niedziela, 28 grudnia 2014

Cóżeś ty za pani


Nie wiem, dlaczego nagle postanowiłam sięgnąć po książkę Anny Wojtachy. W bibliotece podejmuję wiele nieracjonalnych decyzji - od wyboru opowieści dla dzieci, przez legendy skandynawskie aż po tanie romansidła czy ograne kryminalne zagadki. Dziwne. Rzadko którą biblioteczną zdobycz ostatnio dokończyłam. Może to wina rzutu, może po prostu kiepskich wyborów.  Im bardziej jestem wyczulona na tandetę, tym chętniej po nią sięgam. Po czym rzucam w kąt, ryzykując zapłacenie rujnującej mój budżet kary w wysokości jeden złoty i trzydzieści groszy.

Ale książkę Wojtachy wybrałam chyba podświadomie. Bo są momenty, kiedy Afgańska Siostra wyślizguje mi się. Komunikacyjnie oddala, jakby bytowała na zupełnie innej orbicie. Oczywiście można to wytłumaczyć na wiele sposobów. Pierwszym jest chociażby to, że jestem kaleką. Obiecałam jej, że będę jej towarzyszyć w marszu, a okazało się, że godzinny spacer po Nowym Świecie jest dla mnie nie do pokonania. Czasem przejazd tramwajem na Wolę graniczy dla mnie z cudem. Podniesienie tego, co spadło ze stołu, odkładam na święty nigdy. Więc czemu się dziwić, że nie byłabym w stanie pojechać z nią na wojnę.
Wyrzucam to sobie wielokrotnie, że nie jestem tak silna jak ona. Że powinnam, a nie jestem. Głównie fizycznie, bo psychicznie może i wojnę bym zniosła. A może nie. Tyle przecież o sobie wiemy, ile nas sprawdzono.

Sięgnęłam po tę książkę, bo chciałam spróbować zajrzeć do głowy Asi i sprawdzić, co w wojnie jest takiego uzależniającego. Oczywiście wiele razy próbowała mi to tłumaczyć, ale przecież każdy ma swoją wojnę i powody, dla których na nią jedzie. Tym bardziej jako cywil. Powiedziała mi kiedyś, że wybrała Ghazni, bo chciała wreszcie coś poczuć. Po wielkiej pustce. Ale to zaklęty krąg. Bo jak się wyjechało raz na wojnę, trudno liczyć na to, że po powrocie wieczorne wydanie wiadomości dostarczy człowiekowi jakichkolwiek emocji. W sensie ich prawdziwości. A przecież z wojny kiedyś się wraca. Teoretycznie do domu. Jeśli się go w sobie nie ma, dokąd się wraca?

Denerwowała mnie momentami Wojtacha. Z jednej strony wywija nad głowa hasłami o dziennikarskiej misji i konieczności przezroczystości, a z drugiej - w całej książce snuje nić samouwielbienia i potwierdzenia wyjątkowości podejmowanego przez siebie ryzyka. Jagielski tak nie ma. Z każdej strony przebija jakieś potwierdzenie tego, jaka to twarda baba. I sama tworzy te dowody dwojako: przytaczając kolejne sceny wojenne, których ni stąd ni zowąd staje się główną bohaterką, a później przyklepując to jeszcze komentarzem niby to z offu i "zupełnie obiektywnym" swoich towarzyszy wojennej zawieruchy. Nie wiem, coś mi tu nie gra.
Asia tak nie ma. Asia nie epatuje swoja wyjątkowością, choć odwagi ma zdecydowanie nie mniej niż Wojtacha. O uzależnieniu od adrenaliny wojennej mówi tylko zapytana. Ale nie przykleja sobie etykietki, nie wypala zaraz po swoim nazwisku, że była na wojnie.  
Oczywiście chylę czoła przed odwagą Wojtachy, ale byłoby mi wstyd opowiadać o wojennej pożodze przez pryzmat samej siebie, ale w sensie mojego domniemanego męstwa. W każdym razie w taki sposób.  
"Wojna sprawia, że czujemy się wyjątkowi". Pewnie prawda. Szkoda, że Wojtacha większość z komunikatu o wyjątkowości prezentuje na zewnątrz, a nie zostawia dla siebie. Bo nie dociera do jądra rzeczy, tylko ślizga się po powierzchni zjawiska. Tak, to mi zdecydowanie przeszkadzało. A może to wina redakcji? Nie wiem, pewnie znów się czepiam.

"Miłość na wojnie ma iny smak. jest nie tylko spełnieniem i rozkoszą. Jest silną potrzebą, jest odreagowaniem. Jest namiętna go granic, gwałtowna i ostra. Spotęgowana przeżyciami każdego dnia. Ekstremalna jak miejsce, w którym jesteśmy. Ludzie szukają nowych doznań, kochając się w windzie czy w parku. To się jednak w żaden sposób nie równa z seksem pod ostrzałem. Miłość na wojnie zawsze może być tą ostatnią. Uprawia się ją więc całym sobą, jakby nie miało się na nią już więcej czasu".
Czytałam tę książkę i myślałam o sensie mojego zawodu, o tym, że nigdy prawdziwej wojny nie zobaczę, bo do czego to podobne, żeby kalekiego dziennikarza na ową wysyłać, ale również o tym, co czuje bądź czuła Asia. I w tej wojennej heroinizacji wiele wspólnego mają zarówno Wojtacha, jak i moja młodsza wojenna Siostra, którą los zesłał mi nagle, niespodziewanie i niezasłużenie. Ot, miłość chociażby. Niewytłumaczalna, niepoukładana, nieracjonalna, nielojalna, a przy okazji dzika, nieokiełznana, jakby rodem z jakiejś amerykańskiej produkcji. Wojtacha traktuje ją mniej romantycznie raczej niż Asia, więcej w niej frustracji, męskiej potrzeby zaspokojenia fizycznych potrzeb, w Asi więcej potrzeby poczucia bezpieczeństwa, posiadania swojej przystani, falochronu. Co prawda zachowania pana wojaka doprowadzają mnie do szału, ale z drugiej strony - co mnie do tego? To ich decyzje. Ale jak myślę, ile nocy przez niego przepłakała, skręcają mi się jelita. Mam ochotę ukręcić mu głowę gołymi rękami. I za chwilę bezradnie je opuścić, bo jest coś w zachowaniu Asi, co doskonale rozumiem. I leży to bez wątpienia również u podstaw moich decyzji o wybieraniu takich, a nie innych lektur. Przecież coraz więcej na moich półkach książek o wojnie, o korespondentach wojennych i dziennikarskiej etyce. Doprawdy, długo nie trzeba się zastanawiać, dlaczego.  No i jeszcze ta jednoczesna męska obecność i nieobecność w naszych życiach. Pewnie popełniam grzech, porównując się do Asi, ale chyba jednak coś wspólnego mamy. Tylko że moja codzienna wojna to wojenka, mnie nie świszczą nad głową kule i nie muszę uciekać do schronu. Póki co nad moją kondycją czuwa doktor Majkel i sztab dobrych ludzi, którzy zaaplikują odpowiednie ćwiczenia, dozują dobre słowa i monitorują jakość życia. Asia tam tego nie miała. Czyli jednak grzech. Cóż, starsze siostry zazwyczaj mentalnie są mniej udane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz