niedziela, 28 grudnia 2014

Nowe wcielenie Prababci Marianny



Eugenia Spondylo nie uznaje kompromisów. Nie ma przeszłości, przyszłość za to do niej należy.
Jak przystało na tych, co mają władzę, nosi się jak arystokratka. Bluzki i suknie z wysokim kołnierzykiem, bufiaste rękawy i nieskazitelna długa spódnica. Ubrania nosi głównie czarne albo brązowe. Nigdy białe, byłaby wówczas nadmiernie widoczna. Na szyi nosi potrójny sznur pereł, ale krótkich, ciasnych jak obroża. W talii ściska się wiązanym gorsetem. Kiedy zwiąże go za mocno, nie mogę oddychać. Rzadko go luzuje. To damie nie przystoi.
Ręce przyobleka w siatkowe rękawiczki. Ciemne, żeby zakryć długie i ostre paznokcie. Czarne na końcach, zbrukane wilgotną ziemią.

Spod spódnicy wystają eleganckie czarne trzewiki zapinane na guzik. Ale niełatwo je zapiąć. Trzeba używać do tego specjalnego szydełka. Ciasno przylegają do łydki. Blokują krążenie. Drętwieje w nich stopa. Kiedy Eugenia się niecierpliwi, stuka czubkiem trzewika o podłogę albo deskę rozdzielczą w samochodzie. Wtedy ból we mnie pulsuje.
Włosy ma długie, ciemne. Związuje je w kok nad karkiem, bardzo ciasno. Tak ciasno, że włosy napinają skórę na twarzy i wtedy oczy Eugenii robią się skośne.
Profil ma arystokratyczny, rysy szlachetne, wąskie usta zaciśnięte. Brwi zazwyczaj ściąga, a wtedy tworzą się u zbiegu nosa i oczu dwie głębokie bruzdy. Jest chmurna i groźna. Niedostępna. Zawsze milcząca. Ma duże, czarne, nieruchome oczy. Martwe. Nie widać w nich białek. Nie rusza nimi. Tylko patrzy. Twardo, nieustępliwie. Czujnie.

Zna każdy mój ruch, ale jednego nie potrafi: wyprzedzić moich myśli. Dopiero kiedy myśl zaistnieje, ona reaguje. Dlatego tak łatwo jej rujnować moje plany. Jednym tupnięciem przekreśla misternie tkane rozkłady spotkań, wyczekiwane podróże, ustalone wcześniej wyjścia.
Przysiada we mnie, kiedy zaczynam planować. Czai się. Odhacza to, co jej pasuje, gniewnym tupaniem reaguje na zadania nadprogramowe i męczące. Czasem jest jak dziecko, które do omdlenia trzeba nosić na rękach, bo inaczej wrzeszczy. Nie znosi długiego siedzenia, długi spacer również ją męczy. W przerwach między kolejnymi przystankami daje o sobie znać huśtawką skurczonego bólu na wysokości lewego biodra. Zaborcza, zazdrosna, wyrachowana egoistka. Każe się sobie kłaniać, dlatego przygniata mnie do ziemi. Siada wtedy na karku, zakłada swoje perły na moją szyję i próbuje prowadzić mnie jak na smyczy. Pochylam się wtedy i długo muszę walczyć, zanim się wyprostuję. Zanim wyzwolę się spod perłowego jarzma i odepnę wreszcie obrożę.

Nie umiem jeszcze spojrzeć jej prosto w twarz. Boję się, kiedy jest blisko. Na razie na jej sylwetkę patrzę z dużej odległości. Jakby szła od strony ulicy Ceglanej w dół ulicą Dolną. Trzymam wyciągniętą rękę, żeby tam się zatrzymała. Z daleka trzymam uniesioną dłoń - jednocześnie ją pozdrawiam i daję znać, żeby bliżej nie podchodziła. Jeszcze nie teraz. Jeszcze za wcześnie.

Raz tylko spróbowałam spojrzeć jej w twarz. Byłam odważna, bo była ze mną Pani Bogna.
Siedziałyśmy razem z Eugenią w samochodzie. Dopiero co przetarłam deskę rozdzielczą, więc Eugenia ubłoconym trzewikiem z upodobaniem w nią kopała. Lekko, ale rytmicznie. Zostawiała na szarym materiale błotne cętki. Czekała, aż wyjdę z terapii. A ja podczas terapii zajrzałam do niej. Zrobiłam jej psikusa. Chciałam ją zaskoczyć. Ale poznała już moje myśli. Za późno. Zbita szklanka.

- Spójrz na mnie, Eugenio. Odwróć się do mnie, spójrz mi w oczy, proszę.

Byłam dzielna, bo była ze mną Pani Bogna. Patrzyłam na profil Eugenii i wydawało mi sie, że kącik ust jej drgnął. Ściszyłam głos i poprosiłam raz jeszcze, zachęcona przez Panią Bognę.
I wtedy Eugenia zaczęła powoli odwracać twarz w moją stronę. Na klatce piersiowej poczułam wielki ciężar. Skóra na twarzy ścierpła mi ze strachu. Tułowiem zaczęłam odginać się na fotelu do tyłu. Czułam, jak rozszerzają mi się z przerażenia źrenice.

Jedna połowa twarzy Eugenii piękna, arystokratyczna i regularna. Druga połowa rozpada się. Gnije. Odpadają zepsute kawałki policzka zzieleniałego rozkładem. Wysokie czoło odsłania opadająca skóra, ukazując nagą czaszkę. Nieruchome, całe czarne oko wypływa z oczodołu. W ziejącym pustką otworze kłębią się tłuste czerwie. Kołnierzyk częściowo tylko zasłania napięte ścięgna szyi i zszarzałe od rozkładu mięśnie.
-Proszę, Eugenio, odwróć się już, nie każ mi na siebie patrzeć. Jeszcze nie teraz, proszę. Jeszcze za wcześnie.
Płakałam z przerażenia. Ale Pani Bogna była ze mną. Eugenia przyczaiła się na lewym biodrze. Była zła, że ją niepokoiłam, a później z prośby się wycofałam. Pogroziła mi chudym, kościstym palcem. Musnęła dół pleców, postukała w łopatki. Kiedy wstawałam z fotela u Pani Bogny, mocno przygięła mnie do ziemi. Kazała się pokłonić w geście przeprosin.       
To dlatego się jej boję. To dlatego jej nie akceptuję. Eugenia z jednej strony dybie na moją wolność. A z drugiej chce mi ją dać. Tylko że ja wolność inaczej sobie wyobrażałam. Nie tak, jak śmierć.  


Co rano przychodzi siedmiu aniołów. Wchodzą bez pukania. Jeden z nich nagłym ruchem wyjmuje mi z piersi serce. Przykłada do ust. Inni robią to samo. Wtedy usychają im skrzydła, a twarze ze srebrnych stają się purpurowe. Odchodzą ciężko tłukąc sabotami. Serce zostawiają na krześle jak pusty garnuszek. Cały dzień trzeba napełniać, aby nad ranem aniołowie nie odchodzili srebrni i skrzydlaci.

Cóżeś ty za pani


Nie wiem, dlaczego nagle postanowiłam sięgnąć po książkę Anny Wojtachy. W bibliotece podejmuję wiele nieracjonalnych decyzji - od wyboru opowieści dla dzieci, przez legendy skandynawskie aż po tanie romansidła czy ograne kryminalne zagadki. Dziwne. Rzadko którą biblioteczną zdobycz ostatnio dokończyłam. Może to wina rzutu, może po prostu kiepskich wyborów.  Im bardziej jestem wyczulona na tandetę, tym chętniej po nią sięgam. Po czym rzucam w kąt, ryzykując zapłacenie rujnującej mój budżet kary w wysokości jeden złoty i trzydzieści groszy.

Ale książkę Wojtachy wybrałam chyba podświadomie. Bo są momenty, kiedy Afgańska Siostra wyślizguje mi się. Komunikacyjnie oddala, jakby bytowała na zupełnie innej orbicie. Oczywiście można to wytłumaczyć na wiele sposobów. Pierwszym jest chociażby to, że jestem kaleką. Obiecałam jej, że będę jej towarzyszyć w marszu, a okazało się, że godzinny spacer po Nowym Świecie jest dla mnie nie do pokonania. Czasem przejazd tramwajem na Wolę graniczy dla mnie z cudem. Podniesienie tego, co spadło ze stołu, odkładam na święty nigdy. Więc czemu się dziwić, że nie byłabym w stanie pojechać z nią na wojnę.
Wyrzucam to sobie wielokrotnie, że nie jestem tak silna jak ona. Że powinnam, a nie jestem. Głównie fizycznie, bo psychicznie może i wojnę bym zniosła. A może nie. Tyle przecież o sobie wiemy, ile nas sprawdzono.

Sięgnęłam po tę książkę, bo chciałam spróbować zajrzeć do głowy Asi i sprawdzić, co w wojnie jest takiego uzależniającego. Oczywiście wiele razy próbowała mi to tłumaczyć, ale przecież każdy ma swoją wojnę i powody, dla których na nią jedzie. Tym bardziej jako cywil. Powiedziała mi kiedyś, że wybrała Ghazni, bo chciała wreszcie coś poczuć. Po wielkiej pustce. Ale to zaklęty krąg. Bo jak się wyjechało raz na wojnę, trudno liczyć na to, że po powrocie wieczorne wydanie wiadomości dostarczy człowiekowi jakichkolwiek emocji. W sensie ich prawdziwości. A przecież z wojny kiedyś się wraca. Teoretycznie do domu. Jeśli się go w sobie nie ma, dokąd się wraca?

Denerwowała mnie momentami Wojtacha. Z jednej strony wywija nad głowa hasłami o dziennikarskiej misji i konieczności przezroczystości, a z drugiej - w całej książce snuje nić samouwielbienia i potwierdzenia wyjątkowości podejmowanego przez siebie ryzyka. Jagielski tak nie ma. Z każdej strony przebija jakieś potwierdzenie tego, jaka to twarda baba. I sama tworzy te dowody dwojako: przytaczając kolejne sceny wojenne, których ni stąd ni zowąd staje się główną bohaterką, a później przyklepując to jeszcze komentarzem niby to z offu i "zupełnie obiektywnym" swoich towarzyszy wojennej zawieruchy. Nie wiem, coś mi tu nie gra.
Asia tak nie ma. Asia nie epatuje swoja wyjątkowością, choć odwagi ma zdecydowanie nie mniej niż Wojtacha. O uzależnieniu od adrenaliny wojennej mówi tylko zapytana. Ale nie przykleja sobie etykietki, nie wypala zaraz po swoim nazwisku, że była na wojnie.  
Oczywiście chylę czoła przed odwagą Wojtachy, ale byłoby mi wstyd opowiadać o wojennej pożodze przez pryzmat samej siebie, ale w sensie mojego domniemanego męstwa. W każdym razie w taki sposób.  
"Wojna sprawia, że czujemy się wyjątkowi". Pewnie prawda. Szkoda, że Wojtacha większość z komunikatu o wyjątkowości prezentuje na zewnątrz, a nie zostawia dla siebie. Bo nie dociera do jądra rzeczy, tylko ślizga się po powierzchni zjawiska. Tak, to mi zdecydowanie przeszkadzało. A może to wina redakcji? Nie wiem, pewnie znów się czepiam.

"Miłość na wojnie ma iny smak. jest nie tylko spełnieniem i rozkoszą. Jest silną potrzebą, jest odreagowaniem. Jest namiętna go granic, gwałtowna i ostra. Spotęgowana przeżyciami każdego dnia. Ekstremalna jak miejsce, w którym jesteśmy. Ludzie szukają nowych doznań, kochając się w windzie czy w parku. To się jednak w żaden sposób nie równa z seksem pod ostrzałem. Miłość na wojnie zawsze może być tą ostatnią. Uprawia się ją więc całym sobą, jakby nie miało się na nią już więcej czasu".
Czytałam tę książkę i myślałam o sensie mojego zawodu, o tym, że nigdy prawdziwej wojny nie zobaczę, bo do czego to podobne, żeby kalekiego dziennikarza na ową wysyłać, ale również o tym, co czuje bądź czuła Asia. I w tej wojennej heroinizacji wiele wspólnego mają zarówno Wojtacha, jak i moja młodsza wojenna Siostra, którą los zesłał mi nagle, niespodziewanie i niezasłużenie. Ot, miłość chociażby. Niewytłumaczalna, niepoukładana, nieracjonalna, nielojalna, a przy okazji dzika, nieokiełznana, jakby rodem z jakiejś amerykańskiej produkcji. Wojtacha traktuje ją mniej romantycznie raczej niż Asia, więcej w niej frustracji, męskiej potrzeby zaspokojenia fizycznych potrzeb, w Asi więcej potrzeby poczucia bezpieczeństwa, posiadania swojej przystani, falochronu. Co prawda zachowania pana wojaka doprowadzają mnie do szału, ale z drugiej strony - co mnie do tego? To ich decyzje. Ale jak myślę, ile nocy przez niego przepłakała, skręcają mi się jelita. Mam ochotę ukręcić mu głowę gołymi rękami. I za chwilę bezradnie je opuścić, bo jest coś w zachowaniu Asi, co doskonale rozumiem. I leży to bez wątpienia również u podstaw moich decyzji o wybieraniu takich, a nie innych lektur. Przecież coraz więcej na moich półkach książek o wojnie, o korespondentach wojennych i dziennikarskiej etyce. Doprawdy, długo nie trzeba się zastanawiać, dlaczego.  No i jeszcze ta jednoczesna męska obecność i nieobecność w naszych życiach. Pewnie popełniam grzech, porównując się do Asi, ale chyba jednak coś wspólnego mamy. Tylko że moja codzienna wojna to wojenka, mnie nie świszczą nad głową kule i nie muszę uciekać do schronu. Póki co nad moją kondycją czuwa doktor Majkel i sztab dobrych ludzi, którzy zaaplikują odpowiednie ćwiczenia, dozują dobre słowa i monitorują jakość życia. Asia tam tego nie miała. Czyli jednak grzech. Cóż, starsze siostry zazwyczaj mentalnie są mniej udane.

czwartek, 25 grudnia 2014

Święta według Seussa

A więc to tak wyglądają Święta z wyboru. Tak, jak chciałam. Tak, jak sobie życzyłam. Widzisz, Kasiu, Juliusz Cezar powiedział Ci kiedyś, że spełnianie marzeń boli. Po raz kolejny miał rację. Pierwszy raz wtedy, kiedy zostałam dziennikarzem. Bodaj nie tak to sobie wyobrażałam.

Chyba najtrudniejsza była Wigilia, ale to już za mną. Mnożąc niewyobrażalnie listę zadań, multiplikując zadania do wykonania, przeżyłam cudem przedpołudnie. W strugach wszędobylskiego deszczu zrobiłam ostatnie zakupy. Udawałam sama przed sobą, że podśpiewywanie pastorałek i radiowych kolęd sprawia mi przyjemność. Zrezygnowałam z telewizora, tętniącego marketingowym przekazem o wyjątkowym, magicznym czasie bliskości i rodzinnego ciepełka. Zmusiłam Eugenię do pokornego towarzyszenia mi w ostatnich przygotowaniach. Do czego? No właśnie. Wychodzi na to, że wiele hałasu o nic.
Tylko dwie łzy mi spadły tego wieczoru. W kuchni u Agnieszki poczułam się przez chwilę obco, jak osierocone dziecko, jak porzucona mała dziewczynka, która kątem próbuje wyżebrać u kogoś odrobinę rodzinnego ciepła. Wciska się w kąt kaflowego pieca, żeby nie było jej za bardzo widać, przyciska się do niego całym ciałem, żeby tylko tej brokatowej atmosfery odrobinę uszczknąć. Żeby choć na moment osiadła na rzęsach. Choć na chwilę się rozgrzać. Potem mogę pójść dalej, będzie dobrze, przecież zawsze sama sobie radziłam. Jacques szybko pospieszył na pomoc z kieliszkiem prosecco. Ulżyło mi po pierwszym wielkim hauście. Jeszcze tylko ciocia Mirka powiedziała, że okulary mi zaparowały. A potem nie było nawet kiedy myśleć o tym, że sto trzydzieści kilometrów ode mnie na stole w domu mojej mamy stoją tym razem dwa puste nakrycia. Jedno tradycyjnie dla Dziadka, z drugie w tym roku dla mnie. Nie odebrała ode mnie telefonu w Wigilię. Ale za to Roman Czejarek na antenie przeczytał moje życzenia. Wiedziałam, że słucha. Przecież zawsze słucha Jedynki. Może i się nie przyłożył do ładniejszego przeczytania życzeń (wielokrotnie już przekonałam się, jak skutecznie dziennikarska woda sodowa potrafi do głowy uderzyć), ale to był jedyny sposób na to, żebym do mamy dotarła z życzeniami. A smsem do niej nie chciałam. Wydało mi się to niegrzeczne i niestosowne. Za to mama odpowiedziała mi smsem sugerującym, że Babcia nie żyje. Gdyby nie check-lista z poranka, pewnie bym się rozpadła. Jak to dobrze, że od zawsze potrafiłam znaleźć sobie jakieś zajęcie.  

Największym prezentem w te Święta jest ilość powtórzonych zaproszeń. A to na śledzie, a to na ciasto, a to na rozmowy o literaturze. Póki co skorzystałam tylko z jednego. To i tak nad wyraz dużo dla mnie. Eugenia lubi ciszę, spokój i własny rytm. Rytm staruszki z filmu Kędzierzawskiej. Własne wybory, własne lektury, sen o każdej porze doby. Dobroczynny rower i ćwiczenia zlecone przez Iwonkę. Humor poprawiają mi czerwone paznokcie pięknie przez Kamilę na okoliczność Świąt wyszykowane. W kolorze wina truskawkowego. Szkoda, że spożywanego samotnie na ławce.

A jednak to jak gen. Już nie pamiętam, co znaczy radosne Święta, więc żadne już takie dla mnie nie będą. Bez względu na to, gdzie się znajdę. Wspomnienie tych wszystkich przerażających Wigilii u Mamy, kiedy łzy kapały mi jak groch, soląc zupę grzybową, są jak tkanka bliznowata. Zawsze będą mi ściągać ramiona, sprawiać, że broda mi drży i że chcę zawinąć się w kołdrę i do końca tego strasznego marketingowego czasu stać się człowiekiem-burrito, który nie będzie miał świadomości upływającego czasu, nie będzie musiał jeść kapusty, śledzi i przy opłatku łykać łez. Wychodzi na to, że tych straconych lat, przez które nauczyłam się, że Święta to kara, nie zrekompensują przedświąteczne uśmiechy i radosne oczekiwanie, które obserwowałam w warszawskich domach przez ostatnie dni. To było takie piękne, kiedy Kamila szykowała się do sprawiania ryb, a Maciek - swoim sposobem, bo sarkastycznie, ale jej sekundował, Ewka wycierała ręce w pognieciony podkoszulek, kiedy zrobiła sobie przerwę w ciachaniu cebuli i kiedy Mama Toot rozmawiała ze mną przez telefon i łamał jej się głos. Tyle mogłam podpatrzeć, tyle zobaczyć. Aha, to tak, wy wszyscy naprawdę się cieszycie, że razem do tego stołu zasiądziecie. Jakie to dziwne, jakie egzotyczne, jak zadziwiająco fascynujące i inne od tego, co mam co roku. Co miałam co roku.
Chłonęłam wszystkie ciepłe i dobre gesty, tłumacząc sobie, że to nieprawda, że na nie nie zasłużyłam - koszulka z logo "Polityki" od Piotra, cały worek prezentów od Ewy, barszczyk u Agnieszki i Marcina, wzruszająca kartka od Iwony. Kasiu, to nie jest tak, przecież Pani Bogna ci powiedziała, że na miłość nie trzeba zasłużyć. "Ile ja mam szczęścia, że was mam" - powiedziałam w szpitalu do Mamy Ali. A Mama Ala na to: "to my jesteśmy szczęściarzami, że Ciebie mamy". I przez jedną krótką chwilę jest we mnie jasno i spokojnie, ciepło, bezpiecznie, Eugenia mości się we mnie jak w chuście dla indyjskiego niemowlęcia, ssąc ostry pazur i oszczędzając mi bolesnego kłucia. A kiedy zapada zmrok i stąpam po saskokępnej ciszy, słyszę jej kroki obute w trzeszczące skórzane trzewiki i strach mnie chwyta za gardło.

Poranek pierwszego dnia Świąt przyniósł mdłości. No tak. Do tej pory bezglutenowo, wczoraj bezrozumnie wpakowałam w siebie wszystko, co mi podsunęli. Śledź na dwa miliony sposobów, chrzęszczący świeżą cebulką pod pierzynką z zakazanej śmietany. Z jaką rozkoszą obracałam na języku kulki pomarańczowego kawioru i wyobrażałam sobie, że jestem petersburską hrabianką, której przyniesiono właśnie kolację na godzinę przed wyjściem do opery. Czerwony barszczyk, a do tego uszka z pieczarkami i soczewicą. Pierożki bawarskie przez Jacquesa pieczone. Doskonały łosoś, który jak masło rozpuszczał się na moim talerzu obok ziemniaka z wyszukanym śródziemnomorskim sosem. I sernik z mleczna czekoladą, i beza, i pierniki przez dzieci wypiekane. Same dobre rzeczy.

Nocna Warszawa drzemiąca wigilijnym ciepłem. Podobała mi się. Gdyby nie gderanie ciotki, pojechałabym pewnie na Szczęśliwice popatrzeć, jak ludzie udekorowali okna. Cudze okna. Rozświetlone i w połowie ciemne. Wyludniona Warszawa, bo słoiki takie jak ja pojechały gromadzić kolejne zapasy.
Nieważne, że Święta bez śniegu. Za to w strugach sążnistego deszczu, który od ponad tygodnia uznał, że nie ma zamiaru się skończyć. Bo tak. Leje nieustannie. nawet jak na chwilę przestanie, w kolanach czuję zapowiedź kolejnej katastrofy. Leje i leje od ponad tygodnia. Wszędzie wilgoć i wstrętny chłód. Ponure poranki, zachmurzone popołudnia, wieczory skąpane w strugach deszczu, przemoczone ulewą noce. Psy patrzą na swoich właścicieli z błaganiem w oczach, żeby tym razem nie musieć włazić do wanny. Nic z tego. Ludzie z kozaków przeskoczyli w długie kalosze i brodzą w nich po świątecznych ulicach, marząc pewnie o małych czółnach, które pozwoliłyby im bezpiecznie i w miarę suchą stopą dostać się do domu. To jest to ocieplenie klimatu? Zawilgoceniem bym go nazwała. Zamiast zmy mamy porę deszczową. Jeszcze się klimatem z Tajlandią zamienimy.

Był taki jeden moment wczorajszego wieczoru, który wydał mi się naprawdę magiczny. Kiedyś wyobrażałam sobie, że w Wigilię naprawdę spełniają się marzenia, a życzenia składane przy opłatku albo w myśli mają cudowną moc. Nawet te wyszeptane w głowie, bo jeszcze mama usłyszy, że chciałabym umrzeć, bo tam po drugiej stronie pewnie nie trzeba płakać. I nadzieja znów wstąpi we mnie, małą dziewczynkę, która chorobliwie wierzy w to, że ludzie są dobrzy i jaśni. I wtedy otworzą się drzwi i wejdzie przez nie nieznajomy pan, otrzepie płaszcz z płatków śniegu i rozłoży ramiona na mój widok. A ja rzucę się mu na szyję, bo będę wiedziała, że, mimo że go nigdy nie widziałam, jest mi wyjątkowo bliski, bo tak jak ja wzdycha, kiedy skończy książkę i uśmiecha się na widok biegnącego psa i otwiera usta w majowym parku, kiedy pada ciepły deszcz.
Nigdy nie przyszedł. Ale ciągle wierzę. Ostatnio tak mocno go wyczekiwałam, kiedy spacerowałam po holu Instytutu Reumatologii. Uporczywie wpatrywałam się już od 6 rano w automatyczne drzwi. Wierzyłam, że otworzą się, wejdzie przez nie Ojciec i powie mi, na co choruje, żeby wlew z Enbrelu mnie nie zabił i żeby doktor Majkel wiedział, co robić. Że położy mi rękę na głowie i powie, że siłę odziedziczyłam po nim i nie mam się czego bać. I będzie mi się przyglądał i sprawdzał, czy nos mam bardziej po nim, czy może usta. A może tembr głosu. A może kolor włosów. I że będą go bawiły moje żarty o ministrze Arłukowiczu i z podziwem spojrzy na to, jak mimo bólu wchodzę po schodach, a nie korzystam z windy jak nawet zdrowi pacjenci. Że powie mi: "jestem z ciebie dumny, córeczko". I kiedyś pokaże mi wszystkie swoje książki. I nie będzie ukrywał tego, że z fizyki też był słaby. A spojrzenie będzie miał spokojne i mądre, trochę smutne, a trochę pogodzone. Zawsze gotowe do obrony. W końcu podobno był adwokatem. I nawet nieczynny zawodowo będzie zawsze gotów mnie bronić za wszelką cenę.
Do ostatniej chwili wierzyłam, że w Wieczór Cudów Mama zadzwoni i powie mi, jak brzmi jego nazwisko. W tym roku jednak talon na spełnione marzenia dostał ktoś inny. Pewnie grzeczniejszy, bardziej pokory i lepszy. A może po prostu tak miało być.
Dostałam za to inny prezent i przyjmuję go jako formę zmodyfikowanego cudu. Takiego w wersji rar, jak zabawki z drewna, które w pudełku są płaskie, a dopiero po rozpakowaniu nabierają kształtów w formie skomplikowanych maszyn i innych obiektów. Do składania przez chłopców, bo przecież dziewczynki są zbytnio ułomne, żeby taką zabawkę pojąc. Zawsze o takim modelu marzyłam.
Kiedy z trudem zeszłam z góry z pokoju Tysi po godzinnym, acz nieudanym strojeniu gitary, sięgnęłam do torby. Dzwonił Łukasz, Kuba złożył mi życzenia. A w messengerze az trzy wiadomości. W tym jedna, której się najmniej tego wieczoru spodziewałam. Dotknęłam drżącym palcem dotykowego wyświetlacza. Wyskoczyła kulka ze zdjęciem J, ruchoma, z padającymi płatkami śniegu. "ZDROWIA. Musisz o to dbać, bo jesteś moim najlepszym i najważniejszym czytelnikiem".
Usłyszałam szum. Jakby coś się we mnie poderwało do lotu. Przygasł świąteczny gwar przy kominku. Poczułam ciepło. Tysia skakała wokół mnie, śpiewając jakąś piosenkę One Republic. A ja tego nie słyszałam. Widziałam tylko ruchomą kulkę z Jego zdjęciem. Pomyślał o mnie w Wigilię. I jeszcze przysłał mi takie życzenia. Teraz nie mam wyjścia. Muszę walczyć dalej. Bo On też wierzy.

- Ciociu, ciociu! Co się stało? - Tysia zawisła na moim ramieniu.
Spojrzałam na dwunastoletnią dziewczynkę, którą sama niedawno byłam i wtedy Eugenia uderzyła po raz pierwszy.
- Ciociu, powiedz coś! Stało się coś? Masz takie duże oczy... - nie ustępowała.
- Mamo, cioci coś się stało! 
Agnieszka podeszła, spojrzała na mnie i po prostu położyła mi rękę na ramieniu. I tak się stają cuda. Po cichu. Bez trąb jerychońskich. Bez błyskawic. W środku. Po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę się uśmiechnęłam.
       

Dziś przez cały dzień robię tylko to, na co mam ochotę. Dzień upływa powoli, pewnie dlatego, że od 15 jest już wieczór. Deszczowy - dodajmy.
Od rana oglądałam balet. "Dziadek do orzechów" zawsze mi dobrze robi, ale najlepiej, jak oglądam go sama - w spokoju moge wówczas zalać się łzami nad pięknem ludzkiego ciała, wytworów ludzkich rąk i potęgi wyobraźni. I chyba nigdy nie uwierzę do końca w to, ze muzyka jest asemantyczna. W każdym razie nie muzyka Czajkowskiego.
Balet jest uosobieniem magii, bo skupia w sobie grozę i piękno. "Taniec cukrowej wieszczki" był dla mnie zawsze hipnotyzująco przerażający. Dlatego nigdy nie zrozumiem, dlaczego nawet dobre technicznie tancerki podczas tańca uśmiechają się jak kretynki. Zaklęta w cukrową formę wróżka tańczy. Jakie to smutne i onirycznie przerażające. Na koniec można się uśmiechnąć, że baletnica nie wywinęła nadprogramowego niezgrabnego pirueta. A nie szczerzyć się nieustannie przez cały taniec. To tlenowo nieekonomiczne.
Czepiam się, bo sama chciałam kiedyś tańczyć. Chodziła do domu kultury na sekcję baletową, ale Mama nie miała czasu wiecznie mnie tam prowadzać. Więc prysły sny o tańcu. A teraz już nie ma o czym mówic. Moje kości zarosły gąszczem medycznych pojęć, które brzmią jak nazwy nowoczesnej broni. Nie mogę schylić się po upadłą skarpetkę. Nie ma mowy o pas de deux. Ręce mnie bolą coraz bardziej, przy klawiaturze jest jeszcze nieźle, ale długopisem pisać mi nie tylko trudno, ale boleśnie. Dzisiaj ugryzłam świąteczne jabłko. Było takie śliczne i pachnące. Od Iwonki. Słodkie i kruche. A potem, kiedy dotarłam do ogryzka, poczułam na języku zdrewnienie. Wszyscy naokoło mówią mi, że nie dość, że nie wyglądam na swój wiek, to w ogóle choroba mi urody dodała. Powtarzam, że to dlatego, że ja na wygląd nie choruję. Ale ze mną jest tak jak z tym jabłkiem: na zewnątrz śliczne, błyszczące i zdrowe. W środku cierpkie i zdrewniałe. Takie jabłko nie nadaje sie do sałatki. Nie nadaje się również do rozkrojenia. Nikt by go nie chciał jeść. Wstyd poczęstować kogoś takim jabłkiem.

A potem doładowałam się jeszcze filmem Kędzierzawskiej i mogłam zacząć prawdziwe świętowanie. Czyli położyłam się spać. Bo język mi się plątał i sama sobie nogi podkładałam. Afgańska Siostra orzekła jednak, że dokonałam heroicznego czynu. Przeżyłam Wigilię. A teraz okazuje się, że przy dźwiękach walca Czajkowskiego przeżyłam jeszcze Pierwszy Dzień Świąt. Jeszcze tylko jeden. I będzie kolejny cud.    

piątek, 12 grudnia 2014

Psikus od losu

Wpada do sali doktor Majkel. Ja nieprzytomna. Budzi mnie, łapie za ramiona i woła:
- Pani Kasiu! Pani Kasiu! Widziałem rentgen! Stawy krzyżowo-biodrowe całkowicie zrośnięte!
Ja na wścieku z obudzenia:
-No i to tak pana doktora cieszy?
-Tak!
Obudziłam się zupełnie. Siadam na łóżku wyprostowana jak struna:
-A zamawiał pan taki prezent urodzinowy u mnie?
Doktor Majkel na to:
-Nie, nie, to nie tak! Ja już wypełniłem wniosek o leczenie biologiczne! Żeby wreszcie przestało boleć! Pani Kasiu! Nie będzie boleć!

I łzy mu w oczach stanęły.

Mnie też.

Złe misie

Mama Alicja dobijała się od rana w dniu obchodu. Ciągle coś się działo nie tak. Awantura pod łazienką, wszystko mi z rąk leciało. Nie podobał mi się ten poranek. Ale zdążyłam do sklepu na dół, kupiłam czekoladki i zaniosłam doktorowi Michałowi, bo wczoraj miał urodziny. Polazłam do niego przed obchodem jeszcze. W promocyjnym pakiecie dostał dodatkowo całusa. Ale było mi jakoś nietęgo. Widać, że jemu też.

W końcu dodzwoniła się do mnie Mama Alicja. W nocy przyszedł do niej J. Usiadł na brzegu łóżka. Był bardzo smutny.

Tego dnia dowiedziałam się, że na kości prawego krętarza wykryli chrzęstniak. A przy mojej chorobie operować nie można. 

Złe mi złorzeczy.

Wina i pokuta

Lech Wałęsa trafił do szpitala. Po wyjściu z kościoła po spowiedzi wyrżnął jak długi i złamał nogę. Nie wiadomo, czy przypadkiem nie zataił jakiegoś grzechu i czy na podeście Bóg nie uznał, że czas wyznaczyć mu pokutę.
Tego samego dnia w sali 322 doszło do rękoczynów. Jedna z pań chodząca o kulach nie chciała odstąpić swojego łóżka drugiej pani, bez kul. Ponieważ pani bez kul nie chciała ustąpić, bo uparła się na właśnie to, a nie inne łóżko, ztmosfera się zaostrzyła. Jak pod wpływem cudu pierwsza pani odrzuciła kule, skoczyła drugiej pani na plecy i zaczęłą ją dusić. Radochy co niemiara. Aż interweniowały pielęgniarki, bo niechybnie pani bez kul straciłaby życie.
Po całym zdarzeniu pani o kulach poszła do pobliskiej kaplicy modlić się. Nie wiadomo, czy o odpuszczenie grzechów, czy o łóżko.

Powiedz Sparcie

Siódmy dzień na oddziale. Magiczny, mistyczny jakiś. Tyle się zdarzyło, tyle zdarzyć się chce. Znowu nie wiedzą, co robić. W promocji przyoblekłam się w rekordowe OB na poziomie 78 i CRP 50. Promka w Zarce była.
Wczoraj po obchodzie byłam rozczarowana i trochę zmartwiona. Gdybym zdecydowała o rozłożeniu się na czysto i podniesieniu OB do poziomu 135, a CRP 300, wiedzieliby, co robić. Włączyliby szerokopasmowe trucie sterydami. A tak – nie wiadomo. Jak się na mnie patrzy, nikt by nie powiedział, że cierpię bardziej niż z powodu przewlekłego leczenia kanałowego. Codziennie dostaję dobroczynny Naclofen wzmacniany Mydocalmem, który jeszcze brał mój dziadek. Pierwszego dnia leżałam po nim jak zwiędły por. Język uciekał mi z ust na bok, śniłam o prababci Mariannie i słyszałam głosy pochodzące z wykonania jakiejś smutnej kołysanki.

Wczoraj ruch. Dużo się działo, bo jak to tak, że pacjentka już tydzień na oddziale, a żadnej poprawy w wynikach nie widać. Okazało się również, że mało kto ma tak zmasakrowaną kość udową jak ja, w związku z tym na USG posłużyłam jako model sprawdzany przez doktorantów, profesorów i techników, którzy jeszcze takich cudów nie widzieli. Było też dobre zdarzenie. Poszłam na echo serca i miła pani doktor o włosach spopielałych przez lata doświadczeń pozwoliła mi posłuchać, jak bije moje serce.
Wzruszyłam się tym. Szumiało i szurało w worku osierdziowym, wykonując swój tradycyjny przedświąteczny ruch. Pani doktor pokazała mi wejście aortalne, podzieliła je na przedsionki i komory, podświetliła na kolorowo. Dziwiła się, że tak mnie interesuje budowa mojego serca: „zazwyczaj pacjenci mają to w nosie, co na ekranie”. Biło wczoraj tak spokojnie, na leżance trochę czekałam na badanie, trochę przysnęłam, zwolniło, żeby odsapnąć. Śledziłam palcem kropki na wyciszonej ścianie. Pokornie poddałam się przyklejeniu elektrod.
Dzisiaj kolejne prześwietlenia i kolejne badania. Miałam ich już tyle, że modlę się, żeby minister Arłukowicz osobiście się do mnie nie pofatygował. Miałam nawet rezonans magnetyczny wśród ryczących dźwięków kiepskiego beatu. Z czterdziestominutowego badania najbardziej zapamiętałam to, że na obrzeżu aparatu umarła, a potem zaschła mucha. Aparat buczał i piszczał, nie czyniąc musze żadnej różnicy w tym stanie.

***
Pobyt w szpitalu oznacza obserwację przekroju przez wszystkie społeczne warstwy. Vivat, wszystkie stany! Od irytującej prostaczki, która każde zdanie kończy chichotem durnej gimnazjalistki, zmultiplikowany menopauzalnym rzężeniem, przez profesora przechadzającego się w piżamie po korytarzu, jakby to była aula uniwersytecka.
Ekipę w sali mam zacną, która trzy dni temu powiększyła się o wspomnianą rechotnicę, a wczoraj pomniejszyła o wyjątkowo złośliwą hipochondryczkę spod okna. Zastanawiające jest to, jak ludzie kochają chorować. Jak pragną usłyszeć diagnozę, nakarmić się, odżywić jakąś jednostką chorobową. Pani spod okna o ujmującym uśmiechu emerytki i wyjątkowo wrednym spojrzeniu szczwanego lisa przodowała w wyszukiwaniu u siebie coraz to nowych przypadłości. Jak zaczęła ją boleć głowa, cały oddział wiedział, że musi iść do dużyrki po paracetamol. Po spożyciu paracetamolu druga część oddziału dowiedziała się, że natychmiast musi przyjąć jakiś lek na zgagę, inaczej zginie w strasznych męczarniach przypominających ogień piekielny.
Rekord pobiła po biopsji ze ślinianek.
-Panie doktorze, bo ja mam tak, że jak jem zupę, to nagle leci mi z nosa. I chyba to jest tak, że ta wilgoć, którą powinnam mieć w stawach i w oczach, to ja mam w nosie i stąd te moje dolegliwości.
A pan doktor poprawił okulary, udał sromotę i powiedział:
-Droga pani, diagnozuję u pani nieżyt sytuacyjny.
Nieważne były dla niej trzy szwy po wewnętrznej stronie ust. Najbardziej cierpiała, że przez dwie godziny po badaniu nie mogła mówić o swoich zmyślonych chorobach, nie mogła podchodzić do każdego łóżka, żaląc się, jaki to ziemski padół dla niej niełaskawy.
Po półgodzinie nie wytrzymała tej udręki płynącej z konieczności milczenia, złapała telefon i uderzyła w lament:
-Synu? Przyjeżdżaj, bo ja odchodzę. Wiesz, co ja mam? No, wiesz, jak matka cierpi? Mam nieżyt sytuacyjny! Tak, synku, właśnie dzisiaj się dowiedziałam. Nie, nie potrzeba, ja wytrzymam, tylko teraz jakoś trzeba się ratować. Znajdź mi jakiegoś specjalistę, wpisz w internet to schorzenie, może matką się jeszcze parę miesięcy pocieszysz.
Wyszła wczoraj. Pakowała się przez pięć godzin. Do końca miała nadzieję, że jeszcze może coś jej znajdą. Żeby chociaż zapalenie jakieś. Najmniejsze choć. Dysfunkcję narządu jakiegoś. Niedomaganko świąteczne. Prezencik pod choinkę w postaci rzadkiego schorzonka. A tu nic. Rózga wypisu. Żadnych wskazań. Tylkjo córka dietę bezglutenową zaleciła. A mówią, że kryzys minął.

wtorek, 11 listopada 2014

Sprzątam

Powoli, po kawałku, na tyle, na ile pozwala mi zesztywniały radośnie kręgosłup i na tyle, na ile pozwala mi głowa.
Razem z zalegającymi od miesięcy, zakurzonymi i zżółkniętymi egzemplarzami  "Gazety Wyborczej", ulotkami promocyjnymi, katalogami wysyłkowych sklepów odzieżowych, przedartymi biletami z przedpremierowych pokazów i pogniecionymi chusteczkami higienicznymi z mojego życia po kawałku znikają pielęgnowane od lat nałogi, dziwactwa i małe zboczenia. Jeszcze nie dla wszystkiego znajduję miejsce, nadwyżki upycham na kupę, wciskam w kąt, pod łóżko, do szafy, ale z mocnym postanowieniem poprawy i już nie tym o charakterze słomianego zapału.
Mama Alicja powiedziała, że, żeby zrobić porządek, najpierw trzeba zrobić burdel. Mocne to określenie, ale jakże celne. Drżące "r" mieści w sobie całe pokłady znaków zapytania, frustracji, agresji kierowanej dotychczas do wewnątrz. Od trzeciego spotkania z Pani Bogną zaczyna się wypracowywać jakiś algorytm postępowania. Jeszcze nie umiem go rozpisać, pewnie nigdy nie będę umiała ze względu na moje żałosne matematyczne dokonania w szkole, ale w większości zadania domowe robiłam na czuja i wtedy zazwyczaj trafiałam w dziesiątkę. Nadmiar myślenia bywał dla mnie zgubny. Może i teraz tak trzeba: intuicyjnie, bez nadmiernych analiz, po prostu.

Wszystkiego starać się mniej. Nie gromadzić, nie odkładać, nie pędzić, nie mnożyć, nie multiplikować. Przygotowywać wydanie drugie poprawione swojego świata.

Zadziwiająca jest skuteczność profesjonalnych metod terapeutycznych. Tych, które potrafią błyskawicznie przejrzeć mój kabotynizm i silenie się na robienie dobrej miny do śmiercionośnej gry. Przejrzała mnie. Od razu. Ale pokazała to dopiero na trzecim spotkaniu, kiedy uśpiła moją czujność. Ukłuła mnie palcem pod żebrem, kiedy najmniej sie tego spodziewałam. "A teraz panią trochę zdezorientuję" - powiedziała, spokojnym gestem wyjmując z szafki plastikową torbę z kamieniami. Ucieszyłam się, że to jakaś gra, w której będę mogła wykazać się błyskotliwością, sprytem, refleksem, który będzie można docenić, pochwalić mnie za niego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zarejestrowałam u siebie spojrzenie zdumionego dziecka, które po raz pierwszy w życiu ogląda w cyrku żonglującą małpę. A tymczasem patrzy z otwartą buzią na siebie. Jaka jestem nieskomplikowana i jak łatwa do przejrzenia. jaka na pozór twarda i wytrwała, przywdziewając szaty wymachującej nad głową złotą klingą Walkirii, a w środku siedząc w kucki jak przerażone szczenię, które moknie przy autostradzie pełnej ryczących samochodów.

Kazała mi wybrać trzy kamienie: taki, który obrazuje mnie, mój ból i moją mamę. Ja - oczywiście, płaska, szara, z tendencją do zaokrąglenia, ale niemożliwa do zamknięcia w doskonałym kształcie. I z defektem na wierzchu w postaci dziury, ułomności. Nie dość, że nudna, oczywista i nieforemna, to jeszcze dziurawa. Oto ja. Mama - kamień w kształcie jaja Faberge, marmurkowy, brązowo-szary, taki, którym można skutecznie potłuc potylicę. Na początku ją ustawiłam. A w środku? Piękny, kolorowy, opalizujący jak jajko w święconce ból. Różowo-turkusowy. Nieduży, ale zgrabny. Takim dobrze się okna wybija. Mniejszy ode mnie, ale przytłaczający swoją różnorodnością. Dopiero po dwóch godzinach zwróciła uwagę, że jest w kształcie serca. I stoi pomiędzy mną i mamą. Mama widzi ból, ale nie widzi mnie. Ból patrzy na mnie, ale ja stoję do niego odwrócona plecami. Uciekam. Zamykam oczy i udaję, że go nie ma. Albo że jest częścią teatralnej sztuki, którą jako zmanierowany recenzent muszę oglądać, ale mnie ta sprawa nie dotyczy.
Na co pani patrzy, pani Kasiu?
Jak to: na co? Przed siebie. Ale przed panią pustka.
No tak, patrzę na wszystko, czyli na nic. Skąd mam wiedzieć, jak wygląda mój cel, jeżeli nie wiem, jak wygląda moje źródło?
Poprosiła, żebym wybrała jeszcze jeden kamień, który będzie obrazował to, do czego dążę. Wybrałam iście księżycowy. Srebrzysty, opalizujący, radosny jak czujne spojrzenie Fantoma na słonecznej Ochocie, jak jego uśmiech na Nowym Świecie, kiedy powiedziałam: "przepraszam, że nie mogę być", a On powiedział: "Przecież już jesteś". Kamień o strukturze tak nęcącej jak zapach świeżej farby drukarskiej, kiedy jeszcze ciepłą książkę niosę z księgarni albo przedpremierowo ze spotkania autorskiego. Świetlisty jak radość ze spotkania z Panem Fi, z którym wymieniam trzy zdania, a potem każde z nich pracuje we mnie miesiącami, bo jestem przekonana, że Leśmian się w nie wcielił. Tajemniczy jak spojrzenia nowo poznanych ludzi, pełne znaków zapytania; wyrzucają z siebie swoje historie, kiedy siadam przed nimi z dyktafonem, a potem pytają zdziwieni ni to mnie, ni to siebie: "dlaczego ja w ogóle pani o tym mówię?"
Niezłomny w swojej strukturze, nieuchwytny, niespotykany, rzadki. Złudny w swojej prawdziwości. Niby po nic, a wygląda, jakby jego obecność ktoś zaplanował. Tak wyglądał kamień księżycowy moich pragnień. O nazwie Utylitaryzm, bo jakże inaczej nazwać moją ciągłą potrzebę kłaniania się życiu w pas i składania mu hołdu na siłę?

Piąty kamień był najpięknieszy. Kształtem matkę przypominający, ale od niej bardziej regularny i bezpieczniejszy. Jakby bardziej stylowy. Konkretny kolor ochry poprzecinany paskami bieli z jednym paskiem na skos, jak na fotografiach umarłych. Ale ja pomyślałam o krawacie. "Elegancki taki, ładny, prawda?" - żałośnie szukałam aprobaty u terapeutki. Patrzyła spokojnie, czujnie, nieubłaganie. Jakby miała zdjąć szwy. Opatrzeć ranę. Przemyć betadyną. A potem zabezpieczyć na powrót miękkim opatrunkiem, z którego w najbliższych dniach wszystko, co złe sączyć się będzie.
Kamienie są pokrewną ludziom rasą. O ile kamień matki, bólu, mój i księżycowy stanęły w jednej linii, nie widząc siebie nawzajem, o tyle kamień ojca zawisł nade mną. Ale nie jak ten na Playa Roja, kiedy kawałki łupków spadały mi na głowę z zamiarem pozbawienia życia. Był jak tarcza ochronna dokładnie nade mną. Widział mnie. Patrzył na mnie. Ale widział też mamę, ból i kamień księżycowy. Patrzył i widział. Drżącą ręką go tam umieściłam. I tak mi się ta konfiguracja podobała. W kolorach ziemi, z zachmurzonym niebem mojego istnienia na samym brzegu, na linie nad przepaścią końca historii rodzinnej, której nie przedłużę, ale którą z drugiej strony oświetla księżycowy kamień.
I kiedy myślałam, że najtrudniejsze i najgorsze mam już za sobą, Pani Bogna z głębin swojego spokoju powiedziała: niezwykłe jest to, że nie chowa pani żalu ani urazy do ojca. Nie buntuje się pani, nie awanturuje. Wszystko pani wybaczyła. Zrozumiała, nie wiedząc nic. Przyjęła jak każdą inną historię, wciąż czekając, że usłyszy tę najważniejszą w swoim życiu, tę jedyną, na którą naprawdę czeka. Znalazła pani miejsce dla ojca w swoim sercu.

Jak się tak przyjrzeć temu ostatniemu zdaniu, to spełnia wszystkie kryteria literackiego kiczu. Postawiłabym za nie jedynkę. Za egzaltację, za brak konkretów i zdecydowania, zgrabny ogólnik bez desygnatu, który Pan Fi nazywa niepotrzebną "ślicznotą". A jednocześnie to zdanie, wypowiedziane spokojnym, ściszonym głosem Pani Bogny uderzyło we mnie z siłą jakiejś broni rakietowej masowego rażenia. Prosto w splot słoneczny. Ojezus, jak to bolało. Jakie to było straszne. Jak to było skandalicznie i niespodziewanie prawdziwe. Realne jak głowica wiertarki wkręcana prosto w kość, która okruchami okostnej strzela na prawo i lewo. Niespodziewanie, zza węgła, tu i teraz. Ale było jak jedno ostre chirurgiczne cięcie, po którym w moim ciele, wraz z uderzeniem bólu w biodrze, rozlała się po mnie życiodajna fala ulgi. Kiedy przygotowana byłam na prognozowany lodowaty strzał z armaty, jak ogłoszenie diagnozy, jak matczyna konstatacja o moim bezwartościowym istnieniu, w otwarte ramiona przyjęłam tąpnięcie beli aksamitu. Wpadłam w ten materiał, szamotałam się w nim, im bardziej się szarpałam, tym bardziej malało prawdopodobieństwo zrobienia sobie krzywdy. To już, to tutaj, tu boli. Już nie trzeba szukać dalej. To ten przyczep ze stanem zapalnym cię spowalnia. Nacisnę i przytrzymam, a ty mi powiesz, kiedy ból się wyciszy.

Iwona i Pani Bogna nigdy się nie widziały. A metoda zdaje się być podobna. Tak jak sprawne ręce Iwony sprawdzają po kolei, co w moim ciele zrobiło mi niespodziankę w postaci żarzącej się paczuszki ze skondensowanym bólem na wycieraczce, tak słowa Pani Bogny szukają i odnajdują. Mimo tego, że się chowam, że uciekam, udaję, nastawiam się inną stroną, żeby nie od razu udało się mnie rozpracować i zlokalizować. Ona zawsze znajduje. Sprawnym palcem dotyka całego nerwu wzdłuż, przesuwa po nim jak po strunie z włosia i wydobywa dźwięk.
Dlaczego pani wstrzymuje oddech, pani Kasiu?
Bo boje się, że się rozpadnę.
Co to znaczy?
Że zacznę płakać w głos.
A kiedy to pani ostatnim razem robiła?   

Pamiętałam. To znaczy zapomniałam, ale mi się przypomniało. A może nie chciałam pamiętać. Łzy to taki wielki dar, był taki czas, że go nie dostępowałam. W końcu mama mnie uczyła, że płacz jest przejawem bezsilności, wstyd takie rzeczy pokazywać.

W Polskim Busie wydawało mi się, że w środku płacze we mnie dziecko. Nie płacze. Wydziera się. Krzyczy jak obdzierane ze skóry. Serce mi dygotało. Nie wiedziałam, jak usiąść, żeby nie rozwrzeszczeć się z bólu. Łyknęłam Diclo Duo. Nie działa. Cholera, nie działa.
Kiedy dojechałam do Warszawy przed północą, byłam więcej niż pewna, że ból mnie zabije. Że to już ostatnie moje chwile. Całe ciało darło się z niewyobrażalnego bólu, łącznie z lewym ramieniem. Jezu, może wreszcie serce tego nie wytrzyma i to się skończy, może tej nocy - myślałam, przytulając do siebie telefon i zastanawiając się po kolei, do kogo napisać. Do Mamy Ewy, do Marcina i Agi, do Pani Alicji, do Mamy Asi, do Kamili i Maćka, żeby uściskali kudłaty łeb Kapsla, do Iwonki - z podziękowaniem, że widziałam wiosnę na Saskiej Kępie, do Justyny, żeby wierzyła w siebie i medycynę, do Pio, żeby odbierając Oscara pozdrowił mnie przez mikrofon (wtedy do piekła na pewno dotrze jego głos) i do Afgańskiej Siostry, żeby nigdy nie ustała w oczekiwaniu na Dobrą Miłość. Pomyślałam, że zanim napiszę wszystkie smsy, śmierć mnie na pewno dopadnie, a nieładne to umierać ze smartfonem, zaczęłam więc w myślach rezygnować z wstępnego pomysłu. A potem nagle, kiedy walczyłam z lewą stopą, żeby położyć ją na łóżku, pomyślałam: Chryste, jutro rano hiszpański! Jak ja w takim stanie dojadę na Nowowiejską? A, racja, przecież umrę, to nie dojadę. Victor już nie zaśmieje się z mojego żartu o hiszpańskim winie i nie opowie o siedmiu imionach swojej mamy. No tak, szkoda, fajne były te lekcje. I nawet pracę domową odrobiłam w Polskim Busie. Z rozsypanych słów ułożyłam zdania i odmieniłam czasownik "być" we wszystkich osobach. A on tego nie przeczyta. Co za żałość.
I ta iskra hiszpańska najwyraźniej przeważyła. Obudziłam się o 6.15 pewna, że już umarłam. Nie, chyba jednak nie umarłam, bo budzik w telefonie się drze. Czym tu ruszyć, żeby ból mnie nie zabił jednak o poranku? Zaczęłam od ramienia. A jednak. Ruszam się. Czy mi się zdaje, czy nie boli tak, jak wieczorem? A noga? Patrzcie, państwo, rusza się tak jak co rano. Z trudem, ale się rusza. No a bark? Też skrzypi, ale mnie dźwiga. A lędźwie? Zabetonowane, ale tak jak co rano. Nie gorzej. Nawet powiedziałabym, że lepiej. Usiadłam. Potem wstałam. Czy ja śnię ciągle? Czy kiedykolwiek bym przypuszczała, że spondylostandard mnie ucieszy? Wstałam. Kawa. Hiszpański przecież. W przedpokoju już wiedziałam, że pracę domową Victor mi sprawdzi.

Po centymetrze. Pełznę po centymetrze. Czołgam się w tempie ślimaczym, spowalniana czymś nieustannie. Ale ciągle przed siebie, mimo wszystko do przodu. Niewytłumaczalnie. Zaprawdę, do klęski nie jesteśmy stworzeni.

sobota, 25 października 2014

L'esprit de l'escalier



Podły.

To jedyne słowo, które we mnie pobrzmiewa po dzisiejszej rozmowie z Arturem. Oczywiście pobrzmiewa we mnie, ale nie wybrzmieje nigdy. Bo ktoś mnie kiedyś nauczył, że od innych, tym bardziej starszych ode nie osób, mam obowiązek przyjmować obelgi. I nie wolno mi zgłosć jakichkolwiek zastrzeżeń co do tego, że nie podoba mi się, jak jestem przez nich traktowana. Że nie mam prawa głosu. Od lat zbieram owoce wpojonego we mnie przekonania, że jestem nic nie warta. Dzisiaj koszyczek zapełniam boleśnie świadomie.

Rzadko zdarza się tak, że brakuje mi słów, nie mam komentarza. Bóg stworzył mnie gadułą, ale w momentach, kiedy ktoś postanawia wymierzyć mi policzek, żeby poczuć się lepiej sam ze sobą, głos więznie mi w gardle.

A dzisiaj wyglądało to tak:dzwonię i pytam, co u niego, czy jest z wykładami w Katowicach.
Artur, przesadnie głośno żując jakieś jedzenie:
- Nie, mam studentów w Warszawie.
- A jak się czuje Twoja Mama?
- Nie wiem, chyba lepiej.
Cisza. Niezręczna cisza.
- Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia, Kasiu?
Zdębiałam. Jak można cokolwiek na to odpowiedzieć? Zebrałam się jednak w sobie i licząc na obecność dystansu i poczucia humoru w nim, powiedziałam:
- Wiem, że cały czas się gniewasz o ten nieszczęsny pedicuire.
A Artur na to:
- Nie będę z tobą na ten temat rozmawiał, bo coraz bardziej od jakiegoś czasu mnie rozczarowujesz i jesteś skończoną idiotką. Nie mam czasu na takie pierdolenie.
Po czym się rozłączył.
Trwałam jeszcze ze słuchawką przy uchu, licząc na to, że jednak miałam zwidy.
Surpresa: nie miałam.
 
Ostatnio rozmawiałam z Arturem w ubiegły piątek. Wszystko było w miarę w porządku do momentu, w którym zapytał: no, to kiedy skrobiemy nóżki? - mając na myśli profesjonalny zabieg pedicure'u, który robi zawsze perfekcyjnie Kamila. Kiedy byłam na zwolnieniu lekarskim i najmniejsza zewnętrzna bakteria była w stanie mnie zabić, Kamila przyjeżdżała do mnie i u mnie w domu robiła zabieg. Przy okazji robiła go również innym, którzy tego potrzebowali i ja nic nie miałam przeciwko temu, przeciwnie, cieszyło mnie to, że wszyscy są razem i Kamila za jednym zamachem obsługuje kilku klientów, nie musząc targać walizki z utensyliami po całym mieście i wszystkich piętrach.
Ale sytuacja zmieniła się, kiedy wróciłam do pracy. Teraz w redakcji muszę być już od rana, bo mało nas i w ogóle taka jest zasada, że najlepiej być w redakcji na miejscu, bo naczelny musi widzieć, jak fabryka dla niego pracuje.
A Artur od kilku tygodni bezskutecznie próbuje się umówić na pedicuire. Ale bezskutecznie nie dlatego, że Kamili nie pasuje. To jedna z najbardziej elastycznych osób, jaką znam. Okazuje się, że Artur nie wyobraża sobie, że zabieg będzie wykonany gdziekolwiek indziej niż u mnie w domu.
W tym celu mam zostać w domu, pracować z Saskiej Kępy, bo podczas zabiegu mogę zapewnić mu jeszcze intelektualną rozrywkę i przynieść kanapki albo zrobić obiad wtedy, kiedy przyjdzie mu na to ochota, jak również być pod ręką również wtedy, kiedy coś mu nie zasmakuje i będzie mógł mnie za to ukarać, albowiem taki właśnie ma kaprys. Już kilka razy tak było, że jak siedział u mnie na kanapie, to kiwał na mnie ręką jak na usłużnego psa: "kanapkę mi zrób". "Kawy" "Ciastko jakieś bym zjadł". "Zabierz to, to gówno". A ja, walcząc z bólem, utykając i jednocześnie klnąc pod nosem, stałam przy garach, nosiłam, pielęgnowałam, sromałam się, że ciastka mu nie smakują, a chlebek zbyt pikantny.
Ponieważ ostatnie tygodnie w redakcji są wyjątkowo pracowite, mieszka u mnie Asia, zaczęłam kurs hiszpańskiego i naprawdę nie pasuje mi siedzenie w domu przed południem tylko po to, żeby jego obsługiwać jako jego niańka, pedicuire się nie odbył. Zaproponowałam Arturowi, żeby zaprosił Kamilę do siebie. Nie, nie ma mowy. Bo ma nieposprzątane i na wizytę Kamili ze sprzątaniem się nie wyrobi. Ciekawe, że co do niego dzwonię, to sprząta. Zresztą, ma taką zasadę, że nikogo nie wpuszcza do domu. Nawet listonosza. Ekipę remontową ledwo wpuścił. Jak go znam, wcześniej pewnie sprawdził, czy nie mają teczek w IPNie. W ubiegłym roku, kiedy wyszedł ze szpitala, a ja byłam po operacji, pomogłam mu z Blue City przynieść zakupy do domu. Trzymał mnie w przedpokoju na wycieraczce.
Zaproponowałam: ok, skoro nie wyobrażasz sobie, że ktoś wejdzie do Twojego mieszkania, przyjedź do mnie do redakcji z Ochoty na Sadybę, weź klucze, jedź na Saską Kępę, wpuść Kamilę, niech Ci zrobi zabieg, po czym jedź z kluczami ponownie na Sadybę, oddaj mi je, a potem do siebie na Ochotę.
- Nie będę tyle jeździł.
Chacha. Sama się zastanawiam, dlaczego tyle miejsca całej tej żenującej sytuacji poświęcam. Chyba dlatego, że pani Bogna powiedziała mi, że chętnie przeczyta moje wpisy i zmierzy temperaturę ich emocji. Poza tym, jak już zaznaczyłam podczas ostatniej wizyty u niej, pisanie traktuję jak autoterapię.

Ale kolejny policzek od Artura nie wziął się znikąd. To pokłosie. Tego, że zaczęłam próbować mówić o moich potrzebach, o tym, co mnie boli.
W Grecji obraził się na mnie za to, że powiedziałam, że przejście przez kamienistą plażę jest nie dla mnie, bo ból później rozerwie mi biodro. Powiedziałam, że dalej może iść sam, ja zostaję, ale ze względu na mnie nie musi siedzieć pośrodku niczego, może iść dalej zwiedzać. Warknął na mnie, że jestem upierdliwa i głupia, że zamiast docenić to, że on się zdobywa na poświęcenie i zostaje, rezygnując z zapierających dech w piersiach widoków, to ja ględzę. To nie było fair. Wie dobrze, ile mnie kosztuje codzienna walka z moją chorobą i akceptacja mojej niepełnosprawności i jeżeli wytacza takie działa, zupełnie bezpodstawnie, to znaczy, ze ma potrzebę wyżycia się na mnie. I tyle. Nic więcej.
Później przez dwa dni się do mnie nie odzywał, więc w końcu nie wytrzymałam i wedle instrukcji Iwonki powiedziałam mu: "nie mam nic przeciwko temu, żebyś zwracał mi uwagę, kiedy moje zachowanie będzie Twoim zdaniem rozczarowujące albo nieodpowiednie, ale nie zgadzam się na to, żebyś od razu mnie obrażał. Nie zasłużyłam na to. Zrobiłeś mi przykrość. Jesteś dla mnie ważny, kocham cię i szanuję, ale nie zgadzam się na takie traktowanie". Jeszcze w Grecji ze dwa razy mi przyłożył, po czym zamilkł. Przestał mnie tłuc. Do czasu kwestii pedicure'u. A ona i tak ciągnie się od kilkunastu już tygodni. Po raz pierwszy zapytał o to, kiedy w sierpniu poszłam na kontrolę do Instytutu, doktor Michał przeraził się pracą mojego serca, dostałam skierowanie na oddział na cito i wyjazd na urlop zawisł na włosku. Wyszłam stamtąd przerażona, po usłyszeniu kolejnego pytania o badanie genetyczne, Artur zadzwonił, powiedziałam mu, co się stało, a on na to: no dobrze, ale ja chciałem nóżki oskrobać. Gdyby nie to, że miałam ochotę przerwać mu krtań ze wściekłości przez słuchawkę, pewnie popadłabym w katatonię. Naprawdę, przy jego fochach można zwariować. Nikt normalny by tego nie zniósł.  Ale kto powiedział, że ja do normalnych należę.

Pani Bogna powiedziała mi, że jestem ciekawym przypadkiem, bo nie widziała jeszcze, żeby ktoś po takich powiedzmy intensywnych zdrowotnych przejściach jak ja "był taki, jak ja". Mniej więcej tak to powiedziała, w sensie do tego się to sprowadzało. Ale wszystko wskazuje na to, że jeśli będzie kontynuował takie traktowanie, moja cierpliwość się skończy. Coraz częściej mam ochotę mówić na głos o tym, co mnie boli albo co mi nie pasuje. Iwonie jestem wdzięczna bezgranicznie za wszystko, co dla mnie zrobiła. Ale kiedy zaczęła mnie karcić za brak asertywności w taki sposób, że zarzucała mi, że niszczę jej pracę, zaprotestowałam. Powiedziałam, że to nie jest do mnie droga dotarcia. Że jeżeli karci mnie albo ocenia, mówiąc, że niszczę jej pracę, wzbudza we mnie tym większe wyrzuty sumienia. I że to donikąd nie prowadzi. Nawet wycięłam z Wysokich Obcasów wywiad z panią psycholog, który mówi o takich osobowościach, jak ja: że kiedy do kogoś się przywiąże, ten ktoś nie może we mnie walić jak w bęben.
Powiedziałam o tym Iwonie, byłam pewna, że to przyjęła, zrozumiała, naprawdę ma wielką intuicję pod tym względem. Ale dzisiaj dowiedziałam się, ze Iwona jest zdania, że zaprzepaściłam w całości jej pracę. Wychodzi na to, ze jestem w całości winna mojej chorobie. Jak się tego dowiedziałam, najpierw poczułam ucisk w żołądku, a później raptowny ból w biodrze. Ojezu, zawiniłam, Iwonka, której tyle zawdzięczam, jest na mnie zła. Słusznie się gniewa. Ma rację, że się złości. Oboże, jaka ja jestem beznadziejna. Zaprzepaszczam jej ciężką pracę nade mną, której i tak nie jestem warta. To najlepsza terapeutka w Polsce, a ja nie jestem warta ani jednej minuty, którą mi poświęciła, a ja teraz jeszcze moją niesubordynacją, brakiem asertywności i głupotą najzwyczajniejszą wszystko psuję.
A Iwona to przyklepała. Że wszystko zawaliłam. A przynajmniej ta powiedziała Kamili. Poczułam się taka zimna w środku. Opuszczona. I poza jakimś zbiorem. Takim, który rysowaliśmy w podstawówce na matematyce. Bez części wspólnej. Wykluczona. Mówi się o mnie beze mnie. Ocenia się. Przygląda mi się z daleka albo pod lupą. Jak robalowi. Tylko że ja ciągle jestem sama.
Kurwa, sama. I wtedy, jak się budzę o 2 i z bólu nie mogę nawet pisnąć. Do piątej. Kiedy odpokutowuję ataki w Syrii. Grzechy mojego biologicznego ojca. Niemieckie nadużycia wobec mojej rodziny. Polityczne i poselskie grzechy i grzeszki.
Nigdy w życiu bardziej nie pragnęłam samotności. Milczenia książek, kurzu gazet, skrzypienia płyty w czytniku, szumu radia. I jednocześnie od dawna nie miałam tak, że mam ochotę wyć w głos z wściekłości na prawdziwość słów cholernego Sartre'a, że samemu się żyje i samemu umiera.

środa, 22 października 2014

"Już sen, który jest twoim obrazem jedynie, jakże miły"



Sen miałam. Z soboty na niedzielę.
Byłam w Łodzi, to chyba było ciepłe lato. Miałam na sobie długą sukienkę w kwiatki. Padał taki ciepły deszcz, a ja bez butów chodziłam i biegałam po Limanowskiego. A jak do mnie dotarło, że nie boli- zaczęłam tańczyć. Dotańczyłam boso do Dolnej.
Zobaczyłam, że J idzie z M za rękę. Podszedł do mnie, poprawił kaptur bluzy i powiedział: - Moja córka jest taka zmęczona. Chciałbym, żeby odpoczęła. Możemy zatrzymać się u ciebie?
A ja powiedziałam, że z radością. Że mam ciasto i cukierki z prawdziwą czekolada. I że pogramy w jakąś grę.
Nagle okazało się, że nie mogę się ruszyć. Jakaś pani przechodziła obok objuczona zakupami i powiedziała: „głupia, duchy nie zapraszają gości. Nie żyjesz, bo cię nie boli”.
Spłynęłam razem z deszczem. Taki niekompletny człowiek.



***

Kiedyś na zajęciach z interpretacji tekstu usłyszałam, że żeby zrozumieć wiersz, trzeba się go nauczyć na pamięć i chodzić z nim przez kilka lat. Albo kilkanaście. Nieść go po łąkach, po ogrodach, po miastach, dworcach, sklepach, parkach i biurowcach. I tak oto dotarło do mnie, że sonetu Johna Donne'a jeszcze długo będę się uczyć:

Śmierci, próżno się pysznisz; cóż, że wszędy słynie
Potęga twa i groza; licha w tobie siła,
Skoro ci, których — myślisz -jużeś powaliła,
Nie umrą, biedna Śmierci; mnie też to ominie.
Już sen, który jest twoim obrazem jedynie,
Jakże miły: tym bardziej więc musisz być miła,
Aby ciała spoczynek, ulga duszy była
Przynętą, która ludzi wabi w twe pustynie.
Losu, przypadku, królów, desperatów sługo,
Posłuszna jesteś wojnie, truciźnie, chorobie;
Łatwiej w maku czy w czarach sen znaleźć niż w tobie
I w twych ciosach; więc czemu puszysz się tak długo?
Ze snu krótkiego zbudzi się dusza człowieka
W wieczność, gdzie Śmierci nie ma; Śmierci, śmierć cię czeka.

piątek, 10 października 2014

Jesteś lekiem na całe zło

Nie jest wcale źle być Kopciuszkiem. Wybrał z innych właśnie mnie. W bodaj najpiękniejszy i chyba już ostatni tak słoneczny i ciepły dzień w tym roku udało się nam spotkać. I nagle okazuje się, że czasami życie bywa znośne.

Tak ciepłe i lekkie jak wczorajsze wieczorne powietrze w Łazienkach, kiedy na bucie usiadła mi wiewiórka. Paw spojrzał na mnie łaskawie. I dwa kasztany z lśniącym trawiastym łoskotem zaburzyły codzienną pracę mrówek.
trzeba dokumentować takie dni, jak dzisiaj. Bo udało mi się od Iwony przejść do Alei Zielenieckiej i mnie nie bolało. Byłam taka spokojna i szczęśliwa. Wszystko w środku miałam uporządkowane i spokojne. Każda grudka powietrza nim się mieniła.
Tak niewiele mi dzisiaj trzeba było. I tyle mi się przypomniało. Dzwonienie tramwajów przy Placu Narutowicza działa jakoś kojąco, z Łodzią się kojarzy. I z wesołymi porankami na Starej Ochocie, kiedy ze starej suszarki z łoskotem spadały kubki do kawy. Wspominając ten dziwny i nieuporządkowany czas, dzisiaj byłam z nim taka pogodzona, taka szczęśliwa, że w ogóle był mi dany. Ile to razy smażyłyśmy się na dziedzińcu kamienicy z Toot, a w tle dochodził do nas dźwięk puzonu i waltorni upiornych bliźniaków spod siedemnastki. I ten zapach kwiatów od kwiaciarek spod kościoła. I artretyczne rozmowy na ławkach przy przystanku. Chrzęst białych kamieni, kiedy jeszcze w szpilkach przecinałam torowisko, wracając z długiej i potwornej podróży z Katowic, a Toot wyszła mi na spotkanie i pomogła wtargać do mieszkania ciężki roll-up. Kiedy płakałam na ławce pod nieruchomym okiem prezydenta Narutowicza dłuta Wittiga, bo mama przez telefon powiedziała mi, że nic nie jestem warta, a był Dzień Matki i zadzwoniłam do niej, żeby powiedzieć, że właśnie dostałam się na staż do "Polityki". Albo kiedy na Filtrowej odkryłam najlepsze na świecie maliny sprzedawane pod starą pocztą, która miała skrzypiące drzwi i pachniała kwaśnym papierem i kurzem starych listów. Albo jak światło kładło się na murze kamienicy na Mianeckiego, kiedy szłyśmy z Toot poszukiwać znikającej ławeczki. Albo wtedy, kiedy jesień wybuchła rubinowym bluszczem przy kamienicy, gdzie mieszkał Borowski. Tyle wspomnień. Tyle jasnych dni. Wtedy były dla mnie trudne. Dzisiaj wiele bym dała za to, żeby choć jeden taki ochocki dzień przeżyć, bo wtedy jeszcze nie wiedziałam. Bo bolało, ale nie wiedziałam. I karciłam się za moją niesubordynację, za moje narzekanie. Ale jeszcze mogłam przebiegać przez jezdnię, żeby jako pierwsza w kiosku kupić gazetę i sprawdzić, czy to nie sen, że moje nazwisko znalazło się w środku. Że to nie pomyłka w druku, że oto ja, taka przypadkowa dziewczyna z Bałut, przeczytałam książkę, napisałam o niej, a potem ktoś chciał to wydrukować i ktoś oprócz mnie pewnie jeszcze przeczytał. 

Rozmawiałam z Babcią przez telefon.
- Ja to już umrę na pewno, przecież mam sto siedem lat.
- Babciu, w ubiegłym tygodniu miałaś podobno sto, a umierasz od dwudziestu lat.
- A kto ci takich głupot naopowiadał? A moja siostra to jeszcze siedem lat starsza ode mnie jest, to ja już nie wiem, ile ona może mieć lat.
- Babciu, radzę Ci nie mówić Cioci, że skończyła setkę, bo sie na Ciebie obrazi. Ciocia ma dziewięćdziesiąt cztery lata, jest starsza od Ciebie o cztery, nie możesz mieć stu siedmiu, masz dziewięćdziesiąt.
- No tak, ale w dowodzie mi pomylili, a teraz to i tak już umieram i wszystkim o tym mówię.
- Babciu, mówisz to od prawie dwudziestu lat, jestem pewna, że jeszcze pożyjesz.
- Ale mnie już kręgosłup boli.
Nie umiałam odpowiedzieć. Głównie ze względu na "już".
- Mnie też boli, Babciu.
- Bo ty się nie odżywiasz, dziecko.
Zmieniłam temat:
- A jak Kropka?
- Kropka?
- No tak, Kropka, nasz piesek.
- Piesek?
O-o. Znowu.
- Tak, Babciu, piesek, takie czarne stworzonko, co z Tobą mieszka.
Pudło, bo:
- Stworzonko? Co to znaczy?
- No taki czarny piesek, chodzi, przytula się, szczeka czasem.
- ja nie wiem, co ty dziecko mówisz? Jaki piesek?
Kropka w tle zaszczekała:
- Cicho, Kropka, to listonosz pewnie idzie.
Nie poddawałam się:
- No to jak, Babciu, Kropka grzeczna?
- A tak, grzeczna jest. Taka ciocia ją codziennie wyprowadza.
Zdębiałam:
- Babciu, jaka znowu ciocia?
- Oj, bo taka, nie znasz chyba, zakupy mi tu robi, karmi mnie, myje, pilnuje wszystkiego i z Kropką to śpi nawet, w nocy mi lampę gasi. A ja potem zapalam, bo jak wstaję, to bym zęby wybiła, tak ciemno.
- Babciu, to jest Ela, Twoja córka, moja mama.
- Co ty dzisiaj wygadujesz? Ja nie miałam dzieci!
- Babciu, a ja, to kto?
- Kasia jesteś przecież.
- I kim ja jestem dla Ciebie?
- No mówiłaś, że jesteś chora. Ale katar masz?
Wejść tam nie można. Ale jest. Na pewno. W ogrodzie zaświatów siedzi moja Babcia i robi na drutach. Ręce pachną jej drożdżowym ciastem. Herbatę popija ze swojego ulubionego kamiennego kubka. Zawsze z wyciskaną cytryną. Usta maluje karminową pomadką nawet wtedy, kiedy wynosi śmieci. I wypieka najlepsze pączki na osiedlu, za którymi proboszcz przepada i grzeszyć dla nich gotów.

Już widziałam ten babciny uśmiech w ogrodzie, kiedy z daleka go zobaczyłam. Szedł naprzeciwko mnie w niebieskiej bluzie. Chudszy niż zazwyczaj. Bardziej zmęczony. Też rozmawiał przez telefon. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Miał piękne buty z brązowej skóry. W tym samym momencie wyciągnęliśmy palce, wskazując na nasze buty. Bo ja założyłam w hołdzie jesieni lakierowane buty Ala Capone. Uśmiechnął się. Jedną rękę przyłożył do drugiej jak do modlitwy w geście przeprosin.
- Bardzo przepraszam, ale będę musiał kończyć, zaczynam spotkanie.
- A to ja już teraz się położę, dziecko, bo już mi oddychać trudno. Ale ty dużo owoców jedz, bo blada jesteś i pochylona taka. Kości będą chore. Jabłka jedz, niech ci ktoś obierze ze skóry, bo pryskane.
- Dobrze, Babciu, będę jadła.
- I przyjedź do mnie. A nie przykrzy ci się tam? Bo może ci nudno tam w tym mieście, no, jak ono tam, jak mu tam było... Nie przykrzy ci się?
- Nie, Babciu, chodzę do pracy.
Fantom w tym czasie:
- Ależ nie, nie, to nie jest kwestia nakładu...
Babcia:
- To dzieciom teraz każą pracować? Co za czasy przyszły! A do szkoły to ty chodzisz? Śniadaniówkę zabierasz?
- We wtorek wezmę - uśmiechnęłam się, bo przecież we wtorek zaczynam kurs hiszpańskiego.
- No, dobrze, dziecko, na przerwie sobie zjesz. Tylko na dwór nie wychodź, bo się przeziębisz. A ty teraz do szkoły idziesz?
- tak, Babciu, będę miała lekcje z literatury.
- A, no to uważaj, nie gadaj za dużo, żebyś uwagi nie dostała.
Opuścił głowę, ale zerknął na mnie:
- Przepraszam, ale naprawdę muszę już kończyć, oddzwonię do pana wieczorem.
- Dobrze, Babciu, będę się odzywać tylko pytana.
- No dobrze, dziecko, to przyjedź do mnie, bo ja już się z cała rodziną żegnam, bo już będę umierać.
- Nie wiemy, Babciu, kto pierwszy.
- To mówisz, że to moja córka jest?
- Do zobaczenia, Babciu.

Postałam jeszcze chwilę. Pokazał palcem, który stolik. Wyciągnęłam z torby cztery egzemplarze książek do podpisania. Czułam się jak kolporterka z powstania. Napisał "Katarzyna Annie za czujne i życzliwe spojrzenie".
prawie dwie godziny mogłam patrzeć, jak się śmieje. Cieszyłam się każdym zadanym pytaniem. Każdym gestem. Nieruchomym spojrzeniem.
A potem pokazał mi zdjęcia kolegi. Pochyliliśmy się nad ekranem tabletu, jak by to była reprodukcja obrazu.
- Co widzisz?
- Velazqueza.
- Tak, właśnie tak jak w malarstwie XIX-wiecznym pracuje tu światło. A on mu pomaga się rozpraszać.
- Zobacz, jak wyznaczył oś kadru. Żyrandolem.
- A ta kanapa jak z Vermeera, wygląda na miękką, tak światłem nasiąkła.
- Patrz, podwójna przestrzeń, ta kobieta sie odbija w lustrze, a wygląda, jakby do niego zaglądała.
- Tutaj tworzy podwójną, a nawet potrójną przestrzeń.
- Złamał kadr murem i oddzielił nim dwa światła - dzienne i sztuczne.
- Ta stopa. taka erotyczna.
- Rozciągnął przestrzeń.
- Dla mnie rozbielił. idzie w kierunku geometrii.
- I widzisz? Ja tam mam, że potrafię o tym mówić, potrafię to wszystko nazwać, ale nie potrafię zrobić takiego zdjęcia.
- Bo nie można miec wszystkiego. Ale za to jak twój kolega fotograf ma sie wypowiedzieć dla mediów, to nie wiadomo, gdzie patrzeć. Zdania sklecić nie umie. gdyby każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny. No i po co być zabierał reportera, żeby zrobić materiał?
- No tak, ale zawsze marzyłem, żeby móc robić dobre zdjęcia.
- A ja zawsze marzyłam, żeby dobrze pisać. Umiem opowiedzieć ludziom o tym, co było w książce. Tak, że po tę książkę pójdą do księgarni. Ale sama książki nie umiem napisać.
- Umiesz. Tylko nie wiesz.
- A Ty umiesz w takim razie robić zdjęcia.
- Zapisz się do OFE.

Nigdy jednego dnia nie usłyszałam od jednej tak ważnej dla mnie osoby tylu komplementów naraz. Ale nie z kategorii tanich i oczywistych. Ona nawet komplementuje, potakując. Powiedział: "matko, jaką ty masz wiedzę. I że ty to zapamiętujesz". niech nie wie, że jestem encyklopedią wiedzy bezużytecznej. Na co komu udziały rynkowe karmelków twardych do życia?

Po secundo: "ty naprawdę czytasz książki. Rozumiesz autora. Nawet jak coś chciał napisać, a mu nie wyszło. Wiesz, o co mu chodzi. Jak ty to robisz?"

I najważniejsze: "nie rozumiem twojej choroby. Ale wiem, że ty już z nią wygrałaś".

Zawisłam na nim w strugach babiego lata. Bo tak rzadko mogę z kimś naprawdę porozmawiać. Tak mało, w dawkach symbolicznych, jak słońce zimą. A to jest jak drugi oddech dla biegacza, jak pierwsze spojrzenie na Ludną, kiedy zakwitły dzikie jabłonie, a ja je zobaczyłam. Widziałam. Wzrok wrócił.

Iwona mnie nie poznała. Byłam tak sprawna, jak wtedy, kiedy brałam Encorton. Spokojna. Nawet trochę senna. Z radości płakałam na wspomnienie jego uśmiechu. I tego, że tak mu się ta książka udała. Boże, jak sie można cieszyć cudzym sukcesem, aż tchu brakuje.

Na balkonie dzisiaj zatrzęsienie biedronek. Nawet piękno w nadmiarze może być odrażające. 

niedziela, 7 września 2014

Kiedy przyjdzie z bytu zwolnienie



Piękna jesień. Przyszła szybko: ciepła, słoneczna, z łaskawym dla fotografów światłem. Krzyczy dziećmi i szeleści liśćmi na Niekłańskiej. Ogrzewa na przystankach zakochane pary.

Wczoraj choroba nie miała dla mnie litości. Przedwczoraj również. Kiedy leżałam na leżance u Iwony, nie wytrzymałam i zadałam pytanie z gatunku najgłupszych i najbardziej bezcelowych na świecie: kiedy wreszcie przestanie mnie boleć.
W oczach terapeutki, która zwróciła mi życie, ujrzałam bezbrzeżny niebieski smutek. Rozlany falą łagodnego błękitu pod doskonale poprowadzoną czarną kreską nad górną powieką. Z czułością, jaką zazwyczaj (tak mi się wydaje) patrzą matki na dzieci, ściszonym, spokojnym głosem, z empatią i pewnością powiedziała: "kiedy twój kręgosłup całkowicie zesztywnieje". 

Od kogoś innego bym nie przyjęła takiej wiadomości. Nikt nie potrafi o śmierci poinformować czulej, bardziej profesjonalnie i bardziej przekonująco niż Iwona. Ale nie popłakałam się dlatego, że powiedziała mi o skutkach choroby. Załzawiłam jej leżankę, bo zobaczyłam w jej oczach coś, czego nigdy nie doświadczyłam jako dziecko. Dostawałam to tylko od obcych ludzi. I to mnie tak rozmiękczyło. Jednak samotność daje dużo siły. Jestem wtedy czysta, jak to, czego nie ma. Bogata jak możliwość. Bezpieczna jak platońska idea. Do czasu wyjścia do ludzi.

Śmieszne. Ćwiczę codziennie i poddaję się pokornie wszystkim zabiegom, każdego dnia wykonuję morderczy taniec z hula hoop na biodrach, jak w pracy Sigalit Landau. Składam ofiarę z mojej jakości życia, żeby opóźnić postęp choroby. Za cenę zwierzęcego strachu i palącego bólu, który zabiera mi cztery godziny w nocy z mojego bezcennego snu. Przewrócenie się na bok to dla mnie dyscyplina olimpijska. Skłon - jak wspinanie się na siedmiotysięcznik. A przestanie boleć wtedy, kiedy już nie będzie nadziei. Kiedy nastanie bezruch i nie będzie życia. Jak u Leśmiana. Iwona mówi, że będę miała sprawne ręce i sprawny mózg. O, tak. Do końca pozostanę świadoma. To taka kolejna niespodzianka od losu. Prezent. Dlatego dodatkowo wczoraj, kiedy wyszłam od Iwony, trzymając się siatki ogrodzenia i próbując nie szlochać, doświadczyłam Bożej nierówności.

Podeszła do mnie (na swoje nieszczęście) świadkowa Jehowy, dzierżąc cztery numery "Strażnicy" i rozwijając je przede mną jak wachlarz cygański z kart.
- Opowiem pani o miłości Bożej.
Przez zaciśnięte zęby wycedziłam:
- Proszę pani, jestem nieuleczalnie chora. Każdego dnia przechodzę przez piekło. Jestem zdania, że Bóg jest nieskończenie okrutny. Jeżeli w ogóle istnieje.

Cofnęła "Strażnice". Odwróciła się i poszła.

Bluźnię, więc jestem. 

niedziela, 31 sierpnia 2014

Babcia odchodzi



Na wiosnę polowała przez miesiąc na balkonie, pewna, że utłucze Putina. Żeliwną patelnią chciała mu wymierzyć sprawiedliwość za wszystkie czasy i kilka narodów, co głód i poniżenie przez niego cierpią. Sekundowała jej Kropka, zachwycona, że na każdego przechodnia może szczekać jak wściekła i nikt jej za to nie karci, tylko jeszcze Babcia zagrzewa ją do boju. Powiedziałam mamie, żeby lepiej patelnię żeliwną Babci schowała, bo ja Babcia pomyli któregoś z sąsiadów z Putinem i kwaknie mu z gracją tylko sobie właściwą w pysk, jeszcze mama będzie miała prokuraturę na głowie.

Potem Babcia nagle była przekonana, że Kropka pracuje dla radzieckiego wywiadu i w obroży ma zainstalowany podsłuch. Akurat po aferze z restauracją Sowa i Przyjaciele Babcia uznała, że przyjaciół nie ma już nigdzie i że nawet pies ma jakiś interes w tym, że kładzie się przy telewizorze. A jak pies, to i Putin.

Potem nie chciała mnie puścić do Warszawy, bo była przekonana, że to obok Kijowa i że na stolicę bomby lecą, a ja jako sanitariuszka lawiruję między granatnikami i dostarczam broń na front.

Aż przyszedł dzień, że Babcia zapomniała imienia swojej córki. Dzisiaj rozmawiałam z Babcią przez telefon. Jak zawsze skarżyła się na ból kręgosłupa, na to, że serce źle pracuje, że w głowie jej się kręci i że słowa uciekają. Nie dokańcza już zdań. Nie ma pojęcia, jak odczytać godzinę z zegarka. Nie pamięta. W pewnym momencie powiedziała do mnie:
- A wiesz? Mną się opiekuje taka dziewczyna. Codziennie tu jest.
- Babciu, jaka dziewczyna?
- No, taka... starsza od ciebie. Ja to nie wiem, zapomniałam, jak ona ma na imię, ona chyba z kościoła przychodzi.
- Babciu, co ona na co dzień robi ta dziewczyna?
- Ano wiesz, daje mi śniadanie, myje mnie, rozbiera łóżko, zakupy robi.
- Babciu, ona ma na imię Ela, Elżbieta.
- Tak? A to mi nikt nie powiedział. A to teraz będę już wiedziała, jak nie zapomnę.
- Babciu, a kim ona jest dla Ciebie, Ela? Kim jest dla Ciebie Ela?
- No ja nie wiem, dziecko. Zapomniałam. Może to ktoś z rodziny?
Ścisnęło mnie w gardle. Trzymam się. Oddycham.
- Babciu, to Twoja córka. Opiekuje się Tobą Twoja córka. I ma na imię Ela.
- Tak? A, no widzisz, to ja już teraz będę wiedziała. I powiem jej, bo ona może też nie wie.
- A ja, Babciu? Jak mam na imię?
- Ty jesteś Kasia!
- Dobrze, dobrze, Babciu - zapiekły mnie oczy. A kim ja jestem dla Ciebie?
- Wszystkim.
 

sobota, 30 sierpnia 2014

Farmakognozja i wszystko, czego nie rozumiem



Rzadko piszę. Nie mam na to czasu, czasem nie mam na to wystarczającej siły. A szkoda. Jak piszę, wywalam, oczyszczam. Lepiej mi. Oczywiście, póki co, niczemu to nie służy, ale mam takie dni, kiedy za pisaniem fizycznie tęsknię. Ale nie takim polegającym na klepaniu newsów, tylko za nazywaniem, szukaniem słów i desygnatów. Słowo musi znaleźć swój wtyk, jak wtyczka kontakt - jak to mi na Żoliborzu powiedziała Olena. Wtedy zaświeci.

Ostatnie dni i tygodnie upływają na przegrywanych bitwach. Oczywiście Eugenia Spondylo mnie nie rozpieszcza, oferuje mi dni, które kończą się cichą przegraną w postaci modlitwy o śmierć, są też takie, kiedy jęcząc i płacząc wmawiam sobie, że jest dobrze, choć na łóżko wczołguję się jak weteran, który czterokrotnie dostał rykoszetem w Wietnamie, a ukoronowaniem jego cierpień na powitanie w domu napalony mastiff wyżarł mu ścięgno Achillesa.
Każdego dnia czegoś się o sobie dowiaduję. Niestety, przeważnie nie są to dobre wiadomości. Zazwyczaj dowiaduję się, że przegrywam, a na porażkę reaguję agresją. Tylko że zwróconą w moim kierunku. Jestem wściekła na cały świat, ale mam świadomość, że to nie wina świata, więc agresję i nienawiść przekładam na samą siebie, co aktywuje antygen HLA-B27, łechce Eugenię i powoduje radosne hulanie choroby po moim organizmie. Samowyżeranie. Autodestrukcja.

Czwartkowa wizyta w Instytucie Reumatologii zasmuciła mnie i uradowała jednocześnie. Doktor Michał nie jest usatysfakcjonowany ilością wykonanych badań diagnostycznych (jako i ja nie jestem, chociaż co ja, marny robak przeżarty przez Eugenię, mogę wiedzieć o medycynie? Siedziałam cicho, skoro już w ogóle po siedemnastu latach ktoś wreszcie zajął się mną kompleksowo - wiadomo, lepsze to niż słuchanie, że boleć nie może w tym wieku, tylko najwyraźniej staropanieństwo dokucza). Pan doktor wysłuchał mnie ponownie, od początku do końca, nieomalże od momentu powolnego raczkowania mojej choroby, ba, aż od czasów jej okresu prenatalnego. Miał coraz bardziej zdumioną minę, potem zadał pytania oskrzydlające, a potem przystąpił do ataku. No i postawił szereg pytań niewygodnych, które dwa razy spowodowały, że zadrżał mi głos (nienawidzę tego, nienawidzę pokazywać, że Eugenia wygrywa), a potem w największej tajemnicy powiedział mi, że chętnie by badania powtórzył, bo czuje niedosyt. Z ogniem godnym peror bohaterów Sienkiewicza wydyszałam: tak, weźcie mnie całą, nie mam męża, nie mam dzieci, nawet psa mama zabrała, weźcie mnie całą i poświęćcie moje ciało dla dobra nauki. Kłujcie, sondujcie, prześwietlajcie, naświetlajcie, nawadniajcie chemią, lekami biologicznymi, wlewami ze sterydów, metotreksatem - to nie koniec świata, przecież peruki istnieją. Niech wreszcie medycyna dowie się czegoś więcej o mojej chorobie, a jeśli ma się dowiedzieć dzięki mnie, to niech chociaż tyle dla ludzkości zrobię, skoro już korespondentem wojennym nie będę. Przecież biegać i czołgać się nie dam rady, bo nawet zgrabne siadanie na sedesie jest dla mnie fizjologicznym luksusem.
Pan doktor wyraźnie docenił mój mesjanizm, ale zaproponował wstrzymanie się ze złożeniem ofiary na ołtarzu reumatologii, zanim nie zostanę zdiagnozowana ostatecznie. Uznał, że objawy, o których mówię, mogą spełniać warunki podyktowane przez Nowy Jork w kwestii zakwalifikowania mnie jako chorej na ZZSK, co brzmi może mniej spektakularnie niż spondyloartropatia seronegatywna osiowa, ale za to łatwiej to zapamiętać, bo skrót może przypominać ZBoWiD. ZZSK oznacza, że można u mnie szybciej włączyć leczenie biologiczne, a później próbować włączyć mnie do amerykańskiego programu badań klinicznych. I tak oto w mojej wyobraźni zrodziła się wizja, że przybywam za Ocean nie po to, żeby pracować w redakcji "New Yorker Magazine", ale żeby nieść oświaty kaganiec przed nowoczesnymi metodami leczenia chorób autoimmunizacyjnych. Ameryka nigdy mnie nie ciągnęła, ale jeżeli mam coś dobrego zrobić dla ludzkości, to chyba wszystko jedno, czy zrobię to w Stanach, czy w Ostrowcu Świętokrzyskim.

A potem posłuchał serca. I już nie był taki uśmiechnięty. Czyżby te cholerne jony wapnia, bez których serce nie ma szans pracować, uznały za stosowne gromadzić się w okolicach zastawki, że serce lak kuleje i sapie? Jakim prawem spowolniło, skoro przez większość życia zasuwało jak mały quad, bo ciśnienie miałam przeważnie 86/54? Nie spodobało się to doktorowi Michałowi. Brew zmarszczył i się zasromał. Nad kartoteką moją obszerną, którą Jarosław Kaczyński z dumnym śpiewem na ustach i w podskokach zaniósłby najchętniej do IPNu, pochylił się i skupił. Zapytał o słynne jelita. Opowiedziałam, co i jak było. Niestety ze szczegółami co do konsystencji wydzielin i wydalin. Aż pokraśniał doktor Michał na wieść o tym, że nieobce są mi przymiotniki dotyczące skutków ubocznych zapalenia jelit. Temat drążył, pytał o zasięg czasowy, częstość występowania, aż wreszcie wziął głęboki oddech i zapytał dramatycznym tonem, czy była kolonoskopia. Pękły we mnie starania o bycie damą. Bo jeszcze rury w tyłku nie miałam. Trudno, jak trzeba będzie, to pchajcie mi ją do gardła, per rectum, przez ucho, przez nos. Potem obwieścił, że rezonans jest absolutną koniecznością w moim przypadku i jak to się w ogóle stało, że to się nie stało - w sensie, że rezonans nie miał miejsca.
Potem wymienił dwa tysiące badań krwi, markerów, oznaczników, dziwów nowoczesnej technologii medycznej dostępnych, a ja na wszystko się zgadzałam, odpowiadałam: tak, jeśli to potrzebne i to pomoże, zróbcie to, nie, nie miałam, nie, ja nie znaju.
Ale że praca serca, mimo moich największych starań lekarzowi się nie podobała (a może jednak stanik nie taki?), postanowił ponownie wypisać mi skierowanie do Instytutu z dopiskiem "na cito". Wdzięczna mu niepomiernie, popędziłam do izby przyjęć na kolejną klasyfikację, przyzwyczajona do kilkugodzinnego wystawania w kolejkach po nadzieję. Mają dzwonić. A ja mam czekać. Żałuję, że mnie to nie zaskoczyło. Stęskniłam się za tym uczuciem.

Najbardziej znienawidzone pytanie lekarskie dotyczy wywiadu rodzinnego. Szczególnie tego ze strony ojca. A już nie daj Boże jak zapytają mnie o najnowsze badania genetyczne. No i co ja mam powiedzieć? "Wie pan, panie doktorze, tak się składa, że krew mojego ojca jest bezcenna i używana jest aktualnie do leczenia nieuleczalnie chorych (dla mnie nie wystarczyło ani kropelki), bo on tak naprawdę jest włoskim świętym, tylko papież nie nadąża z kanonizacją"? Na pytanie: "jak to możliwe, że nie zna pani swojego ojca? I mama pani nie powiedziała?" odpowiadam zazwyczaj tym samym uśmiechem stoickiego debila.

 Ale to nie wszystko. Akurat byłam w przeddzień Wielkiego Dnia. W mojej wyobraźni miał on wywołać ruchy tektoniczne, nałożenie się Europy na Afrykę, skutkującym wchłonięciem Egiptu, wypiętrzeniem nowych gór i na deser erupcją islandzkiego Eyjafjallajökull. Zdobyłam się na odwagę i umówiłam (nie bez przygód) na spotkanie z sędzią z łódzkiego Sądu Okręgowego, którego nazwisko "przyszło" do mnie, kiedy majaczyłam pod wpływem faszerowania chemią w Klinice Orłowskiego. Kiedy myślę o tych podchodach z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy jest klinika psychiatryczna, która odważyłaby się mnie przyjąć na swój oddział. Gdybym ja taką placówkę prowadziła, takiej pacjentki nie przyjęłabym na pewno. 
Doktorowi Michałowi zakomunikowałam, że oto w piątek mam zamiar bez kamizelki kuloodpornej stawić się w sądzie okręgowym i obcego mężczyznę, który moją mamę ledwo pamięta, pytać, czy ma może pomysł na to, kto jest moim ojcem. No bo bez tego to i obraz choroby niepełny, i tożsamość rozbita. Ale te kwestie o tożsamości staram się zostawiać dla siebie. Bo skoro mama przez 30 lat nie zebrała się, żeby mi choć ujawnić jego nazwisko, to niby jak miałaby zareagować na moje błagania o to, żeby pomogła mi spotkaniem z nim złożyć w głowie obraz samej siebie w jedną spójną całość?

Wstałam jak dzielny żołnierz albo celebrytka szykująca się na plan filmowy o czwartej rano. Położyłam się przed 22, ale od 2 już nie spałam, bo bałam się, że Polski Bus o 6 rano odjedzie jednak beze mnie, jeśli misję spondylowojownika zdradzę z Morfeuszem. Jako człowiek-zombie wsiadłam o 5 rano na Saskiej w autobus, który powiózł mnie do metra. Po drodze obserwowałam, jak ludzie dosypiają jeszcze, jak próbują kawą odgonić chroniczne zmęczenie albo jak źli na cały świat zgrzytaniem zębów próbują zaprzeczyć temu, że się nie wyspali. Zdążyłam. Byłam podejrzanie spokojna. Tylko karambol pod Strykowem trochę mnie zaniepokoił. Ale specjalnie wyjechałam wcześniej, żeby pan sędzia nie musiał na mnie czekać.
Na Kaliskim zjadłam niepowtarzalną ciabattę twardą jak beton i wypiłam czwarta tego dnia kawę, ciesząc się fenomenem łódzkich cen (za całość - 10 zł plus miłe pogaduszki z panią zza lady, która malinowym sugusem nagrodziła mnie za to, że wiedziałam, jak jest "migdał" po angielsku - pani nie radziła sobie z obsługą zagranicznej turystki). Wsiadłam w 12, przecięłam zalane słońcem Polesie i pojechałam w kierunku Łodzi Fabrycznej, znanych kamienic, kocich łbów i zapachu dzieciństwa. Na Kopernika jeszcze było w porządku, ale na Zielonej już zaczęło do mnie docierać, co robię. Na Placu Dąbrowskiego do mnie dotarło. Przeszłam przez przejście tylko dzięki temu, że popchnęła mnie fala przechodniów. Przed sądowym molochem poczułam drżenie kolan. Wielkie jak szafa gdańska drzwi nie chciały ustąpić. Ale weszłam w lodowatą przestrzeń architektonicznej sprawiedliwości. Znając numer gabinetu, postanowiłam tradycyjnie radzić sobie sama i dziarsko wyruszyłam na pierwsze piętro piechotą, bo mogłam - Diclo Duo połknęłam o 4 rano, miało czas zadziałać. 
Dotarłam na trzecie piętro, a tam szklane drzwi z kodem. Świetnie, w budynku jest ponad 400 gabinetów, minął mnie jakiś adwokat, który pocieszał klienta, że to tylko cztery miesiące pozbawienia wolności, a przy tych samych szklanych drzwiach utknął jakiś nadęty dupek w garniturze od Armaniego, który przy uchu trzymał iPhone'a i prawił do słuchawki z emfazą: "no ja nie wiem, jak ja się tu dostanę, muszę jakichś ludzi posłać, przecież niedawno tu pracowałem, a kodu już nie pamiętam, to jakaś paranoja, że nikt nie pomyślał, żeby mnie wpuścić". Nagle zorientowałam się, że ten pan specjalnie tak mówi, żeby zrobić na mnie wrażenie. Chłopcze w doskonale skrojonym garniturku, ja się w sądach wychowałam, siedziałam na sali rozpraw w robionej na drutach przez babcię spódniczce i miałam ze sobą zeszycik z Wróblem Ćwirkiem na okładce, w którym ćwiczyłam szlaczki, a z teczek do akt nauczyłam się czytać, więc nie myśl sobie, że zaimponuje mi to, że pracowałeś w murowanej wieży. Pan przerwał rozmowę, zakręcił się na pięcie, piszcząc nieskazitelnymi butami z wężowej skóry. 
-Pani tu, na rozprawę (i tu pada coś na kształt tytułu, który miał chyba podnieść rangę tej rozprawy, a co ja natychmiast wypuściłam drugim uchem i jednocześnie wyparłam).
- Nie, jestem umówiona z sędzią takim a takim.
- Ale pani mecenas nie na rozprawę?
A to już mnie rozbawiło. Gdybym brała jeszcze Encorton, na pewno zamachałby we mnie wtedy ogonem i katastrofa gotowa.
- Jestem dziennikarzem - odpowiedziałam, urażona, że ktoś mnie zdegradował do poziomu adwokata.
Pan Nieskazitelny aż drgnął, biedny. A jednak to ciągle działa! Dziennikarzy się boją!
Swoją drogą musiałam mieć nie lada determinację na twarzy, skoro uznał, że jestem panią mecenas. Byłam ubrana w granatową koszulę z białym kołnierzykiem, czarne spodnie i moje ulubione baleriny z czarną kokardką i lakierowanymi czubkami, a torbę dzierżyłam wypchaną, granatową, taką, jak ma Ewa. Od czasu do czasu trącałam koraliki bransoletki od Iwonki, na której wisi koniczynka na szczęście z wygrawerowanym słowem "Zwycięzca". Nie mogę kupić bezkarnie piwa, nie okazując wcześniej dowodu tożsamości, a tu pan Nieskazitelny pyta mnie, czy uczestniczę w rozprawie. No niemożliwe. 
Nie czekając na dalszy rozwój wypadków (brałam pod uwagę, że facet się ogranie i wyśle mnie po kod do sekretariatu w wyniku lustracji mojej dziecięcej aparycji. Mógł się jeszcze ewentualnie zemścić za wszystkie przegrane procesy z jakimś wydawcą tabloidu i wtedy dopiero mordochwyt w sądzie okręgowym gotowy. Do aresztu pewnie miałabym niedaleko), złapałam za telefon i zadzwoniłam do pana sędziego z wiadomością, że już grasuję w budynku przy Placu Dąbrowskiego przy szklanych drzwiach. Pan sędzia na to, że w ogóle to nie ten budynek i że to dziwne, że nie mogę trafić, skoro mam do wyboru zaledwie trzy budynki z sześciuset pięćdziesięcioma gabinetami. Delikatna kpina w głosie mnie zmotywowała do działania. Jak zupełnie zdrowa osoba pomknęłam do ochrony, pytając samą siebie: "z kim całe życie najlepiej się dogadujesz? Ze sprzątaczkami, ochroniarzami i salowymi. Oni nigdy nie odmówią pomocy". Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Dopadłam na parterze pierwszą z brzegu konserwatorkę powierzchni płaskich i z jękiem wyskamlałam: "pani kochana, sędzia na mnie czeka już pięć minut, a ja gabinetu znaleźć nie mogę". A pani na to: "pani, tu i sędzie wszystkie się gubią, ja tam sprzątam, to pani pokażę". Pani wsadziła mnie w windę (na cholerę mi był te slalomy po piętrach) i zaprowadziła do tajnego przejścia łączącego dwa budynki. Powiedziała, że dalej już trafię. No i trafiłam. Na główny korytarz, z niego trzy piętra znów w górę na pohybel Eugenii i nieudanym operacjom biodra. I wtedy się zaczęło. Każdy korytarz identyczny. Każdy zakręt taki sam, jak śnieżny labirynt w "Lśnieniu". Z każdej strony te same marmurowe ściany z identycznymi drzwiami. W sukurs przyszła mi moja znajomość matematyki, która objawia się tym, że umiem liczyć do dziesięciu, dzięki czemu po kolei sprawdzałam, w którą stronę cyferki gabinetów rosną. Józefie K., wiem wreszcie, co czułeś! Jakaż to była dla mnie lekcja literatury! Empatii literackiej, epickiego przeżycia, wejścia w rolę!
Raz pominęłam cyferkę, źle skręciłam i oto przede mną wyrósł las koncentracyjny roślin doniczkowych rodem z PRLu: a to fikus zmyślny, a to dracena wonna do granic botanicznych możliwości rozrośnięta, a to cyklamen zalotny i palma swojska, z Ronda de Gaulle'a znana, na koniec dracena obrzeżona i zielistka smętna ogromem swojej chlorofilowości przygniotły mnie chwilowo. Jako że roślin doniczkowych nienawidzę, czym prędzej na kolejnych drzwiach poszukałam cyferek i dalej w drogę. To nie trwało więcej niż cztery minuty, ale wydawało mi się, że to najdłuższa wycieczka w życiu, dłuższa niż wyprawa na Czufut-Kale. 



Stanęłam pod drzwiami. I wtedy serce uderzyło w morderczy galop. Oto jestem Dotarłam. Teraz nie ma już odwrotu. On w środku czeka. Zadzwoniłam jeszcze dla pewności. Przez drzwi usłyszałam, że jego dzwonek telefonu to fragment jakiejś symfonii. No tak. Meloman. Intelektualista. Ale ja przecież też podobno sroce spod ogona nie wypadłam. Powiedział, że czeka. 
Schowałam telefon do torby, poprawiłam bluzkę (pilnowałam, żeby nie było jakiegoś dzikiego dekoltu) i zapukałam.
Skromny, ale duży gabinet. po lewej stronie standardowy Lipton i jakaś kawa z gruntem. No tak, w końcu pamięta tamten ustrój. Dzbanek na kawę zaszły kamieniem. Duży ekran Samsunga. Cienkie niebieskie Viceroye. Na ścianach trochę landszaftów wykonanych piórkiem, trochę etno, coś, co przypominało akwafortę, ale pewna nie jestem, jakaś całkiem udana weduta.
Podałam mu rękę. Uścisk dłoni pewny i mocny - taki uścisk mają ludzie, którzy już kompletnie nic nie muszą. 

Kiedy usiadłam, omiotłam go wzrokiem błyskawicznie. I oto uświadomiłam sobie, że naprzeciwko mnie siedzi pan, który jest łódzkim odpowiednikiem Jacka Nicholsona. Farbował albo czernił włosy. Te na czubku były czarne, boki i baki już siwe. Zaokrąglona, wypielęgnowana broda. Do niego nie mogłabym powiedzieć jak do Julka: "Pana broda mnie swędzi". 
Miał czarną koszulę z krótkim rękawem zapinaną na drewniane kołki, a po lewej stronie miał na niej wyhaftowanego olbrzymiego złotego smoka. Chiński smok to przecież symbol pogody i szczęścia. Miłośnik Wschodu. Jak to powiedział Marcin, musi umieć czytać znaki. I wierzy w światowy przepływ energii. To dla mnie dobra wiadomość. Skoro jest miłośnikiem Wschodu, wie też zapewne, że zła karma wraca - jeśli nie będzie chciał mi pomóc, a będzie mógł, zła karma kiedyś w niego uderzy. Serce spowolniło mi o jedną milisekundę. Los mi sprzyja.
Ponieważ zaraz na początku spotkania musiałam się przyznać do kłamstwa, krętactwa i tandetnego fortelu związanego z wkręceniem mu, że jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej, stukrotnie go przeprosiłam, ale się nie kajałam. Zaznaczyłam również, że moja mama nie ma pojęcia o tym, co aktualnie wyczyniam i będę bardzo wdzięczna, jeśli jej pan tą wiadomością nie uszczęśliwi, ale akurat tak się złożyło, że pan jest moją ostatnią deską ratunku. Bo jak mi pan nie pomoże, Nowy Jork nie przyjmie mnie na badania eksperymentalne i zdechnę, skręcona złożoną chorobą reumatyczną w czasie, kiedy ministrem zdrowia zapewne zostanie profesor Chazan.

Patrzył na mnie jak na pozwanego, powódkę albo innego interesanta tyle że na sali rozpraw. Znam ten wzrok. Zimny, chłodny, obiektywny, nieugięty. To wzrok mojej mamy. A jak coś znam, to się tego nie boję. Przygotowałam siedmiozdaniową wersję rar, gdyby jednak postanowił wywalić mnie z hukiem. Przez okno by nie dał szczęśliwie rady - było w suficie. Co najwyżej z dziką awanturą wylecę na korytarz. Prosto w te doniczkowe krzaczory. Szybko skalkulowałam, że poziom trzeba trzymać. 

Opowiedziałam o nieuleczalnej chorobie, o utracie wzroku, o konieczności badań genetycznych i tym, że nie chcę wielkiego dymu, nie chcę trzęsień ziemi, po prostu chcę żyć.
W przeciwieństwie do doktora Michała nie stropił się. Ale też nie ucieszył. Nie miał na twarzy żadnej emocji. Wścieku również nie. Zaznaczył na początku, że niepotrzebnie się fatygowałam, bo co prawda go nie znam, ale on takie rzeczy spokojnie załatwia przez telefon i można mu powiedzieć o wszystkim. I że nie może mi w żadne sposób pomóc, bo z miasta, w którym najprawdopodobniej moja mama poznała mojego biologicznego sprawcę, wymontował się na początku 1984 r. Teraz jego jedynym celem w życiu jest tylko Tajlandia. 

Widząc moją najwyraźniej załamaną minę, zaczął wszystko mozolnie w głowie odtwarzać. Widać było, że rozpaczliwie próbuje sobie przypomnieć cokolwiek, co mogłoby mi pomóc. Wymienił kilka faktów, stanowiska, na których moja mama pracowała, swoje przeniesienia i również awanse, a potem zaznaczył twardo, że jest takim typem osobowości, że jeśli w życiu spotka go coś mało estetycznie podniecającego lub nudnego albo zupełnie dla jego życia nieistotnego, jego pamięć to wypiera. A ponieważ czasy, o które pytam, miały miejsce prawie trzydzieści lat temu, siłą rzeczy wiele faktów mogło mu umknąć. Zaznaczył również, że prywatnie nie utrzymuje towarzyskich kontaktów z członkami palestry. Wśród bliskich mu osób nie ma ani sędziów, ani adwoktów, ani radców prawnych, ani notariuszy. Jego prawdziwe życie jest gdzie indziej. Broda zaczęła mi drżeć, za co skarciłam się sążniście, mając w pamięci to, że jeśli ja tego nie zrobię, Ewa zrobi to w zdecydowanie dla mnie bardziej bolesny i dotkliwy sposób. Szybko wróciłam do pionu.
Widziałam, że nie kłamie. Naprawdę chciał mi pomóc i coś sobie przypomnieć. Ale nie miał jak, bo żył w swoim świecie, absolutnie na innych zamkniętym, selekcjonującym mocno najbliższych przyjaciół i znajomych. Dzielił ich na tych, którzy byli w stanie zaakceptować i tolerować jego inność i na tych, którzy z jego wrażliwością i innym sposobem patrzenia na świat w żaden sposób nie mogli się mierzyć.
W pewnym momencie już naprawdę pojechałam po bandzie i wydyszałam:
-Ale może jak pan na mnie patrzy, kogoś z pana znajomych przypominam?
Jak to pytanie zabrzmiało głośno, dopiero dobitnie dotarło do mnie, w jak żenującej i poniżającej dla mnie sytuacji się znalazłam. Częściowo się na nią skazałam sama, a częściowo skazała mnie na nią mama. No bo jak to wygląda? Przychodzę do jakiegoś obcego człowieka i pytam go: "przypomina pan sobie może któregokolwiek ze swoich kolegów jeszcze z okresu aplikacji, do którego mogłabym być podobna?" Chryste, to jakaś paranoja. Oczami wyobraźni zobaczyłam emitowaną na bannerach reklamowych akcję z moim zdjęciem i tabliczką "szukam cię, tato". Billboardami zalana Polska. Reklamy w mediach Agory wynegocjowane w barterze. Może i odsłony w telewizji. Porażka. 
Powiedział mi tylko, ze jestem podobna do mojej mamy do tego stopnia, że nie musi mnie legitymować. nie wiedziałam, czy to komplement. Na jego twarzy nie było ani krzty emocji.

Poprosiłam go o wymienienie składu ówczesnej palestry. Wymienił kilka nazwisk zaznaczając, że ci akurat to już nie żyją, potem trzy inne nazwiska, które odstrzeliłam na wejściu, bo mama wymieniała je przeważnie w domu z taką dozą pogardy, że nie mogła się ona zrodzić z zawiedzionej miłości. A moja mama mówiła zawsze, że adwokaci to najbardziej parszywy spośród wszystkich możliwych gatunków na ziemi. Kiedyś powiedziała mi nawet, że po ojcu odziedziczyłam maksymalną ilość skurwysyństwa, na jaką genetyka pozwoliła. Co oczywiście odczytałam jako rzadki a wyszukany komplement - moja mama nigdy nie komplementowała i nie motywowała. Więc zaczęłam sobie wmawiać, że pod tymi obelgami kryją się jednak pochwały. Ot, moje skurwysyństwo jest dowodem na to, że jednak nie spłodził mnie nikt z rodziny, bo przecież u nas sami dobrzy i prawi ludzie.  
I w pewnym momencie mówi, wyliczając na palcach:
- I był jeszcze Janek Wiśniewski...

I tu nagle Bóg postanowił kichnąć, chwilowo nade mną nie czuwał i wypaliłam jak ze strzelby:
- Padł.

Miałam ochotę odstrzelić sobie głowę. Odgryźć język, żeby już nigdy nie przemówić. Po policzkach przeparadowało mi stado krwawych mrówek. Jezu, co ja zrobiłam...
- Nie, jeszcze żyje - ochoczo zagadnął pan sędzia. Ale jest już strasznie stary, ma chyba 86 lat. No i jest już nieczynny zawodowo.
Klik. Coś mi zaskoczyło. W akcie urodzenia jako imię ojca mam wpisane "Jan". taki Jan Kowalski. Everyman. Ale obok jest coś o jakiejś ustawie, na podstawie której wpisano "Jan". Może to wcale nie jest ściema, może to prawdziwe imię?
No i zgadzałoby się to, że między nimi jest duża różnica wieku. Ale że taka? Chryste...
Postanowiłam w środku, że koniecznie muszę jeszcze to nazwisko sprawdzić i w ogóle do BUWu pójść, jak trzeba będzie słownika polskich adwokatów uczyć się na pamięć.  
I tego by było na tyle. Po dwunastu minutach mogłam w zasadzie spakować całą moją dumę do granatowej torby od Ewy i wsadzić się z powrotem do Polskiego Busa. 
Poprosiłam go jeszcze gorąco o to, żeby ta rozmowa została między nami i żeby moja mama się o tym nie dowiedziała, i że ja też nic nie powiem, i że będę dalej szukać, ale bardzo mu dziękuję, że znalazł czas dla mojego spondylokrzyża i że mnie z hukiem na zbity pysk z pokoju za kłamstwo nie wywalił.
No i wtedy to się stało. Znów nie wytrzymałam i wyczknęłam z siebie pytanie:
- A dlaczego Tajladia?



I wtedy nastąpił moment, którego zupełnie się nie spodziewałam. Lawina. O ile rozmowa o sprawie, w której przyjechałam, zajęła nam jakieś dwanaście minut (plus czas na moje Kafkowskie poszukiwania), o tyle pan sędzia naraz zaczął wyrzucać z siebie całe potoki słów. Że ma trzy nogi: jedną jest w Łodzi, bo tu pracuje, drugą jest na wsi pod Radomskiem, bo tam mieszka, a trzecia noga jest w Tajlandii, bo tam ma przyjaciela, swój dom, swoje miejsce na ziemi. I że odpowiada mu tam wszystko: klimat, ludzie, jedzenie, nawet mordercza upalna temperatura i wilgotność powietrza, która zwykłego śmiertelnika z zadżumionej spalinami Europy na początku dusi i dławi. Nagle zmieniły się jego rysy, złagodniały, kiedy opowiadał, gestykulował delikatnie, stonowanie, pięknie. Przekazał mi fragment opowieści człowieka, który wszystko, co zawodowo miał do osiągnięcia, osiągnął. Zdobył wszystko, co chciał. Nic już nie musi. I gdyby mógł z dnia na dzień przejść w stan spoczynku, następnego dnia byłby w dolinie Benjan albo innej orientalnej części tajskiego świata. 
Pokazał mi nawet zdjęcie swojego przyjaciela w telefonie. Zapytał, ile bym mu dała lat. Chłopiec o delikatnych rysach wyglądał na ucznia liceum. Tylko był piękniejszy od jakiegokolwiek innego polskiego ucznia. 
- Jest w moim wieku albo młodszy - powiedziałam, zaskoczona.
- Nie, proszę pani, jest po czterdziestce.
Powiedziałam, że jest piękny. Bo taki był. I podziwiam, że miał odwagę mi go pokazać. 
Kiedy tak już wczuł się w rolę opowiadacza, w pewnym momencie zastygł, żachnął się i spojrzał na mnie ze zdumieniem:
- Dlaczego ja pani o tym opowiadam?
Chyba się przestraszył, że polecę z tym do "Faktu". Powiedziałam, że skoro on wysłuchał o mojej utracie wzroku i o tym, że zrasta mi się kręgosłup, to ja mogę posłuchać o Tajlandii i miłości jego życia. A kto mu zabroni? Uspokoił się i opowiadał spokojnie dalej. Piękna kadencja. Niecodzienny dobór słów. Spokój wyzierający z każdego zdania.  Ileż to razy tak było, że w pociągu, w sklepie, kiedy z kropką przemierzałam łąki przy Szosie Chełmińskiej ktoś opowiadał mi swoje życie i sam siebie pytał: "ale czemu ja ci o tym mówię?". Może właśnie taka moja rola? Słuchać. Przyjmować historie. Składać jak puzzle fragmenty cudzego życia. 

Posłuchałam jeszcze jego opowieści w sumie to z zapartym tchem: o języku tajskim, jego śpiewności i melodyjności, o smakach prawdziwej langusty i owoców morza, a nie podróbach z Hiszpanii, o konsystencji powietrza i kolorach strojów. Kilka razy obudził się we mnie egoistyczny bunt: "na cholerę ja tego słucham?! Przecież muszę iść dalej, szukać dalej, bo tu kula w płot, a chodzi o moje życie". A jednak nie mogłam przestać słuchać. Pytać. podpytywać. Raz wtrąciłam: "oby zawsze mógł pan spełniać swoje marzenia".
- Droga pani, ja nie mam marzeń. Ja mam pragnienia, które realizuję.
Powiedział to z taką pewnością, że postanowiłam sobie to zdanie wyryć głęboko w sercu. Mam pragnienia. Faktycznie, marzenia brzmią jakoś żałośnie dziecięco. Pragnienia mają w sobie coś zmysłowego, cielesnego, ludzkiego. Ileż to trzeba determinacji, żeby pragnienia realizować. Marzenia można snuć. Ale są z założenia nierealne. 
Mówił jeszcze o swoich historycznych pasjach, poszukiwaniach jakichś zamierzchłych grobów, odkryciach muzycznych. Ale czułam, że to nie czas i miejsce. Chociaż, kto wie, może któregoś dnia przyjadę do niego z dyktafonem. Spojrzał na mnie trochę czujniej, kiedy powiedziałam na koniec, że jestem dziennikarzem. Ale nie nieufnie. Może trochę bardziej łaskawie. 
Potem odprowadził mnie potwornie długimi korytarzami, a ja patrzyłam, jak po drodze inni pracownicy kłaniają mu się w pas. Tak jak mojej mamie.
Kiedy doprowadził mnie już do tajnego przejścia łączącego dwa budynki, podziękowałam mu raz jeszcze, życzyłam możliwości jak najszybszego wyjazdu do swojego miejsca na ziemi i poprosiłam, żeby skontaktował się ze mną, jeśli cokolwiek mu się przypomni: jakiś okruch, nazwisko, obraz. Może dla niego to ma małe znaczenie, a dla mnie będzie kamieniem milowym?
Obiecał, że będzie śledził swoje myśli. Na koniec uścisnął mi rękę i powiedział: "wielka w pani odwaga". I pocałował mnie w rękę. Odpowiedziałam na to: "to moje pragnienie. Pragnienie życia".

Wybiegłam z sądu wprost na Plac Teatralny, wdychając przemysłowe ciepło łódzkiego południa. Byłam dzielna do końca. Rozpadłam się dopiero w tramwaju na Kopernika, ale nie płakałam dłużej niż pół minuty. Pomyślałam, że ostatnia furtka zatrzasnęła się za mną z hukiem. Tyle że porażki motywują. Sukces uskrzydla, ale porażka sprawia, że chcesz szukać dalej. Ewa obciapała mnie za użalanie się nad sobą, ale miała rację. Zachowuję się tak, jak bym tylko ja sama na świecie cierpiała, jakby inni ludzie nie cierpieli i nie mieli większych problemów. Żyję, uratowali mnie, jakoś to będzie. Inni żyją z gorszymi wyrokami, np. z rakiem. Wysmarkałam zaledwie jedną chusteczkę i gotowa do boju zapakowałam się do Polskiego Busa.

Przez cały czas czułam, że wszyscy za mnie trzymają kciuki: Afgańska Siostra, Marcin i Aga, Kamila i Maciek, Iwonka, Ewa i Tata Artur, Pio, Kasia i Maciek z redakcji, Tomek nawet. Czułam, że wierzyli we mnie. Bez ich wsparcia jeszcze przed wejściem kolana odmówiłyby mi posłuszeństwa. Odwaga by mnie opuściła. Wiara w to, że się uda, ulotniłaby się.  Tylu dobrych ludzi i tyle dobrych myśli wokół mnie. To się musi kiedyś udać.

Znajdę cię, tato.