Jest niedziela, dzień odpoczywania.
Tylko w klatkach piersiowych w sali numer dwa trwa zwykły,
przedświąteczny ruch.
10 lutego, trzecia doba od operacji.
Kiedy pacjent się uprze, nawet
medycyna nie da rady. I jestem chyba jednym z takich przypadków.
W pierwszą dobę po operacji, kiedy
najgorszy kryzys minął, stanęłam na nogi. Wieczorem Kamila
pomogła mi się umyć. Następnego dnia szło już coraz lepiej,
założyłam sama spodenki i nie paradowałam w koszuli nocnej po
korytarzu. Wieczorem w łazience umyłam się niemal kompleksowo
(opatrunek jest gigantyczny i nie można go zalać), a patent na
mycie nóg znalazłam taki, że gąbkę z żelem rzucam na podłogę,
po czym podpierając się na kulach albo przy barierce chorcuję po
niej raz jedną, raz drugą stopą. Oczywiście, nie sięgnę jeszcze
do nóg tak, jak bym chciała. Nie nasmaruję sobie lewej łydki, ale
już jestem coraz bliżej.
A dziś rano na peronie 8 i trzy
czwarte, czyli w śluzie pierwszej w łazience umyłam nad umywalką
głowę. To nie było łatwe, bo po pierwsze muszę się pochylić,
nie tracąc równowagi. Po drigie muszę tak wysunąć operowaną
nogę, żeby nie zwichnąć protezy. A po trzecie muszę wytrzymać
na ugiętej zdrowej nodze i dokładnie spłukać włosy. I co? Udało
mi się. Bo i dlaczego nie miałoby mi się udać?
Kiedy wychodziłam z łazienki, jedna z
pielęgniarek na mój widok aż podskoczyła. Zapytała, czy na pewno
w czwartek byłam operowana i czy to możliwe, że ponad dobę jestem
bez leków przeciwbólowych?
Ano tak, jest to możliwe. Bo przecież
to, co boli, właśnie zostało usunięte. A jeżeli coś mi teraz
dokucza, to zzsk, czyli moja tzw. choroba bazowa.
Gdybym miała jeszcze na coś
utyskiwać, to na bezsenność. Dziś spałam jakieś dwie godziny.
Leżę w nocy z otwartymi oczami, czasami coś czytam, czasami
nasłuchuję, co ludzie mówią przez sen. Myślę, wspominam,
czasami zamoczę łzami poduszkę. Ale i tak od kilku dni wszystko
rekompensują poranki. Nad Świdrem przepieknie od trzech dni wstaje
słońce. Liliowo-wrzosowe smugi albo różowe plamy po szóstej rano
już przebijają kolorem prześwitujące konary. Swiatło wdziera się
do okien, oczu, nie pyta nikogo o pozwolenie na nastanie poranka.
Dzisiejszy był błękitny, wczorajszy wyraźnie różowy. Czekam
kolejnych. Widok z okna jest przyjazny, widać drzewa i dachy
sąsiednich budynków należących do rehabilitacji.
A kiedy wstaję i idę, oglądam świata
coraz więcej. Widziałam dziś omszałe płyty chodnikowe. W
modrzewie za szpitalem zaplątał się przebity co prawda, ale
czerwony balonik. Kiedy stanie się w plamie światła na półpiętrze,
robi się cicho i ciepło i przypominają mi się popołudnia
spędzane z Babcią w kuchni.
Wszystko wskazuje na to, że zima się
wynosi. Może w moim życiu wyniesie się także. Chciałabym, żeby
poszła sobie na dłużej.
Fizjoterapeutka Edyta przestrzega mnie
przed nadmiernym obciążaniem nogi, bo wyczuła wewnętrzny
agresor, który nakazuje mi nieustannie poodnosić sobie poprzeczkę.
Wczoraj na bieżni do ćwiczeń pokazywała mi, jak uporczywie skręca
się moja miednica. Szybciutko wyczuła moją wewnętrzną przekorę
i kazała mi siłować się ze sobą na skręt miednicy. Wygrywałam.
Mimo że rozcięte pasma mięśniowe jeszcze drżą i się buntują.
Skąd to znamy? Stopa na siebie, supinacja, środstopie przyklejone,
a teraz zegnij kolano. Nowością jest to, że ma pracować biodro.
Bo już może. Bo ma możliwość. Powinno. W pierwszej dobie po
operacji, kiedy tylko pielęgniarka opatrunkowa wyciągnęła ze mnie
trzy metry drenu, Edyta przyprowadziła balkonik w wersji ambona.
Przeraziłam się. Nienawidzę widoku balkonika. Babcia nie umiała o
nim chodzić, nie chciała, denerwowała się. Już wolę kule.
Przeszłam trzy kroki. Zatrzymałąm
się, głośno łapiąc powietrze. Edyta czujnie mi się przygląda,
a ja patrzę na swoje stopy.
Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat
moja lewa stopa stoi prosto. Nie krzywi się. Nie ucieka. Stoi prosto
i poddaje się rozkazom mózgu. Mam proste stopy. Kolano nie ucieka
na zewnątrz. Patrzę Edycie w oczy i mrugając intensywnie, mówię
do niej głosem słabym, słabo słyszalnym:
-Zasłużyłam. Zasłużyłam.
-Zasłużyłam. Zasłużyłam.
A Edyta ma też oczy wilgotne, kładzie
mi rękę na lędźwiach i pokazuje, że mam się prostować.
Nowe biodro i tak już mnie
wyprostowało – tak, że trzeba było o jedno oczko podnieść
kule.
Podała mi je i poszłam. Zrobiłam
pięć kroków. Byłam mokra ze zmęczenia, ale chciałam więcej. W
końću Edyta złapała mnie za wszarz rozpinanej koszuli i zawróciła
do sali. Wstałam. Poszłam. Usiadłam na sedesie. A osiągnięciem
niedzieli jest to, że dziś założyłam majtki. Każdy ma takie
imperium, na jakie zasłużył.
Operacja i okoliczności
wokółoperacyjne bledną mi szybko w pamięci, bo poziom nalekowania
usuwa je z mózgu. A nie było łatwo.
W sumie dwa razy spadłam z planu
operacyjnego – w poniedziałek i środę. W poniedziałek, bo
przeraziły ich wyniki, w środę - bo nastąpiła jakaś pomyłka.
W czwartek po dokładnym wyszorowaniu
się poszłam na korytarz ćwiczyć. Do końca. Żeby do końca się
ruszać.
Okazało się, że szuka mnie pół
oddziału z ordynatorem na czele. Wybiegli po mnie wszyscy: mama
niedoszłej samobójczyni, Jadzia z naszej sali, Magda czekająca na
usunięcie zespolenia, Sebastian po złamaniu miednicy, pielęgniarka
oddziałowa i noszowy. Plus rozwścieczony ordynator, grożący, że
jeśli mnie nie ma, to ktoś inny pojedzie. A ja ćwiczę sobie
grzecznie gluteusy. I jestem trzy metry od drzwi do oddziału.
Pielęgniarki przynoszą mi koszulę
operacyjną z wiązaniem na plecach i granatową lamówką. Oraz
woreczek z nadrukiem w czterolistną koniczynkę, do których wkłada
się butelkę wody mineralnej, protezę i ewentualnie etui na
okulary. Protezę zamieniłam na Carmex. Dobrze zrobiłam.
