poniedziałek, 25 listopada 2019

But my mind holds the key

Mam na sobie legginsy z nadrukowanym kośćcem. Narząd ruchu. Nie: narządy ruchu. Ortopedę fachowo nazywa się "specjalistą narządu ruchu", chociaż to nielogiczne i niedorzeczne od strony lingwistycznej.
Dani śmieje się, że mam nierówne kolce biodrowe, bo krzywo wciągnęłam legginsy. A potem pyta, co mam na skarpetkach. Jest tam Elmo na czerwonym tle i hasło "One of a Kind". Tłumaczę mu dwuznaczność tego określenia: jedyny w swoim rodzaju i jeden z miłych.
Dani pozwala mi się nie rozbierać, bo zapowiada, że będzie pracował na kościach czaszki.

Są płaskie i dzięki szwom możliwe jest ich nieznaczne przesuwanie. Im młodsza czaszka, tym szwy mniej widoczne, bo kości jeszcze się mineralizują. Wiem, bo na poprzednich zajęciach z osteologii trzymałam w rękach czaszkę dwulatka.

Chce mi się trochę spać, trochę mi mdło, bo Dani przesuwa kości czaszki wzdłuż szwów, po milimetrze. Widzę jakieś nieokreślone obrazy z Łodzi, a ogrodu Antczaków, widzę, jak wznosi się nade mną butelka po Żubrze i jak uderzam głową o kant meblościanki, kiedy spadam z krzesła.
- Jadwiniu, masz otwartą czaszkę.

W innych okolicznościach uznałabym to za komplement, ale za chwilę wyobrażam sobie, jak opary mózgu, który mi jeszcze pozostał, wydostają się spomiędzy szwów, a w głowie zostaje tylko chrobot tęsknoty za myśleniem i niedosiężną inteligencją.
- Mam wrażenie, że prawa część twojej czaszki jest otwarta, jakby uciekała z ciała. Ta lewa sprawia wrażenie zmiażdżonej. Widać tu nierównowagę.

I co na to Totalna Biologia? Że strona męska - prawa, a strona żeńska - lewa. Że ta lewa to matka, a prawa - ojciec. Lewa strona zmiażdżona, podeptana, pokonana, ktoś na niej stanął. Lewa się wyrywa, otwiera, krzyczy.
- Prawe oko masz głębiej osadzone, dlatego gorzej nim widzisz.
Tato, tkwisz głęboko we mnie.

Leżę na leżance, Dani u wezgłowia, a po prawym policzku toczy mi się kolejna łza. Kolejna łza, którą widzi Dani. Jest skupiony, zamyka oczy. Gładzi mnie od czasu do czasu po policzku, bo zabieg jest nieprzyjemny. Powiedziałabym: bolesny, gdybym nie znała całej kolorystycznej palety bólu. Staram się nie nadużywać tego określenia. Że boli. Nie można wywaru z gorzkich ziół wypić do dna. Trzeba zostawić przezornie na przyszłość.

Nagle w głowie słyszę melodię skomponowanej do słów Poświatowskiej piosenki. Pisaliśmy ją razem, jeszcze z Michałem. Już wtedy nasza relacja nie rokowała. To tak piękny erotyk, ale pamiętam, że śpiewałam ją z bezbrzeżnym smutkiem. Michał grał ją tak samo. Żeby nie pokazywać po sobie niczego, na głośniku keyboardu stawiał butelkę Kasztelana. I jakoś mógł dzięki temu dotrzeć do końca utworu, a nawet wskazać, co śpiewam źle. Nie tak, jak by chciał. Nie tak, jak by się spodobało publiczności.

Ale teraz czuję na kościach czaszki czujne palce Daniego. Ciepłe, dobre, mądre ręce. Doskonałe, pięknie wykrojone palce o idealnych półksiężycach paznokci. Paliczki od czasu do czasu strzelają mu cicho, kiedy uciska mocno kość jarzmową. Czasami spotykam jego wzrok. Od czasu do czasu otwiera oczy, żeby sprawdzić, jak reaguję.
Tutaj nic mi nie grozi. Mogę spać, a mogę nie spać. Nikt mi niczego nie nakazuje, nikt ode mnie niczego nie wymaga. Nie muszę odpowiadać, nie muszę się dookreślać. Nie muszę podejmować decyzji. Nie mam nawet obowiązku wracać do zdrowia. Wystarczy, że leżę. Nikt mi nawet nie zabrania myśleć o Tacie. Albo nie myśleć o Tacie. Mogę też nie myśleć o tym, że 3 grudnia miną trzy lata, odkąd nie ma ze mną Babci. Odkąd umarła. Jestem bogata jak możliwość. Niewidzialna jak idea. Lekka jak to, czego nie ma. Zdrowa i niezarejestrowana. Leżę, nie boli. Na czole czuję tylko skupiony oddech Cud-Chłopaka. Dostałam Skarb, choć na niego nie zasłużyłam.

Kiedy w trakcie terapii zaczynam trząść się z zimna, przykrywa mnie swoją bluzą. Nie przywykłam do tego.

W twoich doskonałych palcach jestem tylko drżeniem
Śpiewem liści pod dotykiem twoich ciepłych ust

Proszę, Chłopcze, nie podchodź bliżej. Ale stój tak, żebym wciąż czuła Twoje ciepło. Przytulaj mnie nadal tak, jak to robisz, ale ani milimetra dalej, bo znowu coś się zepsuje. Bo znikniesz, jak kropla deszczu wchłonięta przez noc. Jak Niedźwiedź na korytarzu w Otwocku w drodze do kantyny, kiedy o kulach nie mogłam go dogonić, jak moja mama po drugiej stronie ulicy, kiedy znikała za wielkim filarem sądu rejonowego, a zimne marmury pochłaniały jej szybkie kroki. Jak Babcia, do której nie zdążyłam, bo z półotwartych ust nie wydobywał się już oddech. Jakby zastygła w krzyku.  
Nie mów, że pachnę morzem. Nie karm ego, które od dziecka głodne jest uwagi, czułości, bezpieczeństwa i podziwu. Nie pozbawiaj mnie przekonania, że czeka mnie tylko rozczarowanie, a Ty mi się wciąż pięknie śnisz. Że zacząłeś się mi śnić wiosną, kiedy miałam znów umrzeć, a ja żyję tylko dlatego, że sen się nie skończył.
Prababie lato we mnie. Taki powidok kobiecości. Na leżance mam płeć i jej nie mam. Jestem bezpieczna. A jednak to Ty na mnie patrzysz i to mi nie przeszkadza. To Ty nade mną się nachylasz i poświęcasz mi swoją uwagę. Czujność Twoich rąk, uważność wszystkich Twoich zmysłów. Słuchasz mojego ciała, badasz jego temperaturę, napięcia i odruchy. I splatasz moje palce z Twoimi, pokazujesz cud cielesnej mechaniki. Że jak rozprostuję kolana, napnie się przestrzeń nad prawą brwią. I uśmiechniesz się, kiedy do poczuję, kiedy to dostrzegę. Jakbym była Twoją uczennicą, a Ty nauczycielem.

Udawaj, że mnie nie ma. Wyobraź sobie pościel z odgniecionym śladem po mnie. Kształtem niczego nie przypominam. Cieśnina, w której się nie mieszczę, nazywa się ciało. Utleniłam je wodą. Chciałam popływać gdzie indziej, przyjrzeć się rybom od środka. Udawaj, Chłopcze, że mnie nie ma. Wyobraź sobie słońce i zimę najgłębszą z możliwych.
Tyle wokół bieli, jakby cały śnieg.
 
Niebo biorę na farbkę do bielenia lnu. Moja prababcia Marianna sama czesała len, a potem tkała prześcieradła. Do dziś przechowujemy jedno z nich jak relikwię. Jest ciemne, niewyprawiane. Szorstkie i niemożliwe do uprasowania.
Świat się powtarza. Żółcistość słoneczników ucierają trzmiele.
Wiatr jest roztargnieniem pajęczyn.

W twoich doskonałych palcach jestem światłem.
Zielonymi księżycami płonę nad umarłym, ociemniałym dniem.

 

czwartek, 21 listopada 2019

Urzędowe piruety

Postanowiłam wyrobić sobie paszport, bo mój dokument stracił już ważność dawno temu, a nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie z kraju uciekać.
Zrobiłam sobie w tym celu zdjęcie i byłam przerażona swoim własnym widokiem: z wielkimi oczami, trochę przestraszoną miną i ustami małymi jak najmłodsze i najbledsze maliny z niedostępem do światła w malinowym chruśniaku, pominięte nawet przez Leśmianowskich kochanków.
Przyjeżdżam do urzędu na Grochowską. Każdy urząd nieskończenie mnie stresuje i nawet jak w myślach się uspokoję i pocieszę, podświadomość zawsze stres mi na wierzch wyrzuci.

No bo na przykład taka makieta paszportowa zawiera kiczowatą owijkę z napisem "Bóg Honor Ojczyzna" i jak to się ma do mojej wolności osobistej i komu ja mam powiedzieć, że z tej triady to ja tylko poproszę Honor, a i w druku być jak dla mnie nie musi? No jak? Gdzie się składa takie podanie, wniosek, w której kasie uiszcza się opłatę za to, żeby tego nie było i się tym nie stresować?

Atoli bieżę do pani do okienka, mam już uiszczoną opłatę, po czym z uśmiechem najpilniejszej w klasie uczennicy, z charmem statusu panieńskiego, z tego stresu okolicznościowego mówię z uśmiechem do pani:
- Składam wniosek o rozwód.

Z ojczyzną, psiakrew.

środa, 20 listopada 2019

Słodko-kwaśno

Mieliśmy taką rubrykę w poprzedniej makiecie gazety. Miała być najchętniej czytana, a najwięcej z nią było roboty. Najciekawsze zjawiska i zdarzenia mieliśmy zbierać i szeregować wspólnie, całą redakcją. Dodawać zabawne, inteligentne, błyskotliwe komentarze. Mieliśmy tworzyć rubrykę całą redakcją, w praktyce prowadziłam ją sama. Nikomu nie chciało się generować ani inteligentnych uwag, ani wyszukiwać ciekawych donosów rzeczywistości. 

- Wolisz kwaśne, czy słodkie najpierw?
Dani ma minę przechery, coś kombinuje. Chce mnie czymś poczęstować, a ja mam wybrać, który smak najpierw.
Myślę o tym, że w moim życiu dominuje raczej cierpki smak, czasem gorzki, ale za wszelką cenę próbuję kolorować smaki życia sztucznymi słodzikami i syropem glukozowo-fruktozowym obszernych narracji i rozbuchanej wyobraźni.
- Kwaśne - mówię zaintrygowana tym, co dla mnie szykuje ten Złoty Chłopak.
- Dzisiaj ja cię czymś poczęstuję, Kasiu - mówi Dani, a ja patrzę na jego chabrowe dresy w czerwone ciapki i zastanawiam się, jak bardzo źle wyglądałabym w nich z moim wzrostem 160 cm i nadmierną różnicą między obwodem bioder a pasem.

Dani znika w kuchni, a ja rozglądam się po pokoju. Widzę, że powiesił na ścianie swoje certyfikaty uczestnictwa w zaawansowanych fizjoterapeutycznych kursach. Cieszy się nimi, czeka na kolejne. Podręcznik do terapii wisceralnej ma otwarty na dysfunkcjach parietalnych, a ja nie wiem, co to znaczy, choć pewnie to mam. 
Dani wchodzi do pokoju i trzyma coś za plecami, ale z tajemniczą miną mówi do mnie: "rozbierz się".
Ściągam spodnie i opowiadam coś o tym, że listopad się pięknie starzeje. Ale cóż to widzę, Dani? Jak mi się pilnie przyglądasz. I wcale nie pod kątem biomechanicznym, nie. Mężczyźni tak patrzą, więc przez chwilę nie jestem dla Ciebie pacjentką, tylko rozbierającą się pół metra od Ciebie kobietą, która dopiero na leżance straci płeć i stanie się przezroczysta. Paraduję przez pokój w kierunku torby z ręcznikiem w mikrofibry i krótkimi spodenkami. Wciągam je szybko, oczywiście na lewą stronę. Kwintesencja romantyzmu.
Dani w tym czasie stawia na stole przede mną słoik ogórków. Patrzę zdumiona.
Czuję, że z rozbawienia drży mi kącik ust.
- Sam robiłeś? - pytam.
Dani poprawia na leżance mój ręcznik i odpowiada:
- Nie, mój ojciec.

Nie: tata. Nie. "Mój ojciec".
"Mój ojciec bardzo lubił France'a. I palił przedni macedoński. W niebieskich chmurach aromatu smakował uśmiech w wargach wąskich. I wtedy, w tych odległych czasach, gdy pochylony siedział z książką, mówiłam: ojciec jest Sindbadem i jest mu z nami czasem gorzko."

Ogórki są doprawione curry. Zdecydowanie mocniej wyczuwam w nich kurkumę niż cokolwiek innego. Są trochę za mało chrupkie jak dla mnie, ale nie każde ogórki mogą mieć smak tych z Bałuckiego Rynku z chilli i miodem, kupowane na wagę, wyżerane jeszcze na ulicy Goplańskiej, kiedy bieżę do MamAsi wczesnym sobotnim rankiem, żeby wyprowadzić na spacer Szafira.
Ale te robił Twój Ojciec.
Tata Twój.
Po nim masz tę siłę? Samosterowność? Osadzenie w swoim centrum? To z niego wzięła się Twoja skończoność, doskonałość i kompletność? On jest tego źródłem?


w'istość
rzeczy ludzi czasu     dużo
mało - ciebie
bo ty malutko
człowiek    od stóp do głów, żywy   ale tylko
że nie sposób przepchać się przez to
                                             wszystko
                                        nie tobące
                                        nie ciebiące

Na leżance dowiaduję się, że mam napiętą potylicę i stało się to w sumie nie wiadomo dlaczego. Kiedy Dani pracuje na tylnym szwie czaszki, w głowie czuję posmak orientu i przed oczami przeskakują mi niedorzeczne obrazy z płócien Beksińskiego. Te wszystkie żywe trupy, mroczne doliny, śmierć pochylająca się nad kołyską dziecka i unoszące się nad ziemią głowy bez ciała.
Dani nachyla się nade mną, kiedy siedzi u wezgłowia. Czuję jego kawowy oddech, kiedy mówi:
- Albo o czymś intensywnie myślisz, albo czegoś się boisz, bo wariuje ci płyn mózgowo-rdzeniowy. Jest jak rwąca rzeka.

To efektu uboczny myśli o Tobie to, Tato? Z tęsknoty? Ze złości, że Cię nie ma? Z żalu? Wśród płócien Beksińskiego pod moją rogówką widzę też Plac Dąbrowskiego, gmach sądu i wyjście na dworzec Łódź Fabryczna. Tak, to Ty. I pomyśleć, że zaczęło się  od niepozornych ogórków.
Widzę jeszcze "Ekshumowanego", jedną z najbardziej porażających rzeźb Aliny Szapocznikow. Sama okładała się toksyczną żywicą epoksydową, żeby tę rzeźbę stworzyć. Taka właśnie jestem w środku: zdeformowana, przerażająca i smutna. Niekompletna, odrażająca, pomnik niewłaściwych wyborów wystawiony na tysiące par klinicznych oczu specjalistów i tych do miana specjalistów pretendujących. A jednak ma status dzieła sztuki.

Leżę na jego dłoniach ufnie, całym ciężarem ciała, patrzę w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie ręka Daniego wysuwa się spod guza potylicznego (to anatomiczna nazwa! guz!) i moja głowa spada na bok, zupełnie jak głowa bezwładnej lalki. Wyobrażam sobie, jak to musiało wyglądać i dostaję ataku śmiechu. Dani mnie profesjonalnie przeprasza, ale za chwilę dostaje identycznego ataku.

No nie, nie identycznego.  To, czego doświadczam, to jakaś epifania. Wszystkiego się spodziewam, nawet pojawienia się Taty, ale nie tego, że dostąpię zaszczytu słuchania takiego Cudu.

O mój borze! Co za wrażenie dotąd nieznane, niespotykane, egzotyczne, nowe, orgazmicznie piękne, niesłychane. Chryste, jak ten Chłopak się pięknie śmieje! Jak dźwięcznie, rytmicznie, głęboko. Jak dźwięk rezonuje czysto w jego klatce piersiowej, jak tętni młodością, prawdą tego śmiechu, szczerością tej reakcji. Już tak długo żyję, ale jeszcze nie słyszałam, żeby czyjś śmiech podbił wszystkie dokonania epok muzycznych i scalił je w jednej muzycznej frazie.
Jesteś taki niewystudiowany, taki naturalny, taki czysty, krystaliczny, dobry.

Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni,
Wypełzłe z nor podziemnych na jasność przestworu,
Zrodzonego w tym samym, co me serce, dniu!

I wy, senne gromady powikłanych cieni,
Z głębi słońca na zawsze wygnane w zmierzch boru,
I ty — stary, uparty, niewzruszony pniu!

I ty, skrętna jemioło, coś zwykła na dębie
Wieszać gniazda czepliwe — dla ciszy, nim jeszcze
Snem się złotym opierzy, by ulecieć w świat!

I ty — wąski strumieniu, co w srebrnym obrębie
Taisz niebo — dla szczura wodnego, gdy w dreszcze
Fal twych wpada, nadbrzeżny potrącając kwiat!

Kochajcie mnie, kochajcie! Bo mnie wicher mroźny
Gnał ku wam - z gwiazd bezleśnych aż na tamtą stronę
Życia, gdzie w zieloności wypoczywa skroń!

Podnoszę się na łokciu i zachwycona odwracam w jego kierunku. Z otwartymi ustami przyglądam się, jak Dani cały się śmieje. Jak w nim wszystko od śmiechu drży, perli się, jak tym śmiechem zawrzał i z brzegów skrzętnie chronionych wystąpił. Nie umiem ukryć zachwytu. Dani chwyta mnie za nadgarstek i próbuje przeprosić. Tylko że ja się nie gniewam. Stłumiłam swój śmiech, żeby tylko móc choć przez chwilę popatrzeć na niego jak na płótna Tintoretta, jak na dokonania prerafaelitów, jak na skupienie Blake'a. Boże, Człowieku, czy wiesz, jaki jesteś Piękny?



- Przepraszam, Kasiu, nie powinienem tak reagować.
- Dani, tak rzadko się śmiejesz, a tak pięknie to robisz.
Zawstydziłam go. Ale i połechtałam jego próżność, bo pochylił głowę i uśmiechnął się pod nosem, chyba zadowolony.

Jestem zachwycona i szczęśliwa. Użył znowu mojego ukochanego wołacza, coraz rzadziej mówi do mnie "Jadwiniu".

Kiedy każe mi się położyć na boku, a ja kładę ucho na jego przedramieniu, myślę o tym, że jego skóra pachnie drewnem i żywicą. Jest miękka i ciepła, tylko ja na tej leżance nieustannie marznę. Znów dotykam jego łokcia i znów naruszam jego intymną strefę, bo nie mogę, nie mogę się powstrzymać, żeby nie wędrować ręką w górę jego ramienia, po gładkiej skórze, na której wyczuć można pod palcami atramentowe dzieło sztuki. Nie prosi, żebym tego nie robiła. Nie wzdryga się. Nie protestuje.
I tak sobie leżę, dotykając jego ramienia, myślę o tym, że zaraz moja klatka piersiowa wróci do swojego prawidłowego ruchu, a ja dzięki Złotym Dłoniom tego Chłopca znów będę oddychać lżej i równiej. Ból się zmniejszy, sprężystym krokiem dotrę do metra, będę oddychać głęboko na ulicy Cynamonowej i cieszyć się dotykiem jego ciepłej, miękkiej skóry.
- Oddychaj w moją rękę Kasiu - mówi, kiedy rozluźnia piąte żebro, a ja siłą mięśni klatki piersiowej mam pchnąć jego dłoń, która opiera się z boku mojej łopatki.
Oddychaj w rękę. Oddychaj w moją rękę. Oddychaj w moje ciało.
Ciekawe, czy istnieje jakaś praca doktorska o dwuznaczności języka fizjoterapeutycznego i czy zbadała zależności pomiędzy nim a językiem dziewiętnastowiecznych erotyków. 

Nie wiem, po czym to poznaję, ale wiem, że się nade mną uśmiecha. Nagle czuję, że delikatnie dmucha w kierunku mojej szyi. Wcześniej tak samo delikatnie odgarniał z niej włosy. Mam zamknięte oczy i upajam się tym, że nie wiem, czy mi się to śni, czy mi się wydaje, czy Dani po prostu oddycha, a ja dorabiam do tego romantyczne tło.

Nie dorabiam. I dlatego ta sytuacja jest jeszcze bardziej dolegliwa.
Nachyla się jeszcze bardziej i prosto w skórę tuż za uchem szepcze:
- Tak pięknie pachniesz morzem.


środa, 13 listopada 2019

A to już najważniejsze

Zojka ma już rok.
Przyszła na świat w ubiegłym roku o tej porze.  I nawet ten blog to zarejestrował, choć te megabajty grafomańskie nie mają znaczenia w perspektywie Cudu Życia.

Trudno mi w to uwierzyć.
Trudno to w sobie scalić.
Cudowna Dziewczynka z Miasta Wolności ma rok.

Twoje zdjęcia pomogły mi przetrwać operację. Twoje uśmiechy udowadniały, że kiedyś z łóżka wstanę, że kiedyś przestanie wreszcie boleć. Że kiedyś to się skończy.
I doholowałaś mnie, Zojko, do dziś.

Książki kochasz, śmiejesz się, tańczysz. Masz Cudownych Rodziców, Mamę, której uśmiech rozprasza nawet mroki Sparty i Tatę, którego pogoda ducha i serdeczność przywracają wiarę w prawników.
Tylko ciocia Kasia daje ciała, bo widziała Cię na żywo raptem raz. Ciągle nie umiem w rzeczy ważne.

Zojeczko, Królowo Życia, bądź sobą. Śmiej się i klaszcz. Tańcz przy każdej okazji, szczególnie kiedy nie wypada. Jedz, na co masz ochotę. Patrz, bo tego Ci nikt nie zabierze. Kochaj obłędnie. Wzruszaj się jak najczęściej. Patrz na morze, ono strach zabiera.
Kłaniam się Twojej Mamie, bo świat dla nas wszystkich uczyniła. Kwiecistym mieczem pobiła D-dimery. Mocnym kopniakiem zmiażdżyła OB i CRP - najgorszych wrogów. Przesunęła mur choroby, powaliła go i w młynku rozkruszyła.
Zrobiła miejsce na Życie.
Dała nam Ciebie.


Ad maiorem Dani gloriam

Zakończyłam ponad dwutygodniowy maraton badań klinicznych w Sparcie na potrzeby doktoratu Daniego.
Rezultaty terapii przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Że moje, to oczywiste, ale że Daniego - to już nie. Liczył na to, że posturograf wykaże 10-proc. zmianę, ale i to maksymalnie. Śmignęłam poprawę na poziomie 40 procent. Oznacza to, że badanie, które wykonuje się u komandosów i kandydatów do Seals, wyszło u mnie modelowo, więc teraz czekam na zaproszenie do armii amerykańskiej. Na razie na mój telefon dzwonią głównie piarowcy i telemarketerzy, próbując mi wcisnąć ubezpieczenie od raka. Ale przecież w życiu zdarza się tyle niespodzianek.


Spirometria to jest jakieś szaleństwo. Wydolność wydechową miałam na poziomie malucha na gazie. Poprawa wynosi 180 proc. Zaczęłam się wentylować, oddychać - to, co warunkuje życie na ziemi, czyli wymiana gazów, usuwanie dwutlenku węgla z organizmu, okazało się osiągnięciem na miarę badań klinicznych. W ślad za ruchomością klatki piersiowej podążył ruch korpusu i bioder. Kiedy zaczynaliśmy badania, odległość potylicy od ściany miałam jak zanzibarski żółw, czyli 9 cm. Teraz - 6,5 cm. "Wyprostowałaś się, Jadwiniu" - powiedział skupiony Dani.

Na Zebrisie krok dodatkowo wyrównałam, chodzę bardziej sprężyście. Wzrosła rotacja bioder. Czyli koncept, żeby chorobę atakować "od góry", a nie od dołu" - działa. To autorski koncept Daniego. I mam nadzieję, że niebawem przyniesie mu zasłużony tytuł naukowy. A innym chorym - wiecie, co.
Ćwiczenia wydolnościowe mam takie, jakich bodaj nigdy nie miałam (może dlatego, że nikt mnie w życiu pod tym kątem nie badał". W ciągu dwóch tygodni zwiększyłam wydolność znacznie, bo w tym samym czasie przedreptałam 500 m więcej, dłuższym krokiem i z mniejszą męczliwością serca.


Tylko teraz poranki stracą sens, bo już nie będę pędzić o 6.20 na plac na Rozdrożu na mroczne 222 i nie będę przed pracownikami jeszcze pokonywać drzemiących wciąż korytarzy Instytutu. Skarciłam się za egoizm, ale dziś Dani napisał mi rano: "smutno w Sparcie bez Ciebie".
Mnie też smutno, że poranków nie zaczynam z Tobą, Cud-Chłopaku, który raczyłeś mnie zawsze ciepłym uśmiechem i czujnym skanem mojej postawy. Wczoraj na badaniach z satysfakcją rozbierał mnie niemal do rosołu, bacząc, żeby nadmiernie nie plątać włosów przy szyi. Byłam tak nieskończenie ciekawa, co pokazuje ekran zaawansowanych sprzętów do badań za meny mylion dolars, że Dani bał się o zaburzenie wyników, bo wciąż przekrzywiałam głowę. Obrazy moich stóp wyglądają na przykład jak mapy wykonane w technologii 3D, na których zaznacza się wypiętrzenia i wybrzuszenia jak rzeźbę ukształtowania terenu. W końcu Dani zrozumiał, że nie ma co ze mną walczyć, więc pozwolił mi popatrzeć. Ale mając na względzie komfort moich pleców, nie kazał mi się pod kątem nachylać nad ekranem. Po prostu wziął mnie na kolana. Czułam jego oddech na ramieniu. Górki, padołki, czerwienie i cyklameny obrazujące nacisk stopy na podłoże wyglądały jak topografia wysp odległych, do których próbuję dotrzeć od urodzenia. Widział, jak mnie to wzrusza. A ja przez jego cienkie białe spodnie czułam, że siedzi pewnie, dumny i zadowolony, że wyniki Jadwini rozbiły bank. Mięsień czworogłowy uda miał napięty, przez co siedziałam jak na nadmuchanej poduszce pneumatycznej. Kiedy wstawałam, dotknął mojej talii. Nagiej skóry tuż nad prawym biodrem. Niby naturalnie, a jednak nie.
I jakże się naraził zespołowi i pacjentom, kiedy wydreptywałam w tempie kolejny kilometr na czwartym piętrze, zerkając na zegarek marki Garmin na moim nadgarstku, a po zakończeniu badania z zasapanym "skończyłam, Dani!" wpadłam do sali fizjoterapeutycznej spocona prosto w jego nie mniej spocone objęcia. Bo chwilę wcześniej pionizował pana po operacji kręgosłupa. Przytulił mnie mocno, przytrzymał tył mojej głowy, i powiedział do ucha: "jesteś taką cudowną wojowniczką, Kasiu. Tyle dla mnie zrobiłaś".



Dla Ciebie, Dani zrobiłam? Czy dla siebie? Czy z egoizmu te wszystkie nieprzespane noce, to wstawanie o 4.30, te poranne mantry, żeby tylko przetrwać późniejszą pracę, drugą pracę, dwa spotkania i dyżur w telefonie zaufania, czym służyć mam znajomym i wszystkim wsparcia potrzebującym? Czy ja to robiłam tylko dla Ciebie? Zostałam preparatem, obiektem, choć przy Tobie nigdy się tak nie poczułam? Czy to jakieś przetworzenie potrzeby bycia widzianą, obserwowaną, potrzeby bycia blisko? I ciekawość: czy badania celowane, ich wyraźna strategia i plan mają szansę podnieść jakość życia chorego reumatycznie? I może jeszcze w tle jakaś idealistyczna iskierka poczucia, że tak, że to nie tylko dla mnie, że dla innych chorych też, że dla potomności, że w kontrze do Eularu, że wbrew Monterowi, Niedźwiedzia utyskiwaniom, kpinom, groźbom "tylki mi biodra nie zwichnij" - zupełnie jakby było jego własnym. Może ten poziom zaangażowania bierze się z mojej przekory? A nie wcale z tego, że mam tak nieuleczalną tendencję do mylenia bliskości emocjonalnej z czułością i uważnością terapeutyczną?

Nie wiem, nie umiem chyba dziś o tym myśleć, będę się tylko cieszyć z wyników i pracować nad tym, żeby utrzymać rezultaty terapii jak najdłużej. Obczaiłam jakieś zajęcia na osiedlowej siłowni, wysapuję wieczorami kilometry sześcienne, jak Julita instruowała, biegam na jogę i jeszcze w głowie tli mi się basen. Tylko doba mi się kurczy, a anemia sprawia, że śpię na stojąco, na siedząco, oparta o wiatę przystanku i w kolejce do kasy w Biedronce.
Czasami samej mi siebie żal, jak spoglądam z góry na wszystkie moje dokonania. Kamila i Maciek drwią z tego, ze nawet w weekendy wstaję tak wcześnie, żeby ćwiczyć. Nie wiedza, że bez ego przestałabym chodzić. Wszystko załatwiam sama, nie proszę nikogo o pomoc, nawet jak okazuje się, że muszę być w trzech miejscach naraz i nie ma sposobów na to, żeby praktykować telekinezę. To daje mi mnóstwo satysfakcji.
Mniej satysfakcji daje mi już do, że nikomu nie potrafię odmawiać, a szczególnie tym, którzy choć raz pospieszyli mi z pomocą. Rozdmuchuję do granic absurdu ich zasługi, czym sama w sobie generuję potrzebę nieustannego spłacaniu długu, którego wobec świata nie mam. Nie zaciągałam. A otoczenie z satysfakcją podświadomie podchwytuje to, więc zostaję mianowana instytucją pierwszej pomocy, kiedy: boli głowa, ciśnienie moczu jest za niskie, nie chce się nikomu sprawdzić w internecie, czy Furosemid to lek na zawał, czy diuretyk i co to w ogóle oznacza, kiedy otoczeniu nie chce się ustalić procedury związanej z umówieniem wizyty lekarskiej samodzielnie, za to zwala się to na mnie, bo przecież mam wieloletnie doświadczenie w wiszeniu na telefonie, to przecież tym razem też mogę to załatwić, kiedy planuje się mój czas za mnie i w moim imieniu, bo nikomu się w głowie nie mieści, że mogę nie mieć siły, czasu i ochoty na nikogo patrzeć, bo mój zawód sprawia, że mam napady homowstrętu i gapienie się w białe piekło wytapetowanej ściany w domu przez dziesięć minut postrzegam jako wydarzenie z segmentu luksusowego, do którego dostępu mieć nigdy nie będę.
Nie umiem, nie potrafię odmawiać. Tyle lat ćwiczeń asertywności z Bogną, tyle lat nauczek, szklanką po łapkach, zawodów, rozczarowań, tyle razy już mówiłam, że mój dom to nie hotel, nie pensjonat, nie przelotówka, nie kawiarnia, nie placówka RBnB, nie klubokawiarnia i nie biblioteka, z której można sobie książkę wziąć i nie oddać, bo przecież Kasia i tak wybaczy. A jednak wciąż to robię, tym razem kuzynka z Wrocławia potrzebuje noclegów co tydzień od środy do piątku, a od czasu do czasu do niedzieli włącznie, bo ma tu chłopaka, więc ciociu rozumiesz. A ja nie umiem odmówić, bo oczy jej stryjka to oczy jej dziadka, czyli brata mojego Dziadka, którego znam tylko z opowieści i wyblakłych zdjęć. Nie umiem, nie potrafię, jestem beznadziejna.

No, jestem, jestem, mili Państwo, zupełnie obiektywnie. Bo przecież wiem, że liczy się nie wygląd, a jakość ducha, że nie znam ich historii, że nie wiem, czy znają się od piaskownicy, od dziecka czy skąd tam. Ale on o niej nie mówi, nie wspomina, nie cieszy się nią tak, jak zwykli się cieszyć i chwalić swoimi dziewczynami faceci. I to ze mną zaczyna dzień wiadomością po 5 rano i ostatnim "dobranoc, Jadwiniu, śpij słodko i głęboko" o 22.37 nie dalej jak wczoraj.
Ona nie ma błysku w oku, szalonych pomysłów, nie lepi po nocy pierogów, nie kręci brownie z fasoli, nie wyszukuje najwykwintniejszych białych herbat, żeby mu życie na oddziale umilić, nie toczy na leżance niespodziewanych łez i nie rzuca mu się na szyję z okrzykiem radości szakala, kiedy ruchomość klatki piersiowej wskakuje do góry o pół centymetra. Nie słucha z otwartymi ustami, jak opisuje taśmę mięśniową (może dlatego, że sama jest fizjoterapeutką), nie przynosi mu lizaków na terapię, nie mówi wierszem w trakcie rozluźniania bolesnego przywodzicieli. Ne śpiewa też na korytarzu Instytutu "Last Christmas" z panią Moniką na cały głos na początku listopada i nie organizuje z nią wyścigów po piętrach Instytutu. Robi to ze mną.  
NIe pyta jej o radę w kwestii najważniejszych decyzji życiowych, to do mnie się zwraca z pytaniem: "jak uważasz, Kasiu, doradź mi, proszę, jesteś taka mądra", a ja puchnę z dumy, bo wiem, że mądra nie jestem, ale do mnie się zwrócił, więc mi słodko, radośnie, lekko, jestem natlenowana i jestem pianą morską, w środku musuję. Śmieje się z moich żartów, prosi o kolejne anegdoty, bawi się moimi włosami, mówi, że pachnę morzem. Łowi moje spojrzenie w sali spośród dziesiątek spojrzeń i odwzajemnia uśmiech, zanim w jego kierunku do wyślę. Dotyka mojego policzka, kiedy czuje, ze narasta we mnie panika, kiedy obok mnie siada pan, którego klatka piersiowa i szyja już się nie ruszają. Chwyta mnie za rękę, kiedy bardzo boli, ale wie, że ból wyciszy. Jestem jego pociechą, silosem dowcipów, gagów, wygłupów, dowcipów, rad, cytatów, wierszy, piosenek, zabawnych żartów i tylko dla nas zrozumiałych mrugnięć. Mówi mi zawsze: "jak ty ładnie wyglądasz, Jadwiniu, jaką masz skórę gładką, jak dziecko" albo: "jesteś jak dziki rumak, nie można cię poskramiać, bo się od tego pochorujesz".
Ale to syn Durczoka jest jego dziewczyną.
Wiecie, dlaczego?
Bo może jest zwyczajnie nieładna, niebystra, nudna, tępawa, nie ma pewnie zazwyczaj własnego zdania, jest jej wszystko jedno, nie chce jej się Daniemu kibicować, bo i po co, on ma i tak swój świat, co ją to, nie będzie słuchała, że problemy, u niej na oddziale też problemy i co, sarka na pacjentów codziennie, podkręca im TENS, żeby aż ich wykręciło, ogląda wieczorami Comedy Central, nienawidzi piec.
Ale ona jest zdrowa.
Ona nie ma nieuleczalnej choroby reumatycznej.
Ona nie jest autoagresywna.
Więc wybrał ją.

Żeby już w ogóle nie zakopać się w grajdole rozpaczy i w żałobie po porannej Sparcie, przytoczę sobotnią anegdotę.

Wstałam jak zwykle przed 5, z mozołem pobieżnie posprzątałąm mieszkanie. W głowie tłucze mi się, ile mam do roboty, choć jest długi weekend, a ja się wypisać ze wszystkiego muszę, nadrobić, żeby potem w nocy nie siedzieć, bo wtedy odporność organizmu spada, a tego mi jeszcze brakuje, żebym się rozłożyła na amen.  Tym bardziej, że w krtani mnie drapie, bo kriokomora daje czadu, a właśnie Simponi skasowało mi odporność.
O 7.05 kupuję w Biedronce awokado, pomidory, pęczak, mleko sojowe i musli bio i obserwuję, jak naród na dwa dni bez handlu szykuje się na wojnę stulecia. Na taśmach lądują kilogramy mięs, serów, chipsów, piwa w promocji, wina z siarczanami i słoiki ogórków kwaszonych. Pod tę Niepodległą.  Wlokę się noga za noga przez osiedlę, podpatruję jeszcze kruki, jak sprawnie rozbijają orzeszki, brodzę w wilgotnych i pachnących ziemią liściach, ale wpadam na pomysł, ze przecież o 9 jest joga na Polu Mokotowskim w mojej szkole, więc czemu nie pojechać, w końcu mi się należy.
Dojeżdżam na styk, przed wejściem do sali przypomina mi się, że ćwiczenie jogi z pełnym pęcherzem może skończyć się katastrofą, więc wizyta w łazience opóźnia jeszcze moje wejście do sali. W tym czasie w sali się zagęszcza, ćwiczących coraz więcej. Mówię ogólne "cześć", zdejmuję okulary i tym sposobem pozbawiam się umiejętności akomodacji. Prawie po omacku biorę matę, mówię ogólne "cześć" i skanuję salę w poszukiwaniu kawałka podłogi najlepiej bliżej ściany i lin. Nie widzę, bo mam astygmatyzm, ale pod ścianą jest jedna miejscówa zaczna. Obok pana łysawego, który w swastikasanie zasiadł elegancko i czeka na nauczyciela. Jako matka chrzestna wszystkich wykluczonych szybko reaguję na to, że obok pana nikt się nie rozłożył, więc bieżę czym prędzej. Z racji niewidzenia koncertowo rozkładam matę źle, bo na lewą stronę.
W pewnym momencie rejestruję, że większość sali mocno mi się przygląda. Myślę sobie, że pewnie jestem blada jak gówno, a na domiar złego pewnie jeszcze założyłam koszulkę tył na przód albo co gorszego. Nic to. Mam się skupić na własnej praktyce, nie porównywać się, wzrastać we własnym tempie.
Kiedy kładę się na prawym boku, widzę owłosione plecy i łydki łysego pana. Czasami migają mi jeszcze jego pięty, kiedy robię psa z głową do dołu - jak zwykle później i wolniej niż reszta ćwiczących. Znoszę kilogramy pomocy do cwiczeń, bo nie mogę zgiąć bioder tak mocno jak zdrowi, moje ciało potrzebuje poczuć stabilność i wsparcie. Taka jestem cieleśnie niesamodzielna. A teraz przy sobocie wyrwę sobie na ten przykład ramiona ze stawów.
Więc podchodzę tyłem do ściany, chwytam liny i wieszam się na nich, dbając o aktywne ręce, podwiniętą kość krzyżową i wychnięcie mostka. Nazywam tę asanę Titanic i tak się właśnie w niej czuję, jakbym była królową świata, dopóki nie zaczną mnie rwać łokcie i triceps (a to wszystko przez mało aktywne ręce).
Natalia mówi, ze mam się dobrać w pary, bo teraz pozycję pogłębimy w taki sposób, że nasz kompan dodatkowo drewnianym klockiem uciśnie nasz mostek i wypchnie go do nieba, a potem przejdzie na tył i wbije nam do środka pleców kręgosłup między łopatkami. Dobrze? Jasne? To zaczynamy.
Widzę, że wszyscy się w pary dobrali, a pan obok mnie schylony sięga po koc, ale pary chyba nie ma, więc rzucam w kierunku ziemi, czyli jego: "chcesz być ze mną w parze?" "OK" - odpowiada łysy pan, a ja pozwalam sobie ponownie na linach zawisnąć. Ani razy nie spojrzałam panu w twarz, bo nie miałam możliwości i w sumie zainteresowania nie okazywałam, na jodze wszyscy są równi, chrzanić płeć, dżendery i możliwości.
Więc wspinam się na palcach w asanie Titanic, podwijam kość krzyżową, tylne żebra pcham do przednich żeber, ręce pozostawiam aktywne, żeby sobie łokci nie wyrwać, mostek pcham do głowy, serce do mostka, czubek głowy do nieba, wzrok łagodny, oczy miękkie... a, no i oddychać. Cholera, puściłam kość krzyżową, bo to znowu, skanuję, sprawdzam, teraz zaponiałam o rękach, łokcie już bolą, ale na palcach się wspinam, nie ma to tamto i nagle słuszę głos:
- A teraz tym klockiem ucisnę ci mostek, dobrze?
Znam ten głos. Skąd znam ten głos? Nie kojarzy mi się dobrze, z jakimś tanim kabaretem, z jakimś śmiechowaniem żałosnym, z ulicą Wiejską co najmniej. Drewniany klocek ląduje na moim mostku, a ja spinam oczy i patrzę łysemu panu w twarz. Jest ode mnie 30 centymetrów, więc teraz widzę jego twarz bardzo wyraźnie.
Mój mostek drewnianym klockiem uciska nie kto inny tylko sam, we własnej osobie Kazimierz Marcinkiewicz.

Szlag trafił mój zen pieczołowicie wypracowany, moje miękkie gałki oczne, mój mostek go głowy, czubek głowy do nieba. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu dowiedziałam się z doniesień Onetu, że Kazimierz chętnie pójdzie do więzienia, ale Izabell nie będzie płacił horrendalnych alimentów. Bo i nie ma z czego. Aleś się, chłopie, urządził. Biedna świnko. I po co mi ta wiedz była?
A teraz wbijasz mi klocek pomiędzy łopatki. Tylko się przyłóż, bo tu mam hiperkifozę, więc wiesz.

Teraz moja kolej. Odmówiłybyście sobie takiej przyjemności, jak unikalna okazja do bolesnego wbicia drewnianego klocka w klatkę piersiową byłego premiera? Ja tym bardziej nie, bo nie wiadomo, czy Mateusz jogę praktykuje. Jemu zresztą wbiłabym w oko w ramach obywatelskiej promocji.
Ale co tam, ręce ma na linach, więc dawaj go strofować, jak inni ćwiczący siebie nawzajem:
- Kazimierzu, nie podwinąłeś kości krzyżowej widzę. Twoje przywodziciele nie są odpowiednio napięte. No i mostkiem pchaj ten klocek, a nie że tylko ja ci mostek do góry naciskam. Szyję spinasz niepotrzebnie, to brzydko wygląda i twarz ci napina. Oddychasz? O, widzę, że nie, no niedobrze.
I takie mu tam pociski wysyłam i w środku moja niejoginka chichocze zadowolona, a wszystkie panie w sali mają z nas używanie, bo musi, że ta dziewunia z nim nie tylko w parze na jodze, ale pewnie przyszedł z nią, a przyszli oddzielnie dla niepoznaki. Nie dalej jak w minionym tygodniu Patryk zwany przeze mnie Paprykiem, bo paprze robotę, w Instytucie miał ze mną ćwiczenia indywidualne i mówi do mnie, kiedy widzi mnie po raz pierwszy na leżance: "a do której ty klasy chodzisz?" A jest ode mnie sześć lat młodszy, więc rozumiecie, co to we mnie wyzwoliło. No to panie na jodze na Polu Mokotowskim widzą taką dziewunię, która klockiem drewnianym traktuje pierś byłego premiera skandalisty i już wiedzą. Że ma nową flamę, odbił, a ona kolejna szczwana i na zawsze ustawiona w życiu.

Wychodzę z jogi z wyciszoną infekcją krtani, patrzę na Pole Mokotowskie skąpane w sepii, bieżę na autobus. I z satysfakcją odnotowuję, że przecież joga wzięła się z biedy.


środa, 6 listopada 2019

Z zaskoczenia

Siedzę sobie grzecznie na mrocznym korytarzu Sparty. Jest 6.54, nie ma jeszcze nikogo, Dani dopiero jedzie, bo uciekł mu autobus. Czytam książkę o historii endokrynologii i zastanawiam się, jak można tego nie pojmować, że hermafrodytyzm to w wielu przypadkach kwestie aberracji fizycznych, za którymi idą liczne przemiany hormonalne, więc naturalne jest, że człowiek może się pogubić, czy jest mężczyzną, czy kobietą. No ale jeśli nie rozumie się ustaleń nauki albo nie chce o nich wiedzieć, to znaczy, że jest się politykiem. Albo było się takim debilem z biologii, jak ja z fizyki.

Na to samo piętro wdrapuje się pan po 60., który ma duży brzuszek, grube szkła i wieczną zadyszkę. Kiedy już doczołga się do ławki na tym samym piętrze i wysapie, natychmiast zasypia. Jak ja w rzucie. Bez rzutu w sumie czasem też. Przychodzi wcześniej, żeby się jeszcze przekimać przed torturami na leżance, biedaczyna.
Ale siedzę sobie cicho, czytam, myślę o tym, co mi dzisiaj Dani uciśnie, bo kazał mi założyć wycięty stanik, co w przypadku mojego obwodu klatki piersiowej oznacza, że równie dobrze mogę nie mieć go wcale. Zakomunikowałam to rzecz jasna Daniemu, ale napisał: "jakieś pozory przyzwoitości w Instytucie trzeba zachować". Tym bardziej, że jak kończy ze mną terapię, w sali się zagęszcza, kręci się Pani Kasia, przyłażą studenci, koordynatorzy, nawet jakiś zbłąkany lekarz z nieprzytomnym wzrokiem wejdzie, pewny, że to kibel.
Więc Dani dba o moją cześć - tak to sobie średniowiecznie tłumaczę.

No i tak sobie siedzę (po turecku, bo mogę!), czytam i czekam na Daniego, ale książka mnie wciąga i nie zauważam, że Uzdrowiciel właśnie nadciąga od strony wind. ("Emanuel już mieszka na Taborze!" - dzięki, Cyprian, naprawdę, dzięki, żeś mi się tu wepchnął). Wczytuję się w specyfikację przemian kortyzonu w kortyzol i nie czuję zupełnie, że ktoś się nade mną nachyla. Nawet cienia nie widzę. Cienia na mnie nawet nie zostawił.
Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy na policzku czuję nagle męski zarost, a zaraz obok o policzek opiera się troczek od bluzy. Flashback gotowy: J. i jego bluza na koncercie Świetlickiego w grochowskiej kotłowni. Mój boże.
Zastygam i wstrzymuję oddech.
Po czym czuję, jak dolna, dodajmy: idealna, warga Daniego zahacza o skórę tuż za moim uchem. Tam dozuje się perfumy, to niedaleko miejsca, gdzie można wyczuć puls i skóra jest bardzo cienka. No i to szyja, moje sacrum, o czym ten młody człowiek doskonale wie.
Mięsień, który pod skórą tu przebiega, nazywa się beznadziejnie, bo mostkowo-obojczykowo-sutkowy i, jak sama nazwa wskazuje, powoduje problemy trójstronne, a do porozumienia raczej nie prowadzi.
Jakby tych nieszczęść było mało, ręka Daniego odchyla w tym czasie pasmo moich rozczesanych wyjątkowo (precz, synu Durczoka!) włosów, a mnie przebiega dreszcz, choć, jak zaznaczyłam, wciąż nie oddycham: na przekór procedurom medycznym, zaleceniom lekarskim i przestrogom joginów. No i Bogny.
Przymykam oczy, bo do mózgu zanurzonego w procesach chemicznych dociera, że to On, Dani, że ta bliskość została zainicjowana przez niego, nie przeze mnie. Jutro biorę Mirona Białoszewskiego do czytania, jak słowo daję.

I cóż Ty mi teraz, Cudzie, powiesz? Że śniło Ci się, że jestem zdrowa? A może że znalazłeś sposób na rozluźnienie opornych kości stępu? Albo że już wpadłeś na pomysł, dlaczego wpust żołądka ciągle u mnie emituje podwyższoną temperaturę? A może zjadłeś marchewkowe ciasto i chcesz podziękować?

Dostaję miejscowej gęsiej skórki na szyi, kiedy szepcze:
- Ten pan zawsze przed zajęciami zasypia, Jadwiniu. Na pewno to zauważyłaś.
Oszołomiona kilkukrotnym dotykiem jego ust na mojej szyi (widzę, że mój talent pozwoli odrodzić się segmentowi rynkowemu harlequinów! Drżyj, Januszu Leonie Wiśniewski!), mimo wszystko jestem w stanie reagować.
Przytrzymuję troki bluzy Daniego, przyciągam je do siebie, a tym samym Daniego i mówię w to samo miejsce na szyi, co on:
- I jeszcze pochrapuje czasem.

Słyszę, jak Dani się śmieje, bo jego oddech ciepłą falą liże miejsce za moim uchem.
Ale, mili Państwo, cóż to ma miejsce niniejszym? Dani nie idzie dalej, nie odchyla się.
Nie wiem, czym to grozi. Za chwilę się dowiem.
Zsuwa z ramienia sportową torbę, w której nosi "portki i crocsy do roboty", jak mawia. Torba plaska o podłogę, pan na krzesłach obok pochrapuje, a ramię Daniego odziane w skórzaną kurtkę motocyklową obejmuje nadmierną chorobową krągłość mojego kręgosłupa piersiowego. Nie w planowanym kierunku zaokrągloną, rzecz jasna.
Kierowana intuicją wyciągam ramię i obejmuję go za szyję.
Wita się ze mną? Obejmuje mnie? Przytula? Co to jest?
Czuję, jak obejmuje mnie głębiej i mocniej. I co? No właśnie, jest coraz dziwniej, bo zanurza co najmniej nos w moje włosy. Słyszę, jak głęboko wciąga powietrze. Jego prawa ręka sunie w dół moich pleców i zastanawiam się, czy za chwilę nie uciśnie mi więzadła krzyżowego. Ale się zatrzymuje na lędźwiach (kibić to bodaj dawniej nazywali). Dani odchyla głowę na tyle nieznacznie, że jak podnoszę głowę, jego usta oddalone o centymetr od moich mówią:
- Tak pięknie pachniesz morzem.

Nie wiem, co na to odpowiedzieć, bo w głowie krąży mi myśl, że morzem pachną też morszczyny i to nie zawsze jest woń przyjemna.
Ale ta bliskość jego ust jest taka niebezpieczna. I bezpieczna jednocześnie. Z wrażenia nie mogę się ruszyć.
Ale oto serce mi przyspiesza - no, witaj, adrenalino, jak zawsze, poniewczasie. Nie wiem, co zrobić, bo on jest nade mną nachylony, a ja ciągle obejmuję go za szyję. On za to drugą rękę położył na mojej szyi z drugiej strony. Więc teraz bez problemu złamie mi kark, jeśli będzie chciał, a ja w sumie godzę się na to, jeśli widok jego brązowych, spokojnych i dobrych oczu będzie ostatnim, co przed śmiercią zobaczę.
I tak trwamy pewnie kilka sekund, a może minut, nie wiem, bo czas zrobił fikołka w gardle pochrapującego obok pana. Dani patrzy mi w oczy, ja patrzę Daniemu w oczy i ogólnie nuda, nic się nie dzieje.
I nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie nagły stukot treków Pani Kasi na linoleum Instytutu. Drgnęłam, ale oczu od niego oderwać nie mogłam. Słyszę:
- Daniel, widzę, że pacjentka jest klinicznym cudem.

Teraz już spoglądam przestraszona w kierunku, skąd dochodzi głos Pani Kasi. Ale Dani wcale się nie odchyla. O-ooo.
Próbuję wyswobodzić ramię z uścisku, ale to trudne, bo Dani ani myśli się ruszyć, więc jedynym wyjściem dla mnie jest samozwichnięcie barku. Damn, zaraz cały Instytut zacznie gadać.
Pani Kasia podchodzi do nas, ja mamroczę niewyraźne "dzień dobry, Pani Kasiu", jak uczniak przyłapany na fajkach na długiej przerwie. Dani wreszcie się odchyla, wyswobadza mi tym samym bark.
- No, widzę, że lordoza prawidłowa, piersiowy ma się świetnie, a nawet po turecku pani siedzi i jeszcze się wyciągnąć w górę potrafi. I to wszystko po zaledwie tygodniu na Spartańskiej - Pani Kasia podpiera ręką bok i chyba jednak nas trochę karci.
- Trochę więcej niż tygodniu, Pani Kasiu - mówi Dani z satysfakcją i uśmiecha się jak szelma, który właśnie wyżarł słoik konfitur i zwalił na kuzyna niemowę.
- Długo już pracuję, ale tu się takie cuda dzieją, że czasami nie wiem, co powiedzieć - teraz już na pewno nas wychowuje.
Nagle odwraca się do chrapiącego biedaka:
- A pan Kazimierz to niech się przebudzi, bo zaraz na leżankę poproszę. Życie pana omija.
Po czym tanecznym ruchem płynie do pokoju socjalnego, zsuwając się po mnie niby to obojętnym wzrokiem.

Kiedy wchodzę na terapię, drepcząc za Danim, mijam się z Panią Kasią w drzwiach i mam chyba na twarzy wyrzuty sumienia. Pani Kasia suchą, spracowaną dłonią chwyta mnie za nadgarstek. Boję się reprymendy.
Patrzy na mnie jasnymi, świadomymi oczami:
- Dobrze widzieć, że pani wreszcie żyje. Tylko ostrzegam: życie jest uzależniające.

Połykam tę kostkę lodu, kiedy kładę się na leżance w cienkim, miękkim staniku, który Dani tego dnia wielokrotnie pomiął i zsunął.
Kiedy odgarniał włosy, sześć (!) razy przesunął po nich dłonią wzdłuż. Kiedy uciskał ten cholerny trójstronny mięsień, drugą ręką gładził mnie po policzku, żeby rozkojarzyć układ nerwowy. Confeo: jest w tym skuteczny.
Na klatce piersiowej wykwitły mi sine punkty - wspomnienie jego sprawnych palców. Warto było - oficjalnie Dani ogłosił, że klatka piersiowa ruszyła, zaczęłam się inaczej wentylować, więc mogę mieć zawroty głowy i być senna. Macham na to ostatnie lekceważąco ręką, ale przekonuję się, że miał rację, kiedy zbyt raptownie schodzę z leżanki, bo przecież kriokomorę zaraz wyłączą.
Zeskakuję w szale, nurkuję na chwilę pod leżanką w poszukiwaniu wiśniowego crocsa, trafiam w niego stopą, w tym czasie jedną ręką szamoczę się z bluzką (Decatlon, bluzka do tańca, dział dla dzieci), a drugą próbuję chwycić plecak. Oczywiście tracę równowagę i z jak artretyczna prima ballerina rozpaczliwie próbuję złapać na jednej nodze pion. Na (nie)szczęście zaraz obok mnie stoi Dani, więc sprawnie łapie mnie za nagie łopatki i przytrzymuje.
- Mówiłem, Jadwiniu, że będzie ci się w głowie kręcić.
Nie wiem, co na to odpowiedzieć: czy to, że ja mało rozumiem, a jeszcze więcej zapominam?
Ratuje mnie Pani Kasia stosownym komentarzem znad przeciwległej leżanki:
- Od tej waszej terapii to się w głowie zaczyna kręcić już na korytarzu.

I uśmiecha się tylko jednym kącikiem ust.

Będą gadać? Nie będą gadać? Terapeuta to li tylko? Uzdrowiciel?
Czy moja chora nadmiernie narracyjna wyobraźnia?


poniedziałek, 4 listopada 2019

Muszla i żywa krew

Jest sobie taka poetka, zresztą bardzo dobra, nazywa się Joanna Roszak. Opublikowała tomik "Wewe". Nie obrazy tam grają główną rolę, tylko dźwięki. Odtwarza je, przetwarza, krzyżuje ze sobą głoski i sylaby, miksuje, tkliwie dynamizuje. 
 Podmiot jej wierszy cudzy język przywłaszcza, przez co natrafia na paradoksy tożsamości, w miłosnym klinczu, tangu odkrywania nieustannie słyszy tupot kogoś innego. Taki mnogi język.
W suahili "wewe" to kochankowie. Próba śpiewania w tonacji różnymi głosami.

najpierw zacisze przecina nam
prace w wiszącym zimnym ogrodzie
później inna rzeka otwiera pustynię
przewraca puste stągwie
lato przestępne usannia powietrze
zmarzlina zakolami scala siedliska

sycenie

nieświadome miasta z rozległej ulicy
obręczają gniazda jaskółek
coś się jabłoni coś gruszy coś kruszy

niepostrzeżenie i na wylot
godzimy się z brakiem ogrodu

wszyscy o tym słyszą
niektórzy do tego tańczą

Dzisiejszy dzień sponsorowały obojczyk oraz ziobro pierwsze i drugie. To galante skurwysyny. Jak się napną, to i gardło siada, i szyja, i bark nie działa, i kubka z szafki się nie wyjmie.
Ich spięcie powoduje wędrowanie ramion do góry, albo zwinięcie ich do środka klatki piersiowej. Pogłębienie kifozy (jak ja tego słowa nienawidzę, zawsze diagnozujący mnie wypowiadają je z syczącą satysfakcją; tylko Dani nie wypowiedział go w mojej obecności ani razu).

I kładziesz mnie, Dani, na leżance, ale jesteś dziś niewyspany. Trochę wsobny. Wysuwam czułki, żeby sprawdzić, co z Tobą. Czy to tylko niewyspanie, czy konsternacja. Może Twoja dziewczyna zrobiła Ci awanturę? Za co? Że roślin nie podlałeś?
Boli, szczypie. Ucisk Twoich palców pod obojczykiem promieniuje aż głęboko za ucho i nazywa się to miejsce kością skroniową. Bo to, co dotychczas miałam za skroń, jest kością ciemieniową, jak mówi skrypt do osteologii. Więc pulsuje tam krąg na wodzie, który uczyniłeś. Szczypie, boli, nie puszcza.
Znowu podnosisz mi głowę nad leżanką i jednym ruchem zgarniasz włosy. Teraz położyłeś je na leżance, ale gładzisz je jeszcze, czekasz, na co?
Mała przerwa w ucisku, znowu Twoje palce zagłębiają się pod obojczyk.
- Oddychaj, Kasiu.
Palce wbijają się głębiej, boli bardziej, a Ty mówisz:
- A teraz ciągnij głowę do przeciwległego ramienia.
Jakby mi ktoś piłą szyję ciął. Straszne.
Jęczę niezadowolona.
- Wytrzymasz, jeszcze trochę, puści to miejsce, nie będzie bolało, obiecuję.
Wścieka się we mnie choroba, tupie ZZSK, nie chce, oponuje. I wtedy Ocierasz policzek o podkoszulek, a ten gest i ten dźwięk wytrzewiają mnie całkowicie. Tak mnie to wzrusza, tak rozczula, ból traci zakorzenienie.

Druga strona. To samo. Krzywię się, ale i w środku niepokoję, wiercę, chcę się zbierać, uciekać.
Nachyla się nade mną i mówi:
- Tu ruch jest zablokowany. Ciało się zamroziło. Co się stało w tej pozycji, Jadwiniu? Jak tak trzymałaś głowę? Pamiętasz?
I drugą ręką głaszcze mnie po policzku.
Czuję się przez chwilę tak, jakby ktoś położył na mnie granitową płytę nagrobną. Dani patrzy mi w nieruchome oczy.
- Jadwiniu, ktoś ci zrobił krzywdę?

Dwa orzeszki nade mną. Dwa błyszczące kasztanki, dary jesieni, dary lasu, cuda z boru, upamiętnienie, arboretum czułości.
Jak ja mu powiem, że przyszło do mnie wspomnienie wódczanego oddechu, cuchnącego cielska, sapania, smug śliny na moim policzku, no jak? Jak ja Ci to powiem, Piękny Chłopcze, jeśli nawet wykrzyczeć tego w językach starożytnych nie potrafię?

Ciemnieją mu oczy, ściąga na chwilę brwi. Znów mnie gładzi po policzku drugą ręką.
- Już go nie ma, Kasiu, już ci nic nie grozi. Ja tutaj jestem.

Przez chwilę rwanym oddechem próbuję odepchnąć wspomnienie toruńskiego pijaka. Jeszcze tylko w powidoku migają mi jego wypukłe, przekrwione oczy.

Mój Cudzie Darowany, czym ja sobie zasłużyłam na to morze dobra późną jesienią o wczesnych godzinach porannych?

Jesteś niezadowolony z efektu, za mało puściło, za wolno się rozluźnia. Każesz mi się położyć na operowanym boku. Ciepłe przedramię kładziesz mi pod ucho.
- Dani, będę cię gniotła.
- Nie będziesz, przywykłem.
Kładę się grzecznie, nie ma czasu na marudzenie.
Mimowolnie trzymam głowę w powietrzu, bo nie chcę, żeby ją dźwigał. Przez ten nadmiar ołowiu i brokatu ona dużo waży. Jest pusta, ale ma duży obwód. Nie chcę, żebyś mnie dźwigał. Nie chcę, żebyś się męczył.
Przejrzał mój plan. Kładzie mi drugą rękę na głowie i dociska do jego przedramienia. Poddałam się, opieram głowę całym ciężarem. Trudno. Wobec niego kapituluję. Nie mam potrzeby z nim walczyć.

Leżę sobie teraz w bezpiecznym, ciepłym załamaniu jego łokcia. Czuję, jak oddech Daniego porusza mi włosy na karku. Uciska pierwsze ziobro. Zawsze się z tego śmieje. Że mówię "ziobro".
Tak też mnie boli, ale fakt, że jego ramię i przedramię stanowią dla mnie oparcie, czuję, jak nade mną oddycha - to wszystko przywodzi mi na myśl poczucie bezpieczeństwa, którego jestem tak głodna. I ten tatuaż, taki potężny, tak geometrycznie doskonały, tuż nad moim okiem.
Słyszę, jak szumi jego krew. Jezu, słyszę, jak mu serce bije, jak pracują tętnice, żyły, jak krew tłoczą. Całym ciałem mi pomaga.
I błogo mi się robi. Szumi jego krew i szumi moja krew. Biały szum, zatoka bezpieczna, ultima thule, wyspa ostatnia.

Dani nasłuchuje. Moja głowa jest tak blisko jego. Pochyla ją jeszcze w moim kierunku. Czuję, jak grzywką dotyka moich włosów.
- Pachniesz morzem - mówi do mnie.
Rękę trzymam blisko jego łokcia.
Ryzykuję wszystko i dotykam palcami jego gładkiej skóry. Odważam się na więcej. Sunę palcami w górę jego ramienia, pod podkoszulek. Trzymam rękę na zewnętrznej stronie tatuażu, na tricepsie, na ciepłej skórze ramienia. Nie karci mnie, nie każe ręki wycofać. Słyszę, jak się uśmiecha.
Nie czuję nawet, jak boleśnie i głęboko wbija mi pod obojczyk palce. Za chwilę chyba mostka dosięgnie. Wszystkie receptory się we mnie wyłączyły. Nie mam ciała.

Mam wrażenie, że Babcia buja mnie na hamaku. Słyszę z daleka jej głos. Wiedziałam, że mnie nie zostawisz, Babuniu. Wiedziałam, że ze mną zawsze będziesz.
I czuję zapach rumianku i lipy, które parzyłaś, zapach krojonej cytryny, aromatu migdałowego do makowca, świeżej kruszonki na drożdżowym cieście, co jak głupie urosło i wylało się z formy. Śpiewajcie ogrody, zabierz mnie, Babciu, nie chcę mieć w sobie tego spokoju tylko na chwilę. Chcę już na zawsze.

Ze snu wyrywa mnie głos Pani Kasi, która podchodzi do leżanki.
- Ale Daniel, musisz pacjentkę obudzić, przecież to część terapii jest, musi wrócić, umiesz ją zawrócić.
Otwieram oczy i tuż przed nimi widzę atramentowe malowidło cielesne, które wywołuje we mnie dreszcz zachwytu. Dani już niczego nie uciska, trzyma dłoń nad moim odsłoniętym uchem, jakby bał się, że Pani Kasia zbyt gwałtownie mnie obudzi.
- Już, zaraz, nie można tak raptownie - mówi ściszonym głosem, a ja boję się ruszyć.
Pani Kasia drepcze na drugą stronę leżanki i patrzy mi w oczy:
- Widziała pani? Jaki się z niego delikates przy pani zrobił? Co pani w sobie ma, że tak panią oszczędza? Inni to wyją, bo on nie ma litości - Pani Kasia się śmieje perliście, ale sucho.
Oczywiście, że wie, o co chodzi.
Może mi powie, bo ja z kolei nie wiem.

Obracam się na plecy, klata ugula nade mną traci ostrość. Teraz Dani będzie uciskał przednie żebra. Zbieram się na odwagę i patrzę mu w oczy. Jest taki, jak przed weekendem. Bliski. Jakby przespacerował się właśnie po moich arteriach, kiedy spałam. Ojezus, co teraz będzie.

Nagle uśmiecha się jak nastolatek. Rozbawiony, uradowany. I wyciąga w moim kierunku przedramię, na którym leżałam. Odbiło się na nim moje ucho.

Pieczęć. Rytuał Pieczęci.
Był gnostyckim rytem zapewniającym ochronę pneumy podczas jej przechodzenia do Pełni, czyli podczas jej jednoczenia się z Bogiem. Zapewniał więc duchowi ludzkiemu nieśmiertelność i symbolizował wyzwolenie ze świata cielesnego.
W apokalipsie Pieczęcią oznaczani są ludzie mający dostąpić zbawienia. 


Pozwolił mi zrobić nieudolne zdjęcie.


niedziela, 3 listopada 2019

Pochwała brzydoty

Oczywiście, że pójdę do piekła.
Pocieszam się tym, że będzie tam już przede mną Afgańska Siostra, a oprócz tego partia rządząca umieści tam również Macieja Stuhra, Igora Tuleyę, Jurka Owsiaka, Agnieszkę Holland i wszystkie dębowe drzewa. Przynajmniej na nudę nie będziemy narzekać, a to, co najgorsze, i tak spotkało mnie już tu, na ziemi.

Otóż całe zamieszanie bierze się z tego, że owszem, Dani ma dziewczynę. To znaczy zamieszanie w mojej głowie, bo szczerze wątpię, czy w jego głowie wojna. U mnie to w zasadzie permanentny stan, nie dziwi nic. A u niego - bezwietrzna sawanna. Chciałabym mieć w sobie taką cudowną samosterowność jak On. Los zaopatrzył mnie tylko w wielokolorowe konfetti. Jaka szkoda.

Rzadko o niej mówi. moje badania socjologiczne na bliżej nieokreślonej próbie powiedziały mi, że jak chłopak ma dziewczynę i jest szczęśliwy z tego powodu, że ją ma, to się nią chwali. A w każdym razie napomyka o niej. Wiem, że też jest fizjoterapeutką, że lubi pieski, że chętnie jeździ w góry i nad jezioro, że nie toleruje kwiatów ciętych, tylko doniczkowe, o czym na własne oczy mogłam się przekonać, kiedy po urlopie w pokoju Daniego wykwitło z piętnaście w sumie ohydnych roślin doniczkowych, których najprawdopodobniej nikt nie chciał, a dziewczyna Daniego, Natalia, uratowała je z pożogi likwidacji jakiegoś domu kultury w Kielcach, skąd pochodzi.

I tak sobie sama daję po łbie, że nie wolno, że nie tykaj, że żadnego związku nie rozbiłaś i nie rozbijesz, że tak nie wolno i co ty sobie w ogóle wyobrażasz, że kim ty jesteś. Ale że współczesne dziennikarstwo śledcze uprawia się na Facebooku, a w końcu staram się rzetelnie wykonywać swój zawód, podejrzałam profil jego dziewczyny.
Miłe Panie, nie jestem typem supermodelki. Nie mam urody Poli Negri ani Reese Witherspoon. Ani Salmy Hayek tym bardziej. Nie mam obfitego biustu, nieskończenie długich nóg, wydatnych ust ani spojrzenia Agaty Kuleszy, kiedy uwodziła Arkadiusza Jakubika w filmie "Jestem mordercą". No ale nikt na mój widok również nigdy nie krzyknął ze zgrozy, chyba że spojrzał litościwie, oceniając mój poziom anemizacji życia albo skali bólu chronicznego.
Mężczyźni na mnie różnie reagują, przeważnie wcale, ale nie widziałam jeszcze, żeby którykolwiek miał na mój widok odruch wymiotny. Ot, zwyczajna dziewczyna z łódzkich Bałut, trochę na policzkach zbyt pulchna, co kamera bezlitośnie wyłapuje, trochę w klacie zbyt mikra, trochę w udach zbyt masywna, co zawsze mi wytyka Doktor Majkel.
No ale ludzie, to, co ja zobaczyłam na jej zdjęciu profilowym, to jest jakiś estetyczny błąd dług długofalowy, error w systemie, porażka epigenetyki, rewolta i natychmiastowa klęska.
Jeśli powiem, że jest na twarzy okrągła, będę hipokrytką, bo i ja taka jestem. Jeśli powiem, że jest skrajnie zaniedbana i że ja w najgorszym rzucie tak nie wyglądałam, to też będę hipokrytką - bo w sumie nie wiem. Jeśli powiem, że włosy choć raz mogłaby uczesać, to też wykażę się brakiem kobiecej solidarności, bo ja się z grzebieniem widzę skrajnie rzadko - ale na szczęście moje włosy mimo nalekowania nie przypominają kępy suchych pakuł. A przynajmniej na razie.
Jeśli powiem, że spojrzenie ma tępe i bez cienia iskry czy polotu - powiem jednak prawdę. No tak, oczywiście, że przemawia przeze mnie zazdrość. Ale i zdumienie antropologiczne: JAK?! to możliwe, że TAKI facet jak Dani jest chłopakiem TAKIEJ dziewczyny?!
Jako że w pierwszych słowach mojego postu przywołałam Afgańską Siostrę, niech ona robi nam klamrę kompozycyjną.
Pewnego razu zadałam jej zagadkę. Wysłałam zdjęcie i powiedziałam, że może trzy razy zgadywać, kto to.

Niechaj riposta mojej Siostry Odnalezionej powie Wam wszystko:
- Syn Durczoka?!

Decydujący moment

Od kilku dni w snach wraca mi kadr, którego nie zdążyłam uwiecznić moim telefonem z rozbitą szybką.

Jest chłodny październikowy poranek, w połowie niebo zasnuły grożące deszczem chmury. Zamglone kurzem okno Instytutu przekonuje, że idzie zima.
Dani kręci się po sali, nie ma jeszcze nikogo, więc ruchy ma swobodniejsze, lżejsze, wolniejsze. Uśmiecha się pod nosem, bo opowiadamy sobie o jakimś przyczepie ścięgnistym, którego nazwa mnie rozbawiła. W pewnym momencie coś we mnie mówi:
- Przytul mnie, Dani.

Sama jestem zaskoczona tym, co powiedziałam. Może dlatego, że jak otworzył drzwi od oddziału i miał na sobie granatową kurtkę, to uderzyło mnie, jak ten kolor z nim współgra. Tak mało ludzi ładnie wygląda w granatowym. Szczególnie takich z ciemną oprawą oczu. A tu nagle on: młody, genialny, z delikatnym zarostem na wrażliwej skórze i z kołnierzem podniesionym, na przekór pogodzie, na przekór jesiennym chłodom, z którymi ja walczę kominami i bielizną termoaktywną.
Dani podchodzi do mnie z uśmiechem amanta, przytula do siebie i trzyma lewą rękę na wysokości mojej lewej łopatki. Nie wiem, czemu, ale myślę sobie o tym, że otula mi tym samym serce.
Niechętnie odklejam się od jego ciepła. Patrzy mi w oczy i z szelmowskim uśmiechem mówi:
- Skoro cię już przytuliłem, to teraz mogę cię rozebrać.

I czuję, jak na policzki wypływa mi rumieniec, chociaż to ja powinnam go deprawować, bo jestem prawie o 10 lat starsza, zepsuta i pognieciona. Przechodzona.

Siada u wezgłowia, znowu widzę go do góry nogami. Słowo agnostyczki: nawet z tej perspektywy jest piękny. Idealny.
Nie uśmiecha się, podkłada mi ręce pod potylicę i wykonuje gest całkowicie mnie rozbrajający. Jedną ręką unosi mi głowę, a drugą sprawnie zbiera włosy, które rozsypały się pode mną na leżance. Owija je wokół nadgarstka i ściąga na czubku głowy. Jednym sprawnym, władczym gestem, w którym jednak nie brak szacunku, bo nie roni ani jednego włosa. Ściąga je tak, żeby mu nie przeszkadzały. Bo o czym innym można pomyśleć?

Leżę na wznak na leżance, Dani po mojej prawej stronie.
Dzisiaj bohaterem poranka są mięśnie piersiowe większe i mniejsze oraz mięsień podobojczykowy.
To wcale nie jest przyjemne. Mięśnie palą i szczypią. Krzyżuję na leżance nogi, żeby nie wić się i nie uciekać przed dotykiem Daniego, nie spinać klatki piersiowej.
- Wiem, Kasiu, wiem, że to nieprzyjemne. Ale czuję, jak cię to boli. Rozluźnimy je, będzie ci łatwiej oddychać.
Odwracam w jego kierunku głowę, upewniając się wcześniej, że do oczy nie napłynęły mi łzy. I wtedy widzę taki oto kadr.
Dani jedną rękę trzyma mi pod łopatką. Drugą ręką ugiął mój łokieć i delikatnie obejmuje mój nadgarstek. Jak na mój gust - trochę zbyt delikatnie. Podtrzymuje moje przedramię. Na tle mojej bladej, prawie przezroczystej skóry - jego ciemny podkoszulek. W szare mazaje. A spod lewego rękawa wystaje atramentowe dzieło sztuki. Te dwa splecione przedramiona, jego silne ramię i polinezyjski wzór obok siebie robią takie wrażenie, że żaden szanujący się fotograf by tego nie przepuścił. Ale ja nie jestem fotografem. Szanująca się też nie jestem. Ale za wszelką cenę próbuję ten obraz zapamiętać, przechować w sobie jak totem mocy.
I wtedy Dani splata swoje palce z moimi. Powoli wsuwa dłoń w moją dłoń. To gest tak intymny, że przechodzi mnie dreszcz, o którego istnieniu w zasadzie zapomniałam. I jeszcze patrzy mi w oczy tak głęboko, że wszystkie zamawiania, które mam przygotowane na zapas, nie działają. Glebły wszystkie racjonalizacje, bramki ochronne, nieprzepuszczalne membrany. Wszystkie kontrolki zajarzyły się ostrym czarnobylskim światłem i zgasły, bo nastąpiło całkowite wyładowanie. Nie ma. Nike też za to nie ma. Jest tylko kwaśne poczucie, że to tylko na chwilę i mam się tym najeść na zapas.
"Że to chęć pomocy pacjentowi". Gówno, nie chęć pomocy. Terapeuta tak nie patrzy na pacjentkę.
"Że to klasyczny gest serdeczności." A jak ja jestem wobec Adasia serdeczna, to wplatam mu palce w jego dłoń? Hę? Czy raczej przynoszę herbatniki?
"No tak patrzy, bo cię lubi i ma dobre serce." Serio? To czemu widzę w jego oczach lwie skupienie, zwierzęcy jakiś magnetyzm, atawizm, bezmiar oksytocyny, która mu nawet tęczówki rozjaśniła i poszerzyła źrenice? Z trudem, ale nie odwracam wzroku. Widzi we mnie wszystko, jest skuteczniejszy niż tomograf w Otwocku, niż najczulsze badanie na Wydziale Mechatroniki.
Ręka Daniego pod moją łopatką przestaje uciskać przyczep latissimus dorsi. Powstrzymał dalsze działania, chociaż czasu mamy mało, a terapię do badania klinicznego przeprowadzić trzeba. Głębiej wsuwa dłoń w moją dłoń, ciaśniej oplata mój nadgarstek. Przyciska nasze ręce prawie do swojej szyi. Nie wiem, czemu, ale przypomina mi się, jak kiedyś taki gest poprzedzał u Niedźwiedzia pocałunek. Co teraz zrobisz, Dani?
Czuję, jak oddech mi przyspiesza, bo teraz albo powie, że wyrzuca mnie z pocztu sztandarowego najciekawszych pacjentów, albo powie mi coś, dzięki czemu moja choroba wyniesie się przez uchylone okno na ogrodowy szron na Mokotowie i tam już zostanie. Nie znajdzie mnie. Nie wróci. Obumrze.

Nie wiem, ile to trwa. Ale w pewnym momencie słyszę nadchodzącą Panią Kasię z nieodłącznym kubkiem kawy. Peroruje sama do siebie, a my z Danim na dźwięk jej głosu uśmiechamy się. Ale żadne z nas nawet nie drgnęło.

Pani Kasia mówi do pustej sali, podchodzi do leżanki, pochyla się nade mną, a ja mam wrażenie, że moje źrenice ktoś sczepił ze źrenicami Daniego katgutem i nie ma mowy, żebym przestała na niego patrzeć. Pani Kasia przerywa swój wywód o procedurach pisemnych na oddziale i mówi:
- Nooo, pani Katarzyno, a cóż to ja widzę? Tyle razy u pani stosowałam elementy terapii kranio-sakralnej i tylko się pani stan pogarszał, a Daniel tak sprawnie sobie z pani dolegliwościami radzi? No proszę, proszę, ile to się można nauczyć od młodych.
Z niechęcią odwracam wzrok w stronę Pani Kasi, choć dużo ryzykuję. Bo ona na pewno to zauważy. Jest w końcu Białą Czarownicą.
"To" zauważy. Czyli co? Co zauważy Pani Kasia? Że Dani jest dla mnie lekiem na całe zło? Że jest nagrodą za Niedźwiedzie poniżenia? Że co, że mam taką słabość do tego chłopaka, że mogłabym mu pozwolić wyjąć sobie na żywca trzustkę?
Pani Kasia patrzy mi w oczy i poprawia dred na głowie. Bierze łyk kawy i zaczyna nasłuch. Tak to nazywają osteopaci: nasłuch ciała.
Ale zanim będzie przeprowadzać nade mną termodiagnostykę, już zdążyłam poczuć jej aurę. Rozlała się ciepłem na połowę mojego ciała. Wyraźnie fizycznie czuję jej obecność i to, jak uważna jest na mnie i na, hm, zaistniałą sytuację. Przymyka oczy i jedną rękę unosi nad moim żołądkiem, potem wątrobą, a na koniec kieruje ją nad serce.
Otwiera oczy, patrzy na mnie miękko, trochę z rozbawieniem, po czym mówi:
- Ja tu jestem zbędna.

Po czym wychodzi i na korytarzu znów zaczyna mówić sama do siebie.
Odprowadzam ją jeszcze wzrokiem, a potem patrzę na Daniego. Wciąż ma ten sam wzrok, nie zmienił wyrazu twarzy. W sali, w której mu tego nie wolno, jest mężczyzną, nie terapeutą.

Schodzę z leżanki wolno. W przestrzeniach międzyżebrowych czuję sprawny ucisk Daniego, pod wpływem którego te punkty pulsują i rozgrzewają się. Wraca ruchomość klatki piersiowej. Wraca do niej ciepło.
Uzdrowiciel.

Zakładam podkoszulek, a Dani stoi oparty o kratę ugula. Patrzy na mnie odważnie, przenikliwie, po męsku. Zakładam plecak na jedno ramię i chcę się już żegnać. Ale nie wiem, jak. Mam się do niego przytulić? On ma się do mnie przytulić? Mam powiedzieć "do zobaczenia, Dani?" "Dziękuję, Dani"?
Patrzę na niego bezradnie, co jest w sumie zupełnie do mnie niepodobne, bo przecież ja ciągle coś knuję.
Podchodzi do mnie bez uśmiechu, skupiony, silny. Podnosi do góry rękę i jednym palcem uwalnia spod ramienia plecaka kosmyk moich włosów, który właśnie przytrzasnęłam.
- Jutro też tu będę na ciebie czekał.

Nie wiem, co na to odpowiedzieć, więc nie mówię nic. Schodzę pięć pięter w dół i pochłania mnie zimno kriokomory.

Gdzie my z nią, on za nią wszędzie

Niby wczoraj był dzień zaduszny, ale Tata mi z myśli nie zszedł. Zresztą, jak to jest z tą duszą: miewa się ją, czy ma? Żyjesz, Tato, czy nie żyjesz?

Czyscowe duszeczki!
W jakiejkolwiek świata stronie:
Czyli która w smole płonie,
Czyli marznie na dnie rzeczki,
Czyli dla dotkliwszej kary
W surowym wszczepiona drewnie,
Gdy ją w piecu gryzą żary,
I piszczy, i płacze rzewnie;
Każda spieszcie do gromady!
Gromada niech się tu zbierze!
Oto obchodzimy Dziady!
Zstępujcie w święty przybytek;
Jest jałmużna, są pacierze,
I jedzenie, i napitek.

CHÓR
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?

GUŚLARZ
Podajcie mi garść kądzieli,
Zapalam ją; wy z pośpiechem,
Skoro płomyk w górę strzeli,
Pędźcie go z lekkim oddechem.
O tak, o tak, daléj, daléj,
Niech się na powietrzu spali.


Wracamy z Mamą z odwiedzin na cmentarzu. Wnętrze mojej dłoni przechowuje jeszcze wspomnienie sztucznej plastikowej trawy na grobie Babci, której dotknęłam na pożegnanie. Bo przecież wiem, że czuwasz nade mną, Babciu. Słyszę Twój głos, kiedy wychodzę po 6 rano z domu, kiedy okręcam się szalikiem, zakładam rajstopy, podpieram na ręce zmęczoną głowę. Wtedy słyszę: "dziecko, dosyć, połóż się i odpocznij. Odżywiaj się, sucha taka jesteś. Herbatki ci zrobię. Nie, siedź, ja ci zrobię. Drożdżowe ci jutro upiekę, to sobie podjesz. Nie siedź tyle, plecy będą bolały. Sweter długi taki załóż, żeby w nerki ciepło było. najgorzej to pęcherz przeziębić jak ja we wojnę zimą. Cukiereczka ci dam na drogę, żeby ci się nie przykrzyło. Babcia będzie tęsknić, jak będziesz w tym Toruniu".


Podejmuję ryzyko:
- Mamo, jestem do Taty podobna?

Ostrzegawczo furczy przegrodą nosową. Zaraz mnie zezwie, wyzwie mnie od kurew do kwadratu, powie, że zmarnowałam jej życie i karierę, że jestem niewdzięczna, że jak ja mogę tak ją traktować, a przecież ona jest chora, nie może się denerwować, ją boli kręgosłup i wysycha jej śluzówka i że tarczyca, że Hashimoto, że ona tyle poniżeń w życiu zniosła...

- Nos masz po nim. I skurwysyństwo, jak już mówiłam. Jest takie zdjęcie, jak cię trzymam na kolanach i obok siedzi Łukasz. I próbuje cię pocałować. Na tym zdjęciu byłaś tak do niego podobna, że jak na nie patrzyłam, to płakałam w głos. Zniszczyłam je, nie mogłam patrzeć.

A tak, pamiętam to zdjęcie, kiedyś je widziałam. Miałam na sobie białą sukieneczkę, pufy szczęśliwie odżywionego niemowlaka, musiałam mieć już kilka miesięcy, bo siedziałam. Mamie na kolanie. A Łukasz, bratanek mamy, miał może ze trzy lata. Mama przytrzymuje go za kark i próbuje zmusić do tego, żeby mnie pocałował. Przemocowe zdjęcie.

Patrzę prosto w obiektyw. Bezzębne usta mam zaciśnięte. Główkę okrągłą, bez śladów uderzeń, kość ciemieniowa jeszcze się nie przesunęła, bo czaszka dopiero się mineralizuje. Jestem jedną wielką białą kartą. Moja pachnąca zasypką skóra nie wie, ile mnie jeszcze czeka bólu, ile nieprzespanych nocy, rozczarowań, łez. Nie wie też, że będzie mnie zachwycał ciepły październik nad rzeką, że będę czytać książki o historii chirurgii i łapać się na tym, że mam otwarte z zachwytu usta. Że przed obrazem Tintoretta padnę na kolana, głośno szlochając, że sztab rezydentów przestanie notować, bo wyniki z laboratorium będą im się kłóciły ze stanem faktycznym, że serce będę miała złamane, a udo pokiereszowane bliznami jak żołnierz wracający z frontu.

Czyli ten kształt twarzy, ta okrągła czaszka, włoski na bok zaczesane: to Ty, Tato, Ty. Ten nos orli, do reszty rodziny niepasujący - to także Ty. Decyzyjność w ułamku sekundy, tak obca i daleka reszcie rodziny - to Ty, Ty we mnie przemieniony.

Z głębokości wołam do Ciebie, Tato.



O szyby deszcz dzwoni,
deszcz dzwoni jesienny.
Pszczoła krąży nad kwiatem
nasturcji. A mój ojciec
odchodzi. Był silny jak chleb,
lecz zamienił się w okruch.
Kładę go sobie na ustach
i czuję bochen. Ojciec
odchodzi. Myślałem,
że odwróci się jeszcze,
by zobaczyć, czy patrzę.
Ale on twardo szedł
na swoich kruchych nogach,
z łopoczącą flagą
serca. Czekałem, aż się
obejrzy, lecz chyba się bał,
że zobaczę, jak płacze.
A może po prostu coś
pociągało go bardziej.


Tadeusz Dąbrowski, "Ojciec odchodzi"

sobota, 2 listopada 2019

Z głębin niekontaktu

Jedna pora roku bodaj mi wypadła. Zgubiła się, detelem potraktowana, nie ma. Kiedy patrzę na ekran i widzę, że ostatni wpis popełniłam 15 sierpnia, sama nie mogę w to uwierzyć. Gdzie byłeś, Czasie? Gdzie byłaś, Kasiu?
Opowiem Wam, bo nie wiecie, a może i ja nie wiem, bo już nie pamiętam?

Robiłam trzykrotne podchody, żeby zacząć znów pisać blog. Nie udało mi się ani razu. To znaczy mam jakieś notatki i wersje robocze, ale nie trzymają się kupy. Najprawdopodobniej ich chaotyczność jest doskonałym odzwierciedleniem tego, co dzieje się w mojej głowie. A zazwyczaj wirujący tam brokat przypomina raczej opiłki ołowiu - zmętniał i zszarzał, zmatowił, nabrał ciężaru.








Ale pamiętacie, jesteście tu, to mi się trochę w głowie zmieścić nie może.

Rzuciłam się w pracę jak nienormalna. Znów zrobiłam ten błąd, co zawsze. Tylko teraz tak boleśnie siebie odcięłam, że aż sama uwierzyć nie mogę, że po tylu przejściach, które mam za sobą, autoimmunologia znów we mnie wygrywa i to tak triumfalnie.
W połowie sierpnia zaczęłam się przygotowywać do Festiwalu w Gdyni, potem orałam na Festiwalu w Gdyni, a potem nadrabiałam zaległości po Festiwalu w Gdyni. Żadne mam na koncie osiągnięcia: pieniądze z tego żadne, nawet z Natalią i Zojką nie udało mi się zobaczyć.
Nieustanny pęd sprawia, że mogę siebie nie słyszeć, że nic we mnie nie ma szans zapłakać. Jest jak mała Kasia, której bunty i dziecięce prośby o uwagę były tłumione maminą pracą i napadami neuroz.
A kiedy Gdynia się już skończyła, postanowiłam zorganizować sobie czas tak, żeby na życie nie mieć czasu. A potem życie mi jeszcze pomogło. To co? W punktach.


1.Okazało się, że nie mogę zaczął wymarzonej psychologii od października - tydzień po ogłoszeniu rekrutacji okazało się, że na wybraną przeze mnie specjalizację nie ma już miejsc i jestem 23. na liście rezerwowych. A specjalizacja z modyfikacji zachowań oznacza, że nigdy, przenigdy nie wydostanę się z korpoświata, bp natychmiast do działu HR zwerbuje mnie Nestle. Postanowiłam więc odłożyć studia o rok. Bolało mnie to, bo byłam dumna ze swojej decyzji, tym bardziej, że spotkała się z przepotężną krytyką. No bo jak to: ty, taka chora, po co ci kolejne studia, a mało to już się w życiu uczyłaś? Lepiej za maż wyjdź. Szczególnie to ostatnie utwierdziło mnie w przekonaniu, że robię dobrze, po po swojemu. Z osiedlowych bibliotek wypożyczyłam wszystkie możliwe podręczniki do psychologii i książki populanronaukowe, które uświadamiają, jak działa ludzki mózg i dlatego właśnie tak. W rezultacie nie mam ich kiedy czytać, ale sama świadomość posiadania ich na półkach daje mi złudne poczucie satysfakcji.
2. Bez sensu byłoby, gdybym tylko i wyłącznie rzuciła się w wir pracy, prasy i czytania podręczników na zapas. Znalazłam na Uniwersytecie Otwartym kurs osteologii. I oczywiście się nań zapisałam. Co tydzień we wtorek pędzę po pracy na Wydział Archeologii i biorę do rąk ludzkie kości. Nie, oczywiście, że nie jestem najlepsza. Powiedziałabym nawet, że najgorsza. Z pasją mylę kierunku w ciele, nie jestem w stanie zapamiętać nudnych nazw kości, tylko te ciekawsze i bardziej poetyckie połączenia, a na pierwszych zajęciach moja sława mnie wyprzedziła, bo płynnie pomyliłam fragment mostka z kością ogonową. Przyznacie, że mało kto coś takiego potrafi.


Poznałam tam mnóstwo dziwacznych ludzi, bo, umówmy się, nikt normalny nie będzie znajdował satysfakcji w rozkładaniu kręgosłupa na części pierwsze, ani nie będzie pełen refleksji sunął palcem po kresie chropawej kości udowej. Nikt też nie będzie na tyle popaprany, że na głos podzieli się zachwytem płynącym z wiadomości, że kość promieniowa i promieniowa, czyli Radius i Ulna brzmią jak rodzeństwo.
Jedna dziewczyna szczególnie mi tam do gustu przypadła, a w zasadzie babka po 50., która wybitnie szybko absorbuje wiadomości. Pracowałyśmy na pomieszanych szkieletach i jednej z kości za Chiny nie mogłyśmy nigdzie dopasować. Kiedy owa koleżanka z satysfakcją orzekła: "to kasztan", okazało się, że była to rzepka. Lewa w dodatku.
Samej siebie nawet nie zapytałam, po co mi ten kurs. Co mi z tego przyjdzie, że będę znała budowę kości? Bycie ortopedą mi już nie grozi. Daniemu raczej nie zaimponuję, bo w jego głowie takich nazw na pęczki, a przecież to On podsuwa mi co piękniejsze sformułowania i ciekawostki. To gdzie ja mu tutaj z kością klinową puls przyspieszę? Aż tak bardzo chciałam uciec od siebie, że pod ziemię zeszłam. Sześć stóp pod ziemię.



3. Instytut dostał olbrzymi ministerialny grant na badania nad moją chorobą. Już trzy osoby będą się doktoryzować z mojego przypadku. Oczywiście nad wszystkim czuwa Dani - zgłosił mój przypadek na konsylium naukowym, okazało się, że wszyscy są za, bo w Instytucie znają mnie nawet sprzątaczki. Projekt ruszył dwa tygodnie temu i dzięki temu śpię jeszcze mniej. Codziennie o 6.45 wchodzę do Instytutu i pędzę na czwarte piętro. Tam Dani kilka minut po 7 zaczyna ze mną terapię manualną. Potem kriokomora, ćwiczenia ogólnousprawniające, prądy TENS, ultradźwięki i ćwiczenia indywidualne. Celem projektu jest wykazanie, że praca z pacjentem z ZZSK może przynieść dobre rezultaty wówczas, kiedy zaatakuje się chorobę "od góry", czyli od strony szyi i kręgosłupa piersiowego. Czyli w kierunku odwrotnym niż do tej pory działała choroba: od dołu pleców w górę. Oczywiście na taki pomysł wpadł Dani: osaczyć chorobę, zaatakować ją z góry, jak jastrząb. Przyłożyć jej z kierunku, w którym niczego się nie spodziewa. Zajść jej drogę. Iść na udry. Stanąć w poprzek.
Najpierw ruszyły badania. Mierzenie, ważenie, sprawdzanie odległości potylicy od ściany. Wiecie, ile mam? 9 cm. 9 cm odległości potylicy od ściany. Głowę mam z powodu choroby ustawioną w protrakcji, czyli jest pochylona i wyciągnięta do przodu, przez co moja sylwetka przypomina żółwia, który wychyla się ze skorupy. Nie widać tego tak bardzo, bo odrosły mi włosy, więc hańbiącą wypukłość kręgu C6 przykrywają włosy właśnie. Ale podczas badania Daniemu to nie umknęło.
Rozszerzalność kręgosłupa mam na poziomie 4 cm, u zdrowych ludzi to zazwyczaj 6-7 cm. Gdyby nie joga, myślę, że o przychyleniu się do ziemi nie byłoby mowy. Najtrudniej mi się wychylić do tyłu. I to nawet nie dlatego, że ciało nie nadąża. Kiedy otwieram splot słoneczny, czuję zewsząd zagrożenie. Dani mówi, że to dlatego, że wszystkie pozycje otwarte atawistycznie nas nastroiły na czujność w razie ataku. A skoro przez całe życie boję się, że ktoś mnie zaatakuje, posypią się na mnie zewsząd gromy, to chowam głowę w ramiona, zwijam się w kłębek, zaokrąglam plecy i chorobie splot słoneczny. "Chronisz serce, Jadwiniu, żeby cię nikt nie skrzywdził" - szepnął mi któregoś ranka do ucha Dani, nie wiedząc przecież, że w moim życiu Niedźwiedź był kimś więcej niż tylko moim chirurgiem.
Każdego dnia Dani odkrywa jakieś niepokojące rzeczy. Zanim projekt wystartował trzeba mnie było najdokładniej, jak to możliwe, przebadać. Wszystkie badania, które wykonywał doktor Majkel, zostały powtórzone, tylko na nowoczesnym sprzęcie. Badali mnie nawet na specjalnej bieżni, wykorzystującej technologię zatwierdzoną przez NASA do analizy chodu. Dzięki operacji względnie równo obciążam obie stopy, krok mam jednak wciąż za krótki. Drobię jak gejsza, tylko nie mam przy tym tyle uroku. Poza tym zamiast kimona zazwyczaj powiewa na mnie bluza z kapturem, krzywo założone spodnie od dresów albo ściągnięte legginsy i wiecznie otwarty plecak, bo wyciągam stamtąd i chowam tam książki.



Kolejne badanie miało określić moją postawę, która oczywiście jest zmieniona, ale na tym etapie choroby w zasadzie powinno być znacznie gorzej. Bez wątpienia Złote Palce Daniego mają swój udział w tym, że czasami można mnie pomylić z osobą zdrową. No i joga. Bez dwóch zdań. Skończyłam przecież wakacyjny kurs i teraz biegam na jogę 1, gdzie ludzie zakładają sobie płynnym ruchem nogi na głowę, a ja sapię, kiedy mam zrobić ukłon japoński, a wtedy w głowie słyszę głos Niedźwiedzia: "jak się zwichniesz, to cię zapierdolę". Teraz, kiedy od bladego świtu biegam do Sparty, nie chodzę na poranną jogę o 7 rano, ale staram się nadrabiać wieczorami albo w weekendy. Albo sama.
Kolejne badanie to spirometria. I tu po raz pierwszy widziałam w oczach Daniego strach. Otóż, mili Państwo, owszem, biorę oddech. Ale nie jestem w stanie już go z siebie wydalić. Wydolność płuc mam na poziomie zdrowej osoby i w badaniu nie widać nawet moich papierosowych romansów. Mój wynik to zatem 86,7 proc. Ale przy wydechu wynik świeci się na czerwono i pokazuje 24,6 proc. Dramat. Nie jestem w stanie wypuścić powietrza, wypchnąć go z siebie. Patrzę na Daniego, który patrzy na monitor. Czekam, aż odwróci twarz. Chrząka. Czyli będzie tłumaczył albo chce coś ukryć. Przekazać w eufemistycznej formie złe wiadomości. Zapakować grozę w otulinę czułości. Teraz powie do mnie "Jadwiniu" i będzie miał w oczach tę nieprawdopodobną miękkość, która sprawia, że jestem w stanie wybaczyć i zapomnieć: Michałowi, Tacie, Niedźwiedziowi, kolegom z redakcji.
Piękna, regularna twarz Daniego jest zmieniona i blada. Tego, co teraz następuje, nie spodziewałam się:
- Jadwiniu, czy byłaś kiedyś duszona?

Nagle widzę fakturę toruńskiej wersalki. Obrzydliwy brązowy deseń, poprzecierany i zmechacony. Męska dłoń odwróciła moją głowę w prawo, wbija ją w wersalkę i zasłania mi usta. Czuję smród wódki i gorący oddech na wilgotnej rogówce.
- Jadwiniu? Pamiętasz, że chciałaś krzyknąć, a nie mogłaś?
Leżę z wysoką gorączką, Michał nade mną stuka pałkami od perkusji. Prawi. Wychowuje mnie. Mówi mi, że nikt mnie już nie będzie chciał, bo jestem przechodzona. Wcześniej moja mama mówiła mi, że jak raz zwiążę się z tym patologicznym typem, to już nikt na mnie nie spojrzy jak na człowieka. Mam zapalenie płuc, gardło pali mnie żywym ogniem, ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Sala pooperacyjna. Mam dwanaście lat, znowu zostałam okłamana i nie wiem, co się dzieję. Chcę się rozpłakać, rozwrzeszczeć, ale leki zwiotczające mięśnie mi to umożliwiają. Ściągam pulsometr z palca i co chwilę przychodzi do mnie pielęgniarka, sycząc z wściekłości. Za trochę ponad dwie dekady to doświadczenie pozwoli mi przetrwać w sali pooperacyjnej po wszczepieniu endoprotezy biodra.

Dani łapie mnie za rękę:
- Kasiu, czy kiedyś się topiłaś?
Słoneczne lipcowe przedpołudnie nad rzeką Liswartą. Woda jest tak czysta, że widać przez nią rybki. Gorące wakacyjne słońce parzy mi ramiona, mam na sobie seledynowe opalacze w kaczuszki, które jeszcze wtedy nie miały konotacji politycznych. Babcia na brzegu rozmawia z jakaś kuzynką, ja z chłopakami bawię się w Indian i próbujemy złowić patykiem rybkę. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym ją nadziać na patyk. Przebić. Zabić. Ale przecież nie będę mięczakiem. Wchodzę głębiej, żeby chłopcy nie widzieli, że ściemniam. Wypatruję miejsc wolnych od rybich błysków i tam trafiam patykiem. Woda robi się coraz ciemniejsza. Kilkuletnia nóżka w pewnym momencie wpada w jakieś rzeczne zagłębienie. Tracę równowagę i padam płasko w wodę, nie robię nawet zbyt dużego plusku. Nie można mi było robić hałasu. I chyba wtedy zachłystuję się wodą, widzę jeszcze przez chwilę zgniły w wodzie tatarak, unoszący się piasek i rzeczne kamienie. To mógł być mój koniec.
Sprawne ręce Babci wyciągają mnie za kark jak zmokłe kocię.
Przeżyłam.

A więc: ciało pamięta. Oddechy, bezdechy, niemożność krzyku, zagrożenie. Wszystko rejestruje i zamraża, jak twardy dysk. Urazy, traumy, skostnienia. Na osteologii pracujemy na szkielecie średniowiecznego mieszkańca okolic Kielc. Nawet po tylu wiekach można stwierdzić, że miał złamany obojczyk i kość nosową. Źle zrosła mu się kość promieniowa, a źle złożony po urazie palec wskazujący stanowi monolit, choć z punktu widzenia anatomii to niemożliwe. Miał również zwyrodnienia barku, bo w stawie widoczne są przeciążenia, a grzebień guzka większego kości ramiennej ma wyraźny i ostry. Triceps i biceps tu mocno pracowały. Był łucznikiem.
Co po latach powiedzą moje kości? Czy ktoś się nimi zajmie? Ktoś będzie je z fascynacją i szacunkiem oglądał, przymierzał do siebie? Czy zostanę tylko kupką prochu i nauka nie będzie miała ze mnie żadnego pożytku?

- Jadwiniu, słabo oddychasz. Trzeba to zmienić. Masz zanik mięśni międzyżebrowych.
Widzę, że Dani przetwarza, zastanawia się, planuje strategię:
- Znam twoje ciało, pracują czworoboczne, zębaty, no, może ten tylny dolny trochę słabiej. Ale ten poprzeczny klatki piersiowej - może to w nim jest problem. Zajmowaliśmy się biodrem i miednicą, powięziami, a ja tak zaniedbałem twoją klatkę piersiową. Przepraszam cię, Jadwiniu.

Ty zaniedbałeś? Chłopcze, dla którego codziennie o 4.30 zrywam się półprzytomna z mojego pojedynczego łóżka ze szczebelkami, które pomagają mi się obrócić na bok. Moja choroba to Twoje zaniedbanie? Ty sprawiłeś, że nawet Ursynów był w stanie dla mnie zalać się słońcem, pojaśnieć i wypięknieć. Zrobiłeś coś, czego nikt inny do tej pory nie zrobił: potraktowałeś mnie jak całość, która wymaga szacunku, a nie terapii. I teraz mnie przepraszasz?
Dani wstaje zza konsoli, przy której przeprowadzał badanie. Ma na sobie biały podkoszulek i białe spodnie, w których pracuje. Pracuje całym swoim ciałem. Podnosi silne ramię z misternym tatuażem. Obejmuje mnie i przyciska do swojego ramienia. Czuję zwartość i młodość jego ciała, siłę i odporność. Mam wrażenie, że jestem przy nim taka mała, uszkodzona, nieczynna. Trzyma mi dłoń na potylicy, a ja robię wszystko, żeby tylko się nie rozpłakać z przerażenia. Zsuwa palce na moją szyję. Doskonale wie, że to moje sacrum. Że wszystkiego u mnie ludzie mogą dotykać, kiedy jestem preparatem. Nawet wbijać palce pod krętarz mniejszy. Ale szyja to moje tabernakulum. Czuję ciepło męskich palców, które doskonale wiedzą, co robią. I czego im nie wolno. W gabinecie spirometrii mówi do mnie:
- Nie dam cię skrzywdzić.

A ja teraz szybko mówię sobie w myślach:
to po prostu cudowny człowiek i terapeuta, jak zwykle masz więcej szczęścia niż rozumu, że na takiego trafiłaś, on wreszcie chce dla ciebie dobrze i to jest sztos, że on się właśnie tak angażuje, uciesz się tym, pochyl przed tym głowę, okaż światu wdzięczność, w miarę możliwości oddaj, ale sobie nie wyobrażaj. nie myśl, nie. No tak, ładnie pachnie jego skóra, to oczywiste, że jak ludzie się myją, to ładnie pachną. A kto ci powiedział, że twój zapach do jego pasuje? To tylko opinia, jak by powiedzieli bezwstydnie nam rządzący; kto o tym orzeka, że coś do czegoś pasuje? Tak, młody jest, to skórę ma miękką, ty też jesteś względnie młoda, więc masz względnie miękką skórę, też mi spostrzegawczość. Nie myśl o tym, że jak cię przytula, to przylgnął do ciebie właśnie całym ciałem, bo to tylko zbieg okoliczności, a łagodzące są takie, że się boisz, że on to widzi i ma w sobie tyle empatii, że chce twój strach ukoić. Nie zbliżaj się, nie podchodź, pamiętasz, jak cię Niedźwiedź drasnął pazurem i jak bolało? Nie pamiętasz? Prawie że tego nie przeżyłaś, rzut rozszalał się tak straszny, że wyłączył ci nerki, nie powinno cię tu w ogóle być. No i co z tego, że teraz trzyma ci rękę na biodrze, no tak trzyma, to biodro też leczy, więc czemu się dziwisz. W zasadzie zna twoje ciało lepiej niż ty, Jadwiniu, Kasiu, czy jak cię tam zwą, pacjentko. Pacjentko Instytutu Geriatrii, Reumatologii i Rehabilitacji, a pesel zaczyna ci się od 85.

Wracamy na oddział, wygłupiamy się na schodach, Dani nie pozwala mi siebie wyprzedzić i to jest piękne. Nie daje mi taryfy ulgowej. Wbiega po dwa schodki, a ja drobię po jednym, bo wciąż boję się o endoprotezę. Jestem kilkanaście centymetrów za nim, kiedy wpadamy na oddział rehabilitacji i o mały włos nie przewracamy jakieś staruszki przy balkoniku. Robię w ostatniej chwili unik i odwracam się cała, bo mogę, żeby krzyknąć do pani: "przepraszam", a wtedy silne dłonie Daniego jeszcze w tym pędzie łapią mnie w pasie na dwie sekundy przed tym, kiedy nieomalże taranuję kierowniczkę oddziału. Opieramy się o ścianę zdyszani, śmiejemy się, bo skarciła nas wzrokiem. Tylko wzrokiem, bo doskonale pamięta, że nie mogłam jeszcze w maju wstać z ławki na korytarzu. Zsuwałam się z niej najpierw na kolana. I z klęku dźwigałam.

Teraz Dani będzie mierzył pracę mojego serca, więc muszę zrobić po korytarzu dwa kilometry w jak najszybszym tempie. Wcześniej zakłada mi na rękę specjalny zegarek. Siedzimy w sali rehabilitacyjnej, wszystkie leżanki są już zajęte, zaczął się zwykły codzienny ruch. Wymyślamy rymowanki, Dani odwraca moją uwagę od grozy faktu, że nie jestem w stanie pozbyć się dwutlenku węgla z płuc. Mocuje się z paskiem od zegarka, ewidentnie męskiego, a mój nędzny nadgarstek stworzony do plecenia wianków wygląda z tym zegarkiem jak zwiędły badylek przy boa dusicielu. Związuję włosy, bo po badaniu oddechu i sprincie po schodach zrobiło mi się gorąco. Śmiejemy się, a przez otwarte okno wpada chłodne październikowe powietrze i rusza kosmykiem włosów nad czołem Daniego. I ucho. Ucho ma takie zgrabne, niewielkie, choć większe niż Pan Fi. Przedpołudniowe słońce zagląda przez okno i podświetla je jak bałtycką muszelkę. Jak mnie ten widok wzrusza, jak mi serce bije, jest szczęśliwe tym biegiem, tym naukowym wyzwaniem, oczy Daniego są figlarne, zerkają na ekran smartfonu z aplikacją do badania, a czasem na mnie, uśmiechają się do mnie, lubi mnie, jest nam dobrze razem, stanowimy wybitny tandem naukowy. Ty - doktorant, ja - preparat.
Przypomina mi się, jak kiedyś powiedział do mnie: "Kasiu, tak się cieszę, że znowu możemy pracować razem, już myślałem, że zwariuję na tym urlopie. Codziennie coś czytałem i nie mogłem się doczekać, kiedy razem przetestujemy, czy ta metoda ci pomaga." A potem powtarza: "tak lubię z tobą pracować, a tak mało cię mam".
Stop, Kasiu, to halucynacja, on mówi o tobie jako pacjentce. Ale to takie cudne, cudne móc się ucieszyć, że kogoś twój widok cieszy, że kogoś postępy satysfakcjonują, trwaj, chwilo, cokolwiek oznaczasz.
Dani każe mi usiąść, więc wymyślając rym do "klimat", ląduję na niskim obrotowym taborecie i postanawiam zakręcić się w kółko, głośno się śmiejąc, jak dziecko, bo wymyśliłam "ślimak" i na cały głos na oddziale postanowiłam to wykrzyknąć.

I wtedy to widzę.
Półtora metra ode mnie na leżance studenci fizjoterapii pokazują ćwiczenia panu z ZZSK. Ledwo zgina nogi w biodrach. Założyły mu na zgięte kolana najlżejszą taśmę do ćwiczeń, ale nie ma mowy, żeby jego odwodziciele wykonały taki wysiłek. Każą mu więc wstać, będą z nim ćwiczyć przy kracie.
Przestałam się kręcić na krześle. Od góry na głowę leje mi się płynna cyna. Paraliżuje mnie strach.  

Ojezus, on się prawie nie rusza. Matko Boska, ma zupełnie nieruchomą klatkę piersiową. Nie rusza szyją. Nie może bez pomocy zejść z leżanki, traci równowagę, ma postawę połamanego Małysza. Z trudem wchodzi na stopień steppera do ćwiczeń, jest cały skostniały, widać, jak go boli. Stoi teraz pół metra ode mnie, nie mogę złapać powietrza, nie mogę go wypuścić.
Nie czuję nawet, że Dani wziął mnie za rękę i zapina na niej zegarek. Mam sztywną dłoń. Pod dłonią wyczuwam jego ciepłe, doskonałe palce i zaciskam na nich moje: słabe, wiecznie zmarznięte, po długiej pracy przy komputerze nieskończenie bolesne. Głowę mam wciąż odwróconą w kierunku pana, którego choroba zmumifikowała za życia. Mam rozchylone usta, coraz większe oczy, Eugenia z całą mocą rechocze na parapecie. Daniemu już chyba zmiażdżyłam palce.

Drugą ręką delikatnie chwyta mnie za żuchwę i odwraca w swoją stronę. Nie mrugałam, więc nie wiem, że oczy mam pełne łez, a one nie miały jak skapnąć. Widzi mnie. Zobaczył. Widzi moje przerażenie. A ja się go nie wstydzę, nie ukrywam tego. Kładzie mi teraz ciepłą dłoń na szyi. Patrzy mi w oczy, pochyla się do mnie i mówi:
- Kasiu, ten pan choruje od ponad dwudziestu lat i po raz drugi w życiu jest na rehabilitacji. Nie pozwolę na to, żebyś wyglądała tak jak on. Rozumiesz? To nie będziesz ty. To nie jesteś ty. Teraz zrobimy test sprawnościowy, choroba cię nie pokona, ty już sobie z nią poradziłaś, rozumiesz? A teraz wstaniesz i pójdziesz ze mną na korytarz. I zrobimy test sprawnościowy, będziesz biegać po korytarzu, tylko nie staranuj kierowniczki ani żadnej babci. A ja będę ci mierzył czas, dobrze, Kasiu? Jadwiniu, jesteś tu? Ja z tobą jestem, nie pozwolę ci zrobić krzywdy.

Zsuwa palce po mojej szyi i poprawia mi skrzywiony po obrotach na taborecie podkoszulek, który obnażył mój obojczyk prawy i gęsią skórkę na karku.
Jak w transie wychodzę na korytarz i mam sześć minut. Sześć minut, w trakcie których mam wykazać się brakiem arytmii, dobrą sprawnością oddechową, sprawną wentylacją i sprężystością. Chodzić mam jak Korzeniowski, starać się zachować płynny ruch, nie myśleć o tym, że ten pan za ścianą w zasadzie już nie żyje.

Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Nie mam już czerwonych kul, chodzę o własnych siłach. Trudno powiedzieć, że na własnych nogach, bo biodro mam już jedno sztuczne.
"Szybciej, Jadwiniu!" - krzyczy Dani, więc przyspieszam. Miga mi sala ortopedyczna, w której pacjenci po endoprotezach kolan mocują się z różowymi piłkami. Czuję zapach zwilżanych wodą gąbek do jonoforezy przy następnej sali, mijam kolejny korytarz i wejście do pokoju lekarskiego, w którym odsypia się dyżury. Docieram do automatycznie otwieranych drzwi oddziału reumoortopedii. Zawracam. Do połowy korytarza dobiega Dani i popędza mnie:
"Jadwiniu, możesz szybciej!"



Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość szybciej. Zebris wykazał, że krok mam za krótki, ale mogę szybciej. Mięsień dwugłowy wzmocnił się na tyle, ze mogę się obiema bogami wybijać w zasadzie jednakowo. Chyba że przypomni mi się huknięcie Niedźwiedzia, wtedy mięśnie tężeją. Mijam wysoką ławkę, na której w maju ćwiczyłam mięsień prosty, ogłoszenia o przetargach na tablicy informacyjnej, wejście do windy, z którego korzystam coraz rzadziej, bo szybciej schodzę po schodach niż winda jedzie. Wychodzę na drugi korytarz, przy którym bieżnia do nauki chodzenia dla pacjentów po udarach i paraliżu. Mnie też się w maju przydała. Docieram prawie do sali terapii ręki, przypomina mi się, jak z panią Małgosią śpiewałyśmy "My way" Sinatry, uśmiecham się i przez to zwalniam. Czuję na sobie uderzenie ciepłego powietrza i zapach skóry Daniego. Podbiega. Chwyta mnie za ramiona, idzie przez chwilę razem ze mną i mówi mi prosto do ucha:
- Kasiu, w tym tempie mnie nie dogonisz, a przecież jesteś dużo zwinniejsza ode mnie!
Przewracam oczami, bo nie podoba mi się taki złośliwy żart i mówię mu coś, żeby zamienił swoją cotygodniową siłownię na ZZSK na jedną dobę.
- Ale ja jestem twardokolagenowy, w życiu bym halasany nie zrobił, a ty tak!
Nie pociesza mnie to, nie wiadomo dlaczego tracę motywację, a w głowie wciąż siedzi mi obraz skostniałego pacjenta z ZZSK. Innej wersji mnie. Potencjalnej wersji mnie. Na wysokości sali, w której ryczy zagrożenie, Dani chwyta mnie za łokieć, zatrzymuje, patrzy mi w oczy i mówi:
- Kasiu, masz jeszcze cztery i pół minuty testu. Pokaż mi teraz, że Niedźwiedź przegrał. Start!

Ruszyłam jak oparzona. Dobrze, że miałam na sobie adidasy, bo crocsy bym zgubiła. Czuję na twarzy pęd powietrza. Mijam tablice, ławki, zapachy z sal, pikanie sprzętów do fizykoterapii, szelest kart do podpisu, skrzypienie leżanek. Jak koń na wyścigach staram się rozkładać siły, liczyć w myślach kroki, jak do sali operacyjnej lampy. Pokażę mu, że przegrał. Że nie wiedział, że nie widział, że mnie z kimś pomylił i ja go z kimś pomyliłam. Ale ja potrafię się przyznać do błędu, Niedźwiedź nie. Ja nie uciekam, Niedźwiedź tak. Jest jak moja Mama i mój Tata. Tchórze. Tak samo jak oni odwrócili się na pięcie i zniknęli, zostawili mnie samą na pustym korytarzu, tylko że wtedy nawet Dani nie liczył czasu, tempa pracy serca, nikogo nie interesowałam. Teraz on patrzy na zegarek, a ten pokazuje, jak mi serce bije, ile tlenu pobieram z powietrza, ile dwutlenku węgla oddaję, jak pracuje moje chemiczne laboratorium, jak maszyny oddają ciepło, jak się wychładzają, jak zwiększają moce przerobowe i włączają do pracy kolejną linię produkcyjną.
Z jednego z pokojów wychodzi Edyta, klaszcze, dopinguje. Ona też pamięta, jak przyjeżdżałam tu na wózku inwalidzkim albo szłam po ścianie, od ławki do ławki. Teraz pachnąca paczulą i białym pieprzem opiera się o futrynę i bacznie śledzi biomechanikę moich pleców. Dani już nie dopinguje, powiedział wystarczająco dużo.
Przede mną wyrasta jeden z lekarzy rehabilitantów, uchyla się w ostatniej chwili, po czym krzyczy za mną: "ta pacjentka potrzebuje tartanu, nie rehabilitacji". Nie uśmiecham się. Skupiam się na tym, żeby iść jak najszybciej, jak najwydolniej. Dalej, moje Serce. Codziennie Ci składam hołd. Tyle już zniosłoś, zniesiesz jeszcze więcej. Dalej, gluteusy skurwielusy, przecież jesteście rozgrzane, sprężynujcie, wynik podbijajcie. I wy, wewnętrzne pięty, nad którymi Julia na jodze boleje, wiem, że potraficie, łuki stopy dźwignijcie do góry.
Przypominam, wszystkiego przypomnieć nie zdołam. Długi, ciemny korytarz do kantyny w Otwocku. Jeszcze nikogo z pracowników nie ma na oddziale. Wyszłam po 5, bo z powodu anemii grozi mi kolejne toczenie krwi. Podręcznik do patofizjologii, który zabrałam na Kindle'a podsunął mi myśl, że tylko produkcja tlenu może czerwone krwinki ruszyć, nadpłytkowość wyciszyć, przyspieszyć produkcję hemoglobiny.
Więc idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Moje czerwone kule w mrokach podziemia nie mają koloru, ale stukają równo, miarowo, coraz szybciej. Za chwilę pracownicy szpitala imienia Grucy zaczną podjeżdżać na parking. Przyjdzie Edyta o oczach jak dwa oceany, przyjdą uśmiechnięte pielęgniarki, przyjdzie Piotruś Królik, pani reumatolog, a zupełnie na końcu wtoczy się Niedźwiedź. Przywitają się ze mną noszowi, zapytają, czy nóżka nie boli, jak już zrobię osiem długości szpitala, nagrodzę się kulą na maślance na wagę z cukierni Wanda.
O-ooo, teraz zwalniam, bo widzę, jak w przeddzień operacji Niedźwiedź idzie tym samym korytarzem, a ja nie mogę go o kulach dogonić. Krok ma zrezygnowany, smutny. Czy to oznacza, że jutro mnie nie zoperuje? I to spojrzenie na obchodzie, pełne niechęci, pogardy, bo co? Bo jestem chora? Przecież wiedział od początku, że jestem chora. Dlaczego mi to zrobił?
I ta pożal się boże kosmetyczka, która po godzinach wciela się w malarkę, a maluje koszmary: tukany, łosie i nieforemne rowery, za to całe w kwiatach. I to spojrzenie idiotki, za to z przyklejonymi sztucznymi rzęsami, ta bandana na tlenionych włosach, paznokcie jak szpony, farbki olejne z Lidla, zmarnowane blejtramy. Zamienił mnie na zdrową, wybotoksowaną idiotkę, bo ona nie miała ambicji i swojego zdania, nie miała wymagań, miała tylko kaprys. Nie mam nic, czego ty nie możesz mieć, a ja nie pragnę więcej niż mi dawać chcesz.
Żebyś ty wiedział, ile byłam gotowa dla ciebie zmienić, nawet pokój przemeblować, książki inaczej rozłożyć, żeby zrobić miejsce na twoje ponadwymiarowe ego, nawet zupy ci robiłam, kluski leniwe, choć dla siebie nie miałam siły zaparzyć herbaty. Ty śmieszny, odwrócony sam do siebie plecami tępy wyrobniku, który gardzisz dokonaniami medycyny starogermańskiej, który prychasz na słowo "osteopata", ale to on, Dani, pokazał mi, że mogę, że choroba nie ma znaczenia, jeśli do pacjenta podejdzie się z szacunkiem, kiedy uszanuje się jego prawo do chorowania, do jego szalonych pomysłów, kiedy zamiast mówić, że pacjenta pokurwiło, można dać się poczęstować lizakiem i w takiej wersji prowadzić terapię niezwykle uciążliwego mięśnia obłego. A teraz gdzie jesteś i z kim pijesz, kiedy ja próbuję pobić własny rekord na korytarzu mokotowskiego szpitala i kibicują mi wszyscy, chociaż w perspektywie kosmosu taki wynik jest jak drobina azotu.
Piszczy zegarek na mojej ręce. Minęło sześć minut badania. Odgarniam włosy ze spoconego czoła. Na ekranie zegarka mruga czerwone "Stop", ale ja się nie zatrzymałam, tak się zapiekłam w tej złości na Niedźwiedzia. W pasie chwytają mnie znane mi ręce. Z takim wyczuciem, czułością trzyma tylko on. Przytula mnie na korytarzu, w nosie ma, że nie powinien, że nie wolno, że etyka, że zasady. Czuję na kości jarzmowej jego miękki zarost. Szepcze mi do ucha:
- Wygrałaś, Jadwiniu.

Nasycenie tlenem mam jak sportowiec. Serce dzięki terapii szura w worku osierdziowym równo, bez migotów i arytmii. Oddech dzięki jodze mam wyrównany.
- To wszystko dzięki szkole muzycznej, Kasiu. Oddychasz przeponą, więc nawet jak klatka piersiowa prawie się nie rusza, ciało nie odczuwa deficytów tlenu. Masz bardzo dobre wyniki. A taką formę to sam chciałbym mieć.

Na koniec jadę na Wydział Mechatroniki. Doktoranci opracowali unikalną metodę rozszerzalności klatki piersiowej przy pomocy laserów. Będę jako jedna z niewielu w Polsce w fazie badań tego urządzenia poddana temu badaniu. Czuję, że bycie prototypem miewa swoje plusy.
Panowie przy pomocy wiązki laserów pochodzących z ośmiu kamer mierzą mi rozszerzalność klatki piersiowej. Potem opracowują specjalny algorytm, który na podstawie wyliczeń tworzy model 3D mojej klaty Pudziana w rozmiarze 75A. Są cierpliwi, mówią do mnie jak do niedosłyszącego dziecka, dwa razy mówią coś o różnicy pięćdziesięciu herców, a ja myślę o harcach. Pierwszy pomiar to płytki wdech. Drugi - głęboki.
Wynik jest zaskakujący dla obu stron. Otóż według najnowszych ustaleń naukowych, najnowocześniejszych i superczułych algorytmów i sprzętu do analiz za pierdyliardy złotych dofinansowanych z Unii Europejskiej stwierdza się, że pacjentka nie żyje. Moja klatka piersiowa się nie rusza. Panowie patrzą na siebie zdumieni. Wykonują kolejny pomiar. Jeszcze dokładniej dopracowany algorytm, jeszcze bardziej szczegółowe badanie wykazuje, że pacjentka nadal nie żyje. Mechatronicy drapią się po głowach, patrzą na ekrany, ale na mnie nie. Dzwonią na oddział w Sparcie, rozmawiają z Danim i słyszę, jak mówią:
- Panie, ona chyba nie oddycha.
Oczami wyobraźni widzę, jak Dani chrząka i zastanawia się, czy tłumaczyć im zjawisko kompensacji, czy przyjąć to, że dla umysłów ścisłych nie istnieje coś takiego jak prawo natury. Nie czekam do końca. Co swoje, już dziś wygrałam.


 
Jadę windą z piątego piętra i wierzyć mi się nie chce, że ten budynek taki wielki. Same chłopy tutaj, ale i parę dziewczyn mignęło mi na korytarzu. Niemniej w windzie jestem ja contra ośmiu facetów. Większość z nich trzyma napoje izotoniczne, pewnie w nocy programowali, stoją wgapieni w smartfony. Jeden z nich ma na głowie zabawne afro, spojrzeniem trochę przypomina Niedźwiedzia, gapi się na mnie bez przerwy. Wytrzymuję jego wzrok, ale to wyraźnie go nie zniechęca. Mówi do mnie:
- Ej, studiujesz tu?
Pobierze energię z ziemi, ramiona do dołu, barki do tyłu, mostek do góry i koniecznie patrz mu w oczy. Wyraźnie, tak, żeby reszta studentów w windzie oderwała wzrok od ekranów, powiedz:
- Nie, to mnie studiują.

***
Inaczej sobie wyobrażałam wpis po powrocie. Ale skoro nie zawsze dostajemy to, co chcemy, niech będzie i tak.
Dziękuję, że pamiętałyście. I że tu zaglądacie. I że liczę się dla kogoś nie jako prototyp, nie jako zaczerniacz przestrzeni między reklamami, nie jako właścicielka pensjonatu, tylko jako podmiot. Transmiter historii.

Ktoś na mnie czekał. Nie znacie mnie, na oczy nie widziałyście, a jednak czekacie. Czyli nie odrzuca Was nawet to, co we mnie najciemniejsze, najbardziej nieprzyjęte, na co dzień schowane. To, czego nie mam odwagi powiedzieć ludziom w oczy.
Chyba odczuwam coś na kształt wdzięczności, ale uczuć od tak dawna nie nazywałam, że chyba i język we mnie klęknął.

***
Niech Was nie zwiedzie romantyzm niniejszego ujęcia. Drugą rękę Dani wbija mi boleśnie pod prawą łopatkę. Taka aksjologia Sparty.