyjemnie wali mnie w przysadkę i powoduje delikatne kołysanie. Łatwiej mi znieść to, że jestem w życiu przegrywem, choć marzyłam o tym, że powiem to w oczy Niedźwiedziowi.

Resztę dnia spędziłam na aktywnościach niegodnych kogoś, kto skończył wyższe studia. Na przykład, żeby nie słuchać pierdolenia Jadzi, wybrałam się na szaber srajtaśmy. Upolowałam trzy rolki o strukturze papieru ściernego. Znacznie ważniejsze jest jednak to, że dotarłam do Taty Miłosza. Tak, tak, po swoich operacjach kolejnych jest w tym samym szpitalu, tylko na innym piętrze. Dotarłam, chociaż bałam się zobaczyć usztywnioną na zawsze nogę i to, jak wygląda aparat Konzala. Bo Ilizarowa to wiem.
Jakież było moje zdumienie, kliedy przybyłam przed wieczorem, skarżyłam się na moją sytuację i na to, że jeszcze nie chcą mi dawać leków przeciwbólowych, a Miłosz do mnie nagle:
Chcesz Doretę?
No kuuuurwa. W życiu bym nie podejrzewała, że ucieszę się na dźwięk imienia tej suki, która prawie spowodowała rozpadnięcie się mojej wątroby. Zwinęłam Miłoszowi blister, dodał do tego dwie srajtaśmy, a na koniec powiedział, że opowie mi dowcip. Pomyślałam, że tokolejny z gatunku tych żeglarskich, których nie rozumiem, bo znam tylko trzy nazwy ze slangu żeglarskiego, a i tak mi się mylą, ale Miłosz zaskakuje mnie dowcipem, który krąży chyba wśró suwerena, a nie wykształciuchów:
Wiesz, jakie trzy kolory rozróniają mężczyźni?
Czerwony, niebieski i zielony – odpowiadam jak głupia gęś.
Nie – móewi Tata Miłosz zadowolony. Zajebisty, chujowy i pedalski – mlaska na koniec zadowolony z dowcipu, bo ja brechczę, jakbym nigdy w życiu nie miała mózgu.I jakby mnie właśnie nie spotkał jeden z najgorszych w mojej karierze dni.

Znowu ciemno, wszyscy śpią. Boli mnie straszliwie, ale trzymam na kolanach komputer i klepię. Jest mi smutno, nie mam siły odnbierać już telefonów. Nie mam siły odpisywać na wiadomości. Nie mam już nawet siły się bać. Czuję się skurczona, mała i nieważna.

Najważniejsze słowa z dzisiejszego dnia to jednak słowa od Jowo.
„Płacz Kochana. A jak już się wypłaczesz, to walcz”.

Dajcie mi jeszcze chwilę popłakać.

piątek, 1 lutego 2019

Pain vs killer

Ostatnie tygodnie były ciągiem nieszczęść i jedną wielką gehenną. Z największym trudem czynię ten wpis, bo głowa ciągle mi ucieka do tyłu, a oczy zdają się wpadać do czaszki. Wątroba i nerki strajkują. Wszystkie narządy wewnętrzne mają dosyć nalekowania, bólu i nieprzespanych nocy. Jestem zmechaconą bólem zużytą szmatką.

Ból miał takie odsłony, że nie znam słów, które byłyby w stanie go opisać. Nawet kolory kapitulują. Wystarczy jeden nieuważny ruch w stawie, mikroruch wręcz, a wszystko we mnie wrzeszczy. Głupia jesteś, Kasiu, jeśli myślałaś, że Ból z czasu ostatniego rzutu na SPartańskiej był szczytem Twoich możliwości. Są takie momenty, że wydaje mi się, że na chwilę naprawdę umieram. Jak wtedy, kiedy wracałam z rehabilitacji i został mi ostatni schodek na półpiętrze. Niby nic nadzwyczajnego nie zrobiłam. Nie zrotowałam nogi, nie odgięłam jej zbytnio. Ot, postawiłam, bo przede mną był już ten niby ostatni. I wtedy przyszła trąba apokaliptyczna, która najpierw sprawiła, że w mojej softshellowej kurtce oblałam się potem, za chwilę zrobiło mi się zimno, a potem nagle słodko. Wiem, co to oznacza. Że zaraz zemdleję. Że zaraz padnę. Skupiłam się tylko na tym, żeby pokonać jeszcze ostatni schodek i w razie czego paść pokotem pod drzwiami pana Janka. Wtedy na pewno ktoś mnie znajdzie. Ale kiedy już na ten ostatni schodek weszłam, czułam tylko uderzenie adrenaliny. Trzęsły mi się ręce. Upadła mi kula. Z trudem w końcu ją podniosłam, ale bałam się nawet wtedy oddychać. Byłam przekonana, że miednica pękła mi na czterdzieści trzy kawałki i nawet Doktor Batman z Niedźwiedziem temu nie zaradzą. Że ktoś strzelił do mnie z ciężkiej strzelby i rozerwał narządy wewnętrzne. Albowiem takiemu strzałowi Bólu towarzyzy również chrzęst kości i wielkie poruszenie w strukturach tkanek miękkich. To jedno z najbardziej odrażających doznać, jakich miałam okazję doświadczyć. Oprócz okrucieństwa Niedźwiedzia z ostatnich dni.
Ja tu widzę obrazy Muncha, wizje Beksińskiego, monumentalne płótna Rothko. A co się okazuje? Że to myszka stawowa. Tak, istnieje takie zjawisko. Ułamek obumierającej chrząstki wędruje sobie czasem pomiędzy  włóknami mięśniowymi, zahaczy o panewkę, draśnie okostną. Myszka. Wszak mysie przeciwciała przeciwjądrowe ratowały mi życie w Infliksimabie. Okazuje się, że te sprytne stworzenia dały początek nazwie zjawiska, któ©e nie ma nic wspólnego z przyjemnością braku Bólu. Są Bólem. Są kwintesencją wszystkiego, czego za wszelką cenę ciało próbuje uniknąć. Są małą śmiercią. Na półpiętrze bloku z 1968 roku.

w nocy sypiałam po półtorej godziny. Zaczęłam wyglądać gorzej niż zombie z serialu. Serce zaczęło się we mnie szarpać, w lodzie i śnieżycy prowadziłam samochód. (Ach, samochód - mimo tego, że to nieskończenie nieodpowiedzialne, Pandę proiwadzę nadal. Całą drogę na Leszno pokonuję z zaciśniętymi zębami, bez radia, bez zestawu słuchawkowego, w korku.  Znam na pamięć każdą studzienkę kanalizacyjną na Armii Ludowej - bo nie tam żadnego Lecha K., kaman - każdy pas z nierównością, każde skrzyżowanie z z torami tramwajowymi. Kiedy najeżdżam na jakąś nierówność, obraz mi się ściemnia. Biodro chrupie, myszki stawowe harcują. Pod przychodnią nie zawsze jest gdzie zaparkować. Dlatego musiałam skręcać w nieprzyjazną zarówno kierowcom, jak i pieszym ulicę Karolkową i na samym jej końcu stawiać samochód na miejscu dla niepełnosprawnych. Jeśli było wolne. Potem w mrozie, śniegu po kolana i po lodzie szłam do przychodni. Ścigam się ciągle z czasem i samą sobą, choć ego pierwszego mam nieporównywalnie w nadmiarze).

Aż przyszedł czas aplikacji Dorety, która sprawiła, że wcale nie bolało mnie mniej, o nie, ale za to tramadol w niej zawarty oszałamiał mnie i czynił ponownie zwiędłym porem, jak onegdaj przy Mydocalmie. Tylko tym razem w bonusie z lobotomią. Kiedy zastrachana połknęłam tabletkę po raz pierwszy, żałując, że nikogo nie ma ze mną w domu, najpierw wydawało mi się, że w pokoju miauczy kot. Potem przysięgłabym, że na głowie ląduje mi mewa. Myśli miałam splątane, mowę bełkotliwą. Z takim samym trudem jak zawsze (zaraz, jakoś od grudnia) kładę się na łóżku. Ale zasypiam na całe cztery godziny, śniąc o wojnie, spadających bombach, żydowskich dzieciach ukrytych w piwnicy mojego bloku i staruszkach, które opowiadają mi historie swojego życia, kiedy ja zaplatam im warkocze z włosów srebrnych i cienkich jak główki turzyc.
Po tygodniu brania Dorety zaczęłam mylić dni tygodnia, przestałam dokańczać zdania, zasypiałam na stojąco, a kiedy Iwona kładła mnie na wyciąg (10 kilo do martwej już nogi przywiązane himalajskimi linami), zasypiałam snem tak twardym, że fizjoterapeutki były pewne, że umarłam. Trzy dni temu zemdlałam na leżance. Ciało ma dosyć trucizny. Skórę mam cienką jak pergamin w kolorze sinofioletowym. Przez ostatnie dwa dni nie brałam Dorety ze strachu, że wątroba mi nosem pójdzie. Za karę zasypiam o 1 w nocy, a od 2.44 próbuję nie umrzeć z bólu.

W szkicach w skrzynce pocztowej mam dziewięć zaczętych mejli do Jowo. Żadnego nie wysłałam, choć Ona tak pięknie napisała mi o swoich Dzieciach. Któregoś razu popłakałam się na tę okoliczność z niemocy, ale niewiele to dało, bo tylko szybciej zasnęłam. W pozie niewygodnej, bolesnej, rozdzierającej na pół kość krzyżową. Więc podnosiłam się z niej czterdzieści trzy minuty.

Nawet serialu nie jestem w stanie obejrzeć, bo w połowie odcinka odcina mi prąd. Książki jestem w stanie zarejestrować 15 stron. Zaczęłam czytać siedemnaście naraz, sprawdzając, która będzie w stanie wryć się w mój mózg. Żadna. Tylko podręcznik do osteologii. Umiem już wymienić większość kości w ciele człowieka. Nie wiem tylko, po co mi ta wiedza.

Niedźwiedź. Tylko w baśniach te zwierzęta są magiczne. W rzeczywistości bywają potworami. Samotnikami skupionymi tylko na swojej korzyści i swoim ego, gotowymi zabić, żeby utrzymać status quo domniemanego władcy leśnego terenu.
To, co ludzie nazywają miłością, jeśli nie jest odwzajemnione, zamienia się w apatię lub nienawiść. Gdy następuje całkowite rozczarowanie, odsłania się prawda. Naga prawda. Dałam się złapać na czułe słówka, jestem stuprocentową kobietą, momentami tanią kretyneczką. Tylko dlaczego nie żałuję, że jednak mu zaufałam? Może dlatego, że to doskonale pokazało, że jestem w stanie wyrwać się z matni. Że jestem w stanie pokochać. Że jestem w stanie podjąć ryzyko. I jestem w stanie wiele znieść na tę okoliczność. Ale, zdaje się, taką właściwość ma większość ludzkości. Jestem taka, jak wszyscy.

Ponieważ coraz trudniej mi pisać, postaram się uwiecznić jak najwięcej w jak najkrótszych słowach.
Przez ostatnie tygodnie Niedźwiedź działał w większości na odległość. Dzwonił co drugi dzień, mówił: "no heeej, jak tam?", choć wiedziałam, że nie da mi odpowiedzieć, tylko natychmiast powie: ale jestem zjebany.
Oczywiście. Przecież tylko on na świecie pracuje. Nie ma na kuli ziemskiej matek kilku dzieci, jednocześnie pracujących zawodowo, nie ma ludzi z korporacji, górników, istot zasuwających na trzy etaty. Nie ma. Jest tylko on i jego nieludzkie zmęczenie. Niedźwiedzie zmęczenie.
Wraz z konsekwentnym załamywaniem się mojego zdrowia zaczęło do mnie przychodzić mnóstwo Dobra. Czystego ludzkiego Dobra, które trudno zdefiniować, bo równoważy całkowicie niewspółmiernie wielkie Zło.
Dwa tygodnie temu przyjechał do mnie Wit, bardzo mi w mieszkaniu pomógł, a nawet skręcił dla mnie stołek pod prysznic. Pobiegł do kiosku, do sklepu, do ksero - mnie zajęłoby to pół dnia, chyba że wcześniej zemdlałabym z bólu na ulicy.
W ubiegły weekend Agnieszka przywiozła mi z Magdalenki jedzenie. Pyszne kotlety z indyka, pieczone pałki z kurczaka zagrodowego, a Tysia zrobiła dla mnie makaron z cukinią. Pomyślałam ze zgrozą, że jestem tak stara i niedołężna, ze moja nastoletnia siostrzenica dla mnie musi gotować, a Aga wiezie to spoza Warszawy, żebym nie zdechła z głodu.
To było w ubiegłą sobotę. Pogadałyśmy chwilę z Agą, opowieści o Tysi i Stachu dają mi tyle radości. Opowieści o dzieciach w ogóle. Poturlałam się po południu całkiem sprawnie, a mianowicie po wizycie Agnieszki i konsumpcji makaronu od Tysi odkurzyłam mieszkanie. Wiem, jak to żałośnie brzmi. Ale dla mnie było to osiągnięcie nie lada. Potem spałam pięć godzin ze zmęczenia, ale kto by się tym przejmował.

Następnego dnia była niedziela, do południa dzwoni Niedźwiedź i nagle mówi:
- Poproszę listę zakupów. Tylko długą.
Sprawdziłam najpierw, czy się nie przesłyszałam, pomna na wcześniejsze doświadczenia. Ale nie, powtórzył, że lista zakupów ma być długa. I jak ja mam mu powiedzieć, że niedzielny poranek był ciepły i spokojny, więc wybrałam się do Biedronki po owsiankę i chrupki kukurydziane? Szybko wymyśliłam, że poproszę trzy pomarańcze, dwa jabłka, sok pomidorowy, owsiankę właśnie i paczkę chrupek. Nawet wysłałam mu dwa zdjęcia, o jakie mi chodzi. I że poproszę o realizację recepty na lek osłonowy, który przepisała mi pani kardiolog (lekarz starej daty, cudowna doktor Tereska "wie pani, ja już jestem stara, ale jak patrzę na pani wyniki badań krwi, to ja bym nie operowała. To wielkie ryzyko przy tak potwornej anemii. Czego teraz ci młodzi się nie podejmą"). Niedźwiedź odpowiada, że przyjedzie, ale nie na obiad. Że będzie jakoś po obiedzie. I przywiezie skierowanie, które wozi znów w samochodzie od dwóch tygodni.
Czekam więc na porę obiadową i poobiadową. Jem pyszne kotlety od Agi i poprawiam pałką. Jest taka, jak lubię: saute, posypana tylko pieprzem, pieczona z kawałkiem masła. Po 17 wchodzi Niedźwiedź. nie patrzy mi w oczy. Krąży po mieszkaniu i mówi, że jest zmęczony. (Byłam zszokowana, nigdy bym go o taki stan nie podejrzewała).
Jest coraz grubszy, co zarejestrowałam ze smutkiem.
Coraz bardziej sfrustrowany.
Nerwowo pyta, czy podłączyć wieżę. Pudło z zawartością kurzy się od świąt na jednym z krzeseł. Nie mam teraz głowy do słuchania muzyki.
Nie pytam, ale przecież widzę, że nie ma ze sobą toreb z zakupami. Krzywi się przy każdym ruchu, chodzi po pokoju, wgapiony w podłogę, opowiada o tygodniu w szpitalu i o tym, ze boli go brzuch. W pewnym momencie mówi:
- Masz coś do jedzenia?
Jako że nauczyłam się ważyć przy nim każde słowo, odpowiadam, zgodnie z prawdą:
- Mam.
Niedźwiedź na to:
- To daj mi jeść.

I gdyby nie Ty, Bólu, powiedziałabym do tego rozpieszczonego przez zajeżdżającą się dla niego całe życie matkę lesera, do tego zadufanego w sobie dupka, do tego nieodpowiedzialnego gnoja: "pierdol się, skurwysynu".
Ale Ból na to nie pozwala. Pozbawia mnie asertywności, wiary, podcina mi ścięgna i struny głosowe.
Z trudem wstałam z kanapy i o dwóch kulach idę do kuchni. On za mną. Myślę jeszcze, że może żartował. Bo moja kuzynka wiezie dla mnie, ledwo chodzącej, jedzenie, robi 30 kilometrów w jedną stronę, a on ma do mnie 3 minuty samochodem, jest sprawny i nawet nie zrobił zakupów, a ośmiela się mnie obżerać?
Otwiera szafkę, pyta, czy mam kaszę jaglaną. Mam. Ale zastrzegam, że trzeba ją gotować dosyć długo.
- Ale pewnie sosu nie masz, to nie chcę.
Proponuję mu surówkę do kotletów.
- Nie będę wpierdalał zielska.
Pytam, czy ugotować ziemniaki.
- Ja lubię, ale dziś nie mam ochoty.
Odpowiedział książę. A mnie się przypomina, jak MamAsia powtarza, że od chleba się głuchnie, a od ziemniaków głupieje.
Odgrzewam dwa kotlety. O w tym czasie idzie do pokoju i włącza telewizor. Skoki narciarskie. Jest postęp cywilizacyjny: wreszcie nie Comedy Central.
O jednej kuli zanoszę mu kotlety do pokoju (ja pierdolę, co ty wyprawiasz, Kasiu?!)
Je. Smakuje mu. Po chwili odsuwa talerz i mówi znanym mi od Michała tonem:
- Malizna. Nie masz tego więcej?
Zdębiałam po raz kolejny, ale idę do kuchni i mówię o pałkach.
- Może być - burczy.
Odgrzewam. Kurwiąc na siebie.
Przynoszę mu do pokoju. Roznosi się ostry zapach świeżego mięsa, ale wyraźnie saute, bez przypraw, glutaminianów i innego szitu z vegety. 
- To mięso śmierdzi.
Tłumaczę mu, że na pewno jest świeże, sama tego dnia jadłam. Nadgryza kawałek, odsuwa talerz z obrzydzeniem:
- Nie pasuje mi. Mdli mnie. Daj coś innego.
Odnoszę talerz do kuchni, znowu (!) przynoszę mu z kuchni podgrzaną bułkę z mozzarellą i pomidorami. Zjada. Woła czegoś słodkiego. kroję mu wielki kawał strucli serowej. Bo pamiętam, ze cienki plaster ciasta on tylko wyśmieje. Poza tym: kaman, gdzie twój feminizm, ile można latać do kuchni?! dla siebie tyle razy nie chodzę! Ciało buntuje się, bo ma o jednej kuli zaburzoną motorykę i biomechanikę.
Z przekąsem pytam, czy nie chce herbatki, skoro boli go brzuch. Gapiąc się w ekran odpowiada, że nie, że popije oranżadą Helleny. Ze zgrozą patrzę, jak wypija naraz prawie cąłą butelkę.
Potem siada na kanapie, cały czas skarżąc się na żołądek. Włączam TVP Kultura. Zaczyna się mój ukochany Kolski i "Jańcio Wodnik". Niedźwiedź mówi, że go ten film obrzydza. Ale nie chce mu się przerzucać programu. Chwała Bogu.
Siedzimy obok siebie na kanapie. Oglądamy. Anie jedno, ani drugie się nie odzywa. W pewnym momencie słyszę, jak Niedźwiedź zaczyna chrapać. Poczytuję ze stoickim spokojem jakiś słaby reportaż po rzekomej korekcie, Jańcia widziałam tysiąc razy. Kiedy lecą napisy końcowe, Niedźwiedź się zrywa z kurwą na ustach (pysku?) i wrzeszczy, że o 20 miał podjechać do mamy na Mirów. Rozkładam bezradnie ręce. Jest 20.03. Zbiera się. Nieśmiało pytam o skierowanie. Skacze jak oparzony:
- No zapomniałem. Po ludzku zapomniałem. O co ci, kurwa, chodzi?
Naprawdę? Po ludzku? Czy po twojemu?

Wychodzi.
Podsumowuję sobie, jaką jestem debilką, że go nie wyjebałam z balkonu na zbity ryj i żeby potwierdzić fakt, jaką jestem kretynką, po dwóch godzinach dzwonię, żeby zapytać, jak się czuje. Odrzuca połączenie. Pisze sms:
- Źle. Wymiotowałem.
Wyszło na to, że go zatrułam.
Potem już nie pisze. Zasnął. 

Następnego dnia, jak gdyby nigdy nic, przysyła mi od rana ohydną samojebkę, zrobioną na korytarzu w szpitalu. Ma na sobie czepek, strój operacyjny, a z gęby wystaje mu zapalony papieros. Twarz ma opuchniętą, przez co ledwo mieści się w kadrze. Wit zauważył, że to nowa ilustracja hasła "thug life".
Zobaczyłam mms na rehabilitacji, ledwo żywa z bólu i pretensji do samej siebie. Bo jak mam mu przyłożyć, jeżeli jestem od niego zależna? Jedna awantura i cała heca z operacją zacznie się od początku. Zresztą, nie wiadomo, za ile lat wtedy mnie zoperują. Jeśli mnie w ogóle zoperują. Jeśli dożyję. Więc Niedźwiedź z premedytacją wykorzystuje sytuację zależności. Sam mówił, że to nieetyczne. A jednak to robi. A ja się temu poddaję. Wina jest pośrodku. Ból mnie pokonał. Będę się upokarzać, żeby tylko go zabrał. Dopóki go nie zabierze.

Kolejnego dnia po odebraniu ujmująco ohydnego esemesa dzwonię po południu i pytam, jak jego żołądek. Z troską, delikatnie pytam. Mam nawet wyrzuty sumienia, że to może przez mikrofalę?
NIe, przecież sobie też odgrzewałam, a mam żołądek w gorszym stanie inż Niedźwiedź. Potem myślę sobie: jak on z tym  bólem brzucha operuje? Na pewno mu źle, niewygodnie, słabo, ma gazy, na sali operacyjnej wydalać gazy wypada tylko pacjentowi. I myślę sobie, że jestem może niesprawiedliwa, bo on tak orze, a ja tylko siedzę w domu, raz dziennie tylko wychodzę na rehabilitację, a on tyra. Głupio mi. I w związku z tym z troską, najsubtelniej pytam:
- Jak twój brzuszek?

W odpowiedzi słyszę:
- Wysrałem się dzisiaj porządnie i mi lepiej.

Widzę siebie w delikatnej muślinowej sukience, kiedy wyszłam z teatru i cieszy mnie ciepły, pachnąco majowy wieczór. Wciągam zapach tego wieczoru głęboko w płuca, przytulając do siebie kopertówkę. Wiatr delikatnie przeczesuje mi włosy, cieszy mnie zapach mojej wody toaletowej, czystej skóry, odświętności chwili. Aż tu nagle na Plac Teatralny zajeżdża z rykiem wóz z gnojem. I ktoś na tę moją muślinową liliową sukienkę chlapie świeżym krowim plackiem prosto z wideł. Tak siebie zobaczyłam w tym momencie.

W połowie tygodnia, kiedy zaczęłam mdleć na leżance, coś mnie tknęło. Bo obiecał, że operacja odbędzie się w ubiegłym tygodniu, ale sprawa się rypła, szef się wściekał, byłoby trudno - przełożył. Ok, rozumiem, moje życie to czekanie na Godota. Ale coś mnie tknęło. DO tej pory wszystko załatwiałam sama. nie miałam nigdzie pleców i znajomości. Wszystko, co mam, wychodziłam, wystałam w kolejkach i wyżebrałam. Moja twarz się opatrzyła w poradniach, szpitalach i sekretariatach. A teraz Niedźwiedź za mnie załątwia. Jeśli tak samo, jak zakupy, aptekę i cąłą resztę, to może... ja wcale nie istnieję w tej NFZ-owskiej kolejce?
Poczułam ukłucie paniki.
Bo mówił, że pogada z Mariuszem z sekretariatu, ale przecież mówił też, że będzie się mną opiekował, będzie mnie kochał, szanował i będzie się o mnie troszczył po operacji w swoim własnym mieszkaniu. Więc ten. Ufam, więc sprawdzam.
Dzwonię i pytam, czy coś bliżej odnośnie do termiu przyjęcia wiadomo.
- No mówiłem ci, że może Mariusz coś ustali, to się dwoiem.
Strach., Strach. Rany Boskie.
Ściska mnie w gardle. Widzę siebie na stole operacyjnym w 2035 roku, ale  na stole sekcyjnym. Jako trupa. Po nieudanym przeszczepie wątroby.
Biorę głeboki wdech i odważam się:
- Boli mnie strasznie, Ból jest już nie do wytrzymania. Od dwóch tygodni mam wypełnioną obiegówkę. Boję się, że jak jeszcze trochę termin operacji się odwlecze, to albo badania się przedawnią, albo ja nie wytrzymam. Proszę, powiedz mi, czy jest jakaś szansa na przyspieszenie przyjęcia? Czy ja ze swojej strony mogę coś zrobić? Jeśli tak, to co? Proszę, podpowiedz mi, może razem możemy więcej zdziałać?
Słyszę fuknięcie ostrzegawcze, po czym agresywne pytanie zadane podniesionym głosem, przez co kulę się w sobie jeszcze bardziej:
- O czym ty, kurwa, do mnie rozmawiasz? Mówiłem, że jak nie w tym, to w następnym tygodniu  będzie operacja, a jak nie w następnym, to kiedyś będzie!
Dudni mi w klace piersiowej. W czaszce. W duszy.
- Ale może pójście drogą oficjalną pomoże? Może powinnam napisać mejl albo pojechać na oddział? Może powinnam porozmawiać z ordynatorem?

Nie wiedziałaś, co czynisz, Kasiu. Nie wiedziałaś, że takich słów się do śpiacego i wiecznie obrażonego królewicza nie kieruje. No to teraz masz, co chciałaś. Ryk i wrzask. Że co ja pierdolę. Że jak ja tak mogę? Że jak śmiem mówić akie rzeczy. A frazę kończy stwierdzeniem:
- To jest atak na MOJĄ OSOBĘ!

I wtedy coś we mnie pękło. Gdyby siedziął obok, rzuciłabym się na niego. Z pazurami. Z wściekłością i żądzą odwetu. Za to, że mnie oszukał. Za to, ze mnie poniża. Za to, że Michał manipulował moim strachem przed bólem, ale NIedźwiedź jest o niebo sprawniejszy i bardziej psychopatycznie wyrachowany: manipuluje moim Bólem.
Gotuje się we mnie, każdy stawik piszczy z bólu, każda kosteczka wykręca się z obrzydzenia, że jak ja mogłam dopuścić do siebie takiego potwora?!
Jak to się stało, że go nie wgniotłam w ziemię? Jak mogę pozwalać na to wszystko, skoro tyle zniosłam i mierzyłam się nie z takimi jak on? Nie wytrzymuję i wiem, że za chwilę będzie katastrofa, ale wycedzam, najostrożniej, jak to możliwe i najbardziej jadowicie, żebym sama nie dostała zawału:

- Wszystko uważasz za atak na siebie. Nawet jak się zgłosi swoje obawy albo, co gorsza, oczekiwania. Świat się kręci tylko wokół ciebie. (słuszę szuranie słuchawki, więc podkręcam głośność emisji, a całość wypowiedzi kończę jak kbks:) "CzyZrobiłeśMiWNiedzielęZakupy-iTak,TerazToJestAtak".
Rozłączył się.

Uciekł.

Zwiał.

Skrewił.

Dał dupy.

Okazał się pizdą.

Degeneratem.

Bezjajowcem.

Tępym troglodytą.

Od tamtej pory się z nim nie słyszałam. Kiedy straciłam już nadzieję, że zadzwoni do mnie ktokolwiek i kiedykolwiek, zadzwonił w środę legendarny Pan Mariusz z sekretariatu. Że potwierdzi termin przyjęcia w piątek. A przyjęcie będzie w przyszłym tygodniu.
Potwierdził dziś Pan Mariusz. Kłądą mnie w niedzielę. A operacja przewidziana na poniedziałek.
Teraz myślę o tym, co jest gorsze:umieranie z Bólu, czy umieranie ze strachu. Trudno powiedzieć.

Wiem tylko, że za chwilę zwymiotuję z bólu na klawiaturę.
Nie mogę więcej, nie mogę.
Jowo, wybacz mi brak odpowiedzi na mejl.
Aniu, Jowito, Ingo Niespodziewana, wybaczcie, że taka sama ze mnie konsekwentna blogerka, jak dojrzała kobieta.
I proszę, trzymajcie kciuki w poniedziałek. W ogóle trzymajcie. Bo jak mi odbije, piła przeznaczoną do pocięcia mojej kości odetnę Niedźwiedziowi głowę. I przed sądem powiem, że nie żałuję. I będzie to prawda. Najprawdziwsza i fakt autentyczny.