Noszowy Rysio o bystrym spojrzeniu i
nieadekwatnej do zawodu urodzie przyjeżdża do mnie, jak
zapowiedział: 8:07. Siadam na wózku inwalidzkim. Trzęsę się w
środku. Jadzia, Asia, Ania i Magda wycałowały mnie ze łzami w
oczach. Jak to możliwe, że one widzą mój Ból, a moja mama nie? -
przemyka mi przez myśl, ale już nie ma czasu. Jadę na blok
operacyjny.. Wiem, że wrócę. Bo czeka na mnie miś od Ali i Witka.
Jadę na wózku inwalidzkim. Jest mi
niewygodnie, siedzę skręcona, bo biodro nie działą. Zarosło.
Wylało się ciasto z kielni. Rozsadziło formę. Rysio sprawdza
jeszcze, czy w woreczku nie przewożę kontrabandy. Zupełnie jakbym
na odwagę miała walnąć sobie pigwówki. Zatrzymujemy się na
wysokości dyżurki po jakieś papiery. Przy wejściu do dyżurki
pielęgniarek widzę Niedźwiedzia. Jest zmieniony na twarzy. Wiem,
jak bardzo się boi. Albo nie, lepiej: domyślam się, jaki to dla
niego stres. Ale co ja mogę o tym wiedzieć? Nic. Widzę tylko, że
jest zmieniony na twarzy, oczy ma większe niż zwykle. Patrzy na
mnie dziwnie, z konglomeratem emocji, tak, jakby mały Artur krzyczał
w nim: "nie chcę! Nie chcę jej operować! Ale chcę
natychmiast jej pomóc! Tylko niech ona nie patrzy!"
Uśmiecham się, choć pewnie widać po
mnie bladość i strach. Co z tego, że to piąty raz. Nie można się
do tego przywzwyczaić. Nie da się przyzwyczaić. Mówię do
Niedźwiedzia, a mój drżący głos niesie się po całym oddziale.
Cytuję neurochirurga z serialu: "piękny dzień, żeby uratować
czyjeś życie". Niedźwiedź przewraca oczami. Ciekawe, czy
bardziej mnie nienawidzi, czy bardziej żałuje, że w ogóle przyjął
mnie w poczet pacjentek.
Jedziemy. Rysio powozi ostrożnie.
Jedziemy na piąte piętro. Zsiadam z wózka. Kładę się na wózek
na kółkach. Przy przekłądaniu mnie obecna jest pielęgniarka
Renata. Chyba dlatego, że niektórzy ze strachu uciekają. Uśmiecha
się do mnie uspokajająco, jak do chorego dziecka. Rysio zabiera
moje Crocsy w kolorze zupy wiśniowej. Pakuje do woreczka w
koniczynki moje okulary. Mówię mu "do zobaczenia". I
wierzę, że się zobaczymy.
Pielęgniarka zdejmuje ze mnie sterylną
koszulkę, kładzie na gołym wysterylizowanym stole i nakrywa
zielonym materiałem, którego faktury nawet taka włókniarka jak ja
nie jest w stanie odgadnąć. Przejmuje mnie blok. Nie ma odwrotu.
Jedziemy. Witają się ze mną
pielęgniarka anestezjologiczna i instrumentariuszka. Trzęsę się
ze strachu. I zimna. W klimatyzowanych pomieszczeniach bez okien
temperatura wynosi 21 stopni. Mam wrażenie, że jest mróz. Łopatki
zdają mi się stukać o wózek.
Nade mną przesuwają się prostokątne
zimne lampy. Liczę je. Siedem i reflektor. Babcia też opowiadała
mi, jak ją wieźli na blok operacyjny i też liczyła lampy. Babcia
ze mną jest. Na pewno. Ona by mnie nie zostawiła. Wiem, że tu
jesteś, Babuniu. I trzymasz mnie za rękę.
Wjeżdżamy do pomieszczenia, w którym
Aneta, pielęgniarka anestezjologiczna, tłumaczy mi, co mnie czeka.
Wiem przecież, ale powtarzanie tego mnie uspokaja. Dopytuję jeszcze
o wszystko, co i tak wiem. Podłącza elektrody. Słyszę pracę
mojego serca. Pracuje na przekór wszystkiemu równo i mocno. Na
pohybel. Ciśnienie modelowe. Saturacja sto procent.
Wenflon. Przez kilka tygodni przed
operacją łykałam aescin garściami, żeby żyły nie pękały. Na
nic. Ciało było tak słabe i wycieńczone bólem i niedospaniem, że
nawet niezawodny wyciąg z kasztanowca nie pomógł. Aneta wybiera
żyłę przy nadgarstku, przy kości, bo najgrubsza, niby
najsilniejsza. Nic z tego. Ma najwięcej zrostów po leczeniu
biologicznym.
Aneta pachnie mieszanką piżma i
turzyc, niepokojący to zapach i intrygujący jednocześnie. Aneta
wierci mi w żyle, cofa wenflon i pcha dalej. Zwijam się naga na
stole, trzęsę z zimna, a Aneta mnie przeprasza, ale wciąż
próbuje. Po raz pierwszy od wielu lat z ust wyrywa mi się okrzyk
bólu – co prawda niezbyt głośny, ale jednak. Aneta ciągle
przeprasza, ale znaleźć musi. Druga żyła. Wewnętrzna część
przedramienia. Tam mi się wkłuwali w Orłowskim, gdzie rezydenci
ratowali mi życie. Nic z tego. Ta żyła już się zapadła. Nie da
się. Trzecie miejsce. Zewnętrzna część nadgarstka prawego. Jest
jedna mocna żyła, chociaż pokręcona. Wreszcie. Za trzecim razem.
Udało się.
- Jestem w żyle – oznajmia Aneta. Podłącza elektrolity.
Równomiernie pracuje serce. Wygrywa
rytm życia, które teraz w rękach grupy ludzi. Oddaję je im. Ufam
im. Daję Wam moje chore życie. Oddajcie mi zdrowsze. Zróbcie, co
możecie, bo przecież zdrowa już nigdy nie będę. Ostrożnie.
Jeden nieuważny ruch i po wszystkim. Nie będzie już bolało, ale
też już nigdy nic mnie nie ucieszy. Nie zobaczę dzieci. Nie
zobaczę, jak rośnie Zojka, jak Staś zdaje maturę, Basia zaczyna
chodzić, Kostek uczy się tabliczki mnożenia.
No dobra, czyli lepiej by było, gdyby
się udało.
Do sali wchodzi lekarz anestezjolog
Ewa. Podobają mi się jej kręcone włosy do ramion. Jest szybka i
konkretna. Nie owija w bawełnę. Mówi mi: będzie problem, bo
wyglądasz mi na taką, co ma kregosłup zrośnięty na amen.
Przypominam sobie operację sprzed
sześciu lat, kiedy zespół z Drewnowskiej trzymał mnie za ręce,
żebym wygięła plecy w łuk. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że
jestemn chora. Udało się wkłuć.
Teraz doktor Ewa informuje o wszystkim
kompleksowo, po czym zbliża się do mnie z niewielką strzykawką,
ale wiem, że niebezpieczną zawartością. Mówi szybko, że to
oszałamiacz, który działa kwadrans. Coś jak tabletka gwałtu.
Dostaje się do zył błyskawicznie. Dosłownie czuję kopnięcie w
mózg. A kolejnego kwadransa nie pamiętam. Doktor Ewa mówi, że
dobrze, że tego nie pamiętam.
Słowa doktor Ewy docierają do mnie
jak przez mgłę. Rękę kładę na czymś ciepłym i głądkim o
skórzanej fakturze. Przypomina mi się korpusik Kropki. Ale ona ma
włosy. Myślę o tym, że głaszczę psa. Za moment mózg łapie
informację, że trzymam rękę na swoim udzie lewym.
A potem czuję inną dłoń. Tak mi
znaną. Tak gładką, ciepłą, pewną, dużą, wydawało mi się:
bliską . Nauczyłam się za nią tęsknić. Ale zaraz, ta dłoń nie
szuka mojej dłoni. To profesjonalny chwyt obliczony na konkretny
cel. Nie na pieszczotę. Ani poszukiwanie. Ta dłoń wie, co robi.
Czuję ją tylko pod palcami, bo od pasa w dół jestem już
nieczuła.
Tak, to ten moment, pani Katarzyno
Jednym ruchem przerzucam panią na bok i stabilizuję pani miednicę.
Proszę nie przykładać wagi do tego, że nasze ręce się spotkały.
To zupełny przypadek. Ryzyko zawodowe wpisane w te okoliczności
chirurgiczne. Przekładam dłoń lewej ręki pod pani udem lewym i
chwytam za szczyt uda prawego. Prawą ręką w tym czasie chwytam za
pani lędźwie.
(W tym samym miejscu trzymał rękę na
moich lędźwiach, kiedy poszliśmy do teatru na szybką sztukę na
Madalińskiego o Henrcietcie Lacks. Specjalnie z myślą o nim
wymyśliłam taką tematykę. Ładnie dzielił się ze mną wtedy
wrażeniami. Skrajnie racjonalnymi. Ja oczywiście odjechałam do
krainy porównań i poszukiwańartystycznycyh. Potem on jadł
rogalika z marcepanem, a ja podgryzałam orzechy nerkoiwca. I byłam
troszkę na niego zła, bo miał po mnie przyjechać, a nie
przyjechał, miał mnie odebrać z pracy, miałam nie zmarznąć.
Wtedy położył mi rękę na lędźwiach z prawej strony i
powiedział: "chciałbym się w ciebie wtulić").
Jednym ruchem przerzucam panią na
prawy bok. Sprawdzam krętarz. Jest pani stabilna, Kość łonową
dodatkowo stabilizuję na siodle.
Słyszę, jak pika monitor. Dokładnie
w rytm mojego serca. Ciekawe, czy pokazuje, że złamane. I w którym
miejscu złamane. Saturacja sto. Ciśnienie sto dziesięć na
osiemdziesiąt pięć. Pacjentka gotowa do operacji.
Szumi nade mną zielony materiał. Aha,
czyli to jest słynne zaszmacie. Leżę na lewym boku, widzę
kroplówkę i czuję chłód mojej skóry na ramieniu. Prpfesjonalnie
mnie Niedźwiedź położył. Leżę równiutko, lewy krętarz celuje
w sufit. Jak obiecał, tak zrobił. Aha, w tym jesteś dobry. W pracy
nie dajesz ciała. Dlatego tak ją kochasz.
Skalpel.
Nic to nowego dla Ciebie, Kasiu. To
tylko skóra. Ile razy ci ją uszkadzano. Ile razy ty ją
uszkadzałaś. Jest tak bardzo łatwopalna.
Słyszę głos Niedźwiedzia. Kroi moją
nogę. Człowiek, którego odważyłam się pokochać.
Haki. Aha. Teraz odsuwają mięśnie.
Bądź pozdrowiony, czworoboczny skurwysynu. Ileż to razy chciałam
cię wyrwać, tak bolałeś. O, i ty, mięśniu krawiecki. I ty,
przywodzicielu, czarci pomiocie, jak im się nie spodobasz, to cię
przetną. Trzaśniesz wtedy jak bat na mrozie. Skrócą czas twojej
hegemonii.
Raz słyszę przebieg zdarzeń, raz
nie. Ale oczywiście robię to, czego nie powinnam, czyli poodnoszę
głowę.
Zaglądam za zaszmacie. Wsadzam nos w
tajemnice Republiki Naddniestrza. A celują do mnie zawsząd.
Jest ich trzech. Niedźwiedź ma na
sobie swoje słynne okulary do operowania. I zabawny czepek w pigułki
i strzykawki. Obok stoi Batman. A jednak. Czyli Batmana zgarnął.
Musiało go to dużo kosztować.Od jakiegoś czasu się nie znoszą.
Ambicja i konflikty ideałów. Batman niestety skrajnie niekorzystnie
wygląda w czepku. Boże, staram się wypchnąć ten widok z pamięci.
Za późno. Wrył się już. Będę na zawsze wspominać Batmana w
wersji żałosnej.
Jest i trzeci operator. Jezu, pół
oddziału do mnie ściągnął. Doktor Witek. Sympatyczny i do
ogólnej atmosfery ponurości niepasujący. Ma spokojny, łagodny,
chłopięcy głos.
Rozmawiają jak pracownicy korporacji
przy ksero. O aferze z wołowiną, o dietetykach, o tym, co jeść.
Niedźwiedź zasromany: że co on teraz będzie jadł w burgerach. I
że kebsy lubi. W tym czasie słyszę, jak pracuje piła. Czuję
zapach przecinanej kości. Teraz koagulacja. Zamykają naczynia.
Smierdzi paonym białkiuem. Palonym mięsiem., Grilują cię,
Jadwiniu – myślę.
Nie panikuj. Wszystko to znasz. I teraz
też rozumiesz, co powiedział Batman:
-Resekcja caput femoris przez klasyczne
zwichnięcie.
Widzisz, Iwonko Dobra? Udało się. Kość nie wrosła. Odważnik z dziesięcioma kilogramami, mój ból, codzienny ruch, niespodziewane ataki myszek stawowych, wszystkie studzienki kanalizacyjne w drodze na Leszno, nieprzespane noce i mokre poduszki. Ratunek w mejlach od Jowo. Poczekalnie na Koszykowej. Kpiący emeryci. Śnieg i lód. Odjeżdżająca kula na posadzce. Opłacało się. Nie było usunięcia in situ. Klasycznie zwichnęli. Nadziali na szpikulec i wyciągnęli. Jak galantyna z kantyny.
Podnoszę głowę. Pielęgniarka
anestezjologiczna kartkuje gazetę z gatunku Życia na gorąco. Pani
anestezjolog z zaangażowaniem peroruje o ASF, scrolluje Facebook.
Myślę sobie: och, jak dobrze, że operują mnie profesjonaliści.
Teraz pewnie mogą jeszcze robić kilka rzeczy naraz, ale zachowują
spokój, wszystko mają pod kontrolą. Jestem w dobrych rękach. Nic
mi nie grozi.
Słyszę jego głos. Mówi, wydaje
komendy. Dokuczają sobie z Batmanem. Rozmawiają o wyjazdach na
narty, o weekendach spędzanych z dziewczynami, o standardach hoteli.
O tym, gdzie najlepiej wyjechać z dzieckiem na stok. Nagle Batman
mówi do Niedźwiedzia:
-Przytrzymasz mi tu, słoneczko?
Prycham na zaszmaciu, bo wiem, że Niedźwiedzia doprowadza to do szału. Tak jak się spodziewałam:
- Co to za pedaliada, kurwa?
-Przytrzymasz mi tu, słoneczko?
Prycham na zaszmaciu, bo wiem, że Niedźwiedzia doprowadza to do szału. Tak jak się spodziewałam:
- Co to za pedaliada, kurwa?
No widzisz, Kasiu, wszystko, jak się
spodziewałaś. Od czasu do czasu po cichutku mówi coś doktor
Witek. Założę się, że on nie bluźni.
Opowiadają, przykręcają, słyszę
obrotową wkrętarkę, która wierci otwór w mojej miednicy. Żartują
z czegoś, ale ja nie słyszę. Żle słychać na tym zaszmaciu. A
wiem, że głowy jednak podnosić nie powinnam. Reporterska ciekawość
przegrywa z racjonalnością. Za chwilę okaże się, że ratuje mi
życie.
-Ja pierdolę kurwa, zobacz to –
wrzeszczy do Batmana Niedźwiedź.
Ten leci na drugą stronę stołu.
-Jak ciasto, kurwa. Jak ciasto. Jak się w tym strop utrzyma?
-Witek, chodź, zobacz. Włóż tu palec. Ciasto. Zeżarte kości, jebana autoimmunologia.
Ten leci na drugą stronę stołu.
-Jak ciasto, kurwa. Jak ciasto. Jak się w tym strop utrzyma?
-Witek, chodź, zobacz. Włóż tu palec. Ciasto. Zeżarte kości, jebana autoimmunologia.
-No, faktycznie, miękko tu, wgłąb
wchodź.
I słowa doktora Witka nie miały
pidtekstu erotycznego. Trzeba było tak przybic strop panewki, żebym
po obciążeniu nogi nie poczuła jej pod mostkiem.
Wibruje frezarka, wbija się w moją
miednicę. Robi miejsce na moje nowe życie bez bólu. Ssak.
-Czoło, poproszę czoło-mówi
Niedźwiedź.|
przestraszył się. Że miękka panewka., Że kości mam z waty cukrowej. Że nie wytrzymam.
przestraszył się. Że miękka panewka., Że kości mam z waty cukrowej. Że nie wytrzymam.
-Mam krew w butach. Ile zeszło?- pyta
Niedźwiedź.
Doktor Ewa:-Nie powiem, bo się
bardziej spocisz. Sprawnie, panowie.
Na szczęście kopnięcie w mózg jeszcze u mnie działa. Przełykam ślinę. Oddycham. Nie będę panikować. W sali czeka na mnie miś od Ali i Witka. Babcia nie tyle krwi straciła. Szybko, Bogna. Pamięta pani wschód słońca nad Saharą, pani Kasiu? Proszę tam wrócić. Proszę się zanurzyć w tym widoku. Tam pani była w teraz. Gdzie śmierci nie ma. Proszę tam pozostać. Proszę stać cały czas odwróconą w stronę słońca. Przypominam sobie, jak na wydmie Hassan pokazuje mi słońce. Klaszcze w ręce i woła: "Mamma Africa". Jestem w bezpiecznym afrykańśkim łonie, które jest nieskończenie pojemne. Splendor nieba i majestat słońca uginają mi kolana nad ranem. Padam w piach na jednej z wydm i ręce mam rozłożone na boki. Przyjmuję ten widok z wdzięcznością. Nie jest ani moją winą, ani zasługą. Będzie trwał, nawet jeśli mnie nie będzie. Nawet jeśli przeminę. Nawet jeśli krwi będzie do kostek.
Kostek po raz pierwszy na nartach. Bukiet ślubny Ani. Makaron z cukinią od Tysi. Lody na Zwycięzców. Szelest letniej sukienki, kiedy biegnę Krakowskim Przedmieściem. Rozgrzane słońcem maliny na bazarku na Sadybie. Kruchość jabłka z Placu Szembeka. Zapach wigilijnego kompotu Babci. Zimny nos Kropki na moim łokciu. Wojtek mówi, że wyglądam w tej kwiecistej opasce jak dziewczyna z lat 60. Babcia gotuje rosół. Na rzęsie osiada mi płatek śniegu. W Tarabuku wącham grzebiet tomiku z poezją Ginczanki. Razem z Toot idziemy po krawężniku, obżarte jak bąki po wyjściu z wegańskiej restauracji. Bracka w Krakowie zalana jest światłem. Na Świętego Tomasza z uśmiechem w oknie antykwariatu witam "Fausta".
Na szczęście kopnięcie w mózg jeszcze u mnie działa. Przełykam ślinę. Oddycham. Nie będę panikować. W sali czeka na mnie miś od Ali i Witka. Babcia nie tyle krwi straciła. Szybko, Bogna. Pamięta pani wschód słońca nad Saharą, pani Kasiu? Proszę tam wrócić. Proszę się zanurzyć w tym widoku. Tam pani była w teraz. Gdzie śmierci nie ma. Proszę tam pozostać. Proszę stać cały czas odwróconą w stronę słońca. Przypominam sobie, jak na wydmie Hassan pokazuje mi słońce. Klaszcze w ręce i woła: "Mamma Africa". Jestem w bezpiecznym afrykańśkim łonie, które jest nieskończenie pojemne. Splendor nieba i majestat słońca uginają mi kolana nad ranem. Padam w piach na jednej z wydm i ręce mam rozłożone na boki. Przyjmuję ten widok z wdzięcznością. Nie jest ani moją winą, ani zasługą. Będzie trwał, nawet jeśli mnie nie będzie. Nawet jeśli przeminę. Nawet jeśli krwi będzie do kostek.
Kostek po raz pierwszy na nartach. Bukiet ślubny Ani. Makaron z cukinią od Tysi. Lody na Zwycięzców. Szelest letniej sukienki, kiedy biegnę Krakowskim Przedmieściem. Rozgrzane słońcem maliny na bazarku na Sadybie. Kruchość jabłka z Placu Szembeka. Zapach wigilijnego kompotu Babci. Zimny nos Kropki na moim łokciu. Wojtek mówi, że wyglądam w tej kwiecistej opasce jak dziewczyna z lat 60. Babcia gotuje rosół. Na rzęsie osiada mi płatek śniegu. W Tarabuku wącham grzebiet tomiku z poezją Ginczanki. Razem z Toot idziemy po krawężniku, obżarte jak bąki po wyjściu z wegańskiej restauracji. Bracka w Krakowie zalana jest światłem. Na Świętego Tomasza z uśmiechem w oknie antykwariatu witam "Fausta".
Przyspiesza pikanie na monitorze, ale
nie słyszę żadnego larum. Panowie pracują.
Słychać szczęk żelaza.
Przypomina mi się, jak na Kazimierzu
zderzam się z Marcinem Świetlickim.
Aha, to teraz. Trzpień. Liczą kąt,
przypoarcie, Niedźwiedź szacuje, jak głeboko może się wbić.
-Dwudziestką? - pyta doktor Witek?
-Niech cię ręka boska broni. Zobacz,
prawie nie ma korówki. Kość jak serwetka- mówi powaznie
Niedźwiedź.
Kości pneumatyczne pomagają ptakom
latać. Może przez to, że mam kości z papieru, łatwiej mi unosić
się nad ziemią, chociaż utykam?
Łup.
Poszedł młot.
-Prawiej – mówi Niedźwiedzia
Batman.
-Spierdalaj, widzę.
ŁUP.
-Dobrze idzie, kolejny klin wbij.
ŁUP.
Teraz wiem, że coś jest nie tak.
Czuję potężne szarpnięcie w podbrzuszu. Mam lekko uniesioną
głowę i nie wiem, czy to dobrze. Chyba nie, ale czuję, że lepiej,
żebym jej nie oopuszczała.
ŁUP ŁUP ŁUP
Narodziłąm się teraz oto, teraz oto
Niepodzielną – jak elektron –
drgnieniochwilą,
by mnie rozdarł cios nowiny grotem
i przekłuciem przedarł na wskroś i
na wylot.
ŁUP ŁUP ŁUP ŁUP ŁUP
Wariuje we mnie kortyzol, burzy się
adrenalina.
Kasiu, teraz, albo nigdy:
-CHŁOPAKI, SPADAM!!!!!!! - rozlega się
mój głos wołającej na Zaszmaciu.
Ruch, rwetes, rejwach, Niedźwiedź
krzyczy: "saturacja?", doktor Ewa nie odpowiada, krzyczy:
-Popierdoliło was do reszty?! To 58
kilo dziewczyny, a nie morświn! Gdzie tak w dzieciaka napierdalać?
O kurwa, z trzydzieści centymetrów zjechała. Czekajcie, bo bark
sobie zwichnie, rzeźnicy! Pani Kasiu, poprawiamy?
I wtedy robię coś, co jest kolejnym
dowodem na wielkość człowieka. Tak jak matki podnoszą ciężarówki,
którymi przygniecione są ich dzieci, tak ja chwytam się lewą ręką
stołu i nie wiem, jak, ale podciągam się na nim do góry, do
wyznaczonej wysokości. Jedną ręką wciąż trzymam się krawędzi.
W razie gdybym miała się znów zsunąć. Zapieram się łokciem
mocno.
Słyszę Niedźwiedzia:
-Z Bałut jest.
Musiałam ich rozbawić. Siebie
rozbawiłam. Przynajmniej będę miała co wspominać. A teraz jest
ten moment, w którym operacja zbliża się do końca. Słyszę, że
sprawdzają offset, przyparcie, długosć trzpienia. Szarpią mną,
sprawdzają stabilność stawu. Buja mi się cału brzuch. Słyszę,
że jest ok. Wszystko to znam. Pamiętam, jak Niedźwiedź opowiadał.
Jest, jak mówił. Doktor Witek zaszywa dren. Pielęgniarka
oddziałowa poucza Niedźwiedzia, że nie wystarczy mu nici do
zaszycia rany. Aha. Czyli rana jest rozległa. To nic. Do rozległości
tej w środku nikt oprócz mnie nie będzie miał dostępu. Będę
pracować na tej wewnętrznej bliźnie. Tę zewnętrzną zostawię
Iwonie.
Słyszę jeszcze, jak Niedźwiedź każe
Batmanowi zrobić zdjęcie kości udowej. Czyli pamiętał. Batman
próbuje dyskutować, ale coś niewyraźnie to słyszę. Niedźwiedź
podaje godzinę zakońćzenia operacji. Jest pprawie 10.30. Operacja
wystartowała o 9.15. Kiedy wyjeżdżam z bloku, widzę, jak
Niedźwiedź jedną ręką oparty jest o wózek, a drugą opiera o
bok. Jest zmęczony. Tak bardzo zmęczony. Dziękuję mu, ale przez
okulary widzę tylko zmęczone oczy. Nie wiem nawet, czy mnie
usłyszał. Nie wiem nawet, czy byłam słyszalna.
Podjeżdżają z łóżkiem. Mam się
dźwignąć i przenieść siłą mięśni rąk na łóżko z oiomu.
To pamiętam już przez mgłę. Ale pamiętam, jak Niedźwiedź karci
mnie, że przenoszę ciężar ciała, zanim powie "trzy-cztery".
Zawsze mówił, że to najbardziej uciążliwe. Jak pacjent nie
współpracuje i nie pomaga asyście dźwigać się na wózek. Znowu
chciałam być niestatystyczna. Ręce miałam omdlałe, bo od połowy
operacji trzymałam się stołu, żeby nie spaść. Ale oczywiście
zanim główny operator wydał polecenie, wykonałam zadanie.
Idiotka. Nie można przecież skręcać miednicy.
Jedziemy. Dziękuję wszystkim po
kolei. Pielęgniarka anestezjologiczna przekazuje mnie pielęgniarce
z oiomu. Czuję, że to będzie inna bajka. Mniej familiarna. Za
chwilę się przekonam, jak bardzo mniej. Do windy wchodzi też
doktor Witek. Ma dziecięcą twarz, na któej nie widać takiego
zmęczenia. Jest jasna i łagodna. Mówię mu resztkami sił:
"dziękuję". A wtedy on mówi słodko, niewinnie i
szczerze jak dziecko:
-Na zdrówko.
I uśmiecha się do mnie.
Podobno jakoś w tym tygodniu ma mu się
urodzić dziecko. Niech będzie zdrowe, rumiane i zdolne jak tata.
A ja jadę na wózku, pchana przez dwie
pielęgniarki i liczę lampy. Zjeżdżamy na piętro drugie.
Operowana byłam na piątym. Naliczyłam siedemnaście podłużnych
lamp. I mówię wierszyk o poznańskich koziołkach, który podesłała
Jowo. Zastanawiają się, gdzie mnie położyć. Myślę o misiu. Że
on tam na mnie czeka.
Wjeżdżamy na oiom, który zaiste jest
przerażającym miejscem. Ale będzie jeszcze bardziej przerażającym.
Teraz jeszcz etego nie wiem. Jest wczesnie. Większość operacji
jeszcze trwa. Wjeżdżam jako jedna z pierwszych. Trafiam w zaułek
na złączeniu ścian. Poszczególne łóżka oddzielają zasłonki w
szare mazaje z czertwonymi akcentami. Nie wiem, jaki kretyn to
wymyślił.
Przypominają mi się sceny z filmu o
Fridzie Kahlo, kiedy po wypadku wydarzenia ze szpitala wspomina jako
animowany film z udziałem robotów i postaci prześwietlonych przez
rentgen. Taśma. Masa. Zjeżdżają i furkoczą kolejne łóżka. Nie
sposób się zdrzemnąć. Nie sposób zasnąć. Nie sposób tu
wydobrzeć. Nie sposób też stąd uciec.
Oficjalnie zakłądają kartę, wpisują
godzinę przybycia, obok mojego łóżka lądują paczka ligniny,
opakowanie jednorazowych rękawiczek. Przychodzi anestezjolog. Jest
dobrze po sześćdziestiątce. Ma okulary i spokojny wzrok.
Przedstawia się, ale nie pamiętam, jak się nazywa. Na pewno nie
jest rodowitym Polakiem. Ma ładne rysy. To grecki typ. Ma intensywną
wodę toaletową, ciężką, w zasadzie wieczorową. Patrzy na mnie
zza okularów połówek. Odsuwa kołdrę, sprawdZa, czy rana nie
przesącza. Podnosi dren. To wielka szklana butla, która wygląda,
jakby pływała w niej Nalewka Babuni. Leje się do niej nieustannie.
Ze mnie.
Między moimi nogami leży trójkąt,
zwany przez pacjentki pieszczotliwie Wackiem. Zapobiega krzyżowaniu
nóg i głupim pomysłom, na przykład zakładaniu nogi na nogę, co
w zasadzie do końca życia będzie mi już zabronione. Ale znam
takich, co po roku to robią.
Noga jest zaklejona plastrami. Myślę
o tym, jak pielęgniarka opatrunkowa będzie ten plaster zdzierwać
przypomina mi się mała Kasia, która sama zrywa plaster od
opatrunku przez dwie i pół godziny. Pielęg iari się na to godzą,
bo jestem dzieckiem, obolałym straumatyzowanym i nie wiem, co się
dzieje, dlatego najmniejsze poczucie sprawczości daje mi
satysfkację. Potem mama krzyczy na mnie, że narobiłam jej wstydu,
bo jestem tchórzem.
Sio, wspomnienie. Wierszyk Emilki.
Zaledwie piętro niżej czeka miś od Ali i Witka. Kostek podzieli
się ze mną placuszkiem jaglanym. Staś pokazuje mi model statku
kosmicznego z klocków Lego. Matylda genialnym backhandem oddaje
piłkę na korcie. Zojka leży z mamą na dywanie i się ślini
najpiękniej na świecie. Henry dzieli się ze mną połową
czerwcowej truskawki, ale wcześniej pieczołowicie miażdży ją w
swoich ślicznych malutkich paluszkach. Kropka wrzuca mi do torby do
Warszawy piszczącą zabawkę.Na pamiątkę. Bo widzi, że i mama, i
Babcia wciąz mi coś do torby wkładają przed wyjazdem.
Anestezjolog informuje, że zostanie
podany paracetamol, pyralgina. Że znieczulenie będzie mnie jeszcze
trzymać. Że nie będę czułą nóg. Dopóki nie będę czuła nóg,
nie będę czuła bólu. Pić mi jeszcze nie wolno. Szkoda, bo mam
wrażenie, że zamiast języka mam nieoheblowaną deskę.
Mijają minuty. Kwadranse. Godziny.
Naliczyłam już prawie piętnastu operowanych. Każdy jęczy i wyje.
Każdy się skarży. Nawet nie pisnęłam. Czy to takie dziwne?
Przecięli mnie do kości. Naszprycowali, czym się dało. Zanim
zaczęli szyć ranę, ruchem ręki odmówiłam kolejnego
oszałamiacza. Nie można za dużo. Ostatnie tygodnie skrajnego
nalekowania już wystarczą. Niech mi już wystarczą.
Podsłuchuję, co mówią między sobą
pielęgniarki. Jest dopiero dwunasta, dopiero pierwsza. Myślę o
Niedźwiedziu. Dziś czwartek, więc po południu będzie jeszcze w
przychodni na Pradze. Przyjmie 56 osób. Znów będzie zmordowany.
Jest mi go żal, odczuwam głęboką wdzięczność, nie mam do niego
o nic żalu.
Spod rozchełstanej koszuli wystają mi
elektrody monitorujące serce. Na palcu mam pulsometr. Kroplówki nie
przestają schodzić. Za chwilę zachce mi się siku. Ale zaraz: czy
na pewno? Przecież pęcherza też nie czuję. Może zrobię pod
siebie? Czuję strach. Odsłaniam kołdrę i widzę swój wychudły
ostatnimi czasy brzuch nieco zaokrąglony w podbrzuszu. Nacisdkam go.
Jest twardy. Nauczona doświadczeniem postanawiam nie wstrzymywać
wydalania płynów. Podejmję twarde postanowuenie, że jak tylko
przybędzie do mnie jeden z intensywnych robotów, poproszę o basen.
Nie czekam długo. Przychodzi ktoś.
Nie pamiętam, kto. Chociaż wszystkich staram się pytać o imię.
Kobieta. Podkłada mi basen. W tym celu muszę trzymać się
chwytaków na górze, a opierając się na nieoperowanej nodze
dźwignąć miednicę do góry i posadzić ją na nierówności
basenu. I robię to. To cud, ale go dokonuję.
Rozlega się we mnie wrzask. Pieczenie.
Jakby ktoś palnikiem acetylenowym przejeźdżał mi po głębokich
warstwach pośladka. Ach, to wy, rotatory. Przeciął was Niedźwiedź.
Mówił, że was przetnie jako jedyne. Ach, jak bolicie. Ale ja
wytrzymam. Jestem z Bałut. Pielęgniarka każe uciskać brzuch, bo
czuję parcie na pęcherz, ale rezultat tego parcia jest dosyć
opłakany. Mimo tego czuję zadowolenie z siebie, mocując się z
wielkim kawałem ligniny zamiast pachnącego Velvetu.
Potem sytuacja powtarza się jeszcze
dwa razy. Słyszę, że zbliża się godzina 14. Powinien zejść z
bloku. Być może zajrzy do mnie. Łapię się na tym, że na to
liczę. Miałaś nie oczekiwać, Kasiu. Bo się rozczarujesz.
Mimo wszechogarniającego zmęczenia
nie jestem w stanie zasnąć. Co chwilę ktoś krzyczy i woła. Ja
nie mam tej śmiałości. Kiedy przychodzi fala bólu i
dezorientacji, płaczę. Nie wiem, dlaczego. Podobno tak ból
opuszcza ciało. Czuję, że łzy leją mi się na rozsupłaną
koszulkę i poduszkę. Wpadają do uszu. Mogę tylko zamykać oczy.
Ale na pewno nie zasnę.
Przed pókściem do szpitala Beata
przynosi mi pięć rodzajów zup i surówkę z kapusty i jabłuszka.
Po jej wyjściu ode mnie w mroźny wieczór pisze mi, że w brzuchu
poczuła ruchy Basi. Będę ciocią. To Dobro też do mnie przyszło,
kiedy było najciemniej. Przeglądam zapowiedzi wydawnicze. Tyle
dobra do czytania. Krysia redaguje kolejne książki. Pójdę do
księgarni Czarnego na Marszałkowskiej. Pani Beata da mi rabat i
ołówek. Przy przystanku piętnastki będę patrzeć przez okno
pączkarni i zastanawiać się, który pączek najlepszy. A potem go
nie kupię, bo moja choroba bardzo źle znosi cukier. I też będę z
siebie zadowlona. Wsiądę w tramwaj i pojadę na Ochotę, żeby
przeciąż w trampkach Plac Narutowicza z jego drzewnością,
dzwonieniem i serpentyną torów.
"Kocham kroki twe".
Może to obrazoburcze, ale słyszę, że
idzie. Przyjechał na oiom. Szuka mnie. Pod samą ścianą, w kąciku,
na złączeniu ścian. Znajduje mnie. Odsłania kołdrę. Przechodzi
w nogi łóżka. Chwyta mnie za śródstopia.
-Nogi są równe – mówi. Przypomina
mi się, że to samo od swojego operatora usłyszała Mama Alicja.
Widzę po jego postawie, że jest
zadowolony. Dumny. Zszedł z niego stres.
Przechodzi z mojej lewej strony.
Próbuję się do niego uśmiechnąć, ale mam wrażenie, że mięśnie
mnie nie słuchają. Nie mają paliwa. Wyciągam w jego kierunku lewą
rękę bez wenflonu. Nie chwyta mnie za nią. Moja ręka drży z
wysiłku, kiedy chwytam go za brzeg fartucha.
-Nie łap mnie za fartuch, bo tu są
kamery.
Mam przebłysk świadomości. Za
fartuch nie można mi go złapać. Ale jemu można mi mówić per ty.
Cofam rękę. Kładę ją chyba na
kołdrze. Bo przecież do głowy bym jej nie podniosła.
Zdaje mi się, że coś mówię do
Niedźwiedzia, ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. W
ustach mam trociny, bo dostałam pozwolenie na trzy łyki wody, ale
to było o jakieś trzysta za mało. -Makabrycznie było. Wiesz, ile
krwi z ciebie zeszło? Lało się zewsząd. To jest ta twoja wegańska
dieta. I enelpezety. Strasznie ciężka operacja, panewka miękka.
Ale daliśmy radę.
Próbuję coś na to odpowiadać, ale
sama siebie nie rozumuem. Nadludzkim wysiłkiem powtarzam niezgrabne:
-Dziękuję.
Mówię to tak żałośnie, że nagle
Niedźwiedź pochyla się nade mną, odgarnia mi dolną powiekę i
każe patrzeć w górę. Wyskakuje na środek oiomu i wrzeszczy:
-Toczymy krew!
Nie wiem, co się dzieje. Jest mi tak
cudownie wszystko jedno. Ucieszyłam się, że mnie dotknął,
Dotknął mojej lewej powieki. A nie dał mi polecenia do wykonania
ani nie powiedział, że jest zmęczony. Odbieram to jako czułość.
Gdybym miała więcej siły, byłabym wzruszona.
Przybiega pielęgniarz i wkłuwa mi się
w żyłę malutkim aparacikiem. "Będzie bolało" –
ostrzega, a mnie przypomina się tytuł książki Adama Kaya, którą
czytałam w autobusie w drodze do pracy. Jaka tobyła wyśmienita
książka., Jakie doskonałe tłumaczenie. Przygotowują dla mnie
krew.
Niedźwiedź staje znów nade mną i
pyta, czy ma powiadomić moją mamę.
Mama.
Co ona by teraz tutaj zrobiła?
Biegała od lekarza do lekarza i
pokazywała stopy dotknięte metatarsalgią. Przypomina mi się
oddział ortopedyczny z czasów mojego dzieciństwa. Mama w centrum
uwagi. Zasłania sobą moje łóżko. Kiedyś myślałam, że broni
mnie przed ortopedami. Żeby nie zrobili mi krzywdy. A potem
przypominają mi się słowa doktor Ines z wtorku: "czy może mi
pani wytłumaczyć, który rodzic pozwala, żeby noga jego dziecka w
wieku pokwitania już nieustannie leciała na zewnątrz? Może mi
pani to wytłumaczyć?"
Nie umiałam.
Nie mam siły odpowiedzieć
Niedźwiedziowi na pytanie o powiadomienie mamy, ale napinam się
najmocniej, jak potrafię. Zgłaszałam osoby do kontaktu. Afgańśką
i Kamilę. On pamięta, że o tym mówiłam. Pyta, czy pamiętam ich
numer telefonu. Nie. Nie mogę mówić. A co dopiero pamiętać takie
rzeczy jak numery telefonów komórkowych. Idzie po moją kartę
pacjenta. Wraca z nią, pyta o nazwisko, kiwam głową, że tak, że
to Afgańska, a on wysyła jej sms.
Przymykam oczy, bo nie mam siły
dziękować. Niedźwiedż uśmiecha się i mówi, że musi już iść,
bo jedzie do drugiej pracy.
Przychodzi do mnie pielęgniarz i w
worku niesie życiodajny płyn. Każe mi powiedzieć, jak się
nazywam. Mówię tak cicho, że z tej żałości aż mi lecą łzy.
-Data urodzenia
-Czwarty czerwca 1985
-Pani grupa krwi
-O Rh plus.
-Teraz podamy pani jedną jednostkę
krwi.
Idzie. Płynie. Z każdym erytrocytem
mam odrobinę więcej siły na to, żeby sięgnąć po kubek z
dziubkiuem, a w nim Cisowiankę. Odpływam i zanikam, ale nie śpię.
Myślę, że jest 17, ale nie śpię. Zaczyna boleć. Kiedy krrew
schoidzi z worka, wieszają worek z pyralginą.
Słyszałam ten głos od rana, ale coś
we mnie słysze,ć go nie chciało. Trzy łóżka dalej leży po
operacji chłopiec. Może być w tym wueku, w którym ja i Artur
byliśmy ooperowani, może być nieco młodszy., Krzyczy straszliwie.
Serce mi pęka. Zapominam natgychmiast o swoim bólu. Chcę iść do
tego chlopca i powiedzieć mu: tak, krzycz, masz do tego prawo,
biedny, znękany chłopczyku. Wiem, że tego nie rozumiesz. Ja też
nie rozumiem, jak to możliwe, że ciebie musi boleć. Krzycz więc,
krzyczmy razem, razem się nie zgadzajmy. Teraz jeszcze tego nie
wiesz, ale ten ból minie, bedziesz najszybszy w klasie, będziesz
najbardziej atrakcyjny dla dziewcząt prze3z swoją wrażliwość i
napiszesz najlepszy esej o wygrywaniu w szkole. Będziesz smakował
tajemnice różowych uszu nastolatek, delikatność skóry na szyi,
badał gładkość ich ud i głębie spojrzeń. Poczujesz smak
zwycięstwa, zemsty, odwetu i gorycz kłamstwa. Wzruszysz się,
oszalejesz z wściekłości, będziesz umierał ze zmęczenia. Ale
póki co krzycz i nie zgadzaj się. Bo co to za bóg, który pozwala
na cierpienie dzieci. I na to, żeby matki na to cierpienie patrzyły.
Albo na to, żeby nie współczuły. Krzycz, chłopcze, masz prawo.
Będę krzyczeć razem z tobą. Obronię cię. Nie pozwolę
zagłuszyć.
Tak bym mu powiedziała, bo do szału
doprowadza mnie głos pielęgiarki: "no ale dlaczego płaczesz?"
Widzę w tym chłopcu siebie, widzę
małego Niedźwiedzia, który w szpitalu spędził miesiąc, a mama
na zmianę pracowała i odwiedzała go, widzę dziecko, którego nie
urodzę i wszystkie niezawinione nieletnie cierpienia, które nie
rozumieją. I którym zabrania się czuć.
Głos krzyczącego chłopca przywodzi
falę wspomnień. Mamy w szpitalu, bezradnej, ale też patrzącej na
mnie karcąco, kiedy krzyczę z bólu, bo doktor Moczkowski na siłę
zgina mi kolano. Zawstydzonej, kiedyidę o kulach, Zakłopotanej na
rehabilitacji. I syczącej mi do ucha: "nie utykaj, bo
wsssstyd".
Odejdźcie, złe wspomnienia.
Odejdźcie. Jestem już dorosła. Sama sobą mogę się zajać. Mama
mi dała to, co miała najlepszego. To, co mogła. To, co była w
stanie. Teraz jestem po operacji. Boli. I dlatego myśli tyle, co
stonek.
Nadchodzi wieczór. Kolejne łóżka
jadą na oddziały. Zwożą chorych. Kolejne pochrapywania cichną,
podobnie odbijania, wymioty, jęki, krzyki, pohukiwania i groźby.
Przychodzi pielęgniarz i chce mnie zwieźć na oddział. Odpowiadam
mu słabym głosem, że wolę nie. Że jeśli nie zabieram nikomu
miejsc, to chcę tu zostać. W sali wszystkie będą gadać.
Wszystkie naraz. Jadzia będzie mnie w nocy szturchać. Budzić.
Tamte znowu będą mówić, mówić, mówić. Nie dadzą mi spać. Tu
też mi nie dadzą, ale nie będą mówić. Do mnie. Wolę już tę
porażającą umieralnię niż salę tamtego oddziału z jej kolorową
intensywnością.
Znów przychodzi do mnie ten sam
anestezjolog. Patrzę mu w oczy. Myślę, że mógłby być moim
Tatą. Mój Tata być może tak pachnie. Ciężkim wieczorowym
zapachem. Zapachem ludzi zakochanych w sobie. Ale też
profesjopnalnych. Pan doktor mówi do mnie łamaną polszczyzną:
-Proszem paniom, jeśli morfologia ok,
to pani na oddzial jedzie, bo tu mają prawo zostać najcięższy
przypadki.
Mówię mu, że rozumiem, że nie chcę
zabierać nikomu miejsca, ale zależy mi na zostaniu na noc.
Anestezjolog znów zleca morfologię,
ale pielęgniarka przychodzi dopiero za godzinę. Potem zaczyna się
noc. Lekarz śpi. Mają jujż wyniki, ale nie budzą dyżuranta. Leżę
z otwartymi oczmai. Nie zostałam jedna jedyna na oiomie. Ludzie
wołają, pohukują, dzwonią. Nie mam jak zadzwonić. Ale czekam na
basen. Mam wrażenie, że za chwilę rozsadzi mi pęcherz. Przychodzi
przedstawicielka nocnej zmiany. Ma błętkitne powieki i to źle
wróży. Patrzy ma mnie z połażaniem a trochę z litością. Pytam
ją, jak mozę ją przywołać, skoro nie wolno mi podnosić głowy,
a nie mam przy łóżku dzwonka. Z ironicznym uśmieszkiem mówi do
mnie, że ich jest tam wystarczająco dużo, ,ze oni znają swoje
obowiązki, że na pewno niczego mi nie zabraknie. Po czym czekam na
basen pół godziny, zwijając się z bólu pęcherza. Znieczulenie
już puściło. Przynosi wreszcie basen. Podkłada mi go z
obrzydzeniem. I znika na pół godziny.
Po operacji nawet na przeciwbólach nie
sposób wytrzymać z raną i uniesioną miednicą przez pół
godziny. Nie mam jak wyjąć basenu spod siebie, bo na kołdrze go
nie położę, ryzykując wylania zawartości na świeżą ranę, a w
ręce nie utrzymam, bo jestem za słaba. Przypomina mi się artykuł
Edyty Gietki o bólu. Że pielęgniarki na niektórych oddziałach
onkologivznych odsuwają łózko chorego od ściany, zeby po nie nie
dzwonił. Przekrzywiam głowę. Dzwonek wisi w całkowicie
niedostępnym mi miejscu.
Boże, co robić. Rotatory wrzeszczą.
Nie wytrzymam na tym basenie. Miednica mnie szarpie. Pali skóra. Nie
mam siły krzyknąć. Wtem oświeca mnie. Mam na palcu pulsometr.
Jeśli nie czyta pulsu przez dziesięć sekund, maszyna zaczyna wyć
jak szalona. Ściągam pulsometr z palca i czekam na armageddon.
Niech mnie zabije nawet, ale wycoągnie spode mnie basen.
Udąło się. Przychodzi wściekła.
Wyszarpuje spode mnie zielony basen. Bierze się pod bok i pyta: no i
coś sobie jeszcze księżniczka życzy?
A ja sobie myślę: nie będziesz się
nade mną znęcać, podła kobieto, bo nikt cię do pracy tutaj nie
zmusza. Jeśli nie byłaś nigdy po operacji i nie wiesz, co znaczy
być zwiędłym warzywem na przemian z odruchami wymiotbymi i falami
gorąca, kiedy czas stoi, a ty nie wiesz, jak się nazywasz , to
morda w kubeł i idź paść krowy. One wymierzą ci sprawieldiwość
ogonami.
Odpowiadam jej słabym głosem, że
owszem, księżniczka życzy sobie estazolam.
-Nie ma. Za młoda jest, żeby dostawać
leki nasenne.
Suko ty.
Za młoda, żeby bolało.
Za młoda, żeby dostać lek nasenny.
O 4 ściągam pulsometr po raz czwarty,
a ona ze wściekłością wciska mi tabletkę do ust. O 6 rano budzi
mnie anestezjolog:
-Proszem paniom, na tej sali dziś
wiele osób leżało, ale ziadna morfologia nie była taki
beznadziejna jak pani. Przetaczamy krew, żeby pani mogła na
oddział. Ja tu długo pracuji, a taka morfologia to dawno nie
widział.
Ach, to dlatego. To dlatego śnią mi
się wakacje na wsi. Czuję zapach babcinego ciasta. Jest mi wszystko
jedno i nawet nie mam pretensji do pielęgniarki z błękitem na
powiekach za jej obcesowość. Anestezjolog odpina kolejną butelkę
Nalewki Babuni z mojego drenu. Prawie się z niej wylewa. Czyli z
samej rany podczas pobytu na oiomie zeszło mi ponad litr krwi.
Straszne.
-Imię i nazwisko
-Data urodzenia.
Przyniesiona partia jest gęsta.
Poprzedni wenflon się zatyka. Wbijają mi nowy. Krew ścieka
drastycznie wolno. Z minuty na minutę czuję, że wracają mi na
policzki kolory. Niekoniecznie zdrowe. Chyba mam gorączkę. Ale mam
już siłę sięgnąć po Carmex. Przez kilka godzin w ciągu nocy do
kubka z dziubkiem nie mogłam sobie wlać wody. A niebieskooka
uśmiechała się tylko, kiedy wyciągałam kubek w jej stronę.
Od przyjścia anestezjologa zaczął na
mnie zwracać uwagę pan, który zdaje się zajmuje się brudną
pościelą i odzieżą. Zagadywał mnie. Był bardzo miły. Przyszła
poranna zmiana, niebieskooka poszła precz, przyszły inne
pielęgniarki. I zaczęły mnie nie odstępować na krok. Oczy
uciekały mi do środka głowy, ale pan mnie ciepło zagadywał.
Pielęgniarki głaskały po ręce.
Nie wiem, jak długo krew szła. Jakąś
wieczność. Jakieś dwie doby na oiomie. Aż przyjechały dwie
pielęgniarki z mojego oddziału. Moje dwie ulubione. Jedna ciągle
się śmieje. Perliście, głośno. Druga ciągle się uśmiecha.
Jest już po obchodzie. Wiozą mnie na rentgen. Jeszcze tylko jakimś
cudem przeturlam się z łóżka na stoł do badania. Sfotografują
moje nowe biodro. A potem pojadę do sali i powitają mnie miś od
Ali i Witka, wszystkie współspaczki, przyjadą Kamila i Maciek,
Afgańska Siostra, wyjdzie słońce, nikt nie będzie mi odwieszał
dzwonka, będę chodzić bez kul i przyjdzie wiosna